niedziela, 12 lutego 2012

Łikend z kaszą

Któregoś popołudnia naszła mnie ochota na kaszę. Nie wiem skąd mi się to umaniło, bo nie jestem wielką amatorką kaszy, chociaż niewykluczone, że zmienię zdanie na ten temat. Zamarzyła mi się kasza gryczana z sosem pieczarkowym i ogórkiem kiszonym. 
Moja Mama gotuje kaszę dosyć regularnie - gryczaną, jęczmienną, jaglaną. Tata lubi kaszę, ich dzieci jednakże średniawo. Raczej wielkimi fanami kaszy nigdy nie byliśmy. Nie mniej jednak kaszę jadaliśmy, a że bywała co jakiś czas, to nie zażyliśmy za nią zatęsknić. Sosy Mamy są zawsze pyszne, mięsne czy bezmięsne - każdy jest dobry. A dobry sos nadrabia za kaszę, która sama w sobie jest taka sobie - raczej mało apetyczna. A ogórek kiszony to już jest nieodłączny element takiego dania. Ogórek kiszony poprawi smak wszystkiego!
Od czasu wyprowadzki od rodziców, nie przypominam sobie jednak, aby jadła kaszę. Gdziekolwiek. Sama ugotowałam raz wielkiego pęcaka, nie pamiętam już do czego, ale poza tym jakoś nie kojarzę kaszy na talerzu. Nic więc dziwnego, że w końcu mi się jej zachciało.
Miałam tą kaszę ugotować tydzień temu w piątek, ale akurat tak się złożyło, że nocowała u nas Amelka i między jej przyjazdem, a wieczorem jakoś nie miałam czasu zrobić zakupy na ten obiad. Nic z tego nie wyszło, zadowoliliśmy się serdelkami zapieczonymi w cieście francuskim. Z resztą ku uciesze Łukasza, który nie lubi kaszy i prawie protestował przeciwko niej.
W tygodniu nie gotowałam nic, bo w niedzielę rodzice zaopatrzyli nas w pierogi, paszteciki i flaczki i mieliśmy obiady na calutki tydzień. A że Łukasz pracował na popołudnia, to ja sama nie miałam żadnej motywacji do gotowania czegoś ambitniejszego niż mleko do płatków. 
W międzyczasie Jaroszka narobiła mi ochoty na inne danie: kaszę jęczmienną z sosem mięsnym i ogórkiem kiszonym. Teraz już chodziły za mną dwie kasze i nie mogłam się od nich opędzić. 
Ale w piątek po pracy poszłam do Stokrotki na naszym osiedlu i zakupiłam kaszę gryczaną, kaszę jęczmienną, pieczarki, mięso i ogórki kiszone.
Wczoraj ugotowałam kaszę gryczaną i zrobiłam do niej super delikatny sos pieczarkowy. Wiadomo co było do tego - ogór kiszony. Łukasz nawet to przełknął bez marudzenia, doszedł nawet do wniosku, że kasza nie jest taka najgorsza. 
Dzisiaj ugotowałam kaszę jęczmienną z sosem mięsnym (ale i tak z dodatkiem  pieczarek) i - wiadomo - ogórkiem kiszonym. Ta wypadła lepiej jednak, Łukaszowi też bardziej smakowała, bo jest zwyczajnie delikatniejsza i ma gładszy smak. Sos wyszedł wyśmienity, z cebulką i odrobiną marchewki. Zjadłam ją z wielkim apetytem, który wynikał chyba bardziej nawet z głodu, niż z samej chęci na to danie. 
W pudełkach z kaszami było po 5 woreczków, nam wystarcza jeden na dwoje. Mamy więc jeszcze 4 takie zestawy łikendowe kasz obiadowych. Zamierzam je wykorzystać, chociaż może nie tylko na obiady łikendowe. 
Nie ma to jednak, jak zaspokoić swoje zachcianki. Oba obiady mi super smakowały i spełniły moje marzenie o kaszy z sosem.

Tetr po raz kolejny

Wczoraj byliśmy w teatrze. Grupowo oczywiście - to już jest tradycją, że organizuję wyjścia grupowe. Zaczęło się od grupy kilku nastu osób przy pierwszym wyjściu. Przy trzecim było już nas ponad dwadzieścia. Tym razem było to mniej więcej piąte nasze wyjście do teatru (straciłam rachubę gdzieś po drodze), a grupa chętnych urosła do 71 osób! 
Pierwotnie zrobiłam rezerwację na 75 miejsc. Udało mi się trafić na świeżo wystawiony repertuar na luty i mogliśmy wybrać najlepsze miejsca. Wszyscy zdecydowali się w mgnieniu oka! W jeden dzień miałam listę 75 chętnych. W zasadzie to prawie każdy jest na teatr chętny. Mało kto odmawia. Większość ludzie zabiera ze sobą przyjaciół i tym sposobem grupa się tak mocno rozrasta.
Rezerwację zrobiłam w grudniu! Dawno temu! Wtedy wydawało mi się, że do spektaklu jest jeszcze tak wiele czasu! A to szybko zleciało i już jesteśmy po spektaklu. 
Termin wykupu biletów wypadał na 1 lutego. Odpowiednio wcześniej wysłałam maila z numerem rachunku do przelewu pieniędzy za bilet, wszyscy się sprężyli i określili bardzo sprawnie czy idą i w ile osób. Koniec końców kupiłam 71 biletów. Kilka osób zrezygnowało, kilka osób znalazło nowych chętnych, wszystko się pięknie zgrało. Zajęliśmy więc tak pi razy drzwi pół widowni w naszym niezbyt wielkim teatrze. 
Miałam pomysł, że wszyscy mogliśmy się ubrać w jakiś jeden kolor - np. założyć niebieskie koszule. Bylibyśmy super wielką grupą, od razu widać by było, kto jest z nami. Pomysł jednak nie doszedł do skutku. Chociaż niewykluczone, że przy kolejnej takiej okazji go spróbuję uskutecznić. 
Przy rezerwacji grupowej dostajemy bilety ulgowe. Mimo tego jednak cena ich wyniosła około 2000 zł. To był największe wyjście, jakie dotąd zorganizowałam. I bardzo udane. :)
Spektakl- "Komedia teatralna" - jakaś skandynawska sztuka, chyba fińskiego autora - był naprawdę udaną komedią. Niby długi, bo całość trwałą 150 minut, a mijał błyskawicznie. Grunt to dobra sztuka. Poprzednim razem, gdzieś wiosną 2011 byliśmy na "Bogu" Woodego Allena. Ta sztuka to wg mnie totalna porażka. Nie wiem za co ona dostała takie świetne recenzje? Albo ja jestem za głupia na Allena, albo on ma faktycznie przekombinowane te swoje filmy i sztuki. Jego filmy zaczęłam przyswajać dopiero ostatnio  od kiedy przerzucił się z filozoficznie egzystencjalnych mega długich dyskusji, wywodów i monologów, na bardziej komercyjną i strawialną formę utworów. Filmy robi już fajne, sztuki najwyraźniej nadal pisze ciężkie do obejrzenia. Kiedy brnę przez jego stare filmy, czuję się jak totalny głupek - w ogóle tego nie łapię, nie czuję i nie podzielam. Zdecydowanie nie wszystko Allena da się znieść. Za to kiedyś wpadła mi w ręce jego książka, zbiór jakiś felietonów czy jakkolwiek by nazwać takie krótkie rozprawki - bardzo błyskotliwe i bardzo zabawne. I to do mnie przemówiło. Chociaż może kluczem w tej zagadce jest forma, a nie treść.. Może książki przyswajam łatwiej niż filmy.
Wracając jednak do "Komedii teatralnej" - humor skandynawski jest nam wyraźnie bliski. Teatr czy nie teatr, rozterki i problemy w każdej pracy są podobne. Sztuka podobała się chyba wszystkim, były do dobrze spędzone 2,5 godziny. Wyszliśmy z teatru w dobrym nastroju i tacy... rozruszani. Chętni do działania. Siłą rozpędu poszliśmy się więc zintegrować przy grzańcu.
Teatrowicze nabrali teraz apetytu na coś więcej niż tylko lubelski teatr Osterwy. Domagają się zorganizowania wyjazdu do teatru w Warszawie. Przy czym "domagają się" to jest dobre określenie, bo już mnie mianowali głównym organizatorem i zażyczyli sobie jakiś dobry spektakl w dobrym teatrze w stolicy. Strasznie mnie to ubawiło, bo oczywiście lista życzeń nie ograniczyła się tylko do transportu tam i z powrotem oraz samego spektaklu - mamy jeszcze w programie uwzględnić jakąś formę integracji w pubie, element oczywiście obowiązkowy.
No trzeba by to jakoś ugryźć. Muszę zrobić rekonesans, jak to jest z kupowaniem biletów do Warszawskich teatrów. Na pewno da się to zrobić, czemu nie... :)