piątek, 3 kwietnia 2009

Z pamiętniczka ogrodniczki

I nastał kwiecień. Mamy wiosnę w rozkwicie, nic nie zapowiada zmiany pogody, żyjemy więc pełni optymizmu i radości w słonecznej Polsce. Możemy się poczuć, jak tubylcy z ciepłych krajów. Ja osobiście poproszę Kalifornię.
Wczoraj urządziliśmy akcję siania kwiatków na balkon. Pojechaliśmy do OBI po ziemię i nasionka, wróciliśmy obładowani jak wielbłądy – zwłaszcza wielbłąd Łukasz, który jako jedyny silny w tym stadzie zmuszony był przydźwigać z samochodu 40 l ziemi do kwiatków. Szybko uwinęliśmy się z obiadem, a raczej obiado-kolacją (mniam, pyszne spaghetti z warzywami!) i zabrałam się za organizowanie mojego balkonowego ogródka.
Cała plantacja powstawała w łazience, najbezpieczniejsze miejsce do
przesypywania czarnej ziemi, łatwo to potem wszystko spłukać, wytrzeć, zmyć. Zasiałam 3 skrzynki kwiatków – moje ulubione cynie i aksamitki – i całą gamę ziół do potraw. Wszystkie doniczki i skrzynki czekają teraz na parapetach na bardziej sprzyjający klimat – mówiąc dokładniej: na ocieplenie klimatu.
Dzisiaj w nocy był mróz, bo rano znalazłam mrożonkę na szybach samochodu, będą wiec roślinki rosnąc wewnątrz mieszkania do połowy maja zapewne. Zdaje się, że 15 maja wypada jakaś „zimna Zośka”, a potem już panuje bezpieczna temperatura.
Historia naszego ogródka balkonowego rozpoczęła się w zeszłym roku. Już pierwszej wiosny posiałam kwiatuszki i wysadziłam je do skrzynek jako małe, ładne, bardzo zdrowe sadzoneczki.
Wyrosły całe skrzynie aksamitek i jakobinek (cynii) – piękne, kolorowe i bardzo udane.



Kupiłam im świetny nawóz , dzięki któremu rosły, jak szalone i miały bardzo intensywne barwy. I wszystko było świetnie do naszego lipcowego urlopu. Kiedy wróciliśmy z wyjazdu w jednej skrzynce kwiatki były w jednym miejscu trochę blade. Najpierw myślałam, że słońce je wypaliło i się przesuszyły od mocnego słońca, ale bladość się błyskawicznie zaczęła rozprzestrzeniać. Nim się zorientowałam o co chodzi, już obie skrzynki były w większości poszarzałe. A to były przędziorki, które zanim sobie naprzędły na kwiatkach swoje pajęczyny, siedziały na liściach. Kupiłam oprysk i spryskałam wszystkie kwiatki dokładnie, ale niestety przędziorków jest bardzo trudno pozbyć się, bo mają wybitne zdolności do odradzania się. Po opryskaniu skrzynek okazało się, że nie tylko przędziorki żerowały na moich biednych kwiatkach! Następnego ranka znaleźliśmy na środku salonu gąsienicę – zieloną, okazałą gąsieniczkę, która wyziewała ducha. Było tych gąsienic na roślinkach sporo, a jeszcze więcej odpadło pod krzaczki mszyc! Pod krzynkami leżały niczym rozsypany mak! Walczyłam z przędziorkami na aksamitkach jeszcze długie tygodnie. CO kilka dni one przędły nowe nici, a ja rozrabiałam i zużywałam na nie nową porcję oprysku. Niestety wygrały, bo wyssały z kwiatków cały sok i nic mi więcej nie rosło, stały takie ogołocone krzaczki z brzydkimi liśćmi i dogorywały dnia na dzień. W końcu z ciężkim sercem i ze złością wrzuciłam wszystkie do worka na śmieci, a Łukasz wyniósł do kontenera. Tak marnie skończyły moje piękne aksamitki w zeszłym roku.
Jedyne odporne kwiatki na te szkodniki, to były cynie.

Rosły niewzruszone i kiedy tylko gąsienice przestały im podgryzać liście, miały się bardzo dobrze. I tu niestety zaszkodziłam im sama ja, a raczej jakiś niedorobiony producent nawozu do kwiatków. Kupiłam ten wynalazek w OBI - nawóz w płynie, wyglądał zupełnie przyzwoicie, a na pewno nieszkodliwie. Podlałam nim kwiatki raz i drugi i… dopadła je jakaś grzybica albo inna zgnilizna, bo od korzenia zaczęły się psuć. Obumierały. I w ten sposób padła mi cała skrzynka jakobinek, mało tego – straciłam całą plantację fiołków afrykańskich, które już były ślicznie urośnięte i niedługo zaczynałyby kwitnąć… Straciłam też inne kwiatki, które podlałam tym badziewnikiem – np. storczyka, difenbafię i adiantum. Generalnie zapanowała wśród moich roślin jedna wielka katastrofa!
Zanim spostrzegłam, że to wina tego rzekomego nawozu kwiatki były już nie do odratowania. Nie pomogło płukanie ziemi, przesadzanie, nawet szczepki z liści fiołków nie chciały się przyjmować.
Wylałam ten wynalazek do zlewu i dokładnie spłukałam. Powinni opatrzyć opakowanie nalepką z trupią główką, która oznacza truciznę! Byłoby to bliższe prawdzie, niż nazwa „nawóz do kwiatków”. Mogę im napisać nową instrukcję obsługi na butelkę, będzie brzmiała mniej więcej tak: „Szanowny kliencie, jeśli masz dość swoich roślin, oto prosty i skuteczny sposób na ich uśmiercenie! Użyj naszego produktu! Efekt gwarantowany! Martwe kwiatki zaledwie po kilku użyciach.”
Miałam też swego czasu ogródek ziołowy. Kilka fajnych ziółek zasianych w doniczki. Niestety tym też przysłużyłam się sama, bo doniczki nie miały dziurek w dnach, więc woda nie miała jak wyciekać. Fazę kiełkowania jednak udało się im przejść w miarę bezszkodowo – w wyniku przelania straciłam tylko dwa rodzaje ziółek – prawdziwe problemy zaczęły się dopiero, kiedy roślinki już były spore, lato w pełni, słońce suszyło ziemię i kwiatki dużo piły. Najpierw je utopiłam, zalewając zdrowo wodą i pomimo, że starałam się wylać cześć wody przechylając doniczkę, to niewiele to dało. Te, które nie zdechły utopione – w dalszej kolejności przesuszyłam. Można przedobrzyć w każdą stronę. Chciałam wysuszyć im korzenie po tym przelaniu, ale niestety się przeliczyłam i zdaje się, że też zapomniałam o nich, więc uschły na wiór. Z 8 rodzajów ziół zostały mi dwa, które następnie wykończyły jakieś szkodniki zza okna… Fiasko na całej linii. Najwytrwalszy był majeranek, który walczył dzielnie i opierał się niesprzyjającym warunkom i najazdowi szkodników i nie chciał sam z siebie zemrzeć. Niestety nie nadawał się do zjedzenia, tak cały był usiany jakimiś drobnymi ustrojami.
Nie spróbowaliśmy więc ani listka z tych aromatycznych ziółek, jakie zamierzałam wyhodować….
W tym roku zdecydowanie będzie lepiej, już mam posiane zioła, mają doniczki z dziurkami włożone w biezdziurkowe osłonki, mam kwiatki zasiane w skrzynkach i przygotowany oprysk na ewentualne szkodniki, mam też zamiar odkupić sobie pięknego storczyka albo dwa i odnowić plantację fiołków. Już dwa są zaszczepione, 4 mam nadzieję przetrwają pomimo, że napiły się szkodliwego nawozu. Póki co żyją, chociaż wyglądają nieciekawie. Ale to nic, dostanę nowe zaszczepki od Mamy i tym razem już nie będę ich wspomagać pseudo-nawozami.
Łukasz planuje zrobić uchwyty do skrzynek na balkon, zdaje się, że mają już na to jakiś biznes-plan ze swoim Tatą, więc dosieję jeszcze z dwie skrzynki co najmniej i w to lato nasz balkon będzie również kolorowy i pachnący. Oby tylko w tym roku dłużej te roślinki pożyły… tak do zimy… :)

Brak komentarzy: