piątek, 27 listopada 2009

Rozmówka

Ostatnio miałam ciekawą rozmowę z koleżanką. Chyba już nie będzie moją koleżanką.
Ona i jej mąż - nazwijmy ich parą XX - byli swego czasu stałym elementem naszej ekipy towarzyskiej. Do pewnego momentu pracowali w naszej firmie, potem zmienili pracę.
od pewnego momentu jednak przestali się pojawiać na spotkaniach.
Niby wiadomo, że każdy ma swoje życie itd. - nikt nie ma pretensji, za brak czasu. Ale nie o to chodziło. Nawet, kiedy się pojawiali, to była jakaś specyficzna atmosfera. I rozmowy były takie dziwaczne. Jakby nas wszystkich traktowali trochę z góry.
Zapraszamy ich jednak nadal przy każdej okazji, kiedy planujemy spotkanie w większym gronie, jednak wszyscy już chyba załapali, że nie ma większego sensu liczyć na ich obecność. Zazwyczaj się nie pojawiają.
Kiedy organizowaliśmy niedzielne spotkanie z Krasym wysłałam do kilku zainteresowanych osób maila. Między innymi do pary XX.
Odzewu z ich strony nie było wcale. Założyłam, że nie są zainteresowani.
W piątek przed spotkaniem, przemknęło mi jednak przez myśl, że może maila nie widzieli, czasami mieli jakieś przejścia z internetem. Postanowiłam więc zadzwonić do pani XX i upewnić się.
Przyznam, że byłam też ciekawa, co powie.
W ciągu trzydziestu sekund rozmowy wyjaśniło się, że maila owszem: odebrali, przeczytali, ale nie odpisali słowem, bo nie wiedzieli jeszcze co zamarzy się im robić w niedzielne popołudnie.
Aby jednak nie urywać rozmowy tak z głupia frant, zupełnie towarzysko zapytałam co tam u nich i jak im idzie budowa domu. Nie rozwiałyśmy już chyba z pół roku, więc pytanie wydało mi się na miejscu i była to czysta kurtuazja z mojej strony. Zakończenie rozmowy bez pytania co słychać wydało mi się niekulturalne.
Pani XX na moje pytanie odparła tonem świętego oburzenia - cokolwiek nie na miejscu i mało uprzejmie, cytuję:
- A co? Nie wchodzi się na naszą-klasę to się nie wie? A wrzuciliśmy tam nowe zdjęcia niedawno! I ja i mąż!
Hmm... W pięty mi to poszło.
Było to takie ostentacyjne i nieprzyjemne, że pożałowałam, że w ogóle zapytałam.
Odparłam, ze na naszą-klasę nie wchodzę wcale, bo ten portal jest dla mnie nieinteresujący. Pani XX w swojej łaskawości więc poinformowała mnie, jak też ta ich budowa idzie.
No i teraz to dopiero się zrobiło kolorowo.
Portal nasza-klasa jest wg mnie stosunkowo niskich lotów i nie jest to miejsce, gdzie powinno się przekazywać znajomym informacje o swoim życiu. Ani wymagać, aby każdy był na bieżąco z tym, co ktoś akurat tam zamieści.
Ja, jako znajoma, nikogo na n-k nie śledzę i nie oglądam zdjęć, jakie ludzie wrzucają, bo wcale mnie to nie pociąga. Wchodzę na n-k raz na kilka tygodni i w zasadzie to tez trochę bez celu, bo wszystko, co mnie interesuje o znajomych wiem od nich z bezpośredniego kontaktu.
Analogicznie - wszyscy zainteresowani moim życiem są w temacie mniej lub bardziej na bieżąco, ale nie poprzez informacje wygrzebane na jakimś społecznościowym wynalazku.
No właśnie. Nie przyszło mi nigdy do głowy, że mam obowiązek być na bieżąco z tym, co wrzucę na n-k, bo inaczej na pytanie co słychać - zostanę zbesztana.
Nawet blog nie jest dla mnie narzędziem do komunikowania się z przyjaciółmi. A tu pojawia się wiele o moim życiu.
Postanowiłam, że usuwam swoje konto z n-k i dam sobie spokój z tym wynalazkiem, podobnie, jak z kontaktami z państwem XX. Tak w prawdzie, to na naszej-klasie nawet nie miałam ochoty się logować. Jakoś się przemogłam i mam tam konto, ale pożytku z niego żadnego nie mam.
A tak na marginesie - przyszło mi do głowy, że jakbym była złośliwa, to napisałaby im pod tym zdjęciem domu komentarz z pytaniem z której strony jest ta ich 1/4 część domu. Bo nie jest to tylko ich własność. A przynajmniej mieszkać tam mają z wieloma innymi członkami rodziny. Nie napiszę. Nie warto. Jak dla mnie, to mogą się dalej nadymać dumą. Byle kiedyś nie pękli, jak przepompowany balon.

Nagrody

To jest jakiś dobry tydzień na wygrywanie. A przynajmniej dla niektórych osób. Tą passę rozpoczął Łukasz.
W poniedziałek Łukasz zaczynał pracę później i rano, jeszcze leżąc w łóżku włączył sobie radio i wysłała SMSa ze zgłoszeniem do konkursu. Mają taki konkurs pół SMSowy w "Czterech porach roku" w Polskim Radiu. Nie pamiętam jednak, który to program nadaje tą audycję - 1. czy 2.
Oddzwonili do niego! Łukasz oczywiście odpowiedź znał. Podobno pytanie było łatwe.
No pewnie, że było, bo kiedy zapytali kto powiedział "Veni, vid, vici!", to poziom trudności dramatyczne zmalał. A do tego jeszcze druga z podpowiedzi brzmiała, że ma to coś wspólnego z filmem "Asterix i Obelix - misja Kleopatra". :)
Niezła podpowiedź nie?
Film uwielbiam i te komiczne sceny, jak przychodzi do Cezara Gajus czy kto tam i Cezar mówi na powitanie:
- No jak tam? Veni, vidi, vici?
A ten odpowiada mu z ociąganiem:
- Veni, vidi to tak, Vici to nie do końca....
Albo ta znikająca agentka, która przewracała oczami i mówiła:
- Widać. Nie widać. Trochę widać. Teraz widać. - i znikała albo się pojawiała przy tym.
I całe stado innych gagów, grypsów i dialogów, które się nie starzeją.
No może poza jedną bohaterką, która trochę się zdezaktualizowała; była tam Idea, której przerywało wypowiedź. Od dawna już Ideę w Polsce podkupił Orange, więc co młodsi może nie do końca obczają ten tekst.
Chociaż tak się zastanawiam, że może nie każdy ma orientację, jak ci wielcy władcy Rzymu się nazywali, skoro jedna znajoma uważała, że Rzym podpalił Cezar. Może więc konkurs nie był aż taki łatwy.
Łukasz wygrał w tym konkursie ekspres do kawy.
Zadzwonił do mnie od razu z tą wieścią i mówi tak:
- Pamiętasz, że my zawsze mamy problem z kawą dla gości?
Przytaknęłam.
- No więc już nie mamy, bo wygrałem właśnie... - i tu moje myśli pogalopowały i w głowie śmignęły mi pomysły, co tez Łukasz mógł wygrać. Oczywiście najpierw pomyślałam, że roczny zapas kawy! I już się pode mną nogi ugięły, bo kto by to wypił? A potem dałam sobie spokój z wymyślaniem i usłyszałam, jak mówi, że wygrał ekspres do kawy.
Hmm... Problemu nam to nie rozwiąże tak prawdę mówiąc, bo aby z ekspresu wycisnąć filiżankę kawy, to trzeba najpierw do niego tej kawy nasypać. A my właśnie samej kawy zawsze mamy deficyt.
Ale może - skoro będzie ekspres to i w kawę się zaopatrzymy. :)
Ostatnio, kiedy byli ciocia i wujek Łukasza, robiłam kawę i poprosiłam, aby Łukasz zapytał, kto chce kawę, a kto herbatę. A Łukasz zapytał - jaką kawę kto chce! Jakbyśmy mieli jakiś wybór! :)
I wujek odparł, że on chce mieloną, a u nas oczywiście ani grama takiej! Śmiesznie to wyszło. Wujek dostał rozpuszczalną, jedyną jaką mamy, a ja po raz kolejny powzięłam decyzję, że przy najbliższych zakupach kupuję 3 różne rodzaje kawy. Ciekawe jak szybko to postanowienie zrealizuję. Już mija tydzień, a ja w sklepie nie byłam ani razu. No w każdym razie nie w sklepie z kawami. :)
Czekamy na Łukasza wygrany ekspres. I mamy nadzieję, że będzie to przynajmniej najprostszy ciśnieniowy, a nie przelewowy. No ale, jak wiadomo, darowanemu koniowi...
W środę nagrodę wygrała Mała Słoninka - i to nie byle jaką, bo telefon komórkowy. Porządny model Nokii. Nie super wypasiony, ale bardzo dobry. No i Nokia, ja w Nokie wierzę i mimo wszystko najbardziej je lubię. Najprostsze w obsłudze, najbardziej intuicyjne, wszystkie do siebie podobne i najsolidniejsze.
Mała Słoninka brała udział w konkursie streetcom.pl promującym serwis populacja.pl. Tak się dziecinka udzielała aktywnie, że znalazła się w gronie najaktywniejszych osób i została jedną z kilku dumnych posiadaczek wygranego telefonu. Super się cieszyła. :)
Dobrze, że nie przegapiła wygranej, jak jej mądra siostra, bo tu też trzeba było wysłać maila potwierdzającego.
A wczoraj przyszły do mnie i Łukasza nagrody za inny konkurs, w którym braliśmy udział - pióra wieczne i dokumentowniki, czy jakkolwiek nazwać taką teczkę na dokumenty, zasuwaną na suwak. Do piór potrzebujemy teraz dokupić sobie atrament w słoiczku, bo to nie są pióra na naboje, tylko na dosłownie - wkręcanie do środka atramentu. Śmieszny mechanizm. Kręci się końcówką, a tusz ma się do wnętrza zassać.
Waham się, czy nie trzeba by zagrać w jakiegoś totolotka, skoro tak w tym tygodniu sypią się nagrody. :)
Rzadko się to zdarza, więc jestem cokolwiek zdumiona. :)

czwartek, 26 listopada 2009

Wieśniackie różyczki

Dzisiaj odbieraliśmy zamówiony stół. W ogóle to wyszło dosyć zabawnie, bo na stół czekamy już bity miesiąc, a zależało nam na tym, aby przyszedł na przyszłą sobotę, kiedy to robimy urodziny Łukasza i Michała. Postanowiłam więc dzisiaj wybadać grunt i zadzwoniłam do sklepu z pytaniem czy mają jakieś wieści, kiedy można się tego stołu spodziewać. Dowiedziałam się, że może przyjdzie w tym tygodniu lub na początku następnego i że mogą w razie czego zadzwonić do producenta i popytać. Ok, w takim razie czekamy jeszcze, jakoś nie niepokoiło mnie to za bardzo, w końcu czasu na wyprodukowanie tego stołu fabryka miała dużo, do 5-go grudnia powinni się wyrobić.
Dosłownie chwilę potem zadzwonił sprzedawca z informacją, że stół już jest. No to przyjedziemy odebrać jeszcze dzisiaj.
Po drodze mieliśmy Markopol z ichnimi serwisami obiadowymi, których nie wymieniają. Zaciągnęłam Łukasza więc, aby mu pokazać, które to inne mi się podobały i zasięgnąć jego opinii, czy faktycznie któryś jest ładniejszy niż nasz.
Wynik tego sondażu był taki, że Łukasz zdecydowanie orzekł, że nasz jest najlepszy z całego tria, drugi podobny miał świecące odpustowo złoto na brzegach laterzy, a trzeci - mój wielki faworyt w różyczki zupełnie do Łukasza nie przemówił, bo był w tonacji srebrno-szarej, a nie złoto-waniliowej. Korzyścią z tej wizyty w hurtowni był zakup foremek na tradycyjne babeczki, których nie ma nigdzie w sklepach, a są mi potrzebne do zrobienia babeczek z pastami serowymi.
Wieczorem rozmawiałam z Ewą i oczywiście opowiedziałam jej o tym, jak to pojechaliśmy oglądać serwisy i rozmowa się zeszła na elementy ozdobne umieszczane na serwisach.
Ewa powiedziała, że ona całe dzieciństwo patrzyła na wszelkiego rodzaju szlaczki z różyczkami i takjej to obrzydlo, że kiedy wychodziła za mąż, stanowczo zabroniła Mamie kupować jej w prezencie serwisu mającego chociażby blady cień kwiatka w formie ozdoby. Mama Ewie zrobiła tą przyjemność i kupiła jej talerze z eleganckim wzorkiem typu kwadraty z odrobiną złota.
A tu tymczasem mi podobały się różyczki na talerzach! Kiedy Ewa to usłyszała, to je reakcja była jeszcze dobitniejsza, niż mój komentarz do jej koszuli country-wieśniak!! Nawtykała mi, że ona już ze mną nie będzie nawet rozmawiać, skoro mi się podobają różyczki na porcelanie i ona nie chce mieć ze mną nic wspólnego i w ogóle to się tego po mnie nie spodziewała, bo myślała, ze ja mam bardziej wyrafinowany gust! :))
Myślałam, że umrę ze śmiechu słysząc jej reakcję i nic do niej nie przemawiało, na hasło: różyczki na talerzach Ewy zdolność przyswajania argumentów się skończyła i rozpoczęło się produkowanie kontrargumentów z bardzo silnym akcentem emocjonalnym.
Moje różyczki nie były wcale różyczkami w typie tych staromodnych kolorowych kwiatków! Ale teraz już się Ewie tego nie wytłumaczy. Może kiedy zobaczy zdjęcie odzyska trochę równowagi, bo zakończyłyśmy rozmowę tym wesołym akcentem w zupełnym braku porozumienia.
Ewa mi wypomniała po raz kolejny, że odkąd ja jej powiedziałam, że koszule w kratkę są country wieśniak, to ona w swojej nie chodzi, a ja po raz kolejny jej wytłumaczyłam, że mówiąc to nie miałam pojęcia, jak jej koszula wygląda, natomiast mnóstwo takich wieśniackich kratek wisiało wówczas w reserved i dlatego tak powiedziałam! Traf chciał, że akurat w dobie tych szmat w kratkę zalegających wieszaki sklepów, Ewa upolowała sobie koszulę i jeszcze nawet nie zdążyła jej raz założyć, kiedy moje niefortunne określenie zniechęciło ją do tej koszuli definitywnie.
Nawiasem mówiąc, to koszula Ewy jest śliczna, ja uwielbiam kratki i paski, a jej ma bardzo ładnie dobrane kolory czarny, biały i róż. Koszule, które miałam na myśli miały albo pidżamowate blade i drobne kratki, albo zawścieknięte kolory tropiklanego pomarańczu, zieleni i niebieskiego.
Mam nadzieję, że jej przejdzie to uprzedzenia, bo koszula jest super i sama chętnie bym taką nosiła.
No ale teraz Ewa ma mi co wypominać. I przy okazji oddała mi z nawiązką sprowadzając mój gust do poziomu poniżej krytyki. Jak widać, świetnie się dogadujemy. :)

Dziurawy (nie)fart

Rok temu odbyła się doroczna impreza naszej firmy, bawiliśmy się w klubie. Były serwowane drinki i między innymi wino. Czerwone wino.
Poszliśmy z Łukaszem, wmieszaliśmy się w towarzystwo, pograliśmy w kręgle, pogadaliśmy z ludźmi, trochę potańczyliśmy i tuż przed północą usiedliśmy z grupą znajomych przy stoliku. Miałam na sobie czarną bluzkę i śnieżnobiałe spodnie.
Posiedzieliśmy z kwadrans, kiedy pojawia się Hanka z kieliszkiem czerwonego wina. Usadowiła się koło nas i rozpoczęła konwersację, ożywioną jej żywą gestykulacją. I nagle bęc! Machnęła ręką, przewróciła stojący przed nią kieliszek pełen wina i cała jego zawartość wylądowała na moich spodniach! Dosłownie - moje białe spodnie zostały zalane dokumentnie ciemno-różowym trunkiem i w jednej chwili ze śnieżnobiałych zrobiły się białe w różowe łaty.
Mnie zamurowało. Michał siedzący obok rzucił się wycierania, Hanka zamarła.
Po chwili jej mózg zresetował się i powrócił do trybu aktywnego, zaczęła wycierać wino ze stolika, fotela i mnie i przepraszać mnie. Jej przepraszanie przeszło w wielki lament, a że Hanka jest wygadana i gada dużo, więc zaczęła biedzić w kółko, jak to jej przykro i jak to się mogło stać i jak to ona mnie przeprasza i jak jest jej głupio itd... Ja jej odpowiadałam, że trudno stało się i nic się na to nie poradzi, spodnie postaram się odplamić, środki są teraz dobre i nie ma co nad tym tak rozpaczać. Ona swoja, a ja swoje. I taka licytacja.
Przy którymś z kolei powtórzeniu mantry Hanki, brakło mi cierpliwości i odparłam, że może już przestać, bo co się stało, to się stało, wino się rozlało i tego nikt nie cofnie i żeby nie zmuszała mnie, abym to ja ją pocieszała w tej sytuacji. Podziałało, wróciliśmy do normalnej rozmowy.
Jednak w momencie, kiedy kieliszek się przewrócił - dla mnie impreza się skończyła. W spodniach w różowe ciapki nie mogłam paradować wśród cywilizowanych ludzi, więc posiedzieliśmy jeszcze chwilę, ja poczekałam na Łukasza i pojechaliśmy do domu.
Spodnie wsadziłam do miski i polałam vanishem do białego. Plama do wtedy przeszła już metamorfozę i ściemniała na dosyć mocny fiolet. Po polaniu vanishem zrobiła się... zielona. Ciekawy rozwój sytuacji. Rozrobiłam więc vanish w proszku i włożyłam spodnie do tego magicznego roztworu. Plama najpierw zrobiła się ciemnobeżowa, a potem zaczęła blednąć. Po dwóch dniach moczenia w wybielaczu i zmieniania kąpieli - spodnie wróciły do swojego difoltowego białego koloru, nieskażonego żadnymi pozostałościami po czerwonym winie.
Wniosek z tej lekcji wyciągnęłam taki, że vanisha w płynie nie opłaca się kupować, bo skuteczności to nie ma żadnej, za to ten w proszku oxy-coś tam działa rewelacyjnie. Zapamiętałam to sobie, co było bardzo przewidujące, bo jak pokazało życie, miało mi się jeszcze nie jeden raz przydać w przyszłości .
Kilka dni później poszliśmy do państwa S. Mają oni super-aktywną córkę, nad którą ciężko zapanować i której działań nie da się przewidzieć. A ja mam chyba jakiegoś pecha do tego dziecka, bo zawsze jakoś ucierpię w kontaktach z nią. Zaczynam się już tej małej bać, bo nie ma praktycznie imprezy, która by nie przybrała jakiegoś dramatycznego dla mnie obrotu.
Na owym pamiętnym spotkaniu Dominika pomimo swoich pięciu lat zdołała wylać na mnie kieliszek... czerwonego wina. Tym razem na bielutką bluzkę koszulową, którą z resztą uwielbiam. Poleciało mi też na spodnie jeansowe, ale na spodniach plamy nie rzucały się za bardzo w oczy. Za to bluzka została ozdobiona piękną jasno-różową plamą wina domowej produkcji dziadka Dominiki.
Na tym etapie wiedziałam już, że plama zejdzie. Tyle było z tego dobrego, że dziecko trzymało się potem już do końca wieczoru na dystans i niczym innym mnie nie oblało, ani nie obrzuciło.
Nie tak dawno państwo S. ze swoim radosnym potomstwem odwiedzili nas. Zaraz po wejściu Dominika rzuciła mi się na szyję i wskoczyła na mnie, więc siłą rzeczy podniosłam ją na ręce. Ale, ze jest dużą pannicą i jak na swój wiek mocno wyrośniętą, więc szybko postawiłam ją na podłodze. Prawie obie przy tym wyrżnęłyśmy, bo mała mnie szarpnęła, czego ja wcale się nie spodziewałam, sytuacja jednak dała się opanować i Dominika stała, ja się prostowałam i.... Nie wiem, co jej w tym momencie strzeliło do głowy, ale nagle pode mną podskoczyła. I wyrżnęła mnie czubkiem głowy w szczękę. Zobaczyłam gwiazdy i świeczki stanęły mi w oczach w jednej sekundzie! Moje zęby się prawie scaliły górne z dolnymi i długą chwilę to trwało, zanim ustaliłam, że wszystkie nadal są na swoim miejscu. Głowa mnie rozbolała chwilę potem i niestety to mi nie minęło, podobnie z resztą, jak nieprzyjemne uczucie w szczęce.
Tata Dominiki widząc, co się stało podsumował zajście krótkim stwierdzeniem, że na dzieci trzeba uważać. Owszem, a na niektóre szczególnie, dodałabym.
Zła passa ciągnie się dalej.
Byliśmy u państwa S. wczoraj. Poszliśmy prosto po pracy przed 17-tą, z tym, że ja byłam umówiona z moimi migdałkami kapryśnymi do lekarza na 18.30, więc musiałam opuścić towarzystwo na godzinkę w trakcie imprezy. Spodnie miałam na sobie beżowe.
Kieliszek wina stał na ławie, niedaleko mnie. Wiadomo, o co chodzi, prawda?
Szła sobie Dominika, machając rękami, widocznie ma rozrzut potężny, aczkolwiek nieprzewidywalny, walnęła kieliszek, kieliszek się przewrócił i cała jego zawartość wylądowała wyłącznie na moich spodniach! Obok siedziała Marzena i to do niej mała zmierzała, ale jakimś cudem wino zalało tylko mnie.
Na obu nogawkach miałam wielkie, mokre, różowe plamy. Śmierdziałam, jak stara gorzelnia. A za pół godziny miałam wychodzić do lekarza. Mama sprawczyni wpadła na pomysł, że da mi coś na przebranie, abym nie jechała do domu. Spodni w moim rozmiarze nie miała, ale wyszukała w szafie spódniczkę niedawno zmniejszoną, więc powinna pasować. Dostałam też rajstopki do przebrania i poszłam do łazienki ogarnąć się. Spódniczka faktycznie zatrzymała mi się na biodrach i dalej nie przelatywała, ale rajstopki zaraz po założeniu objawiły dziurę wielkości pięciozłotówki umiejscowioną nad lewą kostką. A ja chodzę w botkach kończących się w okolicach kostki. Dziura świeciła dokładnie nad cholewką buta. Na szczęście rajstopki miały kolor bezowy, cielisty, wiec dziura niebyła za bardzo krzykliwa i można było jej nie zauważyć. Ja jednak wiedziałam, że ona jest, gdzie jest i miałam na tym punkcie kompleks i lekką obsesję.
Trudno, ja i moja dziura wyruszyłyśmy na wycieczkę do centrum. Na dworze było już ciemno, ja samochodem, więc nie było problemu, że na ulicy ludzie będą moją dziurę nad kostką oglądać. Sklepy już były pozamykane, poza tym do lekarza mi się spieszyło, odpadała więc zmiana rajstop.
W poczekalni w luxmedzie położyłam sobie na kolanach płaszcz i zasłaniałam dziurę, jak mogłam. Kiedy przyszło do wejścia do gabinetu, odwiesiłam płaszcz i robiłam wszystko, aby inni pacjenci w poczekalni nie uświadczyli mnie z lewego boku. Do gabinetu wcofałam się właściwie, po wykonaniu obrotu w lewą stronę przy zamykaniu drzwi i potem tak samo się wycofałam kierując lewą stroną do drzwi, aby lekarka nie miała szansy zerknąć na moją kostkę.
Najlepsze wygibasy jednak uprawiałam w aptece. Najpierw stałam w kolejce na środku apteki z lewą nogą przełożoną na krzyż za prawą nogę tak, aby kostka z dziurą była zasłonięta. Na szczęście stanie tak na jednej nodze mam opanowane i nie mam problemu z błędnikiem, więc obyło się bez chwiania i upadków. W aptece miałam 3 stanowiska obsługujące klientów - jedno idealnie umiejscowione po prawej, drugie na wprost, gdzie też kostki mojej nikt by nie oglądał, a trzecie - nieczynne - na lewo i niestety przy tym kostka by świeciła wprost na kolejkę. A w tej aptece zawsze jest kolejka. I oczywiście kiedy nadeszła moja kolej, nagle przydreptała z zaplecza pani i zawołała mnie do tego lewego stanowiska. No więc ja stanęłam sobie zupełnie bez sensu bokiem do lady i tak sobie stałam z lewą nogą ukrytą przed wzrokiem innych kupujących i tylko myślałam, czy ktoś widział już moje ażurowe rajstopki czy nie.
Wróciłam do państwa S. wykończona tym karkołomnym i emocjonującym przedsięwzięciem pod hasłem "ukryj dziurę!" i oznajmiłam, ze ja i moja dziura wróciłyśmy całe i niezupełnie zdrowe, ale w duecie. :)

We did it!!

Just - od dzisiaj widzę Cię wśród obserwatorów mojego blogu!! Ta-dam!! Udało się ;)
I nawet siebie widzę, że obserwuję Twój blog, więc jakimś cudem to zadziałało!
Widocznie jest to bardzo powolny system, który musi sobie przemielić dane dokładnie, odświeżyć się i dopiero po dłuższej chwili wahania decyduje się, że jednak zadziała!
Tak czy owak - grunt, że wyszło na nasze.
Czyżby to kobiecy upór poskutkował? :)

Medycyna byle nie ludowa

Tak więc nie mam anginy. Alleluja!
Mam za to Bioparox do leczenia gardła i przyprawia mnie to o pewien odruch...
Bioparox to taki jakby-inhalator. Psika się tą mgłę do ust, wciągając powietrze i pierwszy haust wchodzi w miarę gładko. Problem w tym, że trzeba to wykonać 4 razy, a poczynając od drugiego każdy kolejny zaczyna dusić i dławić i to jest okropne.
Ale na tym nie koniec ciekawych metod leczenia zapalenia gardła.
Mam jeszcze Salviasept do płukania gardła, a w taką metodę jakoś nigdy nie wierzyłam. Ten wynalazek rozcieńcza się wodą - 50 kropli na pół szklanki wody, no i płuka sie gardło, a przy okazji i całą jamę ustna a jak się mocno postarać, to da się tez wypłukać nos, ale tego nie polecam, bo potem jest dużo kasłania i ogólnie nieprzyjemne wrażenie. :)
Przy tym, jak Salviasept może szczypać w język, to masakra! Okazuje się, że pół szklanki  tego specyfiku może się ciągnąć w nieskończoność i pomimo, że płukam i nabieram kolejne łyki, to w szklance, jakby nie ubywa... Na zasadzie, że jak ci się nudzi, to czas się dłuży. Jak ci coś się nie podoba, to końca nie widać.
Mogło być jednak gorzej. Znam o wiele dramatyczniejsze sposoby leczenia niż inhalator i płukanie gardła, i to wcale nie jakiś poważnych czy śmiertelnych chorób.
Najbardziej okrutne jest stawianie baniek. To powinno być zakazane i nie obchodzi mnie, jakie to ma dobroczynne skutki dla chorego człowieka. To jest tortura. Najbardziej nieprzyjemna rzecz na świecie. Moja Mama umie stawiać bańki i było to postrachem każdego przeziębienia i kaszelku, jakie miałam w dzieciństwie. Zawsze wisiało nade mną to ryzyko, e jeśli nie wyleczę się w kilka dni, albo zachoruję za bardzo ktoś wpadnie na ten fantastyczny pomysł postawienia mi baniek, bo one akurat mi na pewno pomogą!
W ogóle to po rodzinie krąży legendarna opowieść, jak to stawiali mi bańki, kiedy miałam z 4 lata. Zdaje się, że ja sama to pamiętam, bo było to dla mnie śmiertelne zagrożenie mojego życia, tudzież integracji moich części ciała. I przy okazji niezapomniane przeżycie w kategorii: chwile grozy. Oczywiście płakałam,jak bóbr, prosiłam "A nie moglibyście jutro?" z nadzieją, że jutro im ten pomysł przejdzie. Zwiewałam do kibelka, zamykałam się tam, a na koniec, kiedy już stało się jasne, że nic mnie przed tym nie uratuje, to zaczęłam się żegnać z rodzicami i mówić: "Mamusiu pa pa, Tatusiu pa pa!". Mimo całego przedstawienia bańki mi postawili. Zdaje się, że tak szlochałam, że mi odpadały z pleców. Dziwię się, że rodzice w ogóle znaleźli w sobie tyle samozaparcia, aby pomimo tego rozrywającego serce dramatu w trzech aktach nadal obstawać przy postawieniu mi baniek, bo ja bym dała za wygraną przy pierwszych krokodylich łzach dziecka i porzuciła ten okropny pomysł na rzecz przytulania.
Miałam potem jeszcze z 2 czy 3 razy stawiane bańki i zawsze był to dla mnie koniec świata. Obiecałam sobie, że swoim dzieciom nigdy tego nie zrobię. Na coś ta medycyna musi się przydać w końcu.
Może się jednak przydarzyć przy tym całym stawianiu baniek gorszy wypadek - mały sąsiad stracił swoje bujne owłosienie na plecach, które zajęło się od pałeczki z ogniem i... no zniknęło. Jak to włosy, skuliły się, zaśmierdziały i wyparowały. Krzywda mu się nie stała, ale potem miał na plecach zdepilowaną szachownicę.
Jeszcze lepszy sposób... no może nie przebija to baniek w mojej hierarchii, ale prawie im dorównuje - moczenie nóg w wodzie z... musztardą! Bleh! Jak ktoś może w to w ogóle nogi włożyć??
Albo - smarowanie smalcem klatki piersiowej, jak się ma kaszel. Bleh!
O rany, od razu lepiej się poczułam, kiedy mi się przypomniały te wspaniałe metody rodem z medycyny ludowej. Nasuwa mi sie tu inne powiedzenie, skąd tez one rodem mogą być. Ale powstrzymam się. ;)
Dzięki Bogu, że można teraz bardziej cywilizowanymi sposobami się leczyć! I naprawdę nie przemówi do mnie żaden argument typu: naturalne sposoby są lepsze dla organizmu, medycyna ludowa ma w sobie mądrość, jest zdrowsza, skuteczna, szybko leczy... Wszystko to wlatuje mi jednym uchem i wylatuje drugim. Moja opinia jest niewzruszona - to jest obrzydliwość.
Wierzę - bardzo selektywnie - tylko w: herbatę miodem i cytryną albo z sokiem malinowym, tudzież "z prądem" wysokoprocentowym. No i jeszcze w nalewkę z dzikiej róży, którą wyrabia moja babcia. Nic więcej do tej przegródki nie wcisnę.   

środa, 25 listopada 2009

Migdałowo

Od poniedziałkowego wieczoru bolą mnie migdałki.
Zdecydowały dać znać o sobie, kiedy jeszcze siedziałam w pracy, bo w poniedziałek spędziłam tam 10h. Widocznie było to za dużo i migdałki obrały misję na Marsa, aby zmusić mnie do niepracowania przez jakiś czas. Jak tak dalej pójdzie, to lekarka wyśle mnie na zwolnieni, jak nic!
Cały rok udawało mi się uniknąć zw, a teraz miałabym na nie iść?? Nie chcę! Z kilku powodów, dzięki którym jest to dla mnie zupełnie nieopłacalny biznes.
Mam swoją teorię na te marudzące migdałki; zaraziłam się od Pucza. Przez kontakt mailowy z nim. Jak nic, przysłał mi jakieś bakterie!
Puczo siedzi w domu na zwolnieniu już drugi tydzień. Tak pięknie rozwinęła się jego choroba! Najwyraźniej choroby rozprzestrzeniają się nie tylko drogą kropelkową, ale też literową. :)
W pracy bez Pucza nudnawo i jakoś tak za spokojnie. Nic się nie dzieje. Wszyscy usilnie zajęci pracą, wsadzili nos w komputery i tak sobie klikamy, każdy swoje zadanie. Nie ma kto nas rozbawić.
No może nie do końca - wczoraj nas rozbawiło, kiedy sobie uświadomiliśmy, że dostajemy powoli pomieszania z poplątaniem, od nadmiaru działów, w których pracujemy. Co chwila ktoś się myli i mówi, że pracuje w dziale, który wcale jego działem nie jest. W końcu napisałam sobie na karteczce, jaki to jest mój dział i przykleiłam sobie na monitorze, aby wbiło mi się w pamięć raz na zawsze.
Z migdałkami podjęłam decyzję, że jednak odwiedzę lekarza i mu je zademonstruję. Podobno w Lublinie u lekarzy kolejki niestworzone i trudno się dostać. Podobno nawet w Luxmedzie czeka się na wizytę 3 dni. Tak głosiła znajoma. Okazało się jednak, że wcale tak nie jest, dzisiaj po południu miałam do wyboru kilka godzin u dwóch lekarek. Jednej nazwisko brzmiało z niemiecka, więc ominęłam ją szerokim łukiem i wybrałam drugą - dwojga nazwisk, chociaż te dwojga nazwisk też nie cieszą się zbyt dobrą sławą.
Miałam nie iść do lekarza, bo po pierwsze to niecierpię tam chodzić i też zwyczajnie nigdy mi się nie chce. A po drugie, to łudziłam się, że migdałki się uspokoją same z siebie, pod wpływem autosugestii i tabletek na gardło. Nie podziałało. Skutek jest dokładnie odwrotny. Ich fanaberie się pogarszają. Czas je utemperować jakimś specyfikiem o zdecydowanym działaniu.
Mam tylko nadzieję, że to nie jest angina. Łukasz mi ją co prawda wróży, wspominając swoje doświadczenia z czerwca, ale oby się mylił!

wtorek, 24 listopada 2009

Nowa zagadka

No dobra Just - patrz co znalazłam w instrukcji dla widżeta do obserwowania.
Tak doszłam już do tego krytycznego punktu, kiedy zabiera się człowiek (czytaj: kobieta) za czytanie instrukcji obsługi. Jeśli nie da się czegoś wydedukować, wymyślić, ani zrozumieć - trzeba poznać strategię wroga. Oto ona:

"Uwaga: ten widżet może nie wyświetlać wszystkich osób obserwujących bloga. W takim przypadku linki prowadzące do wszystkich osób obserwujących będą dostępne w widżecie"

A to bardzo fajnie!
Na co komu taki dziurawy widget??
I czy mam się czuć wyróżniona czy dyskryminowana, bo jakoś się waham i nie mogę zdecydować! :)
Najwyraźniej nasze widżety nie pałają sympatią do siebie na wzajem...
Teraz pytanie - jak zrobić, aby mnie było widać na Twoim blogu na stronie głównej? I Ciebie u mnie - ja z jakiś powodów mam nadal 3 osoby obserwujące i ani jednej więcej.
A może trzeba poczekać, aż się to odświeży i przeleci przez kilometry łączy, setkę satelit i przegryzie się z promieniowaniem kosmicznym i wtedy się objawi w wersji ogólnie dostrzegalnej?
Hmm...
Może masz jakiegoś mądrego kolegę w pracy, który wie coś o blogach i kapryśnych widżetach?
Może się nam przyśni rozwiązanie tej zagadki :))

Pół na pół

Ufff...! Nazwę konta google zmieniłam, jakimś cudem!
Kiedy już się odświeżyło i namyśliło, konto google dało się przemianować.
Ale obserwatorem bloga Just nie jestem. Zniknęłam.
Nie ma mnie....
:)

Yyy...???

Mam kolejną zagwozdkę: kiedy ja sobie nadałam "nazwę na kontach google"?
I jak się to badziewie zmienia??
Zrobiłam się obserwatorem bloga Jus. Eksperymentalnie. Jeszcze nie obserwowałam niczyjego bloga nigdy, Just jesteś moją świnką eksperymentalną. Nie to, abyś mi się kojarzyła ze świnką, jakkolwiek, musiałaby to być chyba świnka majdankowa. ;)
Niestety mam nazwę obserwatora "Justnka S". Czadowo. W sam raz na bloga. Do przedszkola chyba. :)
Lubię te wynalazki google, ale od czasu do czasu znajdzie się taki mały myk, który uparcie nie daje się rozgryźć. Przegrzebałam całe konto mailowe na gmailu, wlazłam w jakieś ustawienia, namotałam, a na koniec mnie pożegnało jako "Justynkę S". Super. Skuteczność: 0%.
Zmieniłam coś, ale nadal obserwuję bloga Just z tym samym aliasem.
Hmm...
O! A teraz już nie obserwuję wcale!
Coraz lepiej :)
Moja skutecznosć rośnie, szkoda tylko, że wyraża się w liczbie ujemnej!! :))
Dzisiaj najwyraźniej nie jest dobry dzień na grzebanie w ustawieniach. Dam sobie spokój.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Dystrykt 9

Wczoraj rozmawialiśmy z Krasym o tym filmie Dystrykt 9.
Krasy opowiadał, że jakaś tam gazeta w Anglii publikuje recenzje z filmów i maksymalnie daje 5 gwiazdek. Zazwyczaj 3 czy 4 gwiazdki dostają bardzo dobre filmy i jest to taka norma. Pięć gwiazdek dostaje mało który film i musi być już naprawdę świetny.
W przypadku Dystryktu 9 natomiast napisali, że o tym filmie nie są w stanie napisać żadnej recenzji, po prostu trzeba to zobaczyć i dają mu 6 gwiazdek.
Nie widziałam jeszcze tego filmu, ale zbierałam się, aby go oglądnąć, bo już kilka tygodni temu Mała Słoninka i Piotruś Pan mówili, że jest taki wspaniały.
Zabrałam się za oglądanie dzisiaj.
Nie doszłam jeszcze do połowy, a już go nie mogę strawić.
Podobno ten film ma drugie dno i gdzieś tam pojawia się zupełnie nowa perspektywa na kosmitów. Zapewne.
Nie wiem tylko czy dam radę do tego dobrnąć.
Faktycznie nie da się tego filmu zrecenzować.
Może wyciągnę jakieś konstruktywne wnioski, jeżeli dooglądam go do końca. W przeciwnym wypadku - jeśli się poddam i wyłączę to coś, co jawi mi się, jako wybitnie brutalne badziewie - zemrę w nieświadomości, jakie też było to wiekopomne dzieło.

Raz na zawsze

Ja już wiem!
To taka polska mentalność!
Człowiek nie może zmienić zdania. Jak już się na coś zdecydujesz, to musisz się tego trzymać do uśmiechniętej śmierci. Raz na zawsze.
Jeśli coś kupisz - nie można oddać. A przynajmniej w wielu sklepach nie można, a w tych, w których można dowiadujesz się, że prawo do tego nie zobowiązuje, więc jest to wielka uprzejmość ze strony sklepu.
Jeśli zmienisz pracę, to nie masz co marzyć, że kiedyś wrócisz do starej, bo nie będą cię tam chcieli. Skoro raz ich porzuciłeś, to nie jesteś już ceniony jako pracownik bez względu na swoje umiejętności i potencjalny wkład, jaki możesz wnieść do firmy.
Jeśli się z kimś zwiążesz i okaże się to pomyłką, to lepiej, aby się okazało przed ślubem, bo po ślubie ewentualny rozwód cię zgubi - jesteś skazany na wieczne potępienie. No, chyba, że kościół w swojej wielkoduszności orzeknie, że faktycznie małżeństwo było do kitu i odpuści ci tą pomyłkę - anuluje ślub, chroniąc cię tym samym przed ogniem piekielnym. Inna sprawa, że bez ślubu kościelnego też jesteś zgubiony i czeka na ciebie kocioł w piekle.
A czy Unia Europejska nie może narzucić nam jakiegoś odgórnego zarządzenia, że klient ma prawo zwrócić / wymienić towar bez podania przyczyny?
W dziedzinie bankowości co chwila wprowadzają jakieś niezrozumiałe i do niczego nie przydatne dyrektywy, które nam utrudniają życie w pracy. Mogliby dla odmiany raz wprowadzić coś dla ułatwienia życia...

Klapa

No i nie wymieniają!
To jest jakaś absurdalna zasada.
Pewnie kolejny ich wewnętrzny przepis, bo już w sobotę nas uraczyli jednym przepisem bardzo dziwacznym.
Nie wymieniają sztućców, talerzy i kubków, bo ma to kontakt z żywnością i może przenosić jakieś zarazki. Na przykład żółtaczkę.
Na przykład - to ja się zastanawiam, kto je z nowych talerzy bez ich umycia??
A garnek już by wymienili. Chociaż też ma kontakt z żywnością. I jaka jest różnica między talerzem a garnkiem? Bo chyba to, że w garnku jest obróbka termiczna, a na talerzu już nie, to nie ma wielkiego znaczenia. Nie ważne.
Głupia mi się ta zasada wydaje, bo jakbym kupiła w sklepie internetowym, to by mi przyjęli zwrot bez gadania i wymienili też bez gadania. A tu same zasady nie do obejścia.
Przecież im nie udowodnię, że ani jedna sztuka nie miała kontaktu z żywnością. Mało tego - nawet z wodą nie miały kontaktu, bo jak wyjęłam z pudełek, tak wstawiłam do szafki. Nie miałam weny na ich mycie w ilości hurtowej. Miały kontakt tylko z moimi palcami. I po tym są ślady.
Trudno, nic z tym nie zrobię. Takie będę miała. Są bardzo ładne, ale jakoś mi się coś odmieniło i nie mam do nich serca.
Jak patrzę na nie w necie, to są śliczne. A jak widzę je u siebie na półce w szafce, to sobie myślę, że te drugie bardziej by mi pasowały.
Ale sobie wybrałam...!

Serwis obiadowy

W sobotę z rana wybrałyśmy się z Mamą po serwis obiadowy dla mnie. Ta misja była od początku jakaś podejrzana, trzeba było się wstrzymać, skoro były pewne nieprzyjazne znaki na niebie i ziemi.
Tak, jak było ustalone, Mama przyjechała po mnie, zapakowałam się do auta i ruszyłyśmy. Mama w roli kierowcy.
Fajnie się jeździ z Mamą, chociaż nasza super-szybka kosmiczna prędkość wystawiła na ciężką próbę cierpliwość wszystkich kierowców za nami. Rajdowcem to Mama nie będzie.
A do tego Mama odpalała samochód chyba z 7 razy i to po drodze tylko w jedną stronę. No ale takie są skutki manipulowania przy pedałach. Tata poprawił Mamie pedał gazu. Podobno teraz jest lepiej, ale widocznie przyzwyczaić się do niego trudno. A Mama dodatkowo daje gazu baaardzo ostrożnie, wręcz anemicznie.
W moim samochodzie Tata kiedyś "obniżył" sprzęgło, bo podobno miałam za wysoko. Nie bardzo wiedziałam, co to oznacza, wsiadłam rano w auto i wyjechałam do pracy. I prawie zginęłam pod kolami rozpędzonego autobusu na pierwszym skrzyżowaniu, gdzie skręcałam w lewo, bo mój samochód stracił swoją dynamikę i krowa nie chciała ruszyć. Z rączego rumaka, zrobiła się ospała krowa. Zanim się zorientowałam o co chodzi i doszłam do wniosku, że aby ruszyć, to muszę sprzęgło podnieść na maxa, zdążyłam już przerazić śmiertelnie, pożegnać się z życiem, zrobić rachunek sumienia i zmówić paciorek.
Kiedy już krowa ruszyła, a ja jakimś cudem zjechałam autobusowi z drogi oczywiście się wkurzyłam. Zadzwoniłam do Taty wyrażając przy tym odpowiednią dawkę emocji i swoich oczekiwań i jeszcze tego samego dnia Tata mi zmienił sprzęgło z powrotem na tak, jak było.
Lepszy wiz miałyśmy pod hurtownią. Mama zgasiła silnik, a tu coś dzwoni w samochodzie. No i co to jest? Szukała powodu, ale nic nie mogła wymyślić. Ja powiedziałam, że u mnie dzwoni, jeśli są światła włączone, zgaszony silnik i otwieram drzwi. Ale Mama stwierdziła, że w Jazzie światła się włączają i wyłączają same automatycznie i temat upadł. Nie moje auto, to nie znam się. Poza tym za nowoczesne. Tata przez telefon tez nic nie umiał wymyślić. Nie doszłyśmy, co to dzwoni. Zamknęła w końcu samochód i poszłyśmy na zakupy.
Jakąś godzinę wybierania serwisu obiadowego później postanowiłyśmy pojechać do mnie po talerzyk od serwisu kawowego. Wsiadamy do samochodu, a tam... nie zapala się silnik. I cały czas coś w samochodzie dzwoni.
No i ładnie. Oczywiście -my bezradne i bez pomysłu, więc telefon do Taty po ratunek.
Oczywiście rozwiązanie okazało się banalne, to jednak były światła, które z jakiegoś powodu nie wyłączyły się automatycznie. Na szczęście po odczekaniu 20 minut samochód zapalił bez problemu.
Pierwsze koty za płoty.
Jak wynika z sytuacji - może i nowocześniejszy samochód niż moja Astra, ale mówi tym samym językiem.
Serwis kupiłyśmy bez jechania po talerzyk.
Chyba to był błąd. Serwis podobał mi się do niedzieli nad ranem.
W sobotę wyjęliśmy go z pudełek i ustawiliśmy w szafce. Łukasz stwierdził, że ładny. A ja jakoś nie mam do niego serca. W niedzielę Łukasz wstał do pracy o 4,20 (na 6-tą!), a ja obudziłam się i w mojej głowie od razu ruszył galop myśli na temat tego, że jednak ten serwis nie podoba mi się i mając do wyboru 3 różne, wzięłam najgorszy.
Nie mogłam zasnąć, chociaż byłam potwornie niewyspana i zmęczona, myślałam obsesyjnie o serwisie, przy czym nie bardzo nad tymi myślami panowałam. W końcu Łukasz wyszedł do pracy, a ja wstałam i obejrzałam sobie talerzyki. Stwierdziłam, że są ładne, owszem, ale jakoś nie mam do nich przekonania. A za takie pieniądze, jakie to kosztuje, warto byłoby mieć coś co mi się będzie super podobało.
W ogóle wybieranie tego serwisu było trochę nieporozumieniem.
Ja pojechałam z nastawieniem, że kupię coś ładnego, a podobają mi się tylko takie delikatne zdobienia w tonacji ecru. Poszłam prosto do półki z porcelaną Lubiany, ale okazało się, że został tylko komplet, któremu brakowało jakby deseniu na pasku ecru. Był taki trochę ubogi.
Mama tymczasem chyba założyła, że ma mi ten serwis pasować do garnituru kawowego i zaczęła mi pokazywać tylko takie, które były super podobne i kolorystycznie pasowały.
No i jakoś tak się zafiksowałyśmy na tym dopasowywaniu jednego serwisu do drugiego i tak sobie ładnie wybierałam, że wybrałam ten, który podobał się najbardziej Mamie, a najmniej mi. Nie wiem, jak się to stało, ale teraz żywię nadzieję, że da się to wymienić.
W sobotę serwis postawiłam z całym pudłem w sypialni, bo przyszli do nas kuzyni Łukasza z dziećmi. Mały Tymek dorwał klej z brokatem i sobie tym klejem malował na kartkach. I nagle patrzę, a on maluje coś na małym prostokątnym pudełku. Przemknęło mi przez myśl, że znam to pudełko i nagle dotarło do mnie, że to jest mały półmisek z serwisu. Dzieciaki poszły sobie do sypialni i wyszperały z pudła jedno pudełko i się nim po prostu poczęstowały. Teraz na jednym pudełeczku jest gwiazdka brokatowa, którą muszę zetrzeć, jeśli będę jechać odmieniać serwis.
Od soboty w salonie stała sterta pudełek po serwisie. Wczoraj wieczorem Łukasz upchnął je w w dużym pudle, aby nie przeraziły Krasego.
A co do serwisu obiadowego, to nawet Krasy przyznał, że ma trochę za gruby złoty pasek na brzegu i jednak jest brzydszy od kawowego. Oczywiście najpierw obaj z Łukaszem wymienili serię kpiarskich komentarzy na temat tego, na co w domu serwis na 12 osób? Potem przyswoili moje argumenty, z czego główny brzmiał: bo więcej niż 6 osób nie będzie miało na czym zjeść. A następnie przeszli do oglądania i porównywania talerzyków.
O rany, miałam spokój, to zachciało mi się kupowania serwisu... Czy w tym sklepie wymieniają nieudane zakupy na inne?
Karolka w Anglii ma luksus - u nich można wymieniać i zwracać do woli, co tylko się chce. Ona robi zakupy, po czym w domu namyśla się, czy to, co kupiła się nadaje i jeśli nie, to zwraca to bez problemu. Największym hardcorem, jaki odstawiła było zwrócenie kanapy.
ja bym chciała tylko wymienić. I tylko serwis obiadowy....

niedziela, 22 listopada 2009

Świeczki

Okazało się, że wiercenie dziur w ścianie wcale nie jest trudne. Podobnie z resztą, jak wymiana świec zapłonowych w samochodzie. Nauczyłam się robić wczoraj obie te rzeczy obserwując Tatę i Łukasza, a trochę nawet wiercąc samodzielnie.
Świece w Astrze wreszcie doczekały się wymiany. Jeździły ze mną z 2 miesiące chyba, aż w końcu u rodziców nastał jako taki spokój po remoncie i przypomnieliśmy sobie o nieszczęsnych świecach. Inna sprawa, że wczoraj - chyba po raz pierwszy od czasu ich zakupu - Astra dotarła do rodziców kiedy jeszcze było widno - ostatnio cały czas jest ciemno, i nic nie widać.
Wiem nawet, jak wygląda klucz do świec. Dziwnie on wygląda, tyle można o nim powiedzieć. A kilka razy widziałam go w bagażniku, przy okazji trzepania tej wyściółki na dnie bagażnika, która przykrywa koło zapasowe. Zastanawiałam się, co to jest, ale nie zaciekawiło mnie to, na tyle, aby zapytać Tatę.
Na hasło Taty "Weź z bagażnika klucz do świec - taki cienki, długi" - najpierw znalazłam coś, co wyglądało, jak mini-łomek. Naprawdę, jeśli ktoś jest laikiem w temacie mechaniki, to wszystko sobie może dopasować do kategorii "klucza do świec". Tata tylko się roześmiał i zapytał, jak też chciałabym tym wymienić świece...? No cóż, jakby to powiedzieć.... Nie mając pojęcia, jak wygląda wymienianie świec, nic konkretnego nie potrafię sobie zwizualizować.
A wiec, łom do wymiany świec nie jest przydatny i nie wiem, do czego on służy, że jeździ ze mną w bagażniku, bo z tego wszystkiego zapomniałam to zagadnienie zgłębić. Za to klucz do świec jest taki... nie kluczowy. Dyndający. A świece się bardzo ładnie stare wykręcają, a nowe wkręcają.
Ot i całą filozofia.
Trudniej było te świeczki kupić, niż je wymienić, bo okazuje się, że jest ich tyle rodzajów, że bez jakiegoś kodu na silniku facet w sklepie nie umiał zgadnąć, jakie mi będą pasowały. Wyprawa po nie też była udana!
Tata powiedział mi, gdzie mam po nie pojechać i stwierdził, że sprzedawca będzie wiedział, jakie ma mi sprzedać, wystarczy, że podam mu rok produkcji auta i pojemność silnika. Sklep mieści się przy Zamojskiej, ale miałam się zaparkować na parkingu nieopodal, bo wjazd na podwórko przed-sklepowe jest bardzo ciasny i według Taty miało być mi ciężko się tam wymanewrować - w domyśle: nie dałabym rady.
Trochę mnie to zdziwiło, bo w różne dziury wjeżdżam i wyjeżdżam bez problemu, no, ale skoro tak mówi Tata, to podwórko i brama muszą być wyjątkowo mikroskopijne.
Zajęło mi to z miesiąc, zanim trafiła się piękna i ciepła sobota, kiedy to pasowało mi się tam wybrać. Zajechałam na rzeczony parking - płatny. Zapłaciłam 3 PLN i podreptałam do sklepu. A koleś za ladą słysząc "świece do Astry" zapytał mnie najpierw czy zapłonowe? Zbaraniałam - a są jeszcze jakieś? Ja tylko o takich słyszałam. Nic jednak nie dałam po sobie poznać konsternacji, jaka mnie ogarnęła i pomyślałam, że jak zaraz sobie kupię jakieś świece, co mi nie potrzeba, to się wkurzę na własny brak wiedzy. Stanęło jednak na zapłonowych i koleś zaczął wertować jakąś książeczkę z mnóstwem kolumienek i jakiś parametrów silników. I zaczął mnie pytać: marka, model, rok produkcji, pojemność, i coś jeszcze, już nie pamiętam co, ale chodziło o to, że niektóre silniki mają trzy, a inne 4 świece i jaki to typ silnika. Zapytałam czy w dowodzie rejestracyjnym tego nie ma. Nie ma, bo silnik można wymienić. I padło pytanie gdzie stoję. Na parkingu niedaleko. Czy mogę ten samochód przyprowadzić, to on zajrzy pod maskę i wszystko stanie się jasne. Mogę, pewnie, że mogę. Od razu mogłam, bo brama jest bardzo szeroka, a na podwórku były tylko 2 auta zaparkowane i mnóstwo miejsca. Podreptałam więc na parking, po drodze zahaczając o sklep spożywczy, aby rozmienić 50 zł, bo miałam dopłacić kolesiowi od parkingu brakujące 50 gr. Wyjechałam więc z tego nieszczęsnego parkingu i jeszcze musiałam szukać ulicy Miłej, która umożliwiała wyjechanie w Zamojską z lewo, bo od parkingu musiałabym jechać w prawo na rondo i robić jakieś 2 kilometry nadprogramowo, aby zajechać pod sklep.
Wycieczka robiła się wysoce edukacyjna.
Ale najlepszy z tego wszystkiego był sprzedawca, który obejrzał sobie silnik, znalazł jego typ w książeczce i dobrał mi świece, po czym na koniec mówi do mnie tak:
- Typ silnika to bla-bla-bla-coś-tam. Niech pani zapamięta, to na przyszłość się pani przyda.
Przytaknęłam, powtórzyłam to w myślach, zupełnie nie łudząc się, że uda mi się ten przypadkowy zlepek liter i cyfr zapamiętać, wyszłam ze sklepu, i już w momencie trzaskania drzwiami samochodu go nie pamiętałam.
Wniosek z tego był taki, że Tata chyba nie bardzo wierzy w moje możliwości jako kierowcy, za to ze strony tego sprzedawcy oczekiwanie, że zapamiętam typ silnika było bardzo naiwne i zupełnie oderwane od rzeczywistości.
Co innego, jakby mi podyktował numer koloru z farby do włosów - mam to w małym paluszku i wiem, co kto do mnie mówi, kiedy słyszę na przykład "452" - farba od razu staje mi przed oczami razem ze wszystkimi swoimi refleksami.
No nic - powoli coś tam się uczę. Może zaczynanie od typu silnika, to za wysokie progi, ale wymiana świec jest w granicach moic
h możliwości.
I już wiem, że za kolejnych 15 tysięcy kilometrów podjadę pod sklep samochodem, aby się nie musieć przeparkowywać i nie robić wielkich oczu, kiedy koleś będzie ustalał jaki to silnik.

piątek, 20 listopada 2009

Twitter??

Tak się zastanawiam już od dłuższego czasu - na co komu Twitter?
To takie modne od jakiegoś czasu, w USA już od dawna, u nas dopiero zaczyna być o tym słychać.
Co ten wynalazek ma przynieść dobrego?
Ludzie piszą na tym Twitterze takie pierdoły... Jeszcze trochę i będą informować kiedy idą tam, gdzie król chadza piechotą...
Może do pracy jest to przydatne. Jak ktoś jest zabiegany i ma mnóstwo spotkań, to owszem - jest to łatwy sposób informowania zainteresowanych wszem i wobec, gdzie aktualnie jest i co robi i kiedy ewentualnie będzie dostępny i w jakiej formie.
Ale dla prywatnego życia to taka spowiedź nie jest konieczna.
To chyba też dobre dla egocentryków i ekshibicjonistów emocjonalnych, którzy nigdy nie mają dosyć opowiadania o sobie.
Znam taką jedną. Kiedy jest w pracy aż uszy więdną od jej jakże fascynujących opowieści o jej jakże ciekawym życiu. Może by sobie potwiterowała zamiast nadawać nam nad uszami, jak nie przymierzając Radio Wolna Europa...
W zasadzie to z czystej ciekawości podsunę jej ten pomysł. Ciekawe czy w ogóle słyszała o Twitterze. :)
To będzie ciekawy eksperyment psychologiczny. :)

Sprostowanie

Psiapsiółka od hodowania sobie obsesji na temat świńskiej grypy oczywiście przeczytała wczoraj mojego posta. Mówiła, że uśmiała się przy tym zdrowo, aż jej kilkuletni synek zapytał:
- Mamo, czemu się tak śmiejesz?
Nie wiem, co mu odpowiedziała. Sugerowana odpowiedź: mamusi delikatnie odbija, jak widzi świnki, albo słyszy chrumkanie. Taka mała fobia. A reakcja to nerwowy chichot. :)
Nie mniej jednak temat świńskiej grypki nie odszedł w niepamięć i dzisiaj nastąpił ciekawy rozwój naszej dyskusji.
Psiapsiółka-incognito dzisiaj zastanowiła się, czy świńska lata w powietrzu. Powiedziałam jej, że nie - ona tylko biega na 4-ech krótkich nóżkach po ziemi i zapytałam ją, czy widziała, aby jakaś świnia miała skrzydła i to jeszcze działające. Nie widziała. No właśnie. Ja też nie! :)
Co ciekawe zeszłyśmy na świńską grypkę w rozmowie na temat mojego : 1) bigosu bez mięsa, którego ugotowałam cały gar i jem już trzeci dzień na obiad w pracy 2) i schabu, który upiekłam Łukaszowi w ramach rekompensaty, że w bigosie zamiast mięsa są rodzynki i suszone śliwki.
Dalej Incognito przeskoczyła w rozmowie (mailowej dodam, w mailach rozmowy są bardzo dynamiczne i lakoniczne i jak widać stosuje się całą zgraję skrótów myślowych) na to, że kazałam Łukaszowi wąchać Brise o zapachu proszku do prania i to w sypialni. A na dodatek w salonie miał trzy partie suszącego się prania i zapach innego proszku do wąchania. Tym sposobem Incognito wydedukowała sobie, że biedak ma świeże powietrze tylko na balkonie, ale tam właśnie może ta świńska biega... - wróć! lata!
No i się zeszło na mojego posta.
I tu dowiedziałam się, że cokolwiek skleciłam tego posta niefortunnie dla niej, bo napisałam, że nie chciała pojechać do rodzinnego domu przy wschodniej granicy. I wyszło to tak, jakby - cytuję:
"to tak jakby dom stał na granicy, okna na Polskę a za płotem Ukraina, na podwórku psy szczekające do góry nogami itp".
No o psach szczekających inaczej, to ja słyszałam zgoła inne określenie, ale nie przytoczę.
Więc po tym, jak zostałam uświadomiona o swojej kaczce-nie-dziennikarskiej - nastąpiło dalsze rozwinięcie tej myśli. Iście poetyckie:
"mogłaś napisać np koleżanka która ma dom rodzinny na przeuroczym roztoczu, koło zwierzyńca. :)
hej hej na zielonej Ukrainie przy dziewczynie...która się boi świń"
No więc - faktycznie, "przy wschodniej granicy" to nie jest określenie z wyżyn mojej inwencji twórczej, na które mogę się wspiąć.
Zamieszczam więc poniżej sprostowanie:
Od tej pory moja przyjaciółka Incognito pochodzi z malowniczego zakątka Polski, która sąsiaduje z Ukrainą waśnie w tym rejonie. Jest to piękny region roztoczański, parki krajobrazowe i rezerwaty przyrody razem z chronionymi susłami, świeże powietrze i bezkresne lasy - dziewicze niemalże. A w tych lasach pałęta się mafia zza wschodniej granicy, strasząc Bogu ducha winnych, ale niewinnych Polaków niczym kiedyś złe wilki.
Czy tak jest lepiej?
Ok, od razu powiem, że nie mogłam się oprzeć odrobinie ironii... Ta mafia tak mi się sama nasunęła, bo akurat wiem z pierwszej ręki, że chłopaki tam śmigają między drzewkami, a jak z kimś dobrze żyją, to częstują palącym bimbrem i klepią po ramieniu.

Świąteczny falstart

Wszędzie już trwa kampania bożonarodzeniowa.
W marketach - pełno choinek, bombek, świeczek, przeróżnych ozdóbek i choinkowych świecidełek.
W TV - powiedziałabym, że są reklamy świąteczne, ale to musiałabym zgadywać i blefować, bo tak naprawdę, to nie wiem, co leci w TV, bo tego wynalazku nie tykam. Sam telewizor owszem, włączyłam nawet wczoraj, kiedy puszczałam sobie "Mamma mia!" z odtwarzacza DVD, ale żaden program się nie włączył, bo do tego musiałabym wziąć do trzeciej ręki, której nie mam, trzeci pilot od dekodera UPC. Inna sprawa, że nie wiem, na którym kanale ten dekoder puszcza telewizję, a że przestawiłam sobie na HDMI od DVD, to nie wiedziałam nawet, jak wrócić. Obejrzałam film i wyłączyłam.
Swoją drogą, to mamy tego ustrojostwa poprzyczepiane do tego telewizora aż nadto. Odtwarzacz video, bo Łukaszowi jest niezbędny, ja z resztą też mam różne filmy z Audrey Hepburn na kasetach video. Dekoder UPC, odtwarzacz DVD, a czasem też pen drive. Ciekawe czy telewizor czuje się czasem, jak choinka. W dodatku świeci... :)
To tylko laptopa nie da się do telewizora przymontować, bo telewizor jest zbyt nowoczesny, a laptop nie nadążył za nim. I chociaż dzieli ich różnica może półtora roku, to telewizor jest technologicznie z dwa pokolenia do przodu w porównaniu do laptopka.
Mimo tego bez laptopa bym nie wyżyła, a bez telewizora obchodzę się spokojnie.
Ale wracając do tych świąt, bo tak zboczyłam z trasy.
Byliśmy dzisiaj w OBI - kupiliśmy lustro, niestety nasze kołki w ścianie mają inny rozstaw niż zaczepy przy lustrze, a do tego są wbite ciut za nisko, wiec lustro stanęło w kącie i cierpliwie czeka na wiertarkę. Przynajmniej do jutra, o ile Łukasz sam się tego wyzwania podejmie i wywierci dziury w ścianie. To chyba nie jest wielka filozofia, nie?
W OBI cały jeden dział jest zasypany ozdobami świątecznymi wszelkiego rodzaju.
Obejrzeliśmy je sobie, oglądnęliśmy też choinki i może w tym roku kupimy jakieś drzewko przyzwoitej wielkości. Nasza choinka 40-to centymetrowa robi mało świątecznego nastroju w święta, bo nie mieści się na niej ani jedna bombka. Jest sobie owinięta sznurkiem drobniutkich lampeczek i to by było na tyle.
I co w związku z tymi ozdobami w marketach?
Najpierw pomyślałam, że to trochę za wcześnie, aby tak propagować święta & co, bo przecież to dopiero listopad. No, ale to było 2 tygodnie temu, zaraz po tym, jak uprzątnęli z półek znicze po święcie zmarłych i od razu wystawili kolejne święta o zgoła odmiennym charakterze. To nic, że 2 miesiące przed ich faktycznym terminem. Coś musi napędzać rynek.
Ale dwa tygodnie później stwierdzam, że wszystko jedno - fajnie, że idą święta, niech te choinki i bombki będą w tych marketach, przynajmniej miło obejrzeć. Lepsze to, jak produkt sezonowy w L'eclercu, niż garnki na wagę.
Chodząc między półkami i oglądając te kolorowe bombeczki i inne ozdobniki, jest mi tak miło i przyjemnie. I nawet ta ponura i ciemna pora roku nabiera jakiegoś sensu, bo jak już się dotrwa do świąt, to najpierw jest chwila oddechu i odpoczynku, a zaraz potem jest Nowy Rok. A ja wciąż pamiętam takie pokrzepiające przysłowie, które przeczytałam w staromodnym kalendarzu ze zdzieranymi kartkami, kedy byłam mała:
na Nowy Rok dzień dłuższy na barani skok.
Więc, jeśli dotrwamy do Nowego Roku, to będzie coraz dłużej widno po południu i przestanę się czuć, jak szalona lunatyczka.
A skoro w sklepach już święta, to można pozwolić sobie na tą małą iluzję, że święta tuż tuż. I to znacznie poprawia nastrój i nastawienie.
A poza tym, trzeba już myśleć o prezentach pod choinkę. Za trzy tygodnie na mieście będą korki, na parkingach zabraknie miejsca, w sklepach będzie tłok i odejdzie mnie ochota na kupowanie czegokolwiek. Jakbym tylko miała jeszcze pomysły na to, co komu kupić... To jest zawsze najtrudniejsze do przebrnięcia.
Nic dziwnego, że Święty Mikołaj zrejterował z tej posady i już nie roznosi prezentów. Od tego myślenia można dostać bólu głowy, sfrustrować się i popaść w depresję.
Oj, jakby tak mieć chociaż odrobinkę natchnienia w tym roku... Od października poszukuję natchnienia i kiepsko mi to idzie. Zero rezultatów. No nic, mam nadzieję mimo wszystko. :)

Trochę proszku, trochę wody...

Wypróbowałam ten zapach świeżej bawełny Brise czy, jak kto woli zapach proszku do prania Vizir. Ewa miała rację: to jest zapach proszku do prania. Czy Visira to nie wiem, ale proszku zdecydowanie. Jakkolwiek - lepsze to niż konwalie.
Nie wiem, czy to mnie ten zapach proszkowy tak zainspirował, czy samotny wieczór w domu, ale zrobiłam wczoraj trzy prania. No i w efekcie nie można było odróżnić, czy to pachnie Brise czy świeże pranie. :)
Przy okazji - bo oczywiście na trzy prania trzeba mieć co do pralki włożyć, zmieniłam pościel. A przy tej okazji z kolei, przekręciłam materac na łóżku i narobiłam przy tym rejwachu, bo materac z pianki boultexowej po podniesieniu z jednej strony zwinął się na łóżku na pół, a gdy go popchnęłam, zachęcając, aby się rozwinął - zasprężynował i walnął z rozmachem w zagłówek łóżka. Zwalił Łukasza zegarko-budzik, moją książkę i narobił tyle hałasu, jakby mi co najmniej półka spadła.
Sąsiadka jednak nie przyleciała, widocznie nie chce się mścić za to, że jej śpiewać po nocach nie dajemy. :)
A propos - to wczoraj nie śpiewała. Miło z jej strony.
Na dzisiaj planowaliśmy pojechać do Nałęczowa do ichniego kompleksu basenowego przy Spa. Zwiedziliśmy szereg basenów w Lublinie, a tam jeszcze nie byliśmy nigdy. Naszła nas ochota na nadrobienie tej zaległości i przekonanie się, jak tez tam się urządzili. Podobno jest bardzo fajnie. Chodzą słuchy i widy o dużym jackuzzi i ciepłą wodą i bąbelkami - jestem na to chętna!
Miała z nami jechać Kama, ale wczoraj poszła do kosmetyczki na mikrodermabrazję i po zabiegu dowiedziała się, że przez następne 3 dni ma unikać chlorowanej wody. Hmm... To by było na tyle jej moczenia dupeczki w basenie dzisiaj. No, ale każda kobieta wie, że cera jest priorytetem, bo w pewnym wieku nie wypada wyglądać, jak po ciężkim przejściu ospy wietrznej, więc nawet gdyby kosmetyczka powiedziała jej to przed zabiegiem, to i tak basen musiałby ustąpić dermabrazji.
Prawdopodobnie jednak pojedziemy dzisiaj do Nałęczowa sami we dwójkę z Łukaszem, chyba że może znajdzie się ktoś chętny w ostatniej chwili - na przykład Kamisio z Piotrusiem Panem. Najpierw jednak wypadało by wybrać się tam z raz i obczaić, gdzie ten kompleks Spa się mieści, bo Łukaszowi wydaje się co innego, a mi co innego. Może zrobimy taki rekonesans tylko w duecie, a następnym razem zabierzemy jeszcze kogoś. Na pewno chciałabym zabrać tam Amelkę.
Zanim jednak pojedziemy kąpać kuperki w ciepłym basenie, mamy w planach ywprawę po większe lustro do łazienki. Mamy nad umywalką takiego wypierdka, w którym nic nie widać. Nie wiem dlaczego kupiliśmy sobie takie malutnie nie-wiadomo-co, bo od razu przy zawieszaniu okazało się, że albo Łukasz nie będzie widział czubka swojej głowy, albo ja całej dolnej połowy swojej twarzy. Poszliśmy na kompromis i wypośrodkowaliśmy to tak, że ja widze siebie od szyi wzwyż, a Łukasz nie ogląda swojego skalpu. Mimo tego lusterko powisiało 2 lata i dopiero teraz nadeszła pora, aby go zastąpić czymś o wymiarach nie mniejszych niż 50x80. W końcu będziemy mieć panoramiczny widok siebie w lusterku. Co prawda, panorama będzie w pozycji wertikalnej, ale grunt, że będzie coś w tym lusterku w końcu widać. A ja nie będę musiała stawać na palcach!
A dla zapełnienia samotnego wieczoru, bo Łukasz pracował do 22-giej, obejrzałam sobie "Mamma mia!". Zachęcił mnie do tego SMS połikendowy od Agi, która napisała, że właśnie tym filmem uprzyjemniła sobie sobotnie popołudnie. I że to jest bardzo fajna komedia, która pozwala się odprężyć i zrelaksować. Faktycznie film jest bardzo lekki, miły i przyjemny. I faktycznie Pierce Brosnan nie ma głosu do śpiewania, chociaż tak bardzo się starał. Właściwie to wahałam się, kto zaprezentował się z tym śpiewaniem gorzej: Brosnan czy Colin Firth, bo ten pierwszy brzmiał, jak przepity alkoholik o zdartym głosie, a ten drigi piał jakimś mezzo sopranem, jakby mu nagle poziom testosteronu mocno opadł. Zabawne zestawienie. Obaj jednak są przystojni i uroczy, więc ten mały szkopuł można pominąć.
Film mi się spodobał bardzo, zwłaszcza, że muzyka Abby jest taka skoczna i melodyjna.
I po raz kolejny doszłam do przekonania, że Meryl Streep potrafi dobrać sobie scenariusz. Filmy z nią mi się bardzo podobają - dobrze się je ogląda, mają sensowną fabułę, są dobre.
W kinie w środę widziałam zwiastun nowej komedii z nią, nie pamiętam tytułu, ale trojler zapowiadał świetną zabawę. Jeśli ten nowy film będzie tak samo śmieszny, jak "Julie & Julia", to naprawdę warto się wybrać.
"Julie & Julia" jest fantastyczna komedią. Ubawiłam się na tym filmie za wszystkie czasy! Wątek z życia Julii Child był trochę ciekawszy i zabawniejszy niż wątek Julie Powell, ale cały film był bardzo "równy" czyli nie było tak, że chwilami nudzi, a chwilami bawi. Wyszłyśmy z Kamą z kina po nim z wielkimi uśmiechami na licu i w super nastrojach.
No i jest jeszcze przecież "Diabeł ubiera się u Prady"! Jeden z moich ulubionych filmów. Uwielbiam go i wracam do niego co jakiś czas. Jest bezkonkurencyjny, podobnie z resztą, jak książka, która jest mistrzowsko napisana.
Tak wiec czekamy z Kamilą do przyszłego roku na nowy film z Meryl Streep i już sie cieszymy na tą okoliczność i nie możemy doczekać. :)

czwartek, 19 listopada 2009

Zbłąkana owieczka

No i znalazła się owieczka zbłąkana. Zlądowała nagle w Polsce ze swojego wygnajewa i zrobiła nam niespodziankę.
W zasadzie to nie owieczka, a baranek.
I zapewne baranek byłby oburzony czytając, że został mianowany barankiem i jeszcze do tego się zabłąkał. No cóż... Taka prawda.
Miejmy nadzieję, że nie czytuje mojego bloga.
Przyjechał kolega, który jakieś dwa lata temu... Nie, dwa i pół roku temu wyemigrował do Anglii na czas bliżej nieokreślony. Pora na integrowanie się z przyjaciółmi w większym gronie i na spotkania towarzyskie! Fajne dni nadchodzą! :)
Krasy przyleciał zupełnie niespodziewanie, bo w zupełnej tajemnicy. Tym razem jednak nie zrobił niespodzianki, jak rok temu, kiedy to w tajemnicy z państwem S. zorganizował spotkanie w knajpie i kiedy kolejne osoby się zjawiały, na jego widok wytrzeszczały oczy i nie wiedziały kogo widzą.
Ale to było zaskoczenie!
My oczywiście oboje z Łukaszem się na to świetnie nabraliśmy. Próbowaliśmy przez miesiąc wyciągnąć z państwa S. , co to za okazja, że takie spotkanie organizują, ale powód spotkania miał być niespodzianką. Snuliśmy różne domysły - że są w ciąży - obalony, że zmieniają pracę - obalony, że się przeprowadzają, wygrali w totka, a nawet, że może się rozwodzą, ale to było zupełnie nieprawdopodobne. :) O Krasym też pomyśleliśmy, że może przyjeżdża, ale tu nakłamali nam w żywe oczy, że skąd niby! Niedorzeczność!
Wchodzimy więc w sobotę do Magii, przy stole siedzi już cała banda, witamy się po kolei ze wszystkimi. Tu państwo S.. Tu państwo Z.. O Simek - zjechał z Wawy, super, dawno go nie było. O, a to kolejna znajoma twarz... Hmm... No niby znajoma twarz, ale jej nie ma prawa tu być!
Słowo daję, nie wiedziałam, na kogo patrzę i to przez dłuższą chwilę! Powoli w moim mózgu wyklarowało się, że to jest znajoma twarz, ale kto to jest, skoro ten, o kim myślę jest kilkaset kilometrów za Bałtykiem?? W końcu, W KOŃCU go poznałam, po czym przez stolik przetoczyła się potężna fala śmiechu, a Krasy z wielkim zadowoleniem oświadczył:
- Na taką reakcję liczyłem!
No to się nie zawiódł!
Tym razem przyleciał cichutko i zadzwonił do Łukasza dopiero po kilku dniach, kiedy już się obrobił ze swoimi sprawami. W niedzielę spotkanie grupowe. Fantastycznie! :)
A przed nami jeszcze tydzień na spoty
kanie się i nadrabianie zaległości.
Wreszcie jakiś miły akcent tej fatalnej jesieni!
I nawet pogoda jest ładna i cieplutko. Oby tak jeszcze pobyło, może mi przejdzie ta trauma po tym, jak zgasili światło przesuwając te durne zegarki...

Puk puk! Cisza!

Wczoraj położyliśmy się o północy spać, a kilka minut później nasza sąsiadka rozpoczęła swój wieczorny recital. Ręce opadają! Po północy zaczęła znów grać na gitarze i śpiewać... Pora w sam raz, prawda?
Odczekaliśmy kilka minut z nadzieją, że przestanie, chociaż muszę przyznać, że tym razem przynajmniej nie zawodziła ile sił w płucach. Po prostu śpiewała. Na głos. Z gitarą.
Piosenka nadal jedna i ta sama, tchnie jakimiś akcentami religijnymi.
Łukasz nadal obstaje przy swoim zdaniu, że ona przechodzi załamanie nerwowe.
Poprzewracaliśmy się z boku na bok, laska odśpiewała sobie piosneczkę ze dwa razy, po czym nie wytrzymałam. Wyczekałam, kiedy przeszła do zwrotki, bo wtedy śpiewa trochę ciszej i jest szansa, że coś usłyszy i... zapukałam w ścianę. Krótko, ale mocno, jeszcze mnie od tego zabolały kostki w palcach.
Po chwili śpiewy umilkły i usłyszeliśmy, jak odstawia gitarę.
Trochę to głupie, nie?
Dorosła osoba w mieszkaniu obok, a sąsiedzi muszą się dobijać, aby dała pospać. To chyba powinno być oczywiste, że środek nocy nie jest odpowiednią porą na koncertowanie. Jeszcze gdyby w łikend - wiadomo - wtedy się spotyka ze znajomymi, albo korzysta z faktu, że nie trzeba wstawać rano następnego dnia do pracy. Ale na tygodniu....? Codziennie...? Hmm...

Mała dyskryminacja

Miłość życia mojej siostry - nie chodzi mi o sztukę, tylko o Piotrusia Pana - otóż on oddaje regularnie krew. Chodzi co kilka tygodni do stacji krwiodawstwa, czy gdzie tam prowadzą taką akcję, oddaje im szklankę swoich bezcennych czerwonych krwinek razem z resztą inwentarza i dostaje w zamian kilka czekolad. Z czekolad korzysta najbardziej Kamisio. Z krwi - poturbowani przez życie pacjenci. Pewnie uratowała już życie wielu osobom, a za jej pośrednictwem Piotruś Pan.
To jest druga osoba, którą znam, która oddaje regularnie krew. I drugi facet.
Chwalebne. Niby nic, a komuś się pomaga. I to jak się pomaga...
Ja kiedyś też miałam ochotę zacząć oddawać krew, ale niestety mojej nikt by nie chciał.
Kilka miesięcy temu znajoma w pracy mocno przeżywała oddawanie krwi, bo jakiś znajomy ją zapytał, czy by nie oddała na czyjeś nazwisko. Ktoś potrzebował krwi, a w szpitalach robią tak, że podają pacjentowi krew, ale potem trzeba ją niejako "oddać" - zachęcić znajomych, aby oddali krew na nazwisko pacjenta i w ten sposób spłaciły jego dług.
Okazało się wtedy, że ja bym nie mogła oddawać krwi, bo... osoby, które ważą poniżej 50 kg nie kwalifikują się na krwiodawców.
A ja nie osiągam tej wagi progowej, no chyba, że akurat mam na sobie te 2 kg ekstra, które od kilku miesięcy nabyłam i że jeszcze dodatkowo najem się i napiję, jak bąk. Wtedy stając na wagę, zdarza się, że widuję na początku piątkę.
Co za dyskryminacja! :)
To takie trochę dziwaczne. Niby jasne jest, że nie jest to kryterium wzięte z powietrza, zapewne jest to podyktowane jakimiś konkretnymi przesłankami.
Ale co poradzę na to, że ważę tyle, a nie więcej?
Pomijam wszystko inne, ale jeśli jest się zdrowym i się nie głodzi w celu odchudzenia, to waga nie powinna być tak drastycznym kryterium selekcji.
Dyskutować z tą wytyczną nikt nie będzie. Nie można, to nie. Trudno.
Ale do tej pory jestem tym zdziwiona.
Jakbym się najadła i napiła mocno, ważyłabym te nawet z 50,1 kg, czy wtedy by mnie przyjęli? ;)
A może krew oddaje się na czczo... Wtedy jestem bez szans. Nie grzechoczę co prawda kośćmi, jak jedna moja psiapsiółka, ale magicznej piątki na wadze nie uświadczę.
No i nie wiem, jak to jest oddawać krew i chyba nigdy się nie przekonam empirycznie. No, chyba, że będzie jakiś super kryzys na rynku krwiodawstwa i będą brali krew od wszystkich, jak leci, bez względu na wagę.
Ale może lepiej już niech tą krew oddają osoby o wymaganej posturze, bo jeszcze moja komuś zaszkodzi.

Pachnące straszydełko

Streetcom ostatnio bardzo prężnie działa i ma mnóstwo kampanii.
Może to taki czas, że producenci chcą mieć feedback o swoich produktach od potencjalnych użytkowników. Widocznie marketing szeptany się sprawdza na tyle, że jest coraz więcej chętnych do takiej formy zweryfikowania jakości swojego produktu i jednocześnie zareklamowania go na rynku.
Testowaliśmy niedawno zupy w wersji instant z Winiarów. Bardzo udane. Smaczne, fajne smaki, bez dodatku "piątego smaku" czyli glutaminianu, który, jak wiadomo powoduje niezłe skołowanie organizmu.
Zupy były bardzo fajną kampanią. Smaczne i ciekawe.
Potem przyszedł magazyn Trendy do przetestowania.
Miałam kiedyś, z rok temu, okazję poczytać jeden numer Trendów. Mówiąc krótko - nie było co poczytać. Jakieś wydumane tematy, artykułu, jakby pisane stricte dla snobów, rzeczy oderwane od codziennego życia i tylko zdjęcia fajne.
A tymczasem numer, który przyszedł do testowania okazał się bardzo ciekawy i zupełnie przyzwoity w kwestii poziomu snobizmu. Byłam bardzo przyjemnie zaskoczona. Przeczytałam gazetkę od deski do deski i stwierdziłam, że jeśli pismo ewoluuje w tym kierunku, to jest to in plus dla jego przyszłości.
To też była fajna kampania, ciekawa gazetka, to i z przyjemnością mi się ją testowało.
A teraz testujemy odświeżacz powietrza Brise w wersji z czujnikiem ruchu i automatycznym uwalnianiem zapachu. niezły wynalazek. Dostarcza nam emocji.
Paczkę z odświeżaczem dostała najpierw Ewa. Trafił się jej zapach świeżej bawełny czy jakiś taki - pachniał, jak proszek do prania, tudzież suszące się pranie. Niespecjalnie jej podszedł sam zapach, ale za to urządzenie ją ubawiło.
Mechanizm tego wynalazku jest taki, że skanuje pomieszczenie i co pół godziny - jeśli wykryje ruch - puszcza dawkę zapachu. Zapach jest zamknięty w sprayu. Kiedy więc psika, to słychać takie delikatne westchnięcie i pracę malutkiego silniczka.
Napisała mi, że postawili sobie Brise w przedpokoju i co chwila ich straszy. W nocy, nie mogła przejść z pokoju do pokoju, bo kiedy tylko zapaliła światło zaczajony Brise ją wykrywał i znienacka psikał, a ona podskakiwała ze strachu do góry, bo przecież nie przyzwyczajona, że coś oprócz ludzi może się w mieszkaniu ruszać. Mąż Ewy też się wzdrygnął, kiedy znienacka coś koło niego sapnęło. Mi wydało się to zabawne i jakoś nie wzięłam tego na poważnie.
Wczoraj paczkę dostałam i ja. Zapach konwaliowy! No masz ci los! A ja niecierpię zapachów typowo kwiatowych w rodzaju róża, konwalia, lawenda. Bleh! Niedobrze mi po nich.
Ale urządzenie trzeba było wypróbować. Ciekawość pchała do tego nie zważając na zapach.
Dopóki Brise stał w pokoju, było ok. Widać go było, mieliśmy go na oku, jak mrugał, to wiadomo było, że trzeba się spodziewać, że zaraz psiknie. Ale ponieważ te konwalie zwalały mnie z nóg - wyniosłam odświeżacz do toalety. Postawiłam na skrzyneczce od liczników i tak sobie stał. I oczywiście przy każdej naszej wizycie w kibelku parskał zapachem, bo skoro pół godziny odstał bez wykrytego ruchu i psikania, to przy nadarzającej się okazji musiał to nadrobić.
No i zaczęło się! Zapadł późny wieczór, szliśmy spać, poszłam do łazienki i nagle obok mnie coś psiknęło! Podskoczyłam ze strachu i wtedy zrozumiałam Ewę doskonale! Człowiek wyluzowany, zamyślony, nic się nie spodziewa, a tu taki cichy psik znienacka! :) Straszydło!
Kolejny raz poszłam do kibelka po ciemku, aby mnie odświeżacz nie wykrył i nie wystraszył, tudzież - aby nie rozsiał tego powalającego zapachu konwalii. i tu naszła mnie refleksja, że chyba to jest taki przejaw, jak człowiek może się ugiąć pod naporem techniki. :) Ukrywałam się w ciemności przed odświeżaczem powietrza.
To przywodzi na myśl te filmy katastroficzne, na których ludzie zostają pognębieni przez swoje własne wynalazki - weźmy dla przykładu "Matrix" chociażby.
A zapach... Słowo daję, konwalie w wersji live uwielbiam i pachną cudownie, ale każda syntetyczna podróba tego zapachu jest z góry skazana na niepowodzenie. A co ciekawe - pachną tak jakieś markowe perfumy - możliwe, że jest to 5th avenue Elizabeth Arden. Nie pamiętam które, ale miała je kiedyś koleżanka. Jej się podobają. Mi wręcz przeciwnie.
Dzisiaj więc zamieniłyśmy się z Ewą zapachami. Ona mi dała swój proszek do prania, którego nie mogła znieść, a ja jej moje konwalie, które mnie mdliły. Ja wolę zapach prania niż pseudo-kwiatków, Ewa lubi zapachy konwaliowe.
Doszłyśmy jednak zgodnie do wniosku, że zapachy w sprayach są o wiele mniej udane, niż te w płynie.
Miałam nie raz odświeżacz powietrza w aucie i te zapachy są sztuczne, ale przyjemne.
Kiedyś jedna dziewczyna wsiadła do mojego auta i zapytała jaki mam szampon do włosów, bo ładnie pachnie - pachniał oczywiście odświeżacz, nie wiem dlaczego pomyślała, że to szampon, ale to było zabawne. :)
W mieszkaniu też regularnie włączam do kontaktu takie maszynki z zapachami. Bardzo je lubię. Kiedy są nowe, trzeba je uważnie dozować, bo można się w ty zapachu wręcz udusić! Daje do wiwatu nieźle! Ale jak już pół opakowania wyparuje, pachnie znacznie słabiej, za to gama zapachowa jest bardzo ładna. Mam kilka ulubionych i naprawdę jest w czym wybierać.
Natomiast te w sprayu zapachy są mocno nieprzyswajalne.
Brise ma do tego skanującego wynalazku pięć zapachów do wyboru. Trzech nie znamy. Póki co, Ewa pokłada nadzieję w konwaliowym, jeśli on jej wykręci nos, to jeszcze jest jakiś japoński ogród. Ja liczę na ten proszek do prania, ewentualnie może japoński ogród da się znieść. Za to pozostałe dwa - jabłko z cynamonem lub wanilia - są zdecydowanie jakieś za bardzo świątecznie kulinarne. :)
No nic, zabawa trwa.
Dzisiaj zaprzyjaźniam się z zapachem świeżej bawełny vel proszku do prania. I staram przyzwyczaić do wzdychającego na mój widok potworka. Może nie dostanę zawału serca wieczorem... :)

Chrumkamy?

I mamy kolejną nagonkę w mediach, tym razem na topie jest świńska grypa, wiadomo - każdy temat zna, albo przynajmniej kojarzy. Trzeba by żyć na odludziu, aby nie obiło się to nam o uszy przynajmniej pobieżnie.
W zeszłym tygodniu u nas w pracy ktoś powiesił jakąś ulotkę z informacjami, że cała ta masowa histeria na temat świńskiej grypy jest bezpodstawna, bo prawdopodobieństwo zarażenia nią jest mniejsze niż wygrania w totka.
No nie wiem czy to tak można porównywać. Niby wygrane w totka się zdarzają i to co kilka dni, ale czy tu wliczają się "trójki" czy tylko wygrane liczone w milionach? Nie sprecyzowali. Poza tym trójkę nie trudno trafić, każdemu się co jakiś czas udaje, niektórym dosyć regularnie. Więc złapanie świńskiej grypki byłoby w tym konkursie bardzo łatwe.
Inna sprawa, że milionerzy-z-łaski-totka nie polegują w szpitalnych łóżkach i raczej nie ujawniają się z obawy przed chętnymi do przejęcia ich majątku. A chorzy na świńską grypkę leżą w szpitalach i straszą. I o tych jest głośno - zupełnie nieproporcjonalnie do ich liczby.
Ta ciekawa ulotka mówiła jeszcze o tym, że świńska grypa została sztucznie wywołana i całe to piekiełko wykreowały koncerny farmaceutyczne. Taaa... Jakieś dowody? No nie bardzo, nie było na ulotce żadnych.
Ten sam wariat powiesił w kuchni tez drugą ulotkę o tym, ze nieoznakowane samoloty latają codziennie nad nami i nas trują jakimiś chemikaliami rozpylanymi z powietrza. Ta ulotka miała jednak krótki żywot, bo osobiście wyrzuciłam ją do kosza. Bez przesady, są granice paranoi i szerzenia swoich teorii spiskowych. Może nie psujmy sobie na wzajem apetytu taką lekturą do śniadania. Dobitnie to jednak świadczy o zapatrywaniach tego, ktokolwiek te ulotki wieszał.
Jak by jednak nie patrzeć - o świńskiej grypie jest głośno. Ja tego nie słucham, bo z założenia nie słucham mediów, działają mi na nerwy ze swoimi politycznymi gierkami.
Ale nic to! Jeśli nie słuchasz radia i TV - braki nadrobisz z przyjaciółmi!
Zwłaszcza jedna przyjaciółka codziennie straszy mnie świńską grypą i update'uje mnie do najnowszych doniesień. Nie pyta przy tym, czy mnie to interesuje, czuje się najwyraźniej w obowiązku zadbania o moją wiedzę w tej dziedzinie. :)
I od tygodnia jest taki sam rytuał.
Spotykamy się na przerwie, robimy w najlepsze herbatkę i nagle pada z jej ust to sakramentalne:
- Ja już nie mogę z tą świńską grypą! Wczoraj słuchałam wiadomości i wszędzie o tym trąbią! Już tyle ludzi jest chorych, że się boję gdzieś pójść!
Na to ja - niezmiennie przewracam oczami i pytam z oburzeniem:
- Po co ty w ogóle tego słuchasz?? Na mózg ci się to rzuca!
Na to psiapsiółka-której-imienia-nie przytoczę odpowiada, że słucha, bo się tego obawia.
I tym sposobem nasza rozmowa zapętla się, bo ja znów jej odpowiadam, że powinna przestać, bo popada w paranoję, a ona ciągnie swoje wywody i doniesienia z placu boju.
I mamy taki rytuał. Codziennie. Dzień w dzień.
Na koniec, zupełnie już bez argumentów i osłabiona zerowymi efektami tłumaczeń, pukam ją w głowę - dosłownie. A ona mi odpowiada, żebym jej nie klepała.
No faktycznie nie ma to sensu, bo i tak to klepanie nie pomaga. :)
Psiapsiółka mówi n przykład, że boi się pojechać do domu rodzinnego pod wschodnią granicę, bo przecież to stamtąd przywiało nam epidemie grypy, do kina nie pójdzie, bo tam można się zarazić, no i chyba niedługo to już nawet zakupów robić nie będzie! :) I co jej można odpowiedzieć?
Powoli dochodzę do przekonania, że cokolwiek, bo i tak żadne moje tłumaczenia nie przynoszą najmniejszego efektu, więc może zacznę robić eksperymenty typu: powiem byle co i zobaczę czy jakkolwiek zareaguje, co by znaczyło, że przynajmniej słyszy.
A czy świńska grypa nie zaczyna się od nie słuchania?
Nie? No to nie musimy się martwić. Przynajmniej zdrowa na ciele jest. Na duchu trochę poturbowana przez zwizualizowane świniaki.
No ale dzięki psiapsiółce dowiedziałam się tyle, że jestem kompletnym ignorantem i żyję w błogiej nieświadomości zagrożenia. Świńska grypa dotarła przecież do Lublina. Zdiagnozowani pacjenci wylądowali w szpitalu. Nie wiem ile osób i nie wiem, w którym szpitalu. Nie wybieram się póki co do żadnego szpitala, więc mi ta wiedza do niczego nie jest potrzebna.
Podobnie z resztą, jak nie widzę sensu i celu nagłaśniania tak całej tej weprzowinowej grypki. Jest, to jest. Żadną grypą lepiej się nie zarażać.
Prawda jest taka, że niedoleczona zwykła grypa też zbierała sowite żniwo co roku. Chyba większość z nas słyszała o przypadkach powikłań po grypie, które kończyły się całkiem śmiertelnie lub ciężką niewydolnością serca.
Wczoraj przy obiedzie Marek przypomniał nam, że przed świńską grypą była ptasia i też media siały dziką panikę. Minęła. Wcześniej był SARS, jeszcze wcześniej sepsa i meningokoki. I tak można się cofać w czasie wyliczając epidemie i rzekome epidemie poprzez gruźlicę, czarne ospy, aż do cholery.
I co? Co to zmieni?
Zasieje zamęt, niepokój i tak zestresuje ludzi, że ich odporność spadnie do zera i epidemią śmiertelną będzie zwykły katar. Ludzie będą bali się żyć.
Może więc lepiej wyłączyć TV i zająć się przyjemniejszymi rzeczami. Póki nie chrumkamy jak świnki, jest dobrze.
Co ty na to przyjaciółko? :) Wiem, że czytasz. :)
Do jutra.
Do kolejnej naszej tradycyjnej i przewidywalnej wymiany poglądów na temat od-świńskiej choroby. Zawsze to jakaś zabawa, wesoły przerywnik w pracy. :)

Epitet

Idąc za ciosem, to jeszcze mi się przypomniała jedna ciekawa historia z sąsiadami.
Tym razem z parteru. Nie kolidują nam wcale, bo dzieli nas jeszcze jedno piętro, ogólnie to nie mamy z nimi żadnych problemów, nie w tym rzecz.
Chodzi o to, jak się pięknie zaprezentowali. Kogoś poniosły nerwy, no i pokazał co potrafi.
Drzwi wejściowe owych sąsiadów są tuż przy schodach. Ich pech, że schody w tym miejscu prowadzą do piwnicy, a ogólnie zapalane światło rozbłyska wszędzie, poza piwnicą. Musi być gdzieś włącznik do "reszty" światła, aby się lokator mógł do piwnicy zejść na własnych nogach, a nie sturlał się do niej bezwładnie. I ktoś, kto projektował instalację elektryczną umieścił włącznik światła koło tych drzwi - w sąsiedztwie identycznego włącznika, który jest dzwonkiem do tego mieszkania. Między jednym włącznikiem, a drugim jest maksymalnie 20 cm odległości. Idąc z piwnicy w górę - pierwszy ma się pod ręką włącznik światła. Idąc z góry do piwnicy, najpierw mija się drzwi wejściowe do tych lokatorów, potem ich dzwonek, a potem dopiero jest włącznik światła.
Klata schodowa jest dobrze oświetlona, nie to, żeby w ciemności trudno było coś zidentyfikować.
Ale umiejscowienie obu włączników - dzwonka i światła jest tak niefortunne, że na pewno nie jedna osoba się myli.
Ja sama pomyliłam się raz. Zakręciłam się na tych schodach, jak słoik ogórków i chyba mózg mi chwilowo stanął, bo chcąc wyłączyć światło - zadzwoniłam do sąsiadów. A żeby było śmieszniej - zdążyłam już dotrzeć na pierwsze piętro, gdzie jest tylko jeden włącznik TYLKO do dzwonka. Ja szłam mocno zamyślona. Tak mocno, że nie zauważyłam, że wyszłam już z piwnicznej klatki schodowej, na normalną, ze minęłam wyłącznik światła do piwnicy i wcale światła nie zgasiłam i że jestem już o jedną kondygnację za wysoko, aby to zrobić. Nacisnęłam przycisk zupełnie bezmyślnie i usłyszałam, jak z drugiej strony drzwi dzwoni dzwonek. Zbaraniałam. Ale nikt nie wyszedł, akurat mieszkanie było puste, nie było kogo przepraszać - więc zwiałam do siebie. :)
Wracając do sąsiadów z parteru.
Pewnego dnia na włącznikach przy ich drzwiach pojawiły się... elementy ozdobne zrobione czarnym markerem. Na dzwonku symbol dzwonka. A na włączniku napis: "światło baranie".
Baranie??
A to kogoś fantazja poniosła!
Włącznik z ozdobnikiem powisiał z tydzień lub dwa, aż w końcu chyba konserwator go wymienił na nowy i znów czysto-biały.
No i teraz ciekawe - może była jakaś mocno niefortunna seria pomyłek, kiedy to ludzie wydzwaniali do tych lokatorów, chcąc zgasić / zapalić światło? Przypuszczam, że tak. Lokatorom brakło nerwów do latania i otwierania drzwi niepotrzebnie, może nawet w nocy ktoś do nich zadzwonił i ich obudził... Możliwe.
Ale ten epitet na włączniku był jednak zbędny.
Można było wykazać się większą dozą opanowania i kultury i podarować sobie wyzwiska. przynajmniej lokatorzy wyszliby z tego z twarzą. A tak - wszyscy, którzy widzieli napis na włączniku mają takie nieprzyjemne poczucie, że tu mieszka ktoś, kto się mocno irytuje i bywa nieprzyjemny.
A tak - lokatorzy wielkiej klasy nie zaprezentowali.
I przez to - całe to zamieszanie się na nich zemściło.

A czy jest awers...?

Poszliśmy wczoraj na "Rewers" - polski film, okryty chwałą po ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, zdobył mnóstwo nagród, pochwał i został okrzyknięty najlepszym polskim filmem.
Oglądaliśmy w TV to rozdanie nagród i widzieliśmy urywki filmu. Zapowiadał się interesująco.
Koncepcja bardzo ciekawa i oryginalna - czarno biały film o bardzo szarych czasach PRLu.
Nabrałam ochoty na oglądnięcie "Rewersu". Głównymi postaciami tam miały być trzy kobiety z trzech różnych pokoleń, pomyślałam więc, że to kino w sam raz dla mnie.
No i wczoraj go obejrzeliśmy.
Powiem tak - może jednak wolałabym obejrzeć jakiś awers, a nie rewers...
Zdecydowanie określenie "rewers" bardzo do tego filmu pasuje. I dokładnie taki "rewers" ujawniła akcja filmu, kiedy to nastąpił dramatyczny jej zwrot i wszyscy w kinie otwarli buzie ze zdumienia.
Łukasz wyszedł z kina zachwycony tym filmem. Ja wyszłam w zdecydowanym szoku. Długo jeszcze nie mogłam się otrząsnąć z tych niespodziewanych wrażeń.
Jeśli wyznacznikiem dobrego kina jest zaskakujący zwrot akcji i wywarcie na widzu niezapomnianego wrażenia - film jest bardzo udany. Ale jeśli ktoś lubi kino w nieco lżejszym wydaniu i mniej... niepokojące, to może niech sobie odpuści.
Film gwarantuje całą gamę przeżyć i to momentami bardzo mocnych przeżyć. Daje do myślenia i zmusza do wracania do niego myślami jeszcze długo po jego obejrzeniu.
Ja fanką polskiego kina nie jestem i może na palcach jednej ręki wyliczyłabym filmy, jakie mi się spodobały. Zapewne wielkiej wartości artystycznej żaden z nich nie ma. Kilka wydało mi się bardzo fajnych, ale-zawsze-coś-tam - zawsze jakaś rysa, jakiś zgrzyt się znalazł.
Większość filmów jednak jest dla mnie bardzo nieprzyjemna w odbiorze. Nic na to nie poradzę.
Dawno temu telewizja puszczała prawie tylko polskie filmy. Ja ich trochę obejrzałam. Niektóre tylko kawałkami. Wtedy byłam za mała, aby zobaczyć w nich jakieś drugie dno, które nobilituje te mroczne elementy i efektem tego zraziłam się do polskiego kina i mam o nim taką opinię, jaką mam: polskie kino jest mroczne i obskurne. I tu bardziej mi pasuje angielskie znaczenie słowa "obscure" niż polskie.
Polskie kino zostawia we mnie nieprzyjemne wrażenie mroczności i nie mogę się potem z tego otrząsnąć przez bardzo długo.
Więc Łukasz ubolewa nad tym, że nie jest w stanie mnie przekonać do polskiego kina, ale to jest niewykonalne. Te wszystkie schizy, o jakich opowiadają niektóre filmy, te zaburzone zachowania bohaterów - to mnie przerasta. Niby to fikcja, ale wrażenie pozostaje. Polskie filmy zawsze wydają mi się o wiele bardziej realistyczne, niż zagraniczne. I dlatego też tak mocno do mnie trafiają i tak je mocno przeżywam.
Więc ci, co oglądali "Rewers" pewnie się nie zdziwią, że mi film nie podszedł.
Ale dostrzegam w nim pewne walory artystyczne, ciekawe zdjęcia, fajna koncepcja. Tylko na fabułę jestem za mało odporna, aby to docenić.
Wierzę Łukaszowi, że film był świetny, zwłaszcza jego mina po wyjściu z kina była wiele mówiąca. Był zachwycony.
No cóż - podobno przeciwieństwa się przyciągają? Ja, ze swoimi wrażeniami, byłam w przeciwnym końcu tego rankingu - wyszłam z kina w szoku i z niepokojem.
I było mi trochę niedobrze...

środa, 18 listopada 2009

Krzyki i śpiewy

Mamy bardzo ciekawych sąsiadów. Młoda para z dzieckiem. Dostarczają nam przeżyć duchowych różnego rodzaju, mało jednak przyjemnych.
Najpierw ostro się kłócili. Bardzo regularnie. Mniej więcej co drugi / trzeci dzień – tak regularnie.
Mieli takie hobby, że co kilka dni darli koty o kompletnie odjechanych godzinach typu 1 w nocy na tygodniu, albo 7 rano w soboty. Wydzierali się nieprzeciętnie, a że nasze mieszkanie sąsiaduje z ich przez ścianę sypialni, to słuchaliśmy tych wrzasków mimo woli leżąc w łóżku i starając się je wygłuszyć zakrywając poduszką uszy. Nie pomagało.
Z czasem odkryliśmy pewną prawidłowość. Sąsiadka pracowała na jakąś drugą zmianę, a kiedy wieczorem - a w zasadzie w nocy wracała do domu - miała chyba wiele pretensji do sąsiada. Widocznie konfrontacja twarzą w twarz im nie służyła. Zza ściany dobiegały nas wtedy strzępki ich pokrzykiwań, a my tylko wzdychaliśmy ciężko i myśleliśmy sobie, że jak to dobrze, że my się trochę lepiej komunikujemy.
Wiadomo - każdy się kłóci mniej czy bardziej. Nie da się nigdy nie mieć sprzeczki. Niektórzy jednak kłócą się głośniej od innych i bardziej publicznie. I wszyscy dookoła zmuszeni są w tej kłótni biernie uczestniczyć.
Po kilku takich podsłuchanych kłótniach korciło mnie, aby za którymś razem zapukać do ich drzwi w piżamie i zapytać czy mają zegarek, tudzież czy się na nim znają i czy wiedzą, co ludzie chcą robić w środku nocy innego niż słuchanie ich wrzasków. Nie zdobyłam Siena to jednak, bo jakoś mi było głupio.
Potem Łukasz wyhaczył, że jak sąsiadka powie „ja pier***lę” i trzaśnie drzwiami, to koniec kłótni i można wrócić do spania. No faktycznie, działało. Czekaliśmy więc za każdym razem na ten upragniony moment, kiedy padnie to magiczne hasło.
Po jakimś czasie sąsiedzi podzielili się rolami i ona mówiła tą formułkę, ale to on trzaskał drzwiami. Wejściowymi do mieszkania. Trzaskał tak, że futryna trzeszczała , a po całej klatce szedł huk nieprzeciętny. I nic mu to nie przeszkadzało, że jest grubo po północy. Efektowne zakończenie kłótni. Widocznie wcale im nie zależy, aby swoje przysłowiowe brudy prać prywatnie we własnym gronie.
Poza tym zastanawiało nas, gdzie w czasie ich awantur podziewa się to małe dziecko? Musiało spać i to snem zgoła kamiennym, skoro wrzaski z sąsiedniego pokoju go nie budziły. Mimo tego dziecko przejawiało pewne dziwne i niestandardowe zachowania i ewidentnie mu zachowanie rodziców szkodzi, bo samo wrzeszczało swego czasu, jak obdzierane ze skóry za każdym razem, kiedy wychodzili rano do przedszkola, tudzież, kiedy wracali do domu. Napatrzyło się na krzyczących rodziców, to myślało, że tak trzeba. Z czasem dziecko zaprzestało tych wrzasków. Rodzice nie.
Kłótnie jednak się przerzedziły i zmieniły porę na późny poranek. Potem kłócili się już koło 9 rano, lub jeszcze później. Sąsiad prowadził dzieciaka do przedszkola, wracał i awanturka gotowa. Dziecko było bezpieczne w przedszkolu, nie było świadkiem tych wygłupów. Ja też wówczas już siedziałam w pracy, niczego nie świadoma, a wrzasków słuchał Łukasz, który miał wolne albo popołudniową zmianę w pracy i akurat leżał jeszcze w łóżku.
Ale od kilku dni słyszymy, że sąsiadka ma nowe hobby - gra na gitarze i śpiewa. Solo. Sąsiad już w tym nie uczestniczy.
Za to laska znów robi to w pokoju sąsiadującym z naszą sypialnią i wybiera sobie ciekawe pory dnia lub nocy. Jeśli grywa w dzień - nie ma sprawy, my w sypialni mało urzędujemy, a do tego można sobie włączyć muzykę i ją ewentualnie pozagłuszać. Ale nie! Ona śpiewa w środku nocy, ewentualnie wcześnie rano!
Słowo daję, że ta kobieta nie ma wyczucia czasu za grosz i nie zwraca uwagi na sąsiadów.
Kilka dni temu położyliśmy się o północy, co i tak jest późną porą, a ta darła się wniebogłosy wałkując w kółko jedną piosenkę. Przez pół godziny - ja czytałam, a ona piała na całe gardło. Nie ma niestety zachwycającego warsztatu muzycznego, więc niespecjalnie się tego słucha. Zwłaszcza przez ścianę, w nocy, kiedy fale dźwiękowe roznoszą się z ogromną łatwością.
W końcu dotarło do nas, że ona ćwiczy jakiś repertuar wysoce religijny. Doszliśmy do wniosku, ze najwidoczniej przeżywa załamanie nerwowe. Nie ma innego wytłumaczenia. To znaczy - nie wątpię, że jest, ale w świetle jej zawodzenia w środku nocy - nie do końca można wyciągnąć jakieś sensowniejsze wnioski.
Łukasz orzekł, że może ona cierpi i w ten sposób się odstresowuje. No dobrze, ale dlaczego sąsiedzi muszą cierpieć razem z nią? Czy my też mamy przechodzić załamane nerwowe, tyle że w naszym przypadku z powodu smętnych przymusowych kołysanek co noc?
Wczoraj sąsiadka była grzeczniejsza i o 22,50 odstawiła gitarę i więcej po nią nie sięgnęła. Wcześniej jednak koncertowała dosyć długo. Ale można sobie chyba wyobrazić, jak dobrze ją słychać w naszej sypialni, skoro słyszymy doskonale ten charakterystyczny stuk pudła rezonansowego, kiedy odkłada gitarę... Zanim ją odłoży słyszymy ją nader głośno i wyraźnie...
No nic. Czekamy na dalszy rozwój sytuacji.
Kiedy się kłócili, zapukanie do ich drzwi wydawało się dosyć... brutalne. Pewnie byłoby im głupio, bo my słyszymy ich kłótnie, nam głupio, że musimy ich prosić, aby się uciszyli i dali nam spać. Wiadomo. Ale z tym muzykowaniem, to inna sprawa. Powiedzmy wprost - na tygodniu w bloku nie śpiewa się na całe gardło przy akompaniamencie gitary o godzinie 00,15. Można chyba pomyśleć o innych…