czwartek, 30 kwietnia 2009

Znów będzie maj...

Mój ulubiony miesiąc w roku!!
Może mój ulubiony, bo w maju mam urodziny... No zdecydowanie to jest taki najbardziej prywatny, mój sentymentalny miesiąc w roku.
Uwielbiam maj za jego niepowtarzalny nastrój przede wszystkim. A tegoroczny maj zapowiada się wspaniale.
W maju jest ciepło, ale jeszcze jest wiosna. A to oznacza, że drzewa kwitną, liście się rozwijają, przyroda się budzi do życia, a jest już na tyle żywa, że na świecie jest zielono, ładnie i pachnąco. Nie wszystkie rośliny i zwierzęta są jeszcze do końca wybudzone z zimowego letargu, więc wisi w powietrzu taka atmosfera niedomówienia, tajemniczości, takie czekanie na coś, taki nastrój początku.
W czerwcu, kiedy już upały będą na fula, przyroda będzie żyć na całego, owady bzyczeć koło nosa, komary ciąć - wtedy już karty są wyłożone na stół, nie czeka się na nic, nic się nie ma stać, wszystko się zadziało i wszystko jest już wiadome. Zero tajemniczości, nastrojowości.
Pod tym względem maj jest najlepszy ze wszystkich miesięcy.
Świeży i niepowtarzalny.
Słońce świeci, ale od czasu do czasu trafiają się takie niesamowite dni, kiedy z jednej strony nieba nadciągną ciemne chmury, świat wygląda, jakby za chwilę miało się zdarzyć coś niesamowitego, coś wisi w powietrzu, ale... zazwyczaj nie następuje. Niby zbiera się na burze, ale tylko się zbiera. Burza nadchodzi rzadko.
A burze też są wyjątkowe dla maja, bo zdarzają się i zazwyczaj to są pierwsze prawdziwe wiosenne burze z piorunami, błyskawicami, grzmotami i siekącym deszczem. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, aby maj się rozwinął bardziej.
Maj jest fantastyczny!
Do zobaczenia w maju! :)

Co za numer...

Rozmawialiśmy w pracy o perypetiach adresowych. Chyba każdy miewa od czasu do czasu problemy z trafieniem do znajomego albo przypomnieniem sobie pod jakim numerem przyjaciółka mieszka. Nasz zespół – jak się okazuje – wcale nie jest pod tym względem inny.
Karina stwierdziła, że nie jest w stanie zapamiętać numeru mieszkania jednej ze swoich koleżanek i zawsze w drodze do niej chwyta za telefon, aby ta jej przypomniała. Raz odważyła się zadzwonić domofonem pod – jak się jej wydawało - właściwy numer, ale odezwał się jakiś facet, więc ewidentnie trafiła nie na to mieszkanie. Ostatnio wpadła więc na genialny pomysł zapisania sobie tej bezcennej informacji w telefonie!
Hmm… coś mi to przypomina! Kama B. odwiedza nas co jakiś czas, kiedy jest w Lublinie, najczęściej wpada z wizytą. Była u nas już – nie przymierzając z 10 razy odkąd mieszkamy na Porębie i za każdym razem, ale to dosłownie ZA KAŻDYM razem bez wyjątków dzwoni chwilę wcześniej, aby zapytać o numer mieszkania, bo z niczym się on jej nie kojarzy i wcale nie zapada jej w pamięć. Doszłyśmy już do takiej wprawy, że spodziewając się Kamy czekam na jej telefon, po czym odbieram i mówię od razu: „83.”. Na co Kama odpowiada: „Zaraz będę.” Ostatnio nasza rozmowa wyglądała mniej więcej właśnie tak. :) Ale Kama już przyznała, że prawie udało się jej zapamiętać, jki to numer, tylko nie miałam przekonania, że faktycznie dobrze go zapamiętała, więc zadzwoniła mimo wszystko. :)
Bardzo mnie te rozmowy bawią i wcale mi nie zależy, aby Kama zapamiętała nasz numer mieszkania. Możemy sobie tak dalej pogadywać lakonicznie i zabawnie. :)
Ja też nie pamiętam nigdy pod jakim numerem mieszkają państwo S. ich blok jest jednak o tyle przyjazny gościom, że można zapamiętać sobie jaki jest kolor klatki. Wejścia do klatek w tym długim jamnikowcu są pomalowane na trzy kolory. Wiem, że klatka państwa S. jest mniej więcej na środku i jest żółta. Mają numer mieszkania podchodzący pod setkę, więc można zidentyfikować klatkę dosyć łatwo. A ponieważ pamiętam, że ich mieszkanie jest przedostatnie, więc, kiedy już stanę przed właściwym domofonem wiem, który numerek nacisnąć. Klatkę wcześniej jest mieszkanie koleżanki, do którego trafiałam swego czasu bez problemu dzięki charakterystycznej klatce państwa S.
Najlepszą filozofie przedstawił dzisiaj Marek – stwierdził, że raz Agata robiła mu przelew, z którym przyszedł jej adres zameldowania i Marek zapamiętał, że ona ma numer mieszkania 53 – taki sam, jak on, więc ta informacja zapadła mu w pamięci. I teraz – gdyby Marek się upił i zapomniał, pod jakim numerem mieszka –wystarczy, że sobie przypomni numer mieszkania Agaty – i już wie, jaki jest jego!
Co za pokrętna logika! Ale – jeśli miałaby być skuteczna, to dobra i taka. :)
Ja kiedyś często odwiedzałam przyjaciółkę - Magdę M. – teraz już Magdę N.. Pamiętałam świetnie, która jest jej klatka, które mieszkanie, jaki ma numer. Mieszka na ostatnim piętrze, ma bordowe drzwi. Zero problemów! Trafiałam zawsze, bez zastanowienia. I raz Magda mi otworzyła domofon, ja ruszyłam po tej klateczce starego budownictwa na to ostatnie – czwarte piętro i tak się zamyśliłam, że nim się obejrzałam – stałam już przed Magdy drzwiami. Złapałam za klamkę – a tu drzwi zamknięte, chociaż zazwyczaj Magda otwierała drzwi zaraz po wpuszczeniu mnie przez domofon! Zapukałam więc i słyszę ze środka pytanie: „Kto tam?”. Jak to kto? Odkrzyknęłam, że ja! Pomyślałam, że Magda chyba ma amnezję, bo po co pyta, skoro przed chwilą mi otworzyła domofon! A laska ze środka wrzeszczy: „To chyba pomyłka!”. Ja dopiero wtedy się zreflektowałam i spojrzałam dookoła – no pomyłka, jak nic! Jeszcze jedna kondygnacja schodów na górę, drzwi trochę inne, niby bordowe, ale nie te! W zamyśleniu stanęłam przed pierwszymi bordowymi drzwiami, na jakie trafiłam, a że mieszkanie było tuż pod Magdy – nie zorientowałam się bez podpowiedzi.

Anioł lubelski

Karina dzisiaj w pracy przysłała mi linki do dwóch baaardzo ciekawych rzeczy na youtube.
W ten łikend, kiedy ja zaliczyłam niefortunną wizytę w luxmedzie, na deptaku kręcili reklamę, w której grał Szymon Sędrowski.
Reklama została już zmontowana i błyskawicznie wrzucona na youtube.
Można więc obejrzeć sobie samą reklamę oraz making-of tej reklamy.
Szymon Sędrowski w roli anioła.


Hmm... trochę, jak bajka dla dzieci, ale może być i taka rola. W końcu nie on pierwszy zagrał anioła.
Audrey Hepburn u Spielberga w "Always" też była anielicą.

Kabaret Pomimochodem

Dzisiaj po południu obejrzeliśmy występ jubileuszowy kabaretu Pomimochodem, w którym występuje nasz koleżka z pracy.
Och, jaki to jest świetny kabaret!
Jeśli tylko będzie okazja - trzeba koniecznie obejrzeć ich występ! Ubaw po pachy!
Jest to od jakiś 3 lat nasz ulubiony kabaret. Urzekli nas swoim poczuciem humoru, skeczami, skojarzeniami i repertuarem - już po pierwszym występie, jaki obejrzeliśmy.
Był to z resztą bardzo udany i pamiętny występ, zorganizowany w kameralnej Winiarni u Dyszona na lubelskiej Starówce. Winiarnia u Dyszona to pub, w którym jest nastrój i odpowiednia atmosfera, a i samo wnętrze jest bardzo urzekające - stanowi to świetną oprawę dla wszelkiego rodzaju przedsięwzięć artystycznych.
Był to niezapomniany występ, dla Łukasza zwłaszcza.
Siedzieliśmy przy samej scenie - generalnie to wszyscy siedzieli sobie wtedy na plecach i ściskali się jak mogli, aby tylko zobaczyć kabareciarzy. Łukasz siedział w takim akurat miejscu, że podpasował jednemu z kabaretnikowi i stał się niemalże jego rekwizytem. Najpierw pogroził on mi siekierą, a w kolejnym skeczu obrał sobie Łukasza na "smutnego pana, co to nie pije, nie pali"... i siedzi sam pod ścianą na balu.
Chodziło o to, że w skeczu o koncercie życzeń wylatuje taki bardzo udany niby-Połomski i śpiewa pioseneczkę o balu. W zwrotce jest tekst:
"...A pod oknem samotnie bez Pani,
Siedział Pan
smętny Pan,
Taki co to nie pije nie pali..."
i ta pioseneczka leci w tym skeczu 4 razy. I za każdym razem "smutnym Panem" jest jakaś wybrana czarna owieczka, do której kabareciarz śpiewa ten fragment. Bardzo to bawi publiczność, nieodmiennie z każdym kolejnym śpiewaniem robi się coraz śmieszniej. Wtedy u Dyszona smutnym Panem był Łukasz. Ludzie pękali ze śmiechu, a wodzirej nieubłaganie śpiewał ten fragment do niego.
Dzisiaj zobaczyliśmy przekrój przez repertuar kabaretu z całych 5-ciu lat. Świetne skecze! Niektóre były na czasie w momencie ich napisania, ale i dzisiaj wszyscy doskonale pamiętają wydarzenia, do których się odnoszą i nadal jest to bardzo zabawne.
Kabaret Pomimochodem daje co jakiś czas występy w Lublinie, jeżdżą trochę po Polsce, biorą udział w przeglądach kabaretowych. Na razie nie są jeszcze bardzo sławni, może cała Polska ich nie zna, ale wróżymy im świetlaną przyszłość. Naprawdę rewelacyjna ekipa!
Trzymamy za was kciuki kochani i życzymy wygranej PAKI!!! :)

Rowerek

Wczoraj postanowiliśmy, że pojedziemy kupić rower dla Łukasza. Więc po pracy, zamiast na aerobik, wybraliśmy się na poszukiwanie rowerka. Łukasz miał już upatrzony fajny model, zrobił już wcześniej rundę po sklepach rowerowych i wiedział co gdzie jest i co mu się podoba. Zakup był więc szybki - pojechaliśmy do sklepu, weszliśmy, obejrzeliśmy kilka modeli - szybka decyzja i rower nasz.
W taki oto bezbolesny sposób, kupiliśmy rower i Łukasz ma już na czym jeździć.
Właściwie to Łukasz sam kupił sobie rower.
Najważniejsze jest to, że będziemy mogli urządzać sobie wycieczki rowerowe!
Do roweru ma też już komplet akcesoriów typu błotniki, lampki, linka do przywiązywania, brakuje mu tylko bidonu. Zapomnieliśmy o tym.
Rowerek jest śliczny – srebrny, z elementami czarnego i czerwonego. Męski i pasujący do mężczyzny.
Pierwotnie Łukasz upatrzył sobie czerwony rower. Ale był to taki czerwony kolor, który wcale mi do niego nie pasował, więc przekonałam go, aby może wybrał inny kolor. Ten czerwony kojarzył mi się ze szminką pań spod latarni, może dla dziewczynki, byłby odpowiedni, ale żeby męski rower zrobić w takim kolorze, to producent mógłby sobie przemyśleć!
W piątek zabieramy od rodziców mój rower, który biedny czeka na mnie osierocony i samotny w schowku razem z pająkami - i zaczynamy sezon rowerowy!
W łikend majowy Łukasz pracuje do 14-tej, ale popołudniami można jeździć. Już się cieszę na nadchodząca wyprawę!
Przy nowym rowerku Łukasza, mój wydaje mi się mocno przestarzały i mało atrakcyjny. Łukasza jest taki porządny, ma amortyzatory z przodu, znacznie lepsze przerzutki i zmieniacze do przerzutek, jest taki nowiutki i nowoczesny. Mój już ma z 10 lat najbidniej i chociaż, kiedy był kupiony - był całkiem porządnym rowerkiem, teraz jego parametry zrobiły się odrobinkę przestarzałe. No ale mój rowerek jest bardzo niezawodny i przejechał już setki kilometrów, więc nie można się go czepiać…
Swego czasu zjeździł długie trasy po podlubelskich okolicach i wiele fajnych i śmiesznych chwil na nim spędziłam. Może nie ma amortyzatorów z przodu, ale jest i tak niezgorszy.
Tak się pocieszam. :)
Nie jeździłam na rowerze już chyba z 4 lata! Naprawdę długo. Kupiłam samochód i przerzuciłam się na dalsze wycieczki, a samo zwiedzanie – na piechotę. Ale z przyjemnością wsiądę znów na rumaka i pojeżdżę.

Podsumowanie karnetu

Zrobiłam sobie remanent aerobikowy – podsumowanie 2 miesięcy, kiedy to mam karnet i od kiedy zaczęłam ćwiczyć. Mój dwumiesięczny karnet na aerobik kończy się w tym tygodniu.
Po dwóch miesiącach latania na treningi - średnio wychodzi mi częstotliwość 2x na tydzień. Czasem były tygodnie, kiedy chodziłam, zgodnie planem 3x – w poniedziałki, środy i piątki, ale czasem były tygodnie kiedy mogłam być tylko 2x. Trafił się jednak tylko jeden tydzień, kiedy byłabym tylko raz – wtedy gdy pojechaliśmy do Krakowa.
Statystyki wyglądają tak, że byłam w tym czasie na aerobiku 19 razy – a przynajmniej tyle razy pamiętam. Przyznam, że wliczam w to już jutrzejszy trening, na który mam iść.
A teraz ekonomia: za dwumiesięczny zapłaciłam 120zł. Płacą za każde wejście jednorazowo – 15zł - koszt byłby 285zł.
Super, że są karnety! :)
Moja mania aerobikowa doszła już do takiego poziomu, że znalazłam sobie filmik - ćwiczenia z Jane Fondą. Kręcone to było z 20 lat temu, albo nawet z 30 lat wstecz, ale wcale się nie zmieniły: technika, ćwiczenia, układy. Ćwiczenia są baaardzo podobne do tych, które mamy my na treningach. Dosyć intensywny ten trening Fondy, ale laska ma super figurę i dba o siebie, ćwiczy intensywnie i regularnie przez całe dorosłe życie. Więc nic dziwnego, że jest zgrabna, smukła, silna i ma kondycję.
Chyba jestem oporna na ćwiczenia ruchowe i ciężko mi się skoordynować, bo strasznie długo się uczyłam ćwiczeń w ogóle, trudno mi było załapać niektóre układy, zgrać ruchy rąk z nogami... typowe potknięcia dla osób niewprawnych w aerobiku. Czułam się czasami jak łamaga. Od kilku ostatnich treningów jest trochę lepiej z chwytaniem układów. Mniej się gubię i szybciej łapię. Powoli się wczuwam w temat.
Widzę też, że treningi mało się przekładają na moje poruszanie się poza salą - dopiero w tym tygodniu czuję że nabieram ruchów zmiękczonych przez aerobik! Dwa miesiące ćwiczeń, kiedy chodziłam pilnie - a dopiero pod koniec karnetu widzę jakieś efekty! I to wcale nie duże! Mimo wszystkich tych potknięć, aerobik strasznie mnie wciągnął i tak jakoś się przełożył na moją filozofię życiową, że mam postanowienie trenowania dalej. Chociaż nie wiem czy latem...
Moja kondycja rozczarowująco nie wzrasta. Teraz pewnie mogę chodzić już coraz częściej na treningi, może nawet codziennie, ale na początku ćwiczenie co dwa dni było optymalnym rozwiązaniem. Nie mogłam chodzić częściej przez zakwasy, no i przez ogólne zmęczenie mięśni. To żadne ćwiczenie, kiedy ledwo się podnosi nogi i ręce. Więc pewnie, jeśli teraz chodziłabym tak z 4-5 razy w tygodniu, to i kondycja by mi się polepszała. Ale zamierzam przerzucić się na jazdę rowerem, więc nie wiem jak to będzie z aerobikiem. Póki co zastanawiam się czy kupić kolejny karnet czy eee tam….
Wracając do kondycji – wejście po schodach z piętra -2 na 8-me jest nadal dla mnie wyzwaniem, które mnie przerasta. Z zejściem nie ma problemu, chociaż klatka jest mała i kondygnacja jest rozłożona na trzy zwinięcia schodów, nie jak standardowa - na dwa, wiec po przebiegnięciu 10-ciu pięter w dół kręci się w głowie. Natomiast wspięcie się po schodach na nasze piętro – ciężki orzeszek do zgryzienia! Spróbowałam dzisiaj, bo windy były okupowane przez jakąś przeprowadzkę i dotarłam do naszego pokoju w stanie skrajnego wycieńczenia. :) Na pewno nie dam rady przelecieć 10 pięter bez przystawania. W zasadzie to ledwie dam radę przelecieć te 10 pięter w ogóle! Muszę jednak pobiegać po tych schodach, to w końcu przestanie to być dla mnie zadanie ponad miarę. No i będzie to trening przed wyprawą majową w góry! No przecież! Tam to dopiero będzie wspinaczka pod górkę!

Szmaticzku na paticzku

No pięknie!
Przesiedzieliśmy swoje 8h w pracy, męcząc się dzisiaj niemiłosiernie!
Słońce świeciło jak oszalałe, zza okna, nawet na wysokości 8-go piętra lał się żar, niczym w środku upalnego lata! My czekaliśmy z niecierpliwością na koniec pracy, bo przecież zaczyna się długi łikend, który co prawda w tym roku jest niedługi, ale zawsze to łikend!
Wolne! Można grilować, jeździć na rowerze, wyjechać, odpoczywać i nawet opalać się! Już robiliśmy plany czym wspaniałym będziemy się zajmować do poniedziałku, jak cudownie spędzimy te wolne 3 dni!
Siedzieliśmy jak na szpilkach odliczając sekundy w minutach i wypatrywaliśmy godziny 16-tej dzisiaj z utęsknieniem...
I co?
O 16,15 niebo się zachmurzyło, poszarzało na świecie, zerwał się wiatr, a razem z nim tumany kurzu i piasku, powiało i... rozpadało się!
Staliśmy przed oknem w pracy i patrzyliśmy jak chmura zbliża się do nas i jak deszcz zaczyna padać coraz bardziej.
nikt na taką pogodę nie był przygotowany! Żadnej kurtki, kaptura, nawet parasolki nie mamy!
Karina tylko zaśmiała się na to i przetłumaczyła baaardzo dowolnie "parasolkę"na czeski język. Jak to jest? "Szmaticzku na paticzku". :)
Czy ma ktoś szmaticzku na paticzku ze sobą dzisiaj?
Jak ma to wygrał, bo nie zmoknie w tym nagłym załamaniu pogody...
zawsze tak jest! Dopóki się siedzi w pracy, zamkniętym w 4-rech ścianach, to jest piękna pogoda, słońce i ciepło. A jak tylko zaczyna się wolne, pogoda się psuje i po zabawie! Trzeba się zamknąć dla odmiany we własnym domu, bo mrozi dupkę, leje deszczem na głowę, albo wiatr w oczy biednemu pracownikowi....
Ciekawe jaki się nam uda ten niedługi długi łikend majowy...

wtorek, 28 kwietnia 2009

Damage control

Moja cera nabiera przyzwoitszego deseniu – moje różowe cętki znikają. Dzisiaj rano zrobiłam damage control, po czym stwierdziłam, że szybko i się wyrównuje koloryt i zanikają czerwone miejsca. Nałożyłam na twarz kryjący podkład i tak zamaskowana poszłam do pracy, jak gdyby nigdy nic, zupełnie ładnie wyglądając.
A przecież ta kosmetyczka z „Zakątka” – pani Magda - jest bardzo dobra w oczyszczaniu cery – delikatna, dokładna, precyzyjna. Zadziwia mnie, jak szybko i bezboleśnie potrafi wydusić najbardziej zatwardziałe zanieczyszczenia ze skóry! Po wizycie u niej szkody na twarzy są minimalne, ale jednak są. W zależności od intensywności zanieczyszczeń i ilości włożonej w oczyszczane pracy – po skończonym zabiegu jest się - mniej lub bardziej - cętkowanym na twarzy.
Nie wspomnę co to było z moja cera, jak poszłam do heretyczki z gabinetu na Kunickiego! Rany, tamta to mi zdemolowała twarz! Nigdy więcej moja noga w tym gabinecie nie postała. Nawet na solarium już nigdy więcej się tam nie wybrałam. Laska ma dyplomy powieszone na ścianie, że niby to taka świetna, po wielu kursach, znająca się na rzeczy. A skąd! Powiem krótko – wyciskała mi zanieczyszczenia ze skóry mając… tipsy na paznokciach! Zanim się zorientowałam dlaczego mnie tak to boli – już było po wszystkim! Rzekomo moja cera była wyczyszczona w 20 minut! Wiadomo z jakim skutkiem. Poszłam na ten niefortunny zabieg na początku drugiego tygodnia mojego wakacyjnego urlopu. Wróciliśmy ze wspaniałego wyjazdu i tak sobie świetnie przepołowiłam urlop, że drugi tydzień siedziałam kamieniem w domu, opalając się i czytając książki, bo wstyd było pokazać się na ulicy.

Po pierwszej wizycie w „Zakątku” byłam bardzo miło zaskoczona po pierwsze dokładnością – spędziłam prawie 3h na leżance, zanim kosmetyczka uznała, że moja cera jest oczyszczona i wypielęgnowana. A następnego dnia ślady były minimalne, przy czym gołym okiem było widać, że mam czyściutką cerę – była taka jasna, promienna. Naprawdę jest taki efekt promiennej cery po wizycie u pani Magdy, bo niedawno wybrała się tam też koleżanka z pracy. Nie wiedzieliśmy o tym, ale następnego dnia wyglądała tak promiennie i taka miała świetlistą cerę, że zaczęliśmy ją wypytywać o co chodzi. A ona oznajmiła, że była tylko na oczyszczaniu cery w „Zakątku”.
Dzisiaj byłam na aerobiku, zapytałam do kiedy mam karnet, dowiedziałam się, że do 3 maja włącznie. Och, to już niedługo! Poćwiczyłam, a baaardzo mi się świetnie ćwiczyło i wróciłam do domu robić rybkę po grecku.
Na kolację przyjechał do nas Łukasza Tata. Wymyśliliśmy, że zjemy rybę, bo Tata rybę lubi, a nam chciało się coś dobrego. Udała się rybka świetnie! Warzywka pyszne, ryba smaczni utka, zajadaliśmy się nią wszyscy troje! Uznaję więc, że umiem zrobić rybę po grecku, a było to mój debiut, bo wcześniej nie robiłam jeszcze.
Obejrzeliśmy z Tatą „M jak miłość” – wszystko, co nie wiedzieliśmy nam objaśnił, jesteśmy więc w temacie serialu, zapdejtowani totalnie. :)
Państwo S. napisali SMSa, ze oni oglądają „Skazani na Shawshank” – trzeba przyznać, że mieli ambitniejszy repertuar niż nasze „M jak miłość”, ale oni nie mieli lektora-przewodnika! My się zupełnie fajnie bawiliśmy oglądając serial i słuchając streszczenia o tym, co się działo do tej pory i który bohater co przeżył.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Czysta cera

Dotarłam jednak do tej kosmetyczki i wyczyściła mi cerę dokładnie.
Wróciłam wieczorem do domu z wielkimi spustoszeniami na twarzy, wyglądając w znacznej mierze, jak dziecko z ospą wietrzną. Albo z trądzikiem. Mnóstwo czerwonych miejsc, zmaltretowana cera, ślady po nakłuciach, itp.

Wracałam prosto do domu, było już po 18-tej, a ja nie planowałam nic załatwiać, więc nie chciałam, aby kosmetyczka nakładała mi fluid na twarz, ale kiedy dojechałam do domu i przejrzałam się w lustrze, uznałam, że był to błąd! Wyglądałam fatalnie… Delikatnie rzecz ujmując.
Jeszcze ja sama, to tego nie widziałam, bo po oszacowaniu strat odeszłam od lustra i więcej w nie już nie spoglądałam, ale Łukasz przecież mieszka ze mną i on mnie widział co chwila! Jakoś jednak nie przestraszył się ani nie przejął tym. Ma mocne nerwy! :)

Wyleżałam się na leżance w gabinecie, aż trudno było mi rozprostować kości, jak wstałam. Wynudziłam się przy tych maseczkach, parówkach i innych wynalazkach i jak tak leżałam słuchając grającego w gabinecie radia, to pomyślałam, że następnym razem założę sobie swoja MP3-kę na uszy i włączę audiobooka. A moi „Chłopi” się nieubłaganie kończą! Już u nich lato, a to ostatni tom! Tak się przyzwyczaiłam do tej książki i przywiązałam do jej bohaterów, że aż trudno mi wyobrazić sobie, że się niedługo skończy! A tak mi uprzyjemnia życie! I drogę, jak idę na piechotę, i sprzątanie czy gotowanie w domu, i kopanie ogródka… Rewelacyjny uprzyjemniacz czasu.
W kolejce po „Chłopach” jest „Nad Niemnem” – ulubiona lektura (i film) mojej Mamy. Ja chyba tej książki nie przebrnęłam, nie pamiętam nawet czy była to nasza lektura w LO… Wiem doskonale o czym jest, bo film widywałam nie raz, jak Mama oglądała. Ale książki nie przeczytałam. Chłopów z resztą tez nie – po pierwszym tomie się zniechęciłam. W formie audiobooka wszystko jest znacznie atrakcyjniejsze, a jeszcze jeśli jest dobrze przeczytane, to już zupełnie wciąga.
Poza tym mam zamiar wysłuchać „Ziemi obiecanej” – Łukasz stwierdził, że mi się spodoba, bo tam też jest wielu bohaterów- taka typowa twórczość Reymonta, „Lalki” – ta co prawda czytałam prawie do końca i była zupełnie do przyjęcia. No nie jestem fanką polskiej literatury – na pewno nie tej klasycznej. Jakaś ona ciężkostrawna. I w dodatku ten przymus czytania jako szkolnych lektur jest zniechęcający i potrafi obrzydzić nawet najciekawszą książkę. Dalej czeka na odsłuchanie też biografia Jacqueline Kennedy Onasis, a potem… to już chyba będzie jesień! Pomyślimy wtedy. :)

Co za owocne plany...

Nie ma to jak dobry biznesplan!
Patrzę na kalendarz stojący na moim biurku w pracy. Na kwiecień miałam zaznaczone 4 daty w kółeczkach - były to moje przypomnienia, że na te dni mam zaplanowane coś, o czym należy pamiętać. Dzisiaj akurat przypada czwarta, ostatnia data którą sobie zaznaczyłam.
Hmm... i tak patrzę na te daty i widzę, że żadna z trzech rzeczy zaplanowany na wcześniejsze dni nie wypaliła...!
Na 7-go kwietnia byłam zapisana do lekarza, na ta niefortunna wizytę, która nie doszła do skutku, bo facet mi zwiał.
Na 20-go miałam zanotowane w kalendarzu, że idziemy na "Kamienie w kieszeniach". i co? nie chciało się nam (mi głównie) iść, więc nie poszliśmy.
Dalej na 24-go byłam zapisana do drugiego lekarza - umówiłam wizytę w porywie złości po tym, jak mi ten pierwszy lekarz zwiał. Ale ponieważ zaraz po świętach dałam druga szansę lekarzowi-dezerterowi, wtedy szybko załatwiłam wszystkie badania i już nie musiałam do tego drugiego lekarza iść. Wizytę więc odwołałam.
I na dzisiaj mam zaplanowaną wizytę u kosmetyczki na oczyszczanie cery. Póki co - idę, ale ciekawe jak się rozwinie sytuacja dalej w ciągu dnia. Czyżbym miała nie dotrzeć? Zważywszy na poprzednie 3 fiaska, dzisiejsze popołudnie na leżance stoi pod malutkim znakiem zapytania...
Co prawda kusiło mnie w zeszłym tygodniu, aby to odwołać, wtedy poszłabym dzisiaj na aerobik, a jest kuszący step. Ale ponieważ nie odwołałam, więc nie idę na step, idę czyścić cerę...
Idę póki co. A jaki będzie efekt?? Aż jestem ciekawa...

niedziela, 26 kwietnia 2009

Spokojna niedziela

Chyba mam kaca po wczorajszym resecie….
Albo mnie po prostu boli głowa od… na przykład zmian ciśnienia…
Chyba się ociepla, więc na pewno barometr nie jest sprzyjający. Wolę to zgonić na pogodę, w końcu 2 piwa to nie jest jakiś zwalający z nóg wyczyn.

Łukasz do 14 pracował. I dziś i wczoraj i przedwczoraj. Wrócił dzisiaj wprost na obiad.
Mama zaopatrzyła nas w sztukę mięsa pieczonego, ponieważ wczoraj na obiad zjedliśmy niespodziewanie kiełbaski z ogniska, mięso przeznaczone na obiad zostało. Mhmm... jakie pyszne! Zrobiłam do niego ziemniaczki z wody i sos warzywny – superowy obiad na niedzielę.

Ogarnęłam trochę mieszkanie z rana, bo cały tydzień wracałam późno i jakaś zmęczona, wczoraj mnie nie było cały dzień w domu i tak trochę wymagało odświeżenia.
Leniwa ta niedziela nam wyszła. Odpoczywaliśmy. Ja nadrobiłam swoje nieoglądane na bieżąco seriale, a Łukasz nadrobił brak snu. Aby dotrzeć na 6-tą rano do pracy, trzeba wstać w środku nocy! Jak dobrze, że my pracujemy w cywilizowanych godzinach, bo na 6-tą - nie było by mi za przyjemnie wstawać!
Dobrze jest czasem tak się zabunkrować w domu i odciąć od świata i wszystkiego co składa się na życie codzienne. A ja bardzo lubię leniwe niedzielne popołudnia w naszym mieszkanku – robię sobie po obiedzie kawkę, czytam książkę popijając kawę z mojej ulubionej filiżanki i cieszę się panującym nastrojem.
Łukasz mi przypomniał, że planowaliśmy wybrać się dzisiaj do kina na „Tatarak” ale film jeszcze nie dotarł do Lublina, co mnie bardzo ucieszyło, bo na pewno nie miałam ochoty spędzać słonecznego popołudnia w ciemnym kinie. Nie ma tego złego… podobno. :)

sobota, 25 kwietnia 2009

Kiełbaski z ogniska

Spędziłam poranek w ogródku rodziców. Tym razem nie kopałam, ale zajęłam się gracowaniem chwastów w truskawkach. Niespecjalnie mi się to zajęcie podoba, ale ponieważ truskawki zarastały w dramatycznym tempie, więc trzeba było chwast wytrzebić. Albo chwast, albo owoce! Jedno drugie wyklucza.
Pomachałam więc gracką i wytrzebiłam głównie jakiś powój zarastający naszą okazałą plantację truskawek. Oczywiście to było powiedziane sarkastycznie, bo grządka z truskawkami nie jest wcale wielka, a już na pewno plon z niej będzie nikły. Z jakiegoś powodu truskawki nie chcą na niej rosnąć! Możliwe, że nie podoba się im to miejsce. Rok temu ślicznie skopaliśmy w nowym miejscu pod truskaweczki, posadziliśmy śliczne, równiutkie rządki świeżych sadzonek truskawek, wyglądała grządeczka urzekająco pięknie! I co? Na jesieni trzeba było dosadzać truskawki, bo niektóre wyginęły. A na wiosnę okazało się, że większość dosadzonych się wcale nie utrzymała. I tym sposobem z posadzonych w zeszłym roku krzaczków mamy teraz jakąś 1/3. Niespecjalny wynik. No trudno. W tym roku też się dosadzi i zobaczymy co truskawki na to! Weźmiemy je uporem! Ktoś w końcu się podda, albo my – i przestaniemy je tam wsadzać, albo truskawki – i zaczną rosnąć.
Tata i Adaś robią porządki na podwórku i na ogrodzie i palili suche gałęzie. Amelka oczywiście zarządziła – tak, tak – dokładnie tak zrobiła, pomimo swoich 6,5 lat ma dużą moc sprawczą i dosłownie zarządziła, że pieczemy kiełbaski na ognisku! Kiełbasek nie było, więc skłoniła Kamisio do wyprawy do sklepu, po kilkunastu minutach wróciły obie na ogród z kiełbaskami, chlebkiem, sałatką ze świeżych warzyw, keczupem i talerzykami. No i faktycznie były pieczone kiełbaski z ogniska! Ale pychota! Zjedliśmy bardzo spontanicznie przepyszny i niecodzienny obiad w ten sposób!
Oparzyłam się przy tym gorącym kija, z którego zdejmowałam kiełbaskę. Mam małego bąbla teraz na jednym kciuki, ale nie boli, więc małe straty.
Szybko jednak zjechałam z tej ogrodowej wyprawy do domu, bo na popołudnie byliśmy ustawieni ze znajomymi na spotkanie w knajpie. Wieczór był bardzo udany i wesoły. Ja wypiłam piwo, co mi się rzadko zdarza odkąd jeżdżę samochodem, bo z wygodnictwa wolę pojechać autem i nie przejmować się jak dojechać na spotkanie i wrócić, ale oczywiście przez to nic alkoholowego nie pijam.
A przydał mi się taki reset alkoholowy! Po dwóch piwach byłam już mocno znieczulona na wszystkie troski, trudy i nudy. A ponieważ wszyscy usilnie żartowali, aż bolały mnie mięśnie od śmiania się.
Dosyć ładnie się nam to spotkanie zorganizowało. Całkiem szybko i sprawnie. Co prawda osoby, które zazwyczaj tylko zapowiadają szumnie, że przybędą, a potem się nie pojawiają – tym razem też odprawiły swoje rytuały. Ale to już nikogo nie zdziwiło. Przeciwnie. Dziwi, kiedy się faktycznie pojawiają! A tak – można na nich liczyć. Najpierw mówią, że przyjdą, pasuje im, będą na pewno. A potem nawet nie dadzą znać, że ich nie będzie i że nie ma co na nich czekać…

piątek, 24 kwietnia 2009

Pani Łyżeczka

Kiedyś była taka bajka dla dzieci o Pani Łyżeczce - była to taka trochę babciowata kobietka, która nosiła na szyi talizman - złotą łyżeczkę - taką troszkę mniejszą od łyżeczki kawowej. Ale co jakiś czas babeczka się zmniejszała do rozmiarów tej maleńkiej łyżeczki i musiała ją wtedy przekładać sobie na plecy, aby w ogóle móc ją ze sobą nosić...


Hmm... no właśnie - z perspektywy czasu ta bajka wydaje mi się nielogiczna i w ogóle samo założenie jest dziwne; po co ona w ogóle nosiła tą łyżeczkę na plecach, skoro łyżeczka była prawie większa od niej? Nie mogła jej gdzieś zostawić i potem po nią wrócić? Bo babeczka po jakimś czasie zwiększała się ponownie do swojego normalnego rozmiaru, ale zanim to nastąpiło, miewała oczywiście przedziwne przygody. A po drugie to jak taka malutka osóbka mogła udźwignąć łyżeczkę ważącą zapewne tyle, co ona? Metal jest przecież ciężki... złoto też. Musiała być ta łyżeczka okropnie ciężka dla niej...

Hmm... Najwyraźniej twórcy bajki żerowali na nieświadomości dzieci i na ich naiwności, bo przecież dzieci to nie zastanawiało. To była chyba japońska bajka, to tam miewają takie nierozsądne pomysły.
W każdym razie bajeczkę bardzo lubiłam, no ale kiedy my byliśmy dziećmi, w telewizorni puszczali same nudne pluszowe misie, których nie lubiłam - Uszatek leciał na zmianę z Kolargolem, albo leciał Reksio - wydawał mi się ciekawy tylko wtedy, kiedy była pokazana jego przytulna buda w środku, albo puszczali Bolka i Lolka, których głównym zajęciem było uciekanie przed różnymi niebezpieczeństwami i nabieranie biednej Toli.
Pani Łyżeczka leciała gdzieś w okolicach mojej pierwszej klasy. Co ciekawe ze wszystkich odcinków pamiętam do tej pory tylko jeden! Jeden jedyny i to w dodatku taki, który był bardzo straszny! Pani Łyżeczka zmniejszyła się i znalazła wśród pająków, które chciały się na niej zemścić za to, że je wymiata ze swojego domu, jak sobie uplotą w nim pajęczyny. A że ja się boję pająków straszliwie, to tylko tyle zapamiętałam ze wszystkich obejrzanych odcinków Pani Łyżeczki. Szkoda nawet...
Za to pamiętam pioseneczki z czołówki i zakończenia bajeczki. Były bardzo ładne, jak na tamte ubogie we wszystko - nawet w inwencję twórczą - czasy.
Raz nawet Mama zrobiła mi kostium Pani Łyżeczki na bal przebierańców i zdaje się, że wygrał mi on jakąś nagrodę, jako najładniejsze przebranie. Mama miała bardzo dobry pomysł, a Pani Łyżeczka była bardzo charakterystyczna i łatwa do skopiowania. Oprócz wielkiej tekturowej i obciągniętej żółtą bibułą łyżeczki na plecach, miałam długą granatową sukienkę (Mamy oczywiście :) ) przepasaną białym fartuszkiem. Szkoda, że nie mam żadnego zdjęcia, bo przebranie było pierwszorzędne! :)


Ostatnio miewam w prawdziwym życiu przypadki ze swoją zwykłą łyżeczką do herbaty. Dzisiaj to już mnie całkiem rozśmieszyło. ;)
Mamy taki zwyczaj w pracy, że koło 15 idziemy na kawę. To jest pora, kiedy już każdy marzy tylko, aby wyjść z pracy, nasza cierpliwość i wytrzymałość dramatyczne spada i potrzebujemy odrobiny odprężenia i stymulacji. Idziemy więc zazwyczaj w kilka osób do kuchni i spędzamy tam kilka minut parząc zaciekle kawę, a głównie stojąc i gadając. Robimy przy tym sztuczny tłok i odstraszamy co świeższych konsultantów, bo kuchnia jest miniaturowa i jak stanie w niej 5 czy 6 osób, to już nie zostaje za wiele miejsca i każdy kto przyjdzie musi się przez nas przeciskać, aby utorować sobie drogę do czajnika albo lodówki. Postoimy i pogadamy sobie tak z 10 minut i robi nam się zdecydowanie lepiej, a już na pewno na tyle dobrze, że możemy wrócić przed swoje komputerki i dalej klepać to, co aktualnie klepiemy.
Jakieś dwa tygodnie temu poszliśmy na kawkę. Zabrałam ze sobą swój kubeczek z łyżeczką i pudełko z kawą - dwie rzeczy, mam dwie ręce - wiadomo, obie zajęte. W kuchni zrobiłam sobie kawę, zamieszałam, po czym stwierdziłam, że umyję sobie łyżeczkę, bo już mi nie będzie potrzebna, ale że nie miałam już trzeciej ręki, to schowałam ją sobie do tylnej kieszeni dżinsów.
Pilnuję tej łyżeczki jak oka w głowie, bo to jest moja własna łyżeczka, a wlaściwie łyżeczka własna mojej Mamy od kompletu sztućców z jej kuchni. Mam ją w pracy chyba już z 3 lata, a przyniosłam ją, ponieważ swego czasu był w kuchni w pracy straszliwy deficyt łyżeczek i czasem nie można było znaleźć dosłownie żadnego wiosła do zamieszania herbaty. Zdarzało się, że co bardziej pomysłowi mieszali herbatę widelcem...
Mam więc swój prywatny sztuciec i tylko strzegę go, aby nie zaginął.
Tego popołudnia wróciłam z kawą do naszego pokoju, zasiadłam przed komputerem, dopracowałam swoją godzinę, wyszłam z pracy, wsiadłam do auta i przyjechałam do domu. Połaziłam w domu z pół godziny, robiąc mnóstwo rzeczy - zanim zachciało mi się siku. Poszłam do łazienki i jakież było moje zdumienie, kiedy znienacka o podłogę brzęknęła łyżeczka! Siedziała w tej tylnej kieszeni spodni tak długo, wcale mi nie przeszkadzała, zupełnie jej nie czułam i dopiero ją zauważyłam, kiedy sama zdecydowała się z tej kieszeni wypadnąć. Zebrałam łyżeczkę i następnego dnia zaniosłam ją do pracy z powrotem.
Dzisiaj też poszliśmy na kawę, ja też wzięłam z pokoju kubek z łyżeczką i pudełko kawy i wykonałam wszystkie rytualne czynności -zaparzyłam kawę, wlałam mleko, dosypałam cukru, zamieszałam, następnie umyłam łyżeczkę i znów doszłam do wniosku, że nie mam trzeciej ręki, wiec włożyłam ją do.. .tylnej kieszeni dżinsów. Innych tym razem. Dalsza cześć dnia wyglądała również tak samo, odsiedziałam jeszcze godzinę w pracy, po czym poszłam do klubu na aerobik. I co? Rozpinam w najlepsze spodnie w przebieralni, a z nich wypada mi z brzękiem łyżeczka! Ale się laski na mnie spojrzały! Były chyba trochę zdziwione, że rzucam sztućcami po szatni! :)
Ja się zaśmiałam, ale że byłam sama, a lasek nie znam, więc nie miałam z kim się z tego pośmiać. Nie będę przecież, jak wariatka jakaś, tłumaczyła obcym dziewczynom, że ta łyżeczka się tak ukrywa w mojej kieszeni i cichaczem wypada w najmniej spodziewanym momencie. Ma widocznie taką zabawę - wypadnąć w jak najdziwniejszym miejscu. Kto wie, może następnym razem uda się jej wylecieć w kościele na mszy - np. kiedy będę klękać, a wokoło będzie panowała cisza, dzięki której wszyscy świetnie usłyszą brzęk łyżeczki na marmurowej podłodze.
Muszę przyznać, że łyżeczka wydaje mi się żyć własnym życiem. :) Polubiłam ją za te żarty. :)


czwartek, 23 kwietnia 2009

Takie życie...

Czytam biografię Jane Fondy. Autobiografie bo sama ją napisała. A namachała laska prawie 600 stron i to dużego formatu!
Bardzo fajnie pisze, ciekawie opowiada, nie rozwleka się nad niczym, a dosyć wszechstronnie ujmuje to swoje życie.
Sama Fonda ma ewidentnie lekkie pióro i zdolności do pisania, ale też maiła bardzo dobrego redaktora - o czym ona sama też wie, bo książka jest bardzo zgrabnie napisana i jest wciągająca.


Uwielbiam biografie! Mam słabość do biografii i takich książek typu reality. Nawet słabiej napisana książka, jeśli opowiada o prawdziwym życiu ma dla mnie tą tematyczną przewagę nad beletrystyką.
Kiedy czytam książkę opisującą coś zmyślonego, jakąś fikcyjną fabułę - zwracam dużą uwagę na technikę pisania, na to, jak jest skonstruowany sam tekst, jak się go czyta, czy zdania toczą się w głowie gładko. Jeśli jest napisana płynnie i zgrabnie i dobrze się ją czyta, wówczas lektura jest wciągająca. Ale jeśli autor nie ma talentu do słowa pisanego... O rany, wtedy nawet najbardziej pomysłowa fabuła nic książce nie pomoże! Książka staje się gniotem i przebrnięcie przez nią wymaga nie lada zacięcia ode mnie. A ponieważ nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, więc męczę tak te nieudaczniki i tylko przeskakuję co większe i mniej treściwe akapity, byle tylko skończyć.
Oczywiście, jeśli dobrze napisana książka ma słabą fabułę, też nie można jej uznać za udane dzieło, ale przynajmniej czyta się to z przyjemnością i nie trzeba się do tego zmuszać.
Z biografiami jest inaczej. Warsztat pisarski jest mniej istotny, kluczowe są te fakty, o których można poczytać. Samo założenie książki jest fascynujące i nobilituje książkę dosyć zdecydowanie.
Przeczytałam już sporo biografii, kupiłam tez kilka. Największa galeria biografii jakie posiadam jest o życiu Audrey Hepburn – mojej ulubionej aktorki. Ale oprócz tych kupiłam tez bardzo udanie biografie Grace Kelly, Marylin Monroe i innych. Ostatnim nabytkiem jest pięknie wydana Jane Fonda.
Przez pierwsze sto stron Fonda w swojej biografii opisuje dzieciństwo i dorastanie. Niezbyt wesoły okres, jak z resztą znaczna większość jej życia. Trudno sobie wyobrazić co przezywa dziecko, kiedy umiera mu mama, a już na pewno kiedy dowiaduje się, że popełniła samobójstwo podrzynając sobie brzytwą gardło. Kosmos. Czytając takie rzeczy zawsze nachodzi mnie myśl: jakie to szczęście wyrastać we w miarę normalnej rodzinie. Bez traumatycznych przejść, przeżyć i przykrości. Mieć normalne życie, normalne, przeciętne i pospolite problemy, rozterki. Mieć zwyczajne i normalne relacje z rodziną. Mieć rodzinę w ogóle! Kogoś, kto dba o dziecko i komu na dziecku zależy. Kto motywuje, aspiruje ale też i przytula. Ja osobiście dodam: mieć też z kim się pokłócić. :)
Takie myślenie o rodzinie – mniej lub bardziej zdrowej i szczęśliwej, nasuwa mi wspomnienia z czasu studiów, kiedy zobaczyłam zupełnie nowe oblicze mojego miasta i rodzinyjako takiej w ogóle.
Na studiach – kiedy już wybrałam na naszej pedagogice specjalność i padło na resocjalizację – miałam przez 2 tygodnie praktyki z kuratorem sądowym. W ramach praktyk pan Grzesio oprowadził mnie po swoim terenie, nad którym sprawował nadzór. Częścią jego terenu były okolice ulicy Dzierżawnej. Koło (byłej już) cukrowni lubeskiej. Te rejony były mi kompletnie nieznane. Czasem tylko zdarzało mi się przejechać autobusem przez ulicę gazową, ale tam jeszcze nic szczegółowego nie widać – zupełnie zwyczajna, może uboższa, ale standardowa ulica lubelska. Pan Grzesio jednak pokazał mi nowe oblicze Lublina – lubelskie slumsy! Słowo daję, że nie miałam pojęcia, że takie miejsca w Lublinie istnieją! Weszliśmy w głąb osiedla, a tam dosłownie slumsy. Małe baraczki, mini domki, które bardziej przypominają kontenery niż domy, bieda i niski poziom wszystkiego co składa się na życie. Ludzie żyją z dnia na dzień, ze złotówki na złotówkę i nie mają zupełnie żadnych aspiracji. Kierują się swoim własnym odmiennym od standardowego systemem wartości, mają zupełnie kosmiczne autorytety, albo nie mają ich wcale. Sprawiają wrażenie, jakby nie chcieli, nie potrzebowali i nie dążyli do niczego więcej niż mają, a mają naprawdę niewiele, prawie nic. Każdy żyje sobie, dzieci chodzą samopas, bo albo rodzicom nie chce się nimi zająć i ich kierować i kontrolować, albo dzieci nie pozwalają rodzicom na to i zupełnie ich lekceważą.
Przemoc fizyczna i psychiczna kwitnie. Na kilkuset metrach kwadratowych można znaleźć cały przegląd oskarżonych o wszelkiego rodzaju przestępstwa i wykroczenia, można tez znaleźć specjalistów od tych przestępstw i wykroczeń. Dzieci chyba nigdy nie splamiły swoich rąk dobrowolnym podniesieniem do oczu książki, za to doskonale wyszkoliły się w wagarowaniu i różnego rodzaju kolizjach z prawem. Ludzie nie potrafią sklecić kilku zdań do kupy, aby wystosować jakiekolwiek podanie. Nie umieją nawet wypowiedzieć się składnie…
To dopiero był kosmos!
Codziennie wracałam praktyk ze spuchnięta głową, a przez te dwa tygodnie chodziłam w stanie permanentnego szoku! Jak można tak żyć? I co ważniejsze: jak można tak żyć i nie chcieć nic zmienić? Z pokolenia na pokolenie ludzie żyją tak samo… Jakąkolwiek pomoc albo sugestię od kuratora przyjmują sceptycznie i niechętnie. A już z cudem graniczyło namówienie ich na co bardziej zdecydowane posunięcia - typu oddanie syna do ośrodka wychowawczego, aby nie dostał wyroku za kolejne przestępstwo, na które na pewno zostanie namówiony przez koleżków, albo za samo wagarowanie, bo koledzy nie pozwalają mu dotrzeć do szkoły, chociaż codziennie rano wychodzili z domu.
Dramatyczne życie. Kompletnie nienormalne. Przerażające….

Udana środa

Bardzo przyjemnie spędziliśmy środowe popołudnie. Zupełnie ładnie udały się Łukasza imieniny.
Wyszłam z pracy chwilę wcześniej niż Łukasz, więc poszłam do faktory outlet, który jest na parterze naszego budynku.
Czasem, kiedy czekam na Łukasza właśnie tam zaglądam, bo można tam znaleźć bardzo ciekawe rzeczy po niskiej cenie. Wczoraj jednak nie znalazłam nic dla siebie, za to Łukasz tylko wszedł, wypatrzył dla siebie addidasy. Ładne, zgrabne, czarne z zamszowej skórki na wierzchu. W sam raz dla niego. Zapadła decyzja, że kupuje.
W drodze do kasy obejrzeliśmy jeszcze koszule i znalazły się dwie warte przymierzenia. Jedną postanowiłam kupić Łukaszowi w prezencie imieninowym, ale ponieważ obie były bardzo śliczne, a Łukasz często do pracy zakłada sportowe koszule, więc namówiłam go, aby drugą kupił sobie sam. Kasjerka była bardzo domyślna i zorientowała się migiem, że kupuje ta koszulę na prezent dla Łukasza. Spryciara!
Wyszliśmy ze sklepu z trzema siatkami – to bardzo dziwne, że oni pakują każdą rzecz osobno. Ja byłam tymi zakupami tak ucieszona, zupełnie jakbym to sobie kupiła takie fajne buty i ciuchy.
Dla siebie z resztą znalazłam śliczne buty Nike, czarne, w sam raz na aerobik, ale tkanina na wierzchu tylko imitowała zamsz, a cena była bardzo wysoka, jak na outlet więc nie skusiłam się na nie. Inna sprawa, że mam buty sportowe prawie nowe, więc druga para mi nie jest potrzebna. Mimo wszystko mnie jednak urzekły.

W dalszej kolejności poszliśmy poświętować imieniny w knajpce. Wybór padła na pizzerię koło naszego bloku, bo mieszkamy na tym osiedlu już prawie 2 lata, a jeszcze się do niej nie wybraliśmy ani razu. Okazała się bardzo eleganckim lokalem, mają naprawdę śliczny wystrój! Jest tak przyjemnie i przytulnie i elegancko, że aż byłam zaskoczona. Menu mają całkiem ciekawe, ceny standardowe, najważniejsze, że dania smaczne.
Zamówiliśmy sałatkę i pizze, najedliśmy się jak bąki i wróciliśmy do domu zadowoleni i syci. Czas w pizzerii przeleciał nam jak błyskawica! Nim się zorientowaliśmy - w domu byliśmy już wieczorem.

No i aby wykorzystać wieczór, kiedy Łukasz pływał na basenie, ja się zmobilizowałam do depilacji. Oczywiście zrobiłam sobie salon piękności z uprzyjemniaczami – zabrałam do łazienki laptopa, włączyłam film „Sex and the city” – Just, to przez ciebie mam znów nalot na ten serial! Chyba zacznę go oglądać od początku, jest niesamowity. :) Nałożyłam na twarz maseczkę z żółtej glinki, na uszy nałożyłam słuchawki i pogłośniłam film na maxa – i mogłam rozpocząć depilację.
Zanim Carrie wprowadziła się z powrotem do swojego mieszkania, ja już byłam gładziutka i nie miałam żadnych kolców na nogach. :)

Idąc za ciosem, skoro już mi się chce w to bawić - na dzisiaj mam plan kontynuowania mojego salonu piękności. Włączę sobie jakiś fajny film albo serial – może powstrzymam się przez kontynuowaniem „Sex and the city” :) – i zajmę się pedicure. Nałożę sobie jakąś inną maseczkę, bardzo dobrze mi robią na cerę i jej skłonności do wyprysków.
Słowo daję, że będę miała pojedyncze krostki na twarzy nawet kiedy zrobię się starą i pomarszczoną babcią! Mam 30 lat a krostki nadal mnie lubią i co chwila mi się jakaś czerwona dioda zaświeci na twarzy! Chwała Bogu za dobre kryjące podkłady, którymi można to zamaskować. :)

środa, 22 kwietnia 2009

Imieniny Łukasza

Dzisiaj są Łukasza imieniny.
Jak dla mnie to zdanie powyżej brzmi dokładnie: dzisiaj są Łukasza imieniny i Łukasz je obchodzi!
Osoby z mojego pokolenia, moi znajomi, nie obchodzili nigdy imienin. Urodziny – owszem, ale to co innego, cała filozofia urodzin jest zupełnie inna niż w przypadku imienin.
Urodziny to jest takie prywatne święto, ten wyjątkowy dzień w roku, kiedy można uczcić fakt, że X lat temu przyszło się na świat. Niby wiadomo, że tego samego dnia urodziły się też tysiące innych osób, a co roku kolejne tysiące się rodzą, ale to jest taka tajemnica poliszynela - nikt o tym nie informuje w kalendarzu i można upierać się, że to wyjątkowy dzień, moje własne prywatne święto. A to, że inne osoby są urodzone tego samego dnia, to wyjątkowy zbieg okoliczności, który zupełnie niczemu nie przeszkadza. Z resztą to zawsze wydaje się odrobinkę niesamowite, że ktoś się urodził tego samego dnia co ja, nawet jeśli w innym roku.
Podobno to, w jaki dzień się człowiek rodzi, wpływa na jego charakter. Jest cały szereg interpretacji jak się to odbija na człowieku i jego losie – mamy przecież horoskopy różnego rodzaju albo numerologię. Jakoś niespecjalnie w to wierzę, ale bardzo lubię swoje urodziny, zwłaszcza, że wypadają w środku maja, kiedy już wiosna jest w rozkwicie, zdarzają się burze, jest pachnąco, zielono i nastrojowo.
A z imieninami zupełnie inaczej się rzeczy mają… W każdym pojemniejszym kalendarzu jest zapisane, że dzisiaj wszystkie Zosie, Marysie czy Kasie obchodzą imieniny. Wszyscy o tym wiedzą, świętują to dziesiątki tysięcy solenizantów, więc to już nie jest takie prywatne święto.
Nie umniejszając jednak imieninom – ludzie je obchodzą. Nawet znaczna część ludzi je obchodzi.
Łukasz jest bodajże pierwszą osobą obchodzącą imieniny , którą poznałam. Taką z mojego pokolenia. W pracy jednak znajdują się od czasu do czasu osoby, które częstują słodyczami z okazji imienin. Częściej jednak są to urodzinowe cukierki.
Dla reszty pracowników powód jest mniej istotny niż sam fakt, że cukierki się w ogóle pojawiają. Z resztą pojawiają się tylko na krótką chwilę i zaraz znikają. Kto zdąży, ten się poczęstuje. Są jednak bardzo przyjemnym przerywnikiem w pracy, zwłaszcza, jeśli ktoś kupi takie dobre – czekoladowe albo tofiowe. Z cukierków niecierpię najbardziej galaretek wszelkiego rodzaju. Nigdy ich nie kupuje i nie jem i zawsze mnie dziwi, kiedy ktoś mówi, że je lubi.
Łukasz sprytnie podzielił dzisiaj cukierki imieninowe na dwie porcje – jedną wyłożył dla osób pracujących na zmianie od rana, a druga dopiero po południu dla tych później zaczynających.
Ja też się nimi poczęstowałam i zjadłam na deser tofiową mordoklejkę.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Odżywam powoli

Nie wiem dlaczego nie mogę spać w nocy, budzę się co chwila i nie mogę zasnąć, nawet pomimo, że padam z nóg ze zmęczenia i nie mogę nawet oczu utrzymać otwartych. To już kolejna taka czujna noc, więc trochę się czuję niewyspana.
Rano wybrałam się ekspresowo do pracy. Streściłam się maksymalnie.
Znów się nie wyspałam, więc ciężko mi było podjąć tą dramatyczną decyzję rano, że już kończę to błogie lenistwo i wychodzę z łóżka. Zmusiłam się dopiero około 8,02 a planowałam dotrzeć do pracy najpóźniej z kwadrans przed 9-tą. I udało mi się wylecieć z domu o 8,35, czyli – biorąc pod uwagę moją malusieńką odległość do pracy i doskonały dojazd – zdążyłam na czas.
Nawet umyłam włosy, ułożyłam ( na szybko) i zrobiłam prawie cały makijaż. Rzęsy pomalowałam już w pracy na przerwie herbacianej w kuchni. To zajęcie wymaga precyzji, skupienia i dłuższej chwili, aby rzęsy ładnie i równo pociągnąć tuszem i wyciągnąć do góry.
Zaraz po wyjściu z klatki przekonałam się, że balerinki mnie tak skutecznie obtarły, że nawet w starych wygodnych czółenkach nie dam rady chodzić. Pokuśtykałam więc do samochodu i potem przykuśtykałam z samochodu do pracy , ale co się przy tym nacierpiałam, to moje. Upieram się więc dalej przy mojej wersji , że buty na płaskim obcasie szkodzą i nie nadają się do użytku… Mój wczorajszy przypadek tylko to potwierdził! :)
Wyjazd do Zakopanego powoli się zarysowuje w szczegółach. Wstępnie ustaliliśmy termin wyjazdu 21 maja, wracać będziemy 26-go maja. Pięć noclegów, sześć dni. Myślę, że wystarczy nam z powodzeniem na kilka wycieczek w góry, odpoczynek i pocieszenie się Zakopanem.
Ja oczywiście zamierzam latać po górkach ile się da, muszę zużyć trochę buty trekkingowi. Biedne, leżą w szafie i tylko wyskakują czasem na wycieczki. Nie biegały po górkach już długo, długo…
Dzisiaj w pracy niemoc mnie już odeszła, ale za to padła na innych - na druga zmianę. Ja już mam z powrotem powera, nie za dużego, ale zawsze to jakaś poprawa w porównaniu do wczorajszej zezwłoki. Dzisiaj za to Marzena i Jola narzekały, że ledwo siedzą. Jak dobrze, że ja już mam więcej energii!
Łukasz pracuje do 22, więc mam samotne popołudnie… Hmm… nie przepadam za takimi. Nie zdarzają się często, ale zawsze to jakaś dezorganizacja życia i taka pustka w mieszkaniu wtedy zapanowuje.
Idę na aerobik oczywiście. Dzisiaj już mięśnie mi jako tako odzyskały sprawność, więc można je zmęczyć… Wczoraj wieczorem nawet udało mi się pomachać trochę nogami, poćwiczyłam sobie z Łukaszkiem.
Obejrzę sobie wieczorem nowy odcinek "Brothers & Sisters", poczytam jane Fondę. I może w końcu zmobilizuję się do zdepilowania nóg... Mam na łydkach włoski w sam raz pod depilator, czas je wyrwać, bo nie mam jak założyć spódniczki do rajstop.
Amelka kiedyś w lato przejechała rączką po mojej łydce, kiedy już mi urosły świeże włoski i była bardzo zdziwiona, że - cytuję: mam kolce na nogach. :) Strasznie mnie to rozbawiło, ale oczywiście od razu poleciałam z depilatorem do łazienki i wykarczowałam ten las. Może więc dzisiaj też się kolców pozbędę...

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Lenistwo

I nie poszliśmy na "Kamienie w kieszeniach".
Totalnie mi się nie chciało i nie miałam wcale nastroju na oglądanie sztuki. Nawet malutkiej, w malutkiej sali teatralnej.
Łukasz się nie upierał, więc ustaliliśmy, że pójdziemy następnym razem, o ile nam się poskładają okoliczności.
Wyszłam z pracy po 18-tej i smętnie posnułam się do sklepu z butami na Zana. Kupiłam Łukaszowi wkładki i sobie baletki. Łukasz wziął samochód do domu, a ja zamierzałam iść na piechotę. Założyłam więc nowe buciki, ponieważ wyjątkowo i celowo są na płaskim obcasie i powędrowałam przez wąwóz na nasze osiedle. Buty oczywiście mnie po drodze obtarły.
Wróciłam do domu nóżka za nóżką, nie spiesząc się, chociaż nie tak znowu ślimaczo powoli.
Po drodze zamieniłam dosłownie kilka zdań przez telefon z Madzią, ale sytuacja kryzysowa szybko nam rozmowę przerwała, a potem już nie słyszałam dzwoniącego w torebce telefonu, bo miałam "Chłopów" na uszach.
W domu jednak wystarczyło mi siły tylko aby zjeść - i to dobrze, że było już ugotowane, bo nie dałabym rady nic ugotować - i wstawić jedno pranie. Wieszał już Łukasz-Najlepszy-Mąż-Świata. :)
Łukasz ogląda rozdanie Fryderyków. Otworzyła je Kasia Kowalska, która udowodniła, że nie potrafi śpiewać. Czy ona zawsze tak fałszowała na koncertach? Czy ona o tym wie? Czy wiedzieli ci od Fryderyków, kiedy zatrudnili ją do zaśpiewania początek? Najwyraźniej nie...
Jest 22-ga, idę spać. Może poczytam jeszcze chwilę, ale na pewno nie na wiele mi wystarczy zacięcia. Co to za dzień dzisiaj???? Jakaś czarna dziura mnie wciąga czy co??
Idę włożyć się do tej czarnej dziury w mięciutkiej pościeli...
Jeszcze tylko szybka rundka w łazience, może uda mi się pobić rekord prędkości w demakijażu i prysznicowaniu... A potem pobiję rekord prędkości w zasypianiu....

Najgorszy dzień tygodnia

Poniedziałki są straszne!
Dzisiaj rano w radiu facet powiedział, że poniedziałki są najgorszym dniem w ciągu całego tygodnia i miał w tym święta rację! Co za koszmarnie trudny do przeżycia dzień....
W poniedziałek przywlekam się jak zezwłoka do pracy, zasiadam przed komputerem i staram się usilnie coś z siebie wyprodukować. Mój mózg działa w jakiejś innej rzeczywistości, znacznie wolniejszej, niż wszystkie zegarki wszechświata i chyba tylko z tego powodu udaje mi się jakoś przetrwać ten dzień. Bo skoro mój mózg pracuje wolniej niż wszystko inne, to znaczy, że czas leci mi szybciej.
Faktycznie, leci mi niepostrzeżenie i nieproduktywnie. W poniedziałki pracuje się chyba tylko jedną półkulą mózgu, druga jeszcze śpi, albo baluje na łikendzie. Ja pracuję chyba tylko jedną szara komórką.
Siedzę dzisiaj i myślę nad tymi testami i innymi badziewnikami i idzie mi to powoli i ociężale, jak pod górkę! Opracowuję jeden temat trzy razy dłużej, niż każdego innego (ROBOCZEGO!! zaznaczam) dnia tygodnia. Co za męka...
I tak co tydzień rządek dni roboczych
rozpoczyna się od tego dramatycznego poniedziałku, który bezlitośnie wyrywa z błogiego łikendu i każe włączyć wysokie obroty w mózgu...
Ja dzisiaj albo mam jakieś dolegliwości meteoropatyczne, albo jestem jeszcze wykończona po sobotnim maratonie country pod hasłem: Z widłami na działce.
Ale wolę zdecydowanie bardziej obstawać przy wersji dolegliwości pogodowych, bo chciałabym wierzyć, że jakąś jednak kondycję mam i jedno popołudnie spędzone na kopaniu działki mnie nie wykańcza na najbliższe dwa dni. Nadal mnie bolą trochę mięśnie, ale w zasadzie, to one mniej bolą, a bardziej są zmęczone. Przez to trudno mi wykrzesać z siebie odrobinę nawet żwawości i energii i poruszam się, jak mucha w smole.
Mózg... no właśnie, gdzie jest mój mózg? Bo najwyraźniej nie w mojej głowie! Został chyba jeszcze w tym mięciutkim łóżeczku, z którego wywlokłam się po przestawieniu 4x budzika na drzemkę.
Buuu.... Ja chcę do domu! Do spania. Tudzież na aerobik, aby się rozruszać i rozpocząć jakoś już ten tydzień.
Na aerobik dzisiaj nie pójdę, bo po pierwsze mam do 18-ej dyżur, a po drugie na 18-tą idziemy do teatrzyku w Centrum Kultury na "Kamienie w kieszeniach".
Przyznam, że dzisiaj nie mam najmniejszej nawet odrobinki iść na te "Kamienie...". Wcale mnie nie ciekawi spektakl, ani to, że Sędrowski tam gra, ani nic nie jest mnie w stanie zmotywować, taka jestem wypluta z sił.
Kamienie to ja mam chyba w głowie dzisiaj, bo tak mi ciąży... Oj, ale jęczę.. Ale to taki bolesny dzień tygodnia...
Bolesny, bo trzeba tu siedzieć. Jakbym była w domu i mogła robić coś przyjemniejszego niż praca, wcale nie byłby taki najgorszy.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Leniwa niedziela

Taaa.....
Źle zatytułowałam tego posta. Mogłam była napisać "Zdechła niedziela", bo to dokładniej oddaje mój dzisiejszy stan. Nie mam siły ruszyć ręką.
Wypiłam dwie kawy i tylko na tyle mi pomogły, że dałam radę spędzić przytomnie godzinę siedząc w kościele na mszy. Jakoś nie miałam potrzeby położenia się pod ławeczką, aby sobie odpocząć, ale jak tylko dotarłam do domu, potrzeba ta obudziła się we mnie ze zdwojoną siłą.
Więc dzisiaj odpoczywamy po wczorajszej ciężkiej pracy w ogrodzie.
Skutek tego intensywnego treningu jest taki, że dowiedzieliśmy się które mięśnie pracują przy kopaniu ogródka i gdzie się one znajdują. Ciężka sprawa.
Ja wiem, że mam jakiś mocno bolący mięsień w lewym udzie, prawe udo - dziwnym trafem - jest w znacznie lepszym stanie i nie boli. W lewym za to ucierpiała chyba jedna z partii czworogłowca. Dobrze, że nie wszystkie cztery. :)
Mogło być gorze.
W kościele musiałam siedzieć bardzo prosto, to wtedy nie czułam mięśni w grzbiecie. Hmm.. niezła terapia przeciw garbieniu się! Chwilę pomachasz widełkami albo szpadelkiem w ogrodzie i na pewno nie będziesz się garbić!
Mieliśmy ochotę gdzieś dzisiaj pojechać, ale pogoda temu ie sprzyja, jest przejmująco zimno, więc zaczekamy na przyjemniejsze temperatury ze zwiedzaniem.
Przemyśliwujemy nad wyjazdem do Zakopanego w drugiej połowie maja. Na kilka dni... Zanim zacznie się sezon i Zakopane zaleją fale turystów. Już dawno tam nie byliśmy, a w maju już można się będzie wypuścić na szlaki i trochę powędrować po górach - czytaj: zmęczyć się i zweryfikować kondycję.
W piątek dzwoniła koleżanka z pytaniem czy nie wybralibyśmy się z nimi w pierwszym tygodniu maja na Mazury. Dla nas to jednak za późno ta propozycja, Łukasz ma już grafik na maj, a urlop zaplanowany od 17-go. Tym razem się nam nie udało zgrać. Rok temu w maju byliśmy na Roztoczu z państwem P. - spędziliśmy razem uroczy łikend, bardzo ciepły, zupełnie niespodziewanie z resztą, bo maj był przez całe dwa tygodnie zimny, a tu nagle ni stąd ni z zowąd trafił się nam upał. Ja nie miałam ani jednej bluzeczki z krótkim rękawem, więc trochę mi było gorącawo na niedzielnym spacerze.
Umówiłyśmy się z Anią, że na sierpień będziemy celować na jakiś wypad razem na łikend albo na ten długi sierpniowy łikend ze świętem. Może w przeciwnym kierunku wtedy. Oni zabiorą swoje dzieciaki, my nie, bo nie mamy i pojedziemy oderwać się od Lublina.
Póki co myślmy nad tym Zakopcem...

sobota, 18 kwietnia 2009

Ogródek

Spędziliśmy dzisiaj całe popołudnie w ogrodzie u rodziców. Chwyciliśmy z Łukaszem za widły i kopaliśmy sobie razem, zaciekle. Świetna gimnastyka. To taki mini-zestaw ćwiczeń : wbij widły, podnieś, przerzuć ziemię, zrób przysiad, wygrzeb z ziemi wszystkie chwasty i korzonki, wstań i powtórz cały układ od nowa. I tak setki razy od 14-tej do 19-tej z przerwą na obiad.
Skopaliśmy niezły kawałek, z Łukaszem znacznie fajnie się kopało, niż z "Chłopami" na uszach. Nie ma to jak dobre towarzystwo.
Na koniec zasadziliśmy sałatę - tylko tak na próbę, czy czasem nie przemarznie, bo na pewno coś jeszcze przymrozi.

W zasadzie to nie bardzo wiadomo, co można teraz zasiać, aby nie stracić kiełkujących roślinek, kiedy w maju chwyci w nocy mróz. A chwyci na pewno.
Tata coś tam wsiał, ale nie miał dużego pola do popisu z racji tego kwietnia, więc pocieszyliśmy się tą sałatą.
Próbowałam też pogracować chwast w truskawkach, ale to okazało się wyjątkowo niewdzięcznym zajęciem, więc tylko wyrwałam mlecze i osty i zgracowałam co większe inne wynalazki i zostawiłam to zajęcie Mamie. Ja o wiele bardziej wolę kopać. Chociaż to jest trudniejsze zajęcie, jakby nie patrzeć.
Mama od rana zdążyła pojechać do Krakowa, zaliczyć zajęcia i wrócić zanim my wyszliśmy z ogródka. Ale wróciła w samą porę, bo kiedy skończyliśmy kopanie byliśmy wykończeni i głodni. Nakarmiła więc nas, spędziliśmy wesoły wieczór u Rodziców i wróciliśmy do siebie.
Bolą mnie plecy i... wszystko inne.
Wyeksploatowałam się z tymi widłami...
Łukasz jest w lepszym stanie, a to przecież ja latam dwa miesiące na aerobik... Treningi są chyba jakieś przereklamowane, bo niespecjalnie widzę aby mi ta kondycja się poprawiała. To jakieś oszustwo chyba... ;)
Zanim wylądowaliśmy w ogrodzie, zeszliśmy wszystkie sklepy w centrum w poszukiwaniu butów - i dla mnie i dla Łukasza. Bez powodzenia. Żadne z nas nie znalazło ani jednej ładnej pary butów... Ciężka sprawa...
Państwo S. dzwonili do nas z propozycją spotkania się na piwku dzisiejszego popołudnia, ale mieliśmy już umówioną randkę z widłami, na którą byliśmy całkiem chętni. Więc odłożyliśmy spotkanie z nimi na bliżej niesprecyzowane kiedy indziej. A pomysł mieli bardzo dobry...

W poszukiwaniu idealnego pantofelka

Wczoraj wracając z aerobiku do samochodu wstąpiłam przy Zana do dwóch dużych sklepów z obuwiem. Pomyślałam, że może znajdę fajne czółenka - mój ulubiony rodzaj butów, teraz jest ich sporo we wszystkich sklepach - w końcu jest wiosna.
Bardzo się jednak rozczarowałam, bo to, co zobaczyłam w sklepach było jednym wielkim zbiorowiskiem osobliwości.
Czółenka owszem są, aczkolwiek mocno wypierane ze sklepów przez sandały. Numery - trochę jakby przebrane, mojego najbardziej chodliwego 38 jak na lekarstwo.
Ale fasony - do jest dopiero ciekawostka!
Co ro ku jest tak, że na każdy sezon znajduje się jakiś trend dominujący w obuwiu i większość butów, jakie trafiają do sklepów ma podobne fasony. Czasem - ale to tylko raz na kilka sezonów - jakiś geniusz wymyśli, że teraz będą modne zupełnie normalne buciki, wygodne i ładne. Ale to tylko czasem. Taka miła odmiana. Najczęściej jednak oglądam na sklepowych półkach maksymalnie udziwnione, wykrojone, zniekształcające stopę, skracające nogi, spadające ze stóp i totalnie niewygodnie szkaradziejstwa.
Poważnie, co roku robię rundkę po sklepach wiosną i jesienią i w ciągu ostatniego pięciolecia zdarzył mi się jeden sezon letni, kiedy buty mnie w większości zachwycały, zamiast odrzucać i dwa takie sezony zimowe. Kozaki widocznie dają mniejsze pole do popisu dla wyobraźni projektantów.
Ktokolwiek jednak te buty wymyśla po pierwsze - sam na pewno w nich nie chodzi, bo od razu zrozumiałby swoje błędy. A po drugie - zdecydowanie nie lubi kobiet! Jak można kazać kobiecie ubierać coś takiego? Czytaj: coś wyglądającego tak nieszczęśliwie? I - co ważniejsze - jak można kazać kobiecie chodzić w tym ustrojostwie? Ani to ładne, ani wygodne. I kto w ogóle puszcza takie fasony na produkcję? I czy kobiety naprawdę wykupują je ze sklepów?
Tak sobie myślę, że może Bata albo Venezia ma ambicje w tworzeniu samych oryginałów i im bardziej wymyślny fason, tym lepiej spełnia ich wymogi. Ale to są bardziej ekskluzywne firmy niż sklepy masowe typu CCCC, Kangur czy Ambra. Może Bata albo Venezia produkują buty dla kobiet, które rano w swoim garażu tuż pod domem wsiadają w samochód, z którego wysiadają w pracy również w garażu, tuż obok windy. Jedyną trasą, jaką robią, jest przejście do lunch baru w przerwie w pracy, albo wyjście na papierosa. Wówczas te buty mogą mieć sens i zdawać egzamin. Ale w zwyczajnych sklepach kupują buty zwyczajne kobiety, które używają swoich nóg, nie boją się chodzić i potrzebują buta, w którym da się zrobić kilka kroków zanim zacznie obcierać albo spadać. A tymczasem w zwykłych sklepach są same wynalazki...
Wczoraj znalazłam jedne buty, które od biedy mogłabym kupić. Jedne. W dodatku nie do końca takie, jakich szukałam. Trochę pełniejsze czółenka, z prostokątnym nosem i takie trochę jakby postarzające. W miarę wygodne, żadna rewelacja. Ale obcas miały odpowiedniej wysokości i były beż żadnych udziwnień.
A marzą mi się takie najzwyklejsze czółeneczka - wysoki obcas, bo ja w niskich albo płaskich nie potrafię chodzić, okrągły nosek (żadnych czubów czy kwadratów), najlepiej gładkie, bez ozdóbek w postaci klamer czy kokardek, ażurków czy frędzli, wycięte odpowiednio, czyli nie odkrywające palców, trzymające się nogi i w miarę miękkie, bo i tak mnie na początku będą obcierać.
Poszukam ich jeszcze, ale już widzę, że będzie to nie lada wyzwanie....
Buuu.....
Dobrze, przynajmniej, że mam popularny numer stopy, bo jakby mi przyszło szukać dodatkowo rzadko spotykanego rozmiaru Kopciuszka albo kajaka, to chyba bym już całkiem straciła nadzieję. :)

piątek, 17 kwietnia 2009

Quiz show

Dzisiaj rano szykując się do pracy, odrobinę jeszcze zaspana, otworzyłam lodówkę, aby wyjąć z niej mleko do kawinki. Spojrzałam w głąb lodówki i zobaczyłam w niej centralnie na środku coś takiego:



Hmm... Na żywo prezentowało się znacznie gorzej...
Na ten widok dosłownie zbaraniałam. Przez moment nie wiedziałam na co patrzę! Przez moją głowę przeleciał tabun myśli i pomysłów, z czego wyraźniej przebijały się dwie.
Jedna: A cóż to jest?!?
I druga: Co za okropieństwo?!?
Gapiłam się na to kuriozum przez dłuższą chwilę, trochę nie wierząc własnym oczom, bo to dziwne i mało prawdopodobne, aby nagle w naszej lodówce nagle znalazło się coś niespodziewanego i w dodatku tak dziwnego i bliżej niesprecyzowanego. W dodatku na ten widok odechciało mi się tej kawinki z mlekiem, bo jakoś zupełnie straciłam apetyt.

Zgadujcie - co to jest, zanim przeczytacie wyjaśnienie tej zagadki poniżej!

Postałam tak trochę przez lodówką gapiąc się na to coś i pewnie miałam otwarte ze zdziwienia usta i mrugałam z niedowierzaniem oczami.
W końcu doznałam przebłysku jasnych myśli i przypomniałam sobie, że… Łukasz dzisiaj na obiad miał zjeść uszka z barszczem! Uszka mamy zamrożone, więc miał sobie rano je wyjąć z zamrażarki i zostawić do rozmrożenia w lodówce.
I to są te uszka!!!
To znaczy chciałam powiedzieć: I to są te uszka?????
Tak to są uszka do barszczu, zazwyczaj pyszne i zachęcające do zjedzenia, dzisiaj dla odmiany wyglądające cokolwiek biało, bo są skamieniałe od zamrożenia. Niby uszka, a jednak takie kulbaki małe, zupełnie nieapetyczne w tym stanie.
Bardzo mnie te uszka i ta poranna zagadka rozbawiły! Bardzo ;)
Widać jednak po tej sytuacji, że rano długo przetwarzam informacje, zanim je przyswoję i coś wymyślę. Mój refleks rano dramatycznie spada...aby nie powiedzieć zanika całkiem.

Rower zamiast aerobiku

Od kilku dni usilnie zastanawiałam się nad tym, kiedy wykupiłam karnet na aerobik, bo tak mi się zdaje, że niedługo się on kończy. Pamiętam tylko, że kupowałam go na przełomie lutego i marca.
Dwa miesiące szybko mijają i już za chwileczkę, już za momencik może się zdarzyć, że podstawię karnecik pod czytnik, a on mi pokaże, że czas minął i wejścia nie ma!
Głowiłam się tak nad tym, od kiedy ten karnet mam, i głowiłam się - a chyba tak już z tydzień.
A co jestem w klubie, zapominam o to zapytać. Wpadam tam szybko i w pośpiechu się przebieram, aby zdążyć na salę, zanim się ona zapełni i aby sobie zająć dobre miejsce. A jak wychodzę, już zupełnie nie myślę.
I dzisiaj nagle mnie oświeciło, że przecież ja pisałam na blogu o tym, że karnet wykupiłam i najprędzej dowiem się z marcowych wpisów, jaka to była data!
Co za fajny wynalazek, ten blog! :)
I faktycznie dowiedziałam się z bloga - było to 6 marca! Znalazłam wpis i moja zagadka się rozwiązała.
Czyli mniej więcej do 6 maja mam jeszcze przepustkę do tego raju fitness.
Oj... Zostało już tylko 2,5 tygodnia! Trzeba to wykorzystać, bo nie wiem czy wykupie karnet na kolejne miesiące.
Idzie lato, będzie ciepło, dnie długie, ładna pogoda, nie bardzo mi się uśmiecha spędzanie całych dni w zamknięciu.
A tak mi dni mijają. Najpierw 8h w pracy - od 8,30 do 16,30, a potem od 17-tej - godzina aerobiku. Droga z pracy na salę zajmuje mi dosłownie 5' piechotą.
Wychodzę więc z aerobiku po 18-tej, kiedy jest już zaawansowane popołudnie. Calutki dzień mi umyka za oknem. Sala gimnastyczna nie ma nawet okien, więc tam czas się zupełnie zatrzymuje, pory roku nie istnieją, słońce nie dociera. Można się świetnie wyłączyć z otoczenia, kiedy jest zimno i coś pada, ale jak jest łada pogoda, to mało zachęca taka izolacja.
Tak sobie myślę, że na te słoneczne i cieplejsze miesiące wiosny / lata chyba lepiej będzie przesiąść się na rower i chodzić na piechotę do pracy zamiast chodzić na aerobik. Złapię trochę świeżego powietrza, skorzystam z pogody, zobaczę świat.
Hmm... Patrzę na kalendarz, że na poniedziałek 27-go IV umówiłam się do kosmetyczki na oczyszczanie cery... Hmm... Przełożę to na jakiś inny dzień, który nie będzie kolidował z treningiem i wykorzystywaniem pozostałego karnetu na maxa. W poniedziałki i piątki jest step, baaardzo szkoda go stracić.
Na piątek 24-go byłam umówiona na wizytę u lekarza, ale to już nieaktualne, więc odwołam.
Za tydzień kroi się nam spotkanie w większym gronie znajomych, ale wygląda na to, że z piątku przełożyło się na sobotę - dobra nasza! Nic nie stracę.:)
Chyba więc plan na najbliższe miesiące się klaruje. Trochę z żalem, ale zamienię aerobik na rower, dopóki pogoda się nie popsuje, dni nie będą się skracać. Najwyżej w lato pochodzę na aerobik od czasu do czasu. Albo jeśli będzie jakaś fatalna pogoda latem - wtedy skuszę się na karnet.

czwartek, 16 kwietnia 2009

A więc jednak...

Dzisiaj jest bardzo dobry dzień. Wyjątkowo bardzo dobry! :)
A przynajmniej do teraz był dobry i bardzo owocny. Ale że już jest popołudnie i to dosyć zaawansowane, to nie spodziewam się aby po 18-tej wiele się działo, ja sama już nie planuję nic załatwiać. Wczoraj padłam spać po 21-szej. To jest wyjątkowo wcześnie, jak na mnie. Cały dzień byłam jednak tak śpiąca, że już wieczorem nie wytrzymałam i zamknęłam oczy... Leżałam sobie na kanapie i tak sobie na tej kanapie zasnęłam. Nawet nie doczekałam, że Łukasz wróci z basenu. Łukasz po powrocie chyba stwierdził, że nie dam rady już nic zdziałać, więc tylko zmobilizował mnie do przeniesienia się na łóżko. W swojej wyrozumiałości nawet nie protestował, że w drodze do spania omijam łazienkę. :) spałam więc w makijażu - niecierpię tego, ale zdarza mi się niestety od czasu do czasu polegnąć tak skutecznie, że nie jestem w stanie nawet się umyć... Za to spalam bardzo smacznie, nic kompletnie nie rejestrując aż do samej 7-mej rano, kiedy to z wielkim trudem, chociaż dosyć wyspana, wstałam niechętnie i przetransportowałam się do pracy.
Mój pracowstręt jakby się zmniejszał... Co prawda mam dosyć dużo pracy, więc niespecjalnie mam czas zastanawiać się nad tym czy mam też pracowstręt czy nie. Robię co trzeba i tylko poziom mojego zapału i motywacji jest zmienny. Ale to wiem tylko ja, niespecjalnie to rzutuje na moją pracę...
Dzisiaj jednak nie było tak tragicznie, jakoś zniosłam bezboleśnie atmosferę w pokoju i wszystkie te bzdety, którymi się zajmujemy. Nawet poczułam odrobinę zainteresowania, kiedy uzupełniałam swój dzienniczek, w którym spowiadam sie codziennie z tego wszystkiego co robię. Takie raporty, zwane dzienniczkami, mamy wszyscy, a raczej ma je każdy z nas. I każdy je zaniedbuje. Są tacy przodownicy, którzy z miesiąca na miesiąc mają po kilka tygodni zaległości i nadrabiają to gdzieś koło 30-go każdego miesiąca, kiedy powinny już być uzupełnione. Każdy traktuje te dzienniczki jak dopust Boży i robi to bo musi. Starałam się zazwyczaj mieć je na bieżąco, ale czasem jest tyle rzeczy do zrobienia, że brakuje tych kilku minut na otworzenie jeszcze tego dokumenciku i wpisanie co się zrobiło. A to straszliwa pułapka jest! Na koniec dnia czasem trudno jest przypomnieć sobie wszystko, czym się zajmowało tego dnia, a co dopiero po dwóch tygodniach! Jeśli nie ma jakiegoś tematu w skrzynce mailowej, zupełnie, jakby temat nie istniał. Amba fatima, było i ni ma. Lepiej więc jest wpisywać wszystko - mniej lub bardziej na bieżąco.
Uzupełniłam więc dzisiaj swoje dziury za kwiecień i mam po raz kolejny mocne postanowienie nie zapominać o tej drobnej, ale jakże upierdliwej czynności...
W międzyczasie odwiedziłam lekarza, który sprzedał mi świetną wiadomość - jestem zdrowa i nie musze się martwić. Bardzo fajna i pocieszna informacja! Powiedzieliśmy sobie z doktorem do zobaczenia w sierpniu i wróciłam do pracy. Tym samym uważam więc moją rundę po laboratoriach i lekarzach za zakończoną. Alleluja! :)
Zaczynam naprawdę wierzyć w to, że mój niefart się po świętach odwrócił i wszystko daje się załatwić za pierwszym podejściem! Bardzo mnie to cieszy.

środa, 15 kwietnia 2009

Dopiero środa...?

Jest dopiero środa, drugi dzień po świętach, a mi wydaje się, jakby to już był drugi tydzień...
Mam wyjątkową niechęć do pracy. Największą do samego miejsca, ale to jest jak infekcja - rozprzestrzenia się na różne obszary związane z tym miejscem i teraz mam też niechęć do samej pracy. Do ludzi niektórych, do atmosfery...
Jak to mawia Just - mam pracowstręt. W wyjątkowo mocnej odmianie.
Dzisiaj też zerwałam się rano i pojechałam na badania. Zrobiłam sobie wyjątkowo dłuuuugie i wyjątkowo nuuudne badanie krzywej cukrowej. Spędziłam w Sanitasie 3 poranne godziny i muszę przyznać, że przez pierwsze dwie walczyłam z nachodzącą mnie nieodpartą sennością. Udało mi się na szczęście nie usnąć, nie mogłam się jednak skupić na konkretnym zajęciu. A miałam ze sobą MPTrójeczkę i usilnie próbowałam słuchać "Chłopów" - u nich też już wiosna i idą święta Wielkanocne. Niestety niewiele się tego nasłuchałam, bo ciągle się rozpraszałam i co chwila orientowałam się, że znów przegapiłam ostatnie kilka minut.
Ja generalnie jestem kiepska w słuchaniu takich monologów. Wykłady, szkolenia zawsze mnie nudzą i nie mogę się skupić, aby słuchać uważnie. Jakoś mój mózg nie chce się przestawić na odbieranie informacji drogą uszową. :)
Niestety to pokutuje też przy słuchaniu audiobooka!
Moje myśli pierzchają co chwila, jak te niesforne owieczki i zanim je pozbieram i przypomnę sobie, co miałam robić - czyli, że miałam słuchać uważnie tego, co Sędrowski czyta - już tracę wątek i muszę cofać co najmniej kilka minut. Strasznie uciążliwe.
Siedziałam więc w tym Sanitasie i tak się przynudzałam. Koło mnie siedziała jakaś pani, która miała podobny maraton glukozowy, ale o godzinę krótszy. Od czasu do czasu ta pani wykazywała inicjatywę do pogawędki, ale jakoś strasznie marudziła i wydziwiała na wszystko, więc nie byłam specjalnie zainteresowana rozmową z nią. Poza tym miała wyjątkowo nieprzyjemny oddech, kwaśny odór płuc palacza... Bleee...
Chwilę pogawędziłam z koleżanką, która pracuje w Snaitasie. Bardzo dawno się nie widziałyśmy.
Odsiedziałam więc swoje i pojechałam do pracy.
Powiem krótko - odpracowałam swoją pańszczyznę, bez przyjemności, za to walcząc z niechęcią.
Na koniec zadzwoniłam do Kamy B. i sobie pogadałyśmy, jak na kobiety przystało, czyli dosyć długo. Doszłyśmy do wniosku, że obie miałysmy wyjątkowo nieciekawy Wielki Tydzień, same przeciwności losu i piętrzące się problemy. To chyba tak, aby odrobić grzechy...

wtorek, 14 kwietnia 2009

Koniec świat

Całe trzy dni wolnego - całe święta Wielkanocne - przeleciały jak błyskawica i już możemy sobie je tylko powspominać.
Dzisiaj trzeba było rano podnieść głowę z poduszki z perspektywą odrabiania bitych 8-miu godzin pańszczyzny w pracy. Kusząca perspektywa... Taa...
Wystartowałam dzisiaj niezwykle wcześnie, bo już o 7.50 rano wysadziłam Łukasza z samochodu pod praca, a sama pojechałam do lekarza. Do tego samego, który tydzień temu wyszedł z Sanitasu i poszedł do domu, zanim zdążył mnie przyjąć na wizytę! Poszłam do niego, bo wiedziałam, że da mi jeden mały gadżet, który mi się będzie bardzo przydawał. Z całym prawdopodobieństwem gadżety funduje NFZ, wiec luxmed ich nie rozdaje. Lekarz okazał się zupełnie do rzeczy. Dał mi skierowanie na dwa badania hurtem i jutro rano jadę z poerotem do Sanitasu, aby je zrobić. Będzie z głowy. Może uda się zamknąć ten jeden temat bez zbędnego przedłużania.
Może święta odwróciły moją kiepską pasję do załatwień i teraz już nie będzie mi wszystko stawało w poprzek... Może będzie szło już gładko - czyli tak, jak powinno!
W pracy mieliśmy dzisiaj jeszcze okrojony skład. Było nas tylko 5-ro, co stanowi 50% zespołu, jak by nie patrzeć. Co prawda 10% jest na macierzyńskim, 10% jest na zwolnieniu chorobowym i obu tych dziesiątek i tak by nie było, więc tylko 30% miało dzisiaj urlop. Ale jak by nie patrzeć - miło jest dla odmiany popracować w mniejszym składzie.
Wydawao by się, że mniej osób = mniejszy harmider w pokoju... Ale to by się tylko wydawało. Dzisiaj jedna osoba, i tak zawsze aktywna, była wyjątkowo aktywna! Nadawała jak szalona całe 6h, które spędziła w pracy, a mi już uszy więdły. A dokładnie mówiąc - więdło mi lewe ucho, bo akurat siedzi na wprost niego. Czasem jak ona nadaje, a ja próbuję na przykład rozmawiać przez telefon - nic kompletnie nie słyszę, co mówi do mnie ktoś z drugiej strony słuchawki.
Słowo daję, że czasem nachodzą mnie myśli, że całkiem fajnie byłoby ogłuchnąć na to lewe ucho...
Przerażające, obserwuję u siebie instynkty zwierzęce, trochę na wzór tych obronnych, jakie prezentują wilki uwikłane w sidła... one sobie potrafią łapę odgryżć, a ja myślę o na-w-pół-ogłuchnięciu. Dla zachowania zdrowia psychicznego. Doprawdy niewiele mnie interesują czyjeś opowieści i wywnętrzniania, zwłaszcza, jeśli się je słyszy nie przymierzając 5 razy dziennie.
Poszłam po pracy na aerobik, aby odetchnąć troszkę po tych męczących 8-miu godzinach ale jakoś ćwiczenie mi nie szło. Boli mnie głowa od kilku godzin i bolała mnie na treningu, nie bardzo to sprzyjało wysilaniu się...
No jakoś jednak po tych świętach wystartowałam. Nawet z niezłym impetem...
Może to ta wiosna tak ożywia...