poniedziałek, 30 marca 2009

Wszystko wraca do normy

No i mamy poniedziałek, wróciłam z mojego wypasionego trzydniowego urlopu, wpadłam wprost w wir oczekującej już mnie z wytęsknieniem pracy i urobiłam sobie ręce po łokcie!
Ćwik wywalił się na śniegu (viva la zgrabność!) i coś sobie zrobił w nogę, teraz ma więc prawie miesiąc zwolnienia. Słowo daję, nie skomentuję tego ile on przepracował odkąd do nas przyszedł! W ciągu jednego - nie całego jeszcze roku więcej go nie ma niż jest! Myślę, że trzeba zrobić taki konkurs i wysunąć jego kandydaturę na pracownika roku. Wykorzystuje namiętnie swój zaległy urlop z poprzedniego stanowiska, chodzi na zwolnienia i zostawia wszystko innym.
Najlepsza była opowieść o tym, jak się wywalił. Szli oba j z Puczem. Ćwik się poślizgnął i wyłożył i leży sobie beztrosko. Puczos wyciągnął do niego rękę i chciał pomóc mu wstać, na co Ćwik odparł coś w stylu: "Poczekaj, odpocznę sobie". Miejsce jak najbardziej do tego adekwatne. A tu z górki turla się samochód, nie może za bardzo zahamować na śniegu, więc trąbi i zjeżdża wprost na leżącego... :))) Komedia!
Jakoś się w końcu wygramolił, bo nic go nie rozjechało, ale noga się uszkodziła.
Łukasz w Warszawie na szkoleniu, obaj z Michałem balują. Zostawili żony w Lublinie i korzystają z wolności w towarzystwie jeszcze kilku innych osób.
Ja dzisiaj znów usłyszałam za sobą chichot losu, bo poszłam do luxmedu po skierowanie do specjalisty i dowiedziałam się, że na darmo przyszłam, bo z luxmedu takiego skierowania nie dostanę! Co za absurd! Wyszłam wkurzona, ale jakimś cudem się nie zdziwiłam za mocno, bo chyba byłoby to za łatwe, aby mi się w koncu - W KOŃCU - udało załatwić coś za pierwszym podejściem! A lekarka była tak dramatycznie niemiła, oschła, wyniosła i nieprzyjemna, że aż nie chciało mi się na nią patrzeć. No ale to powszechnie wiadomo, ze lekarzy internistów w luxmedzie, do których warto chodzić jest ogromna liczba sztuk - jeden! Ta lekarka do nich nie należy.
Powszechnie też panuje opinia, że nie należy chodzić do żadnej lekarki, która ma dwuczłonowe nazwisko. Niestey ta właśnie miała i jak zwykle, okazała się fatalna w obyciu!
No nic, nie będę podchodzić do tego emocjonalnie, jestem bardzo Zen i mam to w... gdzieś. Jutro pójdę przeprosić się z moją starą przychodnią akademicką, gdzie nie byłam chyba z... hmm... 6 lat to na pewno. Może jeszcze tkwi gdzieś w ich kartotece moja karta, pokażę im moją legitymację ubezpieczeniową, która tak na marginesie ma nieaktualne dane - i pójdę do normalnego, miłego lekarza.
Na pocieszenie przyjechała do mnie Kamisio i dzisiaj u mnie śpi. Raczej krótko pośpimy, bo już dochodzi północ, a my jestesmy w środku nauki angielskiego.

niedziela, 29 marca 2009

Pierwsza rocznica

I nadszedł ten dzień: dzisiaj mija nasza pierwsza rocznica ślubu, tego właściwego, w kościele, z całą pompą, rodziną, znajomymi, weselem i zdjęciami. Można powspominać.
Co prawda świętowanie rocznicy mieliśmy przez 4 ostatnie dni, na wyjeździe w Krakowie, bo wiedzieliśmy, że dzisiejszy wieczór nie będzie do tego najodpowiedniejszy. Łukasz wyjechał po południu do Warszawy na jutrzejsze szkolenie, rocznicowy wieczór spędzam więc bez niego. Spędzam go w zasadzie sama, ale na słodko - mam stos gofrów z bitą śmietaną. :)
Z naszego wesela najbardziej zapadły nam w pamięć najśmieszniejsze momenty. Coś, co nas rozbawiło i co najłatwiej się przypomina.
Na sam początek - zaraz po wyjściu z kościoła, goście nas tak hojnie obrzucili ryżem, że dostałam woreczkiem z ryżem po głowie! :) Widać nawet na zdjęciu lecący na nas woreczek z ryżem.


Przed salą weselną Rodzice powitali nas chlebem i solą i trzeba było kawałek chlebka zjeść. Ale trudno było się do niego dobrać, więc zaczęliśmy skubać ozdoby z ciasta przyklejone do niego. Jak na złość też nie chciały dać się odłamać. W końcu poddałam się i poprosiłam Łukasza, aby mi coś ułamał, na co Rodzice zaczęli się śmiać, że aha, zaczyna się! - niby zaczyna się wyręczanie mężem przez żonę. :) Ale prawdziwy śmiech był dwa dni później, kiedy chlebek przysechł i zaczął się kurczyć i uwydatniły się dwie malutkie kromeczki przygotowane dla Państw Młodych, które powinniśmy byli sobie wyjąc i zjeść! Taa... gdyby jeszcze ktoś o nich wiedział! Były takie równiutkie z resztą chlebka, że wcale ich nie było widać. Zjedliśmy więc po kawałku kwiatka z chlebowego ciasta i popiliśmy szampanem. :)
Tusia w Krakowie wspominała, jak po czytaniu w kościele - bo Ksiądz nam dał czytania na mszy - Łukasz o mało nie spadł z mównicy, bo źle obliczył odległość do końca schodka. odwrócił się, aby ukłonić się do ołtarza i mocno się zachwiał. Na szczęście nie spadł siedzącemu obok Księdzu na kolana.
Łukasz i Krasy po weselu śmiali się, że ja swoje czytanie - ten list Św. Pawła o miłości - przeczytałam, jak zestaw ogłoszeń, albo nakazów i parafrazowali to mniej więcej w tonie: "Miłość - nie wywyższać się! Być miłym! szanować się!". Mieli przy tym odpowiedni ton głosu i wychodziło na to, że czytałam, jak przywódca wojsk - dyscyplina i porządek musi być.
Na filmie widać, jak Łukasz stoi na mównicy i czyta, a ja - niezbyt zainteresowana słuchaniem, oglądam sobie bukiet, poprawiam rękaw, rozglądam się na boki. No, przyznaję, to jest standardowe zachowanie moje, ale że akurat musieli to nakręcić podczas naszego ślubu! Co za niefart!
Mój Brat - utalentowany kamerzysta amator - nakręcił fascynujące ujęcia kałuży na drodze, płytek podłogowych w kościele, pleców ludzi stojących przed nim - bo jakoś ciągle zapominał, że ma w rękach włączoną kamerę. Strasznie fajny film do oglądania, zupełnie inne spojrzenie na uroczystości ślubne! :)
Na szczęście był też profesjonalny kamerzysta i zrobił nam płytki z filmem pokazującym trochę więcej.
Mamy fotki od fotografa, na których uśmiecham się zupełnie jak te dzieci na budyniu! Żabio-szeroki uśmiech dosłownie nie schodzi mi z twarzy ani na jedno ujęcie! Do tej pory się dziwię, że mi mięśnie nie zesztywniały! Normalnie się tyle nie uśmiechamw ciągu całego tygodnia, co nauśmiechaam się w ciągu tej jednej godziny!
Mamy też i trochę fotek od gości weselnych, te są najciekawsze, widać, co się działo przy stołach, jak się kto bawił. Najlepsze zrobiła Kama T. - jest seria zdjęć, gdzie mam takie miny, jak zwierzęta w zoo! Moje ulubione zdjęcia ślubne! :)
Na najdoskonalszym ujęciu wyglądam zupełnie jak struś! :) - patrz: ujęcie 3.
To też jest nietypowe spojrzenie na wesele i całą tą galę, zupełnie, jak film nakręcony przez mojego brata. A więc Panna Młoda w krzywym zwierciadle - czyli: jakich min nie robić przed aparatem na własnym weselu.

Na ostatnim zdjęciu jestem razem z autorką tych wybitnych fotek, Kama ty spryciaro - ciekawe dlaczego Ty nie masz takiej głupiej miny!? :))))
Z ciekawych fotek mamy jeszcze jedną, na której na błogosławieństwie Krasy - nasz świadek patrzy na nas z takim politowaniem i wyrazem twarzy, jakby chciał popukać się w głowę i powiedzieć "I co wy najlepszego robicie!? Powariowaliście?". A my niczego nie świadomi za chwilę się zaobrączkujemy.
Na weselu wywaliło korki od prądu i w pewnym momencie wszyscy sobie w najlepsze tańczą, śpiewają, właśnie ma lecieć refren, my tu się szykujemy z panem Smołką do zaśpiewania,a tu nagle muzyka milknie i słychać tylko gości śpiewających hurmą: "Kolorowych jarmarków!.." co ciekawe nawet, kiedy się zorientowali, że śpiewamy bez muzyki i tak wszyscy śpiewali dalej. Prąd za chwilę został reaktywowany i mogliśmy mieć akompaniament.
Co poniektórzy goście - nie będę wymieniać znazwiska, Tusia, ty wiesz, o kogo chodzi - ;) - z Panem Młodym na czele - wywinęli kanara na podłodze, która notorycznie była śliska. Nie to, że hurtowo się wywrócili - każdy zrobił to solo, w swoim czasie. Na szczęście nikomu nic się nie stało, no może trochę się ubranka wybrudziły. Teraz można się pośmiać.
Poza tymi ciekawostkami, które można sobie przypomnieć dla zabawy, slub i wesele udały się nam fantastycznie! Goście dopisali i bawili się od pierwszej piosenki, aż do białego rana, które przyszło wczęsniej niż zwykle, bo tej nocy przesuwaliśmy czas na letni.
Była to pierwsza niedziela po Świętach Wilkanocnych i już się taka prędko w marcu nie trafi. Nie za naszego życia. Niepowtarzalna okazja, aby się pobrać i żyć długo i szczęsliwie. :)

sobota, 28 marca 2009

Koniec przyjemności!

I nasz wyjazd dobiegło końca, dzisiaj zjechaliśmy do Lublina, przywieźliśmy sobie wiosnę i możemy dalej ciągnąć nasz codzienny kierat!


Kraków był fantastyczny, nadal obstaję przy twierdzeniu, że jest to moje ulubione miasto.
Widzieliśmy Smoka Wawelskiego, ziejącego ogniem - czy on nadal zieje ogniem na SMSa? Kiedyś tak było, a teraz? Muszę poszukać w internecie, czy to nadal aktualne.
Widzieliśmy setki gołębi łażących po Rynku i nie tylko i nawet je karmiłam, chociaż normalnie nie należą do moich ulubionych zwierząt, a kiedy pstrzą mi maskę samochodu, mam ochotę nakarmić coś nimi. Zabawa z gołębiami na urlopie, na piechotę, jest całkiem fajna, jak już się zorientowały większą liczbą, że rzucam im jedzenie, to szły za mną, niczym stado za pasterzem. Super sprawa! Ja skręcam w lewo, setka gołębi skręca w lewo za mną, ja idę prosto - one też!



Jedliśmy Krakowskie obważanki, bardzo pyszne, tylo w Krakowie tak dobrze smakują. Robią takie fantastyczne niby-pikantne, a przynajmniej z nazwy są pikantne, są mięciutkie i mają w sobie jakieś ziarenka, przyprawy i ser żółty! Mniam! Rewelacja, na sucho, bez żadnych dodatków, smakują wyśmienicie.


Ale z jadalnych atrakcji laur zwycięzcy przypadł lodom, które kupowaliśmy w Galerii Krakowskiej. Ależ smakołyk! Gałki nakładają tam ogromne, smaki są bardzo oryginalne, lody śmietankowe, przepyszne, idealnie wymieszane z ciekawymi dodatkami. Najbardziej smakowite były o smaku truflowym i w różnych wariantach kawowe. Chodziliśmy na te lody codziennie, można się było nimi zasłodzić, ale nadal nie miałam ich dość.

Zwiedziliśmy Muzeum Czartoryskich, gdzie wisi sławetn
a Dama z gronostajem, znana bardziej, jako Dama z łasiczką - w każdym razie Dama ze zwierzątkiem - Leonarda da Vinci. Ładny obrazek, owszem, ale na mnie zrobiły większe wrażenie inne malowidła. Jest tam obraz Rembrandta - Krajobraz z Samarytaninem. Powiem tak - krajobraz jest, ale Samarytanina ciężko się dopatrzeć. :) Jak już się człowiek przechyli za barierkę maksymalnie, to coś majaczy - jakieś postaci, ale który to ten Samarytanin, to do tej pory nie wiem, nawet pomimo tego, że miałam okulary na nosie. Obraz jest jednak świetnie namalowany, nastrojowy i ładnie wyeksponowany i oświetlony, więc podobał mi się bardzo.
Jest też w tym muzeum portret rodziny Jagiellonów. Zygmunt Stary, jego żonka Bona, jej syn nieszczęśnik z dwoma kolejnymi żonami i 4 córki. I co ciekawe - 3 najmłodsze córki ubrały się do tych portretów tak samo! Przez chwilę myślałam, że to kolejne wizerunki tej samej księżniczki - coś w stylu: księżniczka, księżniczka 10 lat później, księżniczka 20 lat później. Ale nie! To są trzy siostry, wcale nie żadne trojaczki czy nawet bliźniaczki! Do tej pory nie mogę się nadziwić, co je skłoniło do ubrania się tak samo... Czy to była jakaś ich rodowa szata...? Nawet toczki na głowach miały takie same, włosy zaczesane tak samo... No kubek w kubek identycznie ubrane. Miały widocznie jednego stylistę, któremu brakowało pomysłów.

Bardzo nam się te księżniczki spodobały, wracaliśmy się i oglądaliśmy je z 4 razy.
Ciekawe jest też dlaczego ta czwarta siostra wyłamała się z tradycji i nie zapozowała ubrana identycznie, jak jej siostry? Może ich nie lubiła? Chciała być oryginalna... Gorzej na tym wyszła, bo siostry-trojaczki mają zdecydowanie lepszy outfit. Czwarta siostra zrobiła się na królową Bonę - po starobabsku.

Zwiedziliśmy Wieliczkę - raj na ziemi! Tyle soli! Co za świetne miejsce ;)
Przywieźliśmy sobie zapas soli w kawałkach do naszego młynka, bo przecież w sklepach w Lublinie nie można dostać samej soli, jest tylko w młynkach.
I najwazniejsze, że zrobiłą się piękna wiosenna pogoda i to nie tylko w Krakowie, jest ciepło i świeci słońce i nie pada śnieg!
Bardzo udany wyjazd mini-urlopowy. :)

środa, 25 marca 2009

Wypoczywamy

I już jeden ciekawy dzień za nami.
Powoli uczymy się Krakowa, orientujemy, co gdzie jest i planujemy sobie zwiedzanie. Przed nami jeszcze sporo atrakcji, ale Kraków ma tyle miejsc wartych odwiedzenia i zwidzenia, że można tu siedzieć i siedzieć, tygodniami!
Póki co nie chce mi się wcale myśleć o powrocie, udaję, że mój trzydniowy urlop ma dwa tygodnie i żyję tylko tym, co dzieje się tutaj. Zdecydowanie tu jest fajniej, niż w Lublinie, głównie ze względu na to, że nie trzeba odpracowywać przez 8h pańszczyzny! To jest ogromny plus każdego wyjazdu urlopowego.
Kraków ma jednak swoje udziwnienia i bardzo zniechęcające do przeprowadzki tutaj minusy. A w zasadzie to ma jeden minus, podobnie, jak wiele innych miast w Polsce - jeżdżą tu tramwaje! Co to jest za wynalazek, to doprawdy trudno pojąć! Kto to w ogóle wymyślił, aby takie pociągi osobowe jeździły po mieście i to w dodatku po torach, które biegną środkiem szos?? Ten ktoś na pewno nigdy nie musiał prowadzić auta w godzinach szczytu. Przodkom Krakowian ewidentnie brakowało wyobraźni i nie przewidzieli, że po pierwsze miasto się znacznie rozwinie i zaludni, a po drugie samochody osobowe będą w powszechnym użyciu.
Patrząc na te tramwaje, z których ludzie wysypywali się na środek ulicy, tuż pod koła stających samochodów, bardzo się cieszyłam, że nie siedzę za kierownicą jednego z nich. To byłoby niczym samobójstwo! Albo raczej bójstwo, bo najpewniej wjechałabym w jakiegoś ludzia beztrosko lezącego pod koła.
A ludzie tam sobie chodzą, jak te święte krowy - niczym w Lublinie na Nadbystrzyckiej, koło politechniki, gdzie stada studentów paradują nieprzytomnie przez jezdnię w tą i z powrotem. W Krakowie ludzie są jeszcze bardziej nieuważni i mają jeszcze bardziej roszczeniowy sposób przemieszczania się. Nie widziałam, aby ktoś wysiadający z tramwaju wprost pod koła aut, zadał sobie trud upewnienia się, że to auto naprawdę stoi i go nie rozjedzie. Wyskakują na tą ulicę w błogim przekonaniu, że kierowcy już to przewidzieli i w porę użyli hamulca. Kierowcom jednak trzeba oddać sprawiedliwość, bo naprawdę mają szósty zmysł i radar na pieszych w głowie i hamują z odpowiednim wyprzedzeniem.
I tak spacerujemy sobie po Krakowie oglądając te wszystkie ciekawostki, których nie spotyka się w Lublinie. Ach, jaki fajny urlop... :)

Daleka droga do Krakowa

No to ładnie! Dzisiaj rano obudziliśmy się w środku zimy!
Za oknem jest biało, śnieg sypie, jak oszalały, biało na drogach, szosy zasypane i nadal pada! Jest taka zawieja śnieżna, że nie widać krajobrazu, można dostrzec tylko budynki blisko, dalej jakby jedna wielka mgła zapanowała, nie widać nic!
Doturlaliśmy się baaardzo powoli, autobusem na dworzec PKS i zapakowaliśmy do busa. Ruszył przez tą szalejącą zimę powoli, bo szosy były trochę oblodzone i mocno zasypane.
Ale okazało się, że nie cala Polska tonęła dzisiaj w śniegu, bo w świętokrzyskim nie spadł ani gram! W Krakowie podobnie, wylądowaliśmy suchą stopą na czarnej ziemi. Zero śniegu, nic nie padało, tylko zimnawo.

Muszę przyznać, że moja MP3-ka spełniła swoje zadanie i umiliła mi drogę do Krakowa, ale niestety ma jeden mankament - odtwarza utwory wg sobie tylko znanego kryterium ich kolejkowania. Nie idzie to w parze z nazwą pliku, szuka chyba gdzieś głębiej, ale gdzie, to nie mam pojęcia, bo nie mogłam dojśc prawdy nawet po podpięciu jej do komputera Tuśki. Za to Tusi Creative odtwarza wszystko jak potrzeba, wg nazwy pliku, MP3-ka mojej siostry również. Tylko ja mam jakiś bubel... Buu...
Ale co lepsze, zaraz po wejściu do busa, wyciągnęłam MP3-kę, a ta się... zawiesiła. Kompletne zero reakcji na cokolwiek. Po wypróbowaniu wszystkich kombinacji, odczekaniu, pyknięciu każdego przycisku po pińdziesiąt razy - sięgnęłam po instrukcję obsługi. A w niej co czytamy? Cytuję: "In the unlikely event, that your player hangs...". Taaa... very unlikely event. So unlikely, that it's just happened to me! The very first day!
Najwyraźniej producent nie zdaje sobie sprawy z ukrytego potencjału ich sprzętu. Ja za to czuję się mocno uświadomiona, co do możliwości mojej MP3-ki. Odwiesiłam MP3-kę rese
tując ją za pomocą mojego kolczyka! Jak to dobrze, że jestm kobietą i noszę przy sobie takie akcesoria!
Kwatera w Krakowie okazała się
całkiem fajna, maluteńki apartamencik, na całych 19m2, ale wszystko w nim jest, czysty, ładnie wygląda, ma wszystkie niezbędne sprzęty, pościel i ręczniki oczywiście też, więc jesteśmy zadowoleni.
Wybraliśmy się na popołudniowy spacer po Krakowie z Tusią, która jest światową kobietą, rozeznaną w Krakowie doskonale i która bardzo szybko pomogła się nam zorientow
ać co gdzie jest, czym gdzie dojechać, co warto zwiedzić. Nasz super przewodniczka. Kraków dzięki niej zrobił się bardzo przyjazny turystom i swojski. :)


Całe popołudnie i wieczór zleciały nam błyskawicznie! Oprócz rozglądania się po centrum Krakowa, kupiliśmy jeszcze kartki, już są wypisane i czekają tylko na wysłanie.
Nasze romantyczne 4 dni w Krakowie zapowiadają się bardzo ciekawie i przyjemnie. Chociaż jest tu tyle fajnych rzeczy do zobaczenia, że przydałyby się nam drugie 4 dni, aby to wszystko obskoczyć! Wybraliśmy kilka najciekawszych rzeczy do zobaczenia, najważniejsza z tego wszystkiego jest kopalnia soli w Wieliczce, ale to dopiero w piątek. :)

wtorek, 24 marca 2009

W drogę!

Jedziemy więc na romantyczny wyjazd we dwójkę, do pięknego Krakowa, uczcimy rocznicę ślubu - naszą pierwszą rocznicę nie pierwszego ślubu. :)
No dobra, ślub kościelny był pierwszy, ale wcześniej wzięliśmy cywilny, więc, jak by nie było, jakiś ślub już wcześniej mieliśmy.
Ja nasz ślub i wesele bardzo miło wspominam, bardzo się nam impreza udała, chodziliśmy rozmarzeni (zwłaszcza ja) jeszcze z miesiąc po tym, oglądaliśmy zdjęcia, film i pamiątki.
Ale to w zasadzie za kilka dni ta rocznica, póki co - jedziemy do Krakowa!
Ja mam całe rozpustne 3 dni urlopu, zostawiam wszystko w pracy odłogiem, kompletnie się wyłączam z tego trybu aż do przyszłego poniedziałku.
Pakujemy manatki - zabieramy tylko niezbędniki i jutro z rana wsiadamy do busa.
Dzisiaj kupiłam sobie mp3-kę, aby jutro w busie mieć czego słuchać - czytaj: aby nie zagadać Łukasza na śmierć, bo wiadomo, że jak się będę nudzić, to będę usilnie próbowała rozmawiać.
Po długich zastanawianiach czy lepsza jest MP3 czy MP4 z telewizorkiem, zdecydowałam jednak na standardową MP3 bez ekranika. Póki co potrzebuję jej wyłącznie do słuchania, nie jeżdżę w długie trasy, aby chcieć też coś oglądać, poza tym MP4 z porządnym ekranikiem i pamięcią jest potwornie droga i zdecydowanie bardziej opłaca się ją kupić w sklepie internetowym, na co nie mam już czasu. Decyzję pomógł mi podjąć kolega z pracy, który stwierdził, że nie rozumie, po co ludzie sobie kupują MP3 z ekranikiem. No cóż, może kiedyś to zrozumie, ale póki co ma rację, mi też taki sprzęt nie jest potrzebny.
Wpadliśmy więc wieczorem do Media i wybrałam sobie kwadratowego Philipsika, ma nie za wielką pojemność, ale ma radio. Myślę, że się sprawdzi. Kamisio ma Philipsa już 2 lata, jakiś wcześniejszy model, ale kiedy go kupowałam był wypasiony na rynku i jest z niego bardzo zadowolona.
Wieczorem nie chciało się nam wcale zabrać za pakowanie. Siedzieliśmy sobie - Łukasz coś czytał, a ja wybierałam i wrzucałam na MP3-kę piosenki. W pierwszej kolejności oczywiście wylądowali na niej "Chłopi", bo już mnie całkiem ta lektura wciągnęła i teraz to nawet nie ważne kto to czyta, ciekawa jestem co się dalej będzie działo.
Oprócz tego wrzuciłam płytę Lenki, która ostatnio jest u mnie na topie. I tu muszę przyznać, że przeżyłam gorzkie rozczarowanie dzisiaj w pracy. Odkryłam Lenkę oglądając serial "Gray's anatomy" - w jednym odcinku była jej piosenka "Trouble", strasznie mi się spodobała i wyszukałam ją na necie, po tekście, znalazłam kto ją śpiewa i zaopatrzyłam się w całą płytę. Wcześniej o Lence nie słyszałam. Nie wiem czy była znana w Polsce, a że nie słucham radia, więc wypadam z obiegu szybko i raczej regularnie. Czasem mnie uświadamia Kamisio - co jest aktualnie na topie. Czasem Łukasz włączy jakąś normalniejszą radiostację niż program pierwszy lub drugi, więc od czasu do czasu docierają do mnie nowości. Lenki nie słuchał nikt i tak mi się podobało, była niekomercyjna w Polsce i nieosłuchana. Ale co? Dzisiaj w pracy puściła ją na swoim laptopie koleżanka. Przez moment myślałam, że się przesłyszałam. Ale nie! Lenka, jak nic! Ta sama płyta. Na moje pytanie skąd ją zna, powiedziała, że z nowego spota reklamowego TVN. Ale się Zawiodłam. Teraz już pozna tą płytę cała rzesza Polaków i będą ją grać we wszystkich stacjach. Na szczęście TVN użył do swojej reklamy innej piosenki, więc przynajmniej może nie będę słyszała codziennie "Trouble" za każdym rogiem.
Lenkę jednak na razie lubię jeszcze na tyle, aby zabrać ją ze sobą do Krakowa. Poza tym załadowałam do MP3-ki całą liste moich ulubionych, przeróżnych piosenek, przeróżnych wykonawców.
Pakowanie zaczęliśmy dopiero koło 23-ciej. Wrzucilismy do plecaków co najpotrzebniejsze rzezczy, obowiązkowo aparat fotograficzny i mapę. Noc będzie wyjątkowo krótka, ale co tam!
Jutro będziemy już w Krakowie u Smoka! Wyspani czy nie - mało ważne! :)

niedziela, 22 marca 2009

Przyjemny łikend

Podsumowując łikend był bardzo udany - dwa wesołe dni z rodziną, odrobina odmiany od Lublina. Zawsze skuteczna rozrywka.
Z całego wyjazdu najlepsze były śmieszne historie, jakie opowiadaliśmy przy sobotniej kolacji. Tata Łukasza opowiedział o nieszczęśliwej owieczce, którą hodowali u jego brata w gospodarstwie. Mają tam różny żywy inwentarz, który chowa się zdrowo i bezpiecznie, zamarzyło się im jednak urozmaicić sobie odrobinkę swój dobytek i kupili owieczkę. Jedną małą, samotną owieczkę, która sobie biegała po podwórzu, podgryzała trawkę i żyła beztrosko nie martwiąc się o nic. Pech ciał jednak, że pewnego dnia przez podwórko rozciągnięty został kabel z prądem i to nie byle jakim prądem, bo takim gospodarskim i w jednym miejscu ten kabelek trafił na kałużę. I ta owieczka tak sobie biegała po podwórku, biegała i nagle trafiła na tą kałużę i... już nie biegała więcej. Padła porażona prądem i tak marnie skończyła swój żywot nieszczęśliwym wypadkiem. Kabel w kałuży dostał przebicia i poraził biedną owieczkę zupełnie niespodziewanie. Pomimo, że jest to okropnie smutna historia dla samej owieczki, Greenpeace i wszelkiego rodzaju miłośników zwierząt, pomimo, że śmierć miała mało humanitarną i na pewno nieprzyjemną - całokształt tej opowieści jest czarną komedią i nas rozśmieszył. A już najbardziej rozbawiło nas, kiedy na pytanie Łukasza po co im była ta owieczka, usłyszeliśmy, że na zaczątek stada, na rozmnożenie! Wtedy to już całkiem nas zebrał śmiech, bo niefart miała owca straszny! To im dopiero stado założyła! Reproduktorka-matka, nie ma co!
Niestety czasem trafi się taka czarna owca, która zginie w sposób tragikomiczny, tyle z tego wynika dla niej na pocieszenie, że potem się jej historię wspomina i długo zapada ona w pamięci.
Z ludźmi jest podobnie, nie darmo przyznają nagrody Darwina za najbardziej absurdalny sposób na umieranie, ale fantazji iście ułańskiej ludziom nie brakuje i każdy do czasu do czasu słyszy taką opowieść, mrożącą krew w żyłach swoim absurdem.


Zmagań ciąg dalszy

W piątek na szkoleniu miałam ciekawą rozrywkę, zupełnie niespodziewaną, za to mocno osłabiającą!
Moich niefartów nastąpił ciąg dalszy, bo przecież nie mogę spokojnie zakończyć swoich załatwień, musiało znów coś pójść nie tak i muszę się dalej produkować, bo najwyraźniej los zamierza dalej sobie ze mnie kpić. Dobrej zabawy! Moim kosztem...
Najpierw wydzwaniał do mnie jakiś nieznany lubelski numer. Oddzwoniłam w przerwie szkolenia i dowiedziałam się od pani z biura obsługi mieszkańców, gdzie składałam wniosek o przedłużenie prawa jazdy na bezterminowe, że nie mogą mi takowego wydać, ponieważ... uwaga! ...moje kończy się za 9miesięcy i jest to za wcześnie, aby mi ot tak po prostu dali nowe na czas nieokreślony! Muszę czekać do.. no właściwie to nie wiem do kiedy, ale najwyraźniej muszę czekać!
Cóż, jakby to powiedzieć... wcale nie zamierzam!
Gdybym wiedziała, że tak będzie, to pomimo zmiany nazwiska i adresu zameldowania, jeździłabym jeszcze przez te 9 miesięcy z prawo jazdy na stare i nieaktualne dane, bo płacenie 70PLN dwa lata pod rząd, tylko dlatego, że UM sobie wymyślił, że nie można załatwić jednocześnie przedłużenia i aktualizacji danych w prawie jazdy - to jest interes dla naiwnych.
Okazuje się jednak, że jest dla tego haczyka obejście - trzeba napisać podanie i dobrze umotywować swoją prośbę o przyspieszenie przedłużenia prawa jazdy.
Dobrze, stać mnie jeszcze na tą odrobinę cierpliwości i napiszę im podanie, ale nie chcą raczej wiedzieć, co na ten temat myślę! Przepis, dzięki któremu mam taką kłodę pod nogami, jest idiotyczny! Tym bardziej, że jest bardzo uzasadnione przedłużenie prawka w moim przypadku.
Ok, oszczędzę sobie nerwów i nie będę tego roztrząsać i traktować emocjonalnie.
Druga rewelacją był sms od upc - tak, owszem - SMS OD UPC - widocznie to jest najlepszy sposób załatwiania wszelkiego rodzaju spraw z klientami. Poinformowali mnie w ten sposób, że mam zadłużenie i jak go nie ureguluję natychmiast, to mi wyłączą kablówkę.
Ręce mi opadły, za to ciśnienie mi skoczyło, bo właśnie w piątek poszedł przelew za całą bieżącą fakturę i żadnego zadłużenia nie miałam prawa mieć! To już jest wynik jakiegoś nieporozumienia.
Spędziliśmy więc z Łukaszem dłuższy czas wisząc na telefonie, bo ja nie miałam dostępu do internetu, a on nie znał danych do logowania w serwisie UPC, tudzież musiał posprawdzać płatności za faktury na moim koncie, bla bla ple ple, cały korowód wyjaśniania z UPC skąd ich zdaniem rzekome zadłużenie, analizowania faktur i płatności i przekazywania sobie na wzajem informacji.
Koniec końców Łukasz dla świętego spokoju zlecił przelew na kwotę niby-zadłużenia, bo to średnia przyjemność byłaby walczyć z UPC o podłączenie kablówki ponownie.
Ale oczywiście po zagłębieniu się w temat dokładnie, Łukasz doliczył się, że wszystkie faktury były zapłacone, najwyżej nie w terminie, bo jakimś cudem moje przelewy szły w innych datach niż UPC sobie życzyło. To już nie moja wina, że faktury w wersji papierowej przysyłali dosłownie raz na dwa i pół miesiąca i wiecznie nie mogłam się połapać co jest, a co nie jest jeszcze opłacone. W styczniu jednak byłam u babki w UPC osobiście i sprawdziła mi stan rachunków i na koniec stycznia było uregulowane wszystko w 100% łącznie z jakąś niedopłatą w porażającej wysokości 6 PLN. W lutym już mieliśmy zmianę TV z analogowej na cyfrową, a co za tym idzie zmianę dekodera, abonamentu i terminu naliczania faktur... Szkoda słów.
Zrobili niepotrzebne zamieszanie, zmarnowali nasz czas, a wszystko to wynik ich nieczytelnego serwisu i niecierpliwości...
Doskonale wiem, że z instytucją trudno wygrać i pomimo, że ja mam swoje racje, to ich racje są na wierzchu, ale nie zmienia to faktu, że mogę się pożalić na niesprzyjające mi od lutego różne instytucje, przepisy i na zwykłego niefarta do załatwień...
Od poniedziałku podejmuję dalszą walkę. Nie odpuszczę i nie poddam się, chociaż spodziewam się dalszego ciągu podobnych rewelacji. Może się jednak mile rozczaruję, bo wszystko pójdzie już gładko i bez niespodzianek....Oby!!

Home at last!

I zładowaliśmy w domu. Oboje, w duecie.
Na ten tydzień koniec wojaży, ale też tydzień się już skończył.
Od przyszłego tygodnia wyruszamy znów w podróż, tym razem oboje i już tylko dla przyjemności, chociaż i miniony tydzień
Łukasza, spędzony z rodzicami i mój służbowy wyjazd na szkolenie - były czystą przyjemnością.
Teraz przed nami dwa dni spędzone w domu, ja oczywiście sobie wtedy popracuję, Łukasz poleniuchuje, a potem druga połowa tygodnia będzie - jak się spodziewam bardzo ciekawa.
Mamy w Krakowie zarezerwowany mini-apartamencik blisko Rynku, planujemy zwiedzić Wieliczkę, Łukasz coś przebąkuje o aquaparku, no a poza tym, to same spacery po Krakowie będą atrakcją.
Dzisiejsza droga z Mielca samochodem nie należała do przyjemnych, bo ciągle padał deszcz, było już ciemno, kiedy wyjeżdżaliśmy, a wiadomo, że po ciemku i w deszczu nie za specjalnie się prowadzi. Pod Lublinem był jakiś niezły wypadek, ktoś się za bardzo rozpędził. Dobrze, że mróz nie ścisnął, bo to już byłaby tragedia!
Mimo tych kiepskich warunków, dało się spokojnie przejechać całą drogę, doturlaliśmy się więc pod wieczór do Lublina, w sam raz na taką porę, aby się spokojnie wypakować i odetchnąć.
Jechaliśmy w towarzystwie "Chłopów" Reymonta oczywiście - Łukasz bardzo tą książkę lubi, a mnie powoli zainteresowała i byłam ciekawa jak się sytuacja w Lipcach będzie rozwijać. Trochę momentami nie słyszałam, co Sędrowski czyta, bo myślałam o prowadzeniu samochodu, więc nie mogłam się skupić na słuchaniu, ale generalnie wątek trzymałam na tyle, aby nadążać za akcją i tematem.
Przyjemnie jest wracać do naszego mieszkanka. Nawet z najlepszych wyjazdów perspektywa powrotu jest zachęcająca. Nie ma to jak przyjemny wieczorek we dwoje, przy herbatce, przy książce albo filmie.

Już nie błądzę!

A więc w sobotę zmieniłam kierunek podróży i ruszyłam do Mielca do Łukasza i jego rodziny.
Wstawanie rano nie poszło mi najłatwiej, ale też nie szykowałam się na zrywanie z łóżka bladym świtem. Zapowiedziałam jeszcze dzień wcześniej, że zamierzam odespać i wypocząć, więc przyjadę dopiero po południu.
Rano - jak to w łikend bywa - nie miałam zbytniej motywacji do szybkiego wyszykowania się i pozbierania manatek, więc wsiadłam do samochodu dopiero o 12.30. Nie miałam tym razem GPSa, więc były mniejsze szanse zarówno, że trafię do celu, jak i że zabłądzę. Jak pokazuje mój przykład z grudnia, GPS nie daje gwarancji, że się człowiek (czytaj: Justynka) nie zgubi. Trochę żałowałam, że nie mam tego wynalazku, ale nie chciało mi się zrywać wcześniej tylko po to, aby podjechać po niego do rodziców, uznałam, że przed erą GPSów i wszelkiego rodzaju udoskonalonych sposobów nawigacji ludzie sobie jakoś radzili jeżdżąc ze zwykłą mapą i tarfiali do celu - najczęściej błądząc znacznie mniej niż ja z GPSem.
Zabrałam ze sobą umilacze czasu w postaci płyty Lenki z super piosenką "trouble is a friend" i audiobooka czytanego przez Szymona Sędrowskiego - niestety byli to "Chłopi" Reymonta - kawał zdwowej wiejskiej literatury. Mało zachęcające, ale miało to ten atut, że czytał to Sędrowski, poza tym nie miałam wielkiego wyboru, bo w domu mam jeszcze tylko "Świat według Garpa" Irvinga ale to w kawałkach. Irvinga jednak zdecydowanie lepiej mi się czyta, niż słucha. Poza tym ja jestem naprawdę kiepskim sluchaczem, bo ciągle się rozpraszam, moje myśli pierzchają, jak niesforne owieczki na prawo i lewo i przypominam sobie o słuchaniu dopiero po dłuższej chwili, przez co tracę długie fragmenty. A ponieważ "Świat według Garpa" zamierzam przeczytać, więc szkoda mi tej fajnej książki na takie niedbałe słuchanie, Reymontowi z drugiej strony nie szkodzi wcale chwila nieuwagi, bo jego opisy są tak dokładne i tak długaśne, że można spokojnie się wyłączyć na ładnych kilkadziesiąt sekund, nie tracąc nic cennego dla samej akcji. No, może przesadziłam, akcja w "Chłopach" jest tak powolna, że ta książka składa się chyba w 80% z opisów wszelkiego rodzaju i przemyśleń bohaterów... Jest jakieś słowo na coś co jest zbyt wolne, aby można to było nazwać akcją? Może ujmijmy to całościowo - fabuła książki polega na opisach.
Sędrowski do czytania ksiażek nadaje się średnio, bo ma dosyć charakterystyczny głos, nie jest o typowy głos lektora, gładki i delikatny. Ale nadrabia to świetnym modulowanem głosu dla każdej z postaci, to znacznie uatrakcyjnia słuchanie. Więc nawet "Chłopi" w jego wydaniu mi się spodobali, ksiązka mnie nawet wciągnęła, pomimo, że co jakiś czas coś mi umykało, bo musiałam się skupić na drodze. Cała droga bardziej kojarzy mi się teraz z tym, co działo się w książce, niż z tym co mogłam zobaczyć za oknem.
Wyobraźnia porafi wszystko mocno uprzyjemnić! :)
Dojechalam tak w towarzystwie tych "Chłopów" do samego Mielca, bez błądzenia! To jest dla mnie - i nie tylko dla mnie - najwiękze zaskoczenie! Dobrze pamiętałam, jak dojechać do Niska, bo to w zasadzie jak po sznurku, w większości po głównej drodze, trasa świetnie jest oznakowana. W Nisku natomiast zaczynały się trudności.
Najpierw zawracałam się zaraz po wjechaniu do miasta, bo zapomniałam, że skręt w lewo jest zaraz za znakiem z informacją o tym. Hmm.. zazwyczaj takjest, że jak stoi tablica, to przed skrzyżowaniem, do którego się odnosi, ale nie zawsze się dobrze poejdzie. Potem w poszukiwaniu trasy 872 zajechałam trochę za daleko w stronę Stalowej Woli, tym razem było to zaledwie kilkaset metrów, a nie 7 km, więc szybko zjechałam w osiedle i - ku mojemu zaskoczeniu - dosyć łatwo znalazłam właściwą drogę.
872 jechałam bez żadnych przygód aż do... jakiejś miejscowości, która ma dwa człony nazwy i nigdy jej nie pamiętam, skręciłam, jak trzeba w lewo i szukałam zjazdu w prawo na skróty na Mielec. Nie zamierzałam jechać do Kolbuszowej i nadrabiać kilometry, aby tylko jechać po znaczkach i po głównej. Najpierw więc zjechałam o wiele, wiele za wcześnie, ale stanęłam pod sklepem, z którego wyleciał jakiś uczynny pan i mnie dobrze pokierował. Przejechałam więc kolejne 5km, przejechałam też swój skręt w prawo, ale co tam! Zawróciłam się zaraz i wjechałam w te kozie wólki dobrym zjazdem. Jak przez te wioski przejechałam i nie zabłądziłam, to nie wiem. Majac w głowie obraz mapy, kierowałam się na lewo, bo z prawej strony mapy był Lublin, a wracać nie chciałam. Ku mojej radości dojechałam jednak do Przyszowa i skręciłam w prawo - byłam już pod samym Mielcem prawie.
Zadzwoniłam do Łukasza dopiero kiedy wjeżdżałam do miasta, był mocno zdziwiony, że nie zabłądziłam, bo spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że dojadę bez przygód. :)
Surprise surprise :)
Zdecydowanie lepiej mi się jeździ z "Chłopami" niż z GPSem, zapamiętam to na przyszłość. :)

piątek, 20 marca 2009

Szkolenie - marzenie

Szkolenie się zakończyło dzisiaj, po dwóch dniach uczciwej, wytężonej pracy nad sobą i swoimi problemami z zarządzania swoim czasem - co jest kompletnie niepoprawnym zwrotem i na co uczulał nas trener przez obydwa dni - uczyliśmy się bowiem zarządzać sobą w czasie, czasem przecież nie rządzi nikt.
Ktokolwiek wysili swoje szare komórki, zrozumie o co mi chodzi :)
Szkolenie było fantastyczne, była to świetna zabawa i w zasadzie najbardziej to się dla mnie liczy. Nawet najnudniejszy temat da się znacznie uprzyjemnić, jeśli będzie zaserwowany w atrakcyjnej formie, a tym razem formę w znacznej mierze stworzyliśmy sobie sami i była w sam raz na miarę dla nas.
W chwilach spadku formy ratowaliśmy się rozrywką w postaci dorysowywania buziek literkom na kartkach z naszymi imionami, sprowokował to Bodek, który nawet jest podobny do buziaczków, jakie mu zmalowałam na jego plakietce.
Pożegnaliśmy się wszyscy z odrobiną żalu i nawet nikomu (poza jedną osobą) nie spieszyło się, aby wcześniej skończyć, urwać się, wyjść. Dwa dni śmiania się, żartów i zabawy - to nie brzmi, jak szkolenie, ale naprawdę - mówiąc tylko za siebie - ja się bawiłam wyśmienicie i z chęcią pociągnęłabym to szkolenie znacznie dłużej. Tematów do pogłębienia i przerobienia było mnóstwo, więc na pewno byłoby co robić.
Niestety jednak o 16.30 wylegliśmy na ulicę i podążyliśmy w stronę domu, jakkolwiek daleko by on był.
Nasz nocleg w hotelu na Wólcz
skiej zakończył się rano pysznym śniadaniem, byłyśmy bardzo zadowolone z warunków, nic więcej nie trzeba na taki jednonocny wypad.
Tak Just, pościel była różowa (!) i miała logo firmowe pięknie wydrukowane, w rządkach, po bokach. Spałyśmy w tych logach, czując się niczym pieniążki w skarbonce, ale na szczęście nie śniły
mi się żadne koszmary i nie obudziłam się ze skarbonką odciśniętą na policzku. O Twoim śnie przypomniał mi Bodek, jego też śmieszy ta pościel. No ale co? Firmowe, to firmowe!
Obie z Kariną obejrzałyśmy sobie dokładnie cały pokoik, łazienkę, szafy, Karina obczaiła, co można oglądnąć w TV i wynik inspekcji był nader zadowalający.
Artek, który zasiał w nas zwątpienie w ten hotel - wyparł się, jakoby cokolwiek takiego mówił, stwierdził, że tylko mówił, że to jest potwornie daleko i będziemy tam drałować na to wygnajewo. No owszem, daleko jest, ale w tym kierunku Wa-wa ma metro, poza tym tramwajów jest mnóstwo. Nie dokuczyła nam ta odległość. Z resztą, co może być uciążliwe z doskoku, jeśli się ma z tym do czynienia tylko jeden raz?
Popołudniu, zanim nadeszła godzina odjazdu, poszłyśmy na mały rajd po sklepach. Tak sobie zwiedziłyśmy co nam wypadło po drodze na pocztę i z powrotem, niefortunnie w jednym z nich była prześliczna biżuteria, której się nie oparłam... To jest moja wielka słabość!
Obowiązkowo też wysłałam kartki - m. in. do Babci i Łukasza.
Zapakowałyśmy się do busa, już jako ostatnie sztuki, bo bus stał mocno zapakowany i tylko czekał na swoją godzinę, aby odjechać. Jakiś miły chłopak ustąpił nam miejsca, abyśmy mogły siąść koło siebie i dzięki niemu droga powrotna minęła nam niepostrzeżenie i przyjemnie na ploteczkach. Grunt to dobre towarzystwo, nie mogłam pojechać w lepszym :)
W Lublinie poczułam się bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa, że to już dom, moje miasto, nic obcego, same swojskie widoki, ulice, znana okolica i nie trzeba się zastanawiać, w którą stronę iść, jak nie zabłądzić, gdzie coś znaleźć.
A w domu? Dorwałam się oczywiście do komputera i internetu! Musiałam nadrobić zaległości! Taki mały odwyk mi jednak dobrze zrobił. Kompletnie nie myślałam o poczcie, serialach, mailach, blogu i innych uzależniaczach.
Na szczęście jednak wróciłam do cywilizacji z tej dzikiej Warszawy! Uff...:)

Wyprawa w nieznane

No więc wczoraj rano... Nie! Wróć! Popraw! ...wczoraj w nocy, bo o godzinie 4-tej NAD ranem, zerwałyśmy się z łóżka - Karina i ja, każda oczywiście ze swojego łóżka w swoim domu - aby wyruszyć w niezapomnianą, wymarzoną podróż do Warszaffki.
Spakowałam się w większości w środę wieczorem, wydawało mi się więc, że wybiorę się super szybko, ale czas rano ma to do siebie, że ulatuje niepostrzeżenie i właśnie tak lotem błyskawicy przeleciała mi cała godzina i nie zdążyłam na pierwszy - uwaga!: pierwszy autobus poranny na dworzec PKS. Pojechałam więc taxi, za co zapłaciłam dokładnie tyle samo, ile płaci się za busa do Wa-wy, no ale trudno, wstawanie o 4 rano było dla mnie wielkim wyzwaniem, które odrobinę mnie przerosło, zwlokłam się więc z łóżka z 25-cio minutowym poślizgiem i właśnie tych 25-ciu minut mi zabrakło, aby zdążyć na autobus. Sytuacja na szosach nie wyglądała aby tragicznie, po wczorajszej katastrofie, śniegu jeszcze dosypało, więc mamy białą zimę w Lublinie, ale na jezdni nie ma żadnej katastrofy, muld śniegowych czy lodu. Zupełnie spoko dało się przejechać przez miasto. Ku mojemu zdumieniu o godzinie 5.40 jeździło naprawdę sporo samochodów! O której ci ludzie zaczynają pracę?? A może oni wracali z pracy o tej porze...? Nie z pracy się wraca po 6-tej, albo po 7-mej... Najwyżej z imprez wracało się po 5-tej, ale przecież nie samochodem... Pracodawcy są widocznie nieludzcy i każą ludziom przychodzić do pracy na 6-tą.
Bus - pomimo nieprzyzwoicie wczesnej pory, zapakował się na 90%. Spodziewałam się, że będziemy rano w busie spać, ale tak się nam świetnie gadało z Kariną, że cała prawie 3-godzinna podróż minęła nam w tempie ekspresowym i nim się obejrzałyśmy bus już śmigał po stolicy.
Rozważałyśmy jeszcze w środę pojechanie w czwartek busem późniejszym - może o 6.10, może nawet o 6.45, ale z obawy przed korkami w Wa-wie wybrałyśmy ten o 6.00, co wyszło nam na dobre. Bus w korkach prawie nie stał, dojechał przed 9-ta rano, co oznaczało, że miałyśmy jeszcze 45 minut, aby spokojnie dotrzeć na Żurawią, po drodze zahaczając o cofee heaven, gdzie Karina kupiła sobie kawę za znalezione 10 zł. :)
Szkolenie okazało się świetną zabawą, trener od samego początku wprowadził bardzo przyjemną i zachęcającą do aktywności atmosferę. Z naszej firmy było łącznie 4 osoby, do tego 3 dziewczyny z innych firm. Całe 7 godzin byliśmy mocno skupieni na temacie, dyskutowaliśmy i włączaliśmy się wszyscy czynnie do każdego zadania, ale też temat szkolenia: zarządzanie czasem - lub jak kto woli poprawniej - zarządzanie sobą w czasie- bardzo nas interesował i wszelkie informacje, porady, triki i reguły z tej dziedziny są dla nas bardzo przydatne do pracy. Każdy z nas boryka się z milionem zadań w ciągu jednego dnia pracy, dzwoniącymi telefonami, które nie mogą zaczekać, drobnymi ale pilnymi i ważnymi sprawami na wczoraj, które trafiają do nas jutro, dużymi projektami, od których notorycznie nas coś lub ktoś odrywa, i setkami innych dystraktorów i złodziei czasu. Doprawdy byliśmy na tym szkoleniu właściwymi ludźmi we właściwym miejscu.
Ponieważ było nas 4-ro znajomych, więc bawiliśmy się razem świetnie, całe szkolenie na tym skorzystało, pozostałe osoby były bardzo kontaktowe, więc cała nasza grupa się błyskawicznie zintegrowała, zapanowała między nami idealna współpraca, a trener nie miał problemu z nawiązaniem relacji z grupą i z komunikacją z nami. Działała świetnie - w każdą stronę.
Po szkoleniu poszłyśmy z Kariną do Złotych Tarasów - nie, żeby któraś z nas miała jakieś super wielkie plany zakupowe po prostu było to idealne miejsce dla mnie; na spotkanie z Aga, a dla Kariny na przewędrowanie się po sklepach i update tego, co jest obecnie na rynku i w modzie. Spakowane na jeden nocleg, miałyśmy ze sobą małe bagaże, zostawiłyśmy je więc w szatni i wolne od balastu poszłyśmy każda w swoim kierunku. Czekając na Agę zwiedziłam Empik - miejsce zawsze dobre dla zabicia czasu; tyle tam książek, które mam ochotę przeczytać. Kupiłam pamiątkę dla Amelki - wybrałam jej śliczny album na zdjęcia, będzie z nim fajna zabawa.
Poszłam też do sklepu z biżuterią, którego nazwy nie pamiętam i trafiłam na prześliczny pierścionek, oczywiście musiałam go kupić. Aga pojawiła się w ciągu kilkunastu minut, a ponieważ po niezbyt smacznym lunchu, jaki nam zaserwował szkoleniowy catering, przymierałam głodem, poszłyśmy więc najpierw wszystkie trzy coś zjeść. I tak sobie zostałyśmy z Agą przy stoliku, plotkowałyśmy i już się nie ruszyłyśmy z miejsca, dopóki Karina nie zadzwoniła z informacją, że jej runda po sklepach dobiegła końca i może już jechać do hotelu. Aga odstawiła nas na właściwą stację metra, pilnując, abyśmy przypadkiem nie pojechały w złym kierunku i na tym nasze spotkanie się zakończyło.
Trafienie z centrum do hotelu na Wólczyńskiej nie było wielkim wyzwaniem, miałyśmy ze sobą mapkę stacji metra, mapę Warszawy i bardzo dobre wskazówki od osób, które już tam nocowały i wiedziały, jak tam trafić. Co prawda było już ciemno i późno, ale nawet pomimo tego dojechałyśmy bez błądzenia. Trochę zawahałyśmy się tylko po wyjściu z tramwaju, w którą stronę mamy iść, bo jakoś na mapie w googlach lokalizacja hotelu prezentowała się inaczej, ale intuicja Kariny i moja mapa nie zwiodły i poszłyśmy w dobrym kierunku. Sam kompleks budynków, gdzie mieści się nasza firmowa noclegownia jest dosyć duży, ma kilka wejść z różnych stron, w które nie omieszkałyśmy pozaglądać w poszukiwaniu tego właściwego. Nie było go jednak trudno znaleźć.
I tu czekała nas miła niespodzianka - hotel jest super! Byłyśmy zdumione, bo po tych wszystkich ciężkich westchnieniach Artka spodziewałyśmy się jakiejś katastrofy, a tymczasem wylądowałyśmy w bardzo przytulnym i całkiem eleganckim pokoju, gdzie był nawet telewizor z kablówką, telefon, śliczna łazienka i naprawdę przyzwoity wystrój. Bardzo przyjemne miejsce do nocowania, nic więcej nie było nam potrzebne do szczęścia.
Co prawda nasza noc dramatycznie się skróciła po długich wieczornych ploteczkach, ale żadna z nas przecież nie przyjechała tylko po to, aby się wyspać.
Dzień spędziłam rewelacyjnie, szklenie okazuje się strzałem w dziesiątkę pod każdym względem, oderwałam się od pracy, od codziennej rutyny, od Lublina i zresetowałam kompletnie. Wypoczywam i rewelacyjnie się bawię. Trafiłam na tak świetne towarzystwo, że lepiej być nie mogło. Mimo czarnych wizji, jakie miałam przed wyjazdem, moje szczęście naprawdę się odwinęło i wcale nie po to, aby mnie ugryźć w cokolwiek. Ot, jak to czasem można się miło rozczarować! :)

środa, 18 marca 2009

Śnieżna apokalipsa

Aaaaaa!!! Ale fajna pogoda!!
Ale fajny dzień! Jest jedna wielka masakra komunikacyjna, rano Lublin sparaliżowało i rozpoczęła się apokalipsa samochodowa! Ale była impreza!
Wyszłam sobie rano z domu, zupełnie nieświadoma sytuacji, jaka panuje na drogach, widziałam tylko, że pada śnieg, no ale to żadna katastrofa! Przecież popaduje sobie co kilkanaście dni, czasem nawet zdarza się że pada kilka dni pod rząd, jakoś do tej pory zima przechodziła bez większych katastrof z tego powodu.
Wyrobiłam się rano wcześniej, aby spokojnie dojechać do pracy na 8,30, bo przecież o 17tej mam aerobik i muszę zdążyć. Doszłam do samochodu, zmiotłam z niego dziesięciocentymetrową warstwę świeżego, mokrego śniegu, ucieszyłam się, że samochód dzięki temu trochę się umyje, wsiadłam, ruszyłam i po przejechaniu 50-ciu metrów stanęłam w korku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to za korek, ale skoro utknęłam jeszcze przed wyjazdem z osiedla, przypuszczałam, że nie działają światła na rondzie przy Al. Jana Pawła II – jest to typowy objaw, kiedy samochody od strony naszego osiedla muszą czekać na wjazd na rondo. Spokojnie więc jechałam sobie metr za metrem, dojechałam do ronda i trochę zdziwiłam się, że światła jednak działają, ale po zjechaniu ze świateł w każdą stronę jest korek. Nie widziałam wtedy jeszcze, że korek nie kończy się aż do samego ronda na Zana. Jechałam więc w nieustającym korku przez całą długość Filaretów od ronda na JPII, aż do Zana. Moje 2,5 km spod bloku pod pracę pokonałam w jedyne 40 minut! Na obu pasach ciągnęły się sznury samochodów, stawaliśmy dosłownie co trzy metry i tylko o tyle dobrze, że wszyscy byli w miarę spokojni, kulturalni, przepuszczali się nawzajem, nikt się nie złościł, nie trąbił, nie wpychał. Być może ten wyjątkowy spokój wynikał z nieświadomości, bo nie wiem czy ktokolwiek spodziewał się, że tak wygląda sytuacja na wszystkich bardziej uczęszczanych szosach w Lublinie. Wyjechaliśmy sobie z osiedla, z naszych zacisznych mieszkań i myśleliśmy, że korek jest w okolicach Filaretów, na JPII również, ale im dalej ujedziemy tym będzie lepiej. Cóż, było dokładnie na odwrót! Im dalej jechaliśmy, tym było gorzej!
Doturlałam się do pracy po niewyobrażalnym czasie, obejrzałam sobie po drodze ciekawe widoki, kierowców jeżdżących według własnych upodobań i potrzeb, zupełnie ignorujących znaki drogowe i przepisy ruchu. Każdy ratował się, jak tylko mógł i potrafił!
W windzie spotkałam Artka, któremu dojazd do pracy z objazdem przez miasto zajął 1 godzinę 40 minut. Pomimo, że była już godzina 9ta i tak byliśmy pierwsi w pracy z całego naszego zespołu. Chwile po nas przybył Marek, a ponieważ on dojeżdża spod Lublina, to zdaje się, że jego osiągnął największą prędkość z nasz wszystkich.
Każda kolejna osoba przychodząca do pokoju opowiadała swoje wrażenia i przygody i doszliśmy do wniosku, że w trasie po Lublinie czas przejazdu wydłuża się proporcjonalnie i sprawiedliwie w miarę zwiększania odległości. Oznacza to tyle, że Im dalej ktoś mieszka, tym gorzej ma dzisiaj z dojazdem.
Na Filaretów pod wiaduktem koło kościoła stoją hurtem rożne autobusy, do wyboru, do koloru! Puczos stwierdził, że tkwił wieki całe na przystanku i zastanawiał się, dlaczego nie nadjeżdża żaden autobus, ale kiedy dojechał do Filaretów wszystko stało się jasne! Co miało jeździć po mieście, skoro wszystkie autobusy stały właśnie tu?
Tramwaje stoją gdzie popadnie, kierowcy zaparkowali je zupełnie beztrosko; na środku ronda, na przejściach dla pieszych, między przystankami, wygląda to tak, jakby im wyłączyli prąd w kablach, co z resztą jest niewykluczone.
Kierowcy jeżdżą jakkolwiek aby tylko nie stać w miejscu; pod prąd, po zakazach, po chodnikach i trawnikach, skręcają gdziekolwiek się da, aby zjechać z zakorkowanej trasy. Co bardziej zrezygnowani porzucili swoje auta na poboczu, może zabrakło im benzyny. Na szczęście mi Tata często powtarza, że zawsze muszę mieć zalane przynajmniej pół baku, a w ziemie najlepiej ¾. I na szczęście tankuje, jak mi radzi. Chociaż po dzisiejszym 40 minutowym tkwieniu w korku poziom benzyny w baku dramatycznie mi spadł...
Pogotowie jeździ z częstotliwością dokładnie co 20 minut. Nie wiem czy tyle jest wypadków, czy pogoda tak osłabiła co bardziej podatne na zmiany ciśnienia jednostki.
Pługów, piaskarek i solniczek do 11 rano nie widziałam w naszych okolicach, potem przestałam się interesować sytuacją.
Najbardziej dziwi mnie, skąd takie zamieszanie na mieście, skoro spadło naprawdę niewiele śniegu! Breja na szosach nie jest aż tak dokuczliwa czy niebezpieczna, aby sparaliżować całe miasto. O co tu chodzi?
Powszechnie wiadomo, że kiedy pada deszcz lub śnieg kierowcy dostają małpiego rozumu i zapominają jak się jeździ. Robi się wtedy bardzo niebezpiecznie, a jeśli do tego jest już ciemno, to trzeba mieć oczy dookoła głowy, szósty zmysł i zdolności przewidywania najgłupszych scenariuszy, bo wszystko się może zdarzyć i można mieć stłuczkę na najbardziej niewinnym odcinku drogi.
Chyba trzeba brać poprawkę również na sytuacje, kiedy na szosie zalegnie mała warstwa śniegu i szukać wtedy alternatywnych sposobów dostania się do celu.
Ja gdybym tylko rano miała nawyk słuchania radia, a tym samym szansę usłyszenia o gigantycznych korkach w całym mieście – z pewnością włożyłaby, swoje buty trekingowe i przyszła do pracy na piechotę. Zajęłoby mi to 25 minut, a nie 40-ci. Niestety sama z siebie nie słucham radia, a Łukasza, który je zawsze włącza - nie ma, więc padłam ofiarą paraliżu komunikacyjnego, jak setki innych kierowców dzisiaj.
Założę się jednak, że mało który miał taką świetna zabawę jak ja, obserwując co się dzieje! :)

wtorek, 17 marca 2009

All included

Dzisiaj mieliśmy przekrój przez wszystkie możliwe warianty pogody. Wydaje mi się to nawet ciekawe - każdy dostał to, co lubi w odpowiedniej dawce. A może raczej każdy dostał to co nie lubi...?
Rano o 7,30 wyszłam z domu wprost w mleczną zupę z super gęstej mgły. Niesamowite wrażenie, nic, co znajduje się dalej niż 15m do ciebie – nie istnieje! Można użyć wyobraźni i sobie zaszaleć wymyślając, że mieszkamy w wysokich górach albo jeszcze lepiej – wielkim mieście z drapaczami chmur, np. w Chicago. Przy takiej mgle i tak nie byłoby ich widać…. Chociaż z drugiej strony w takich metropoliach z gąszczem wieżowców, w centrum raczej mgły się nie uświadczy… Ale co tam!
Kiedy jechałam do pracy koło g. 10tej widoczność była już bardzo dobra, pogoda była szara, ale przyzwoita. Chwilę potem zaczęło świecić słońce i zrobiło się wiosennie, ale koło g. 15tej już padał śnieg i to całkiem obficie, chociaż było tak ciepło, że topił się zaraz po zetknięciu z ziemią. Natomiast po 17tej rozpadał się deszcz i wszyscy w popłochu poszukiwali parasolek. Na dokładkę wiał dosyć silny wiatr, niezbyt przyjemny był przez to wieczór, chociaż niespecjalnie pogoda robi na mnie wrażenie. Dotarłam do domu po 19tej i zaszyłam się w ciepłym, zacisznym mieszkanku.
Może deszcz spłuka kurz i brud z drzew, bo w poniedziałek rano postawiłam przyzwoicie czysty samochód pod drzewem, a po południu zastałam go w opłakanym stanie! Był cały w zaschniętej, brudnej wodzie, wyglądał zupełnie, jakby ochlapała go gigantyczna kałuża. Szukałam tej kałuży na szosie koło auta, ale nic takiego w pobliżu nie było, nie umiałam sobie w żaden sposób wytłumaczyć skąd te koszmarne zacieki?! Kamisio plastyczka miała odpowiedź gotową od razu, tylko zerknęła na auto i drzewko stojące nad nim i powiedziała, że to z drzew tak kapie brudna woda, bo są po zimie okurzone.
Dobrze, że pada deszcz, to zmyje te esy-floresy z samochodu, bo nie mogę patrzeć na takiego brudasa…

Powoli do przodu

Wtorek okazuje się całkiem łaskawy i owocny. Udało mi się w końcu ruszyć do przodu kilka niezałatwionych spraw, wiec jestem całkiem zadowolona.
Poranek spędziłam w luxmedzie, walcząc twardo o dwa zaświadczenia. Straciłam mnóstwo, mnóstwo czasu stercząc razem z dziesiątkami innych pacjentów do medycyny pracy, którzy akurat tego konkretnego dnia wybrali się na wszelkiego rodzaju badania okresowe. Czasami trafi się taki termin, kiedy w przychodni jest mało osób, aż przyjemnie – przechodzi się wtedy z jednego gabinetu do drugiego bez czekania w nieskończoność, nudzenia się, oglądania ścian i wpatrywania w kolejkowiczów stojących obok. Co prawda nie bywam w luxmedzie często, ale ostatnimi czasy zdążyłam odczuć co znaczy dłuuuugie oczekiwanie na swój numerek. Chociaż w porównaniu do ostatniej wizyty u okulistki, która miała opóźnienie coś około półtorej godziny – dzisiejsze kolejki to był pikuś. Załatwiłam tym razem wszystko – alleluja! Jakimś fartem dostałam oba świstki z pieczątką bardzo miłego i życiowego lekarza, który doskonale znał się na tym co robi i był znacznie lepiej zorientowany w potrzebnych mi zaświadczeniach, niż ja sama. Dostałam więc i kwitek do przedłużenia prawo jazdy, teraz już na bezterminowe, i kwitek do refundacji okularów dla pracodawcy. Teraz potrzebuję jeszcze fakturę do kompletu…
W biurze obsługi mieszkańców złożyłam papierki do przedłużenia prawo jazdy, odebrałam dowód, co pewnie by mi umknęło, ale na szczęście pani od prawo jazdy mnie zapytała o to czy mam nowe. Zdążyłam nawet spotkać się z Mamą, która akurat była w okolicy, chwilę pogadałyśmy i poszłam pracować.
I tu czekała mnie tez miła niespodzianka, bo dostaliśmy plan szkolenia na czwartek i piątek i ponieważ zaczyna się ono od 9.30 rano, więc nie musimy jechać już jutro, bo spokojnie dojedziemy w czwartek rano. Co to oznacza? Że pójdę jutro po pracy na aerobik!! Hurra! Ta wiadomość mnie najbardziej uszczęśliwiła i od razu wyjazd wydał mi się znacznie bardziej atrakcyjny.
Dzisiaj aerobik sobie odpuściłam, skoro jutro mogę iść, dzisiaj zajmę się odsypianiem. Mam taki plan, ale z moich planów wyspania się nic nie wychodzi, chyba, że już jestem tak niewyspana i wykończona, że padam po południu na nos, zasypiam i śpię do rana. W innych wypadkach na planowaniu się kończy, bo chociaż jestem śpiąca, to szkoda mi wieczorem iść spać, bo to znaczy, że mój przyjemny wieczór się skończy, a jak się obudzę, będzie już rano i trzeba będzie iść do pracy i wysiedzieć tam swoje 8 godzin.
Odkładam więc ten moment, kiedy wyląduje w łóżku i tak tylko powtarzam co kilka minut do Łukasza: „Ja już idę spać” albo „Muszę już iść spać”, a nic z tego nie wynika. Łukasz po usłyszeniu tego samego stwierdzenia po raz piaty z rzędu zaczyna mi odpowiadać: „Tak tylko mówisz”, i każde z nas wraca do swoich zajęć. Po kilkunastu minutach mnie znów nachodzi fala zmęczenia, obiecuję wszem i wobec głośno, że idę już spać, Łukasz odpowiada mi, że i tak nigdzie nie dotrę, wtedy ja przypominam sobie, że chciałam jeszcze coś sprawdzić na necie / coś zrobić / miałam coś uprasować / coś przygotować / coś obejrzeć albo cokolwiek innego, co tylko zatrzyma jeszcze na chwilę dłużej ten przyjemny wieczór i koniec końców do żadnego spania nie zmierzam. Cała ceremonia powtarza się regularnie kilka razy w ciągu wieczoru do momentu, kiedy w końcu położę głowę na poduszkę i położę temu kres, co – jak przypuszczam – musi być ulgą dla Łukasza, bo nie musi już więcej słuchać moich jałowych zapewnień.
Teraz niestety nie ma Łukasza, wiec nie mam do kogo mówić wieczorami. Nie przeszkadza mi to jednak w przeciąganiu dnia do nieskończoności, a rano wstaje przez to jak neptyk. Dzisiaj musze się wyspać… Dzisiaj muszę się wyspać…. Może jak powtórzę sobie to odpowiednia ilość razy, to zakoduje mi się w głowie na tyle, aby jakimś cudem tego dokonać i pójść wcześnie spać….

poniedziałek, 16 marca 2009

Chciałam to mam, tylko nie to co chciałam

Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać!
Doprawdy bardzo mądre powiedzenie i zdecydowanie trzeba mi było się do tego dostosować, bo tak sobie zachciałam wyjazdu, no i sobie go wykrakałam. Dosłownie wykrakałam! Mogłam się była zastanowić trochę, co mogę dostać na tą zachciankę, zanim zaczęłam jęczeć, że wszyscy się porozjeżdżali, a ja zostałam sama w domu. Jadę więc, jadę - do Warszawy! Na szkolenie! I to w dodatku dwudniowe!
Jak już nieszczęścia, to muszą chodzić parami - a żeby było zgodnie z prawami kpiarza Murphy'ego - nieszczęścia chodzą parami - para za parą - jest więcej ciekawych aspektów tego przedsięwzięcia: po pierwsze: musimy dojechać do Warszawy w środę wieczorem, bo w czwartek rano szkolenie zaczyna się jakimś bladym świtem, po drugie: śpimy w hotelu, który jest zlokalizowany na końcu świata, trzeba będzie stamtąd teleportować się co rano do centrum, a co wieczór z powrotem. Po trzecie: sam hotel podobno nie zasługuje na tak nobliwe miano i spanie w nim jest nie lada przeżyciem, nawet dla odpornego na otoczenie Artka, który - kiedy dzisiaj usłyszał, że jedziemy na szkolenie z noclegiem w stałym miejscu - zaczął się śmiać, że jest to doświadczenie, które nie może nas ominąć. Po czwarte: przez cały ten wyjazd ominie mnie aerobik w środę i w piątek... Buuuu!!! I pomijam wszystko inne - ten punkt mnie najbardziej unieszczęśliwia!
Tak więc dostałam to o czym marzyłam, tylko niekoniecznie w wymarzonej przeze mnie formie!
Naprawdę trzeba dokładniej precyzować swoje życzenia, bo nic dobrego nie przychodzi z życzenia sobie "ja też bym chciała wyjechać". Jest bardzo szerokie pole do popisu dla tego, ktokolwiek postanowił moje marzenie spełnić, niestety ten chochlik okazał się wyjątkowo złośliwy!
A mogłam sobie zamarzyć, że "ja chcę wyjechać do tropików", albo "wyjechać na jakieś safari", a już najlepiej gdybym sobie zachciała "pojechać do Meksyku". A nie tylko "wyjechać".
Strasznie kiepsko wychodzi się na nieprecyzyjnym wyrażaniu, oj kiepsko...
Co prawda takie szkolenie jest jakąś okazją do odmiany w cotygodniowej rutynie, może dowiemy się na nim coś ciekawego, może nie będzie to typowe, wykładowe szkolenie, kiedy uczestnicy siedzą smętnie w ławkach, wgapiają się w prowadzącego pustym wzrokiem i tylko czekają końca, licząc upływające minuty, oczywiście złośliwie upływające zbyt wolno. Mam nadzieję, że będzie ciekawie.
Nie mam zacięcia do nauki w sensie stricte: nauki - jak w szkole, co oznacza dla mnie nie mniej ni więcej tylko: siedzisz i się nudzisz, myśląc o niebieskich migdałach, bo temat cię kompletnie nie wciąga. Znacznie bardziej pociągające są dla mnie zajęcia warsztatowe, kiedy atmosfera jest ożywiona, coś się dzieje, ludzie się - z własnej lub przymuszonej woli - aktywnie włączają w temat.
Jak trochę popracuję nas swoją motywacją, na pewno znajdę powody, które tchną we mnie trochę entuzjazmu do tego wyjazdu. Zdążyłam się już umówić z Agą na czwartkowe popołudnie na plotki przy kawce. To zdecydowanie jest zachęta. Jeszcze trochę pomyślę i na pewno uda mi się przekonać samą siebie, że jest to radosna perspektywa i powód do radości. Wielkie szczęście...
Taaaak, jest to moje wielkie szczęście, które się odwinęło, aby ugryźć mnie w dupkę!
Taka karma...

Przygody dzielnego wojaka Adama

Mój brat miewa dziwne przygody. W zasadzie przygody, to jest określenie trochę na wyrost i nieadekwatne do sytuacji, powiedzmy więc, że są to przypadki.
Rok temu prawie że dostał ataku serca na widok lecącego wprost na niego samolotu. Prawie pękaliśmy ze śmiechu, kiedy nam o tym opowiadał.
Od czasu do czasu latają nad okolicą niewielkie samoloty agroturystyczne, które mają za zadanie wypatrywać pożarów, tudzież je gasić. Głównie latają nad lasami, a że niedaleko domu rodziców jest całkiem pokaźny las Dąbrowa, więc od czasu do czasu zdarzy się, że nasz dom wypada dokładnie na trasie przelotu samolotu.
Mój brat pewnego pięknego letniego poranka, w mówiąc precyzyjnie; pewnego pięknego południa, wstał i ledwo przecierając oczy wyszedł na balkon. Akurat miał urlop, życie było piękne, spokojne i błogie, a Adaś zaspany i średnio dobrze przez to widzący na oczy. Stoi więc sobie taki rozgolaszony, tylko w bokserkach i leniwie przeciąga się i nagle widzi, że prosto na niego leci samolot! Pojawił się znienacka, naprzeciwko, wyleciał zza garażu, a że leciał stosunkowo nisko, narobił mnóstwo huku, przy czym leciał prosto na dom!
Adaś zdębiał kompletnie, serce mu najpierw stanęło, a potem wywinęło fikołka i podeszło do gardła i tylko śmignęło mu przez myśl, że samolot za sekundę zaparkuje na piętrze naszego domu i trzeba wiać, gdzie pieprz rośnie i kryć
się, aby z tej katastrofy ujść z życiem, a jeśli się uda, to jeszcze i w całości! Przeraził się nie na żarty i już zaczął zakrywać głowę rękami, bo na ucieczkę nie było czasu, kiedy samolot przeleciał z łoskotem nad nim i oczywiście również nad naszym domem.
Aż tak nisko nie leciał, aby zrobić z naszego domu World Trade Ceter II, ale zaspanego Adasia tak straszliwie przeraził niespodziewany widok nadlatującej wielkiej maszyny, że nie zdążył pomyśleć racjonalnie.
Strasznie się z tego śmialiśmy. Okazało się w dodatku, ze samolotem tym leciał Łukasza Tata, nieźle więc teść wystraszył mi brata!
Kilka dni temu Adam zaliczył inną wtopę. Wyszedł sobie rano na autobus, wyjątkowo wcześnie, wyszykowany, jak nigdy, na spokojnie, zadowolony, ubrany elegancko. Miał do autobusu jeszcze z 10 minut, co nie zdarza się często… w zasadzie to nie zdarza się nigdy, bo Adaś ma system na poranne szykowanie się podobny do mojego, z tym że doprowadzony do maksymalnej perfekcji; czyli wstać maksymalnie najpóźniej, jak się da, a potem wykonać tylko i wyłącznie najniezbędniejsze czynności i to najszybciej, jak się da i biegiem puścić się w drogę do pracy.
Tym razem jednak Adaś wyszedł ze sporym zapasem czasu, stanął sobie u wylotu naszej drogi, tuż przy szosie, nie patrzył nawet czy autobus nadjeżdża, bo było tak wcześnie, że nie miał prawa się jeszcze pojawić, Adam więc spokojnie pisał sobie SMSa na telefonie. Stoi tak i klepie w klawiaturę, wpatrzony w ten telefon, nie zwracając uwagi na nic, co się dzieje dookoła, kiedy nagle przejechał koło niego pług śnieżny i... zasypał go całego brudną śniegową breją. Brat w jednej chwili stał się poszarzałym bałwankiem. Dostał nieźle tym śniegiem spod pługa!
Całe zdarzenie widział doskonale ojciec Kamila – kolegi Kamisio, który akurat wtedy jechał samochodem, więc przy najbliższym spotkaniu z Kamilem, Kamisio usłyszała całą historię i potem nie omieszkała się z brata ponabijać.
Oj, brat ma wiele takich śmiesznych historii - swoich prywatnych i trochę też z pracy, a że pracuje z klientami, to okazja do pośmiania się trafia się nader często.
Z takich lepszych sytuacji z ostatniego czasu, jest jeszcze jedna - ze studentem medycyny, pochodzącym z Iranu. Adaś pomagał mu złożyć komputer, coś mu tam ustawiał, poprawiał i w końcu mu ten komputer oddał. Chłopak odbierając go, dostał dokładne instrukcje, co jak podłączyć, aby komputer zaczął bez problemów działać. W zasadzie to wystarczyło wetknąć wtyczki w odpowiednie gniazda na zasadzie plug-and-play, a jak wiadomo sprzęty elektroniczne mają miliony różnych wejść, do których zawsze pasuje tylko jedna wtyczka. Robione w wersji idiotoodpornej, aby zminimalizować szkody ewentualnego i bardzo prawdopodobnego braku wiedzy ze strony użytkownika.
Adaś - przy mnie - wytłumaczył kolesiowi, że monitor może podłączyć tylko do jednego z dwóch gniazd, ale ponieważ to drugie jest zaklejone jakąś naklejką, więc na pewno się nie pomyli. Irańczyk nie mówił po polsku ani słowa, chłopaki więc rozmawiali po angielsku. Właściwie, to clue całej opowieści polega właśnie na tym, że studencik nie umiał po polsku praktycznie ani słowa.
Tak na marginesie, to mnie nieodmiennie dziwi - po pierwsze to studiuje medycynę, po drugie studiuje ją w drugim kraju, przy czym słucha wykładów w trzecim języku! Co za świetnie wyszkoleni lekarze z tych obcokrajowców, jak by się mogło zdawać! Nic bardziej mylnego...
Kiedyś miałam przyjemność na takiego lekarza trafić i koleś - który nie był już studentem - zupełnie nie rozumiał co mi dolega. Doktorek najpierw nie mógł ni w ząb zrozumieć moich objawów, kiedy mówiłam po polsku, a niestety było to jeszcze w czasach sprzed ery seriali medycznych , nie byłam więc biegła w angielskiej terminologii medycznej. Teraz bym mu wyliczyła bez problemu po angielsku co do jednego symptomu, tym bardziej, że nic poważnego mi nie dolegało. Ale wtedy natrafiliśmy na barierę językową nie do pokonania! W końcu doktorek, kompletnie już zrezygnowany i zirytowany sytuacją, zapytał mnie po prostu, oczywiście po angielsku, co ma mi przepisać! ON zapytał o to MNIE! Na szczęście wiedziałam czego chcę, a nazwę leku zrozumiał. Wyszłam więc z niebotycznym zdumieniem, jak można tak leczyć ludzi i receptą na furagin.
Ale wracając do wątku mojego brata i jego Irańskiego znajomego studencika - chłopak zabrał komputer i poszedł z nim do domu, a my pojechaliśmy sobie w swoją stronę. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu kilometrów, jak chłopaczek zaczął SMSować z moim bratem. Miał problem, nie działał mu po podłączeniu monitor. Adaś wymienił z nim kilka SMSów i nagle zaniósł się takim śmiechem, że nie mógł mi nawet wytłumaczyć, co go tak rozbawiło. Otóż okazało się, że na Adasia pytanie jak dokładnie podłączył monitor, koleś napisał: "
Adam, I put the plug into the in place with "NIE PODLACZAC" sign and it doesn't work!".
No dziwne prawda? ;)

niedziela, 15 marca 2009

Duch bliskiego spotkania

Przeżywałam wczoraj cały wieczór spotkanie Szymona Sędrowskiego w Delimie. Opowiedziałam oczywiście o tym wszystkim domownikom, z których większość miała okazję widzieć go na scenie. Mój entuzjazm jednak nie był za bardzo zaraźliwy.
Wieczorem Łukasz pożyczył mi aby mi się Sędrowski przyśnił, kwitując sprawę stwierdzeniem, że o aktora nie ma powodu być zazdrosny. Widocznie pożyczył mi tego szczerze, bo Sędrowski mi się faktycznie przyśnił!
Śniło mi się, że Sędrowski miał próbę do tej dwuosobowej sztuki "Kamienie w kieszeniach", którą tak pragnę obejrzeć. I na próbie rozgrzewali się z tym drugim aktorem grając w kropki - długopisami na kartce. W pewnym momencie Sędrowski spojrzał na mnie i wyraźnie mnie skojarzył, bo zrobił minę w stylu: "A to ta wariatka gapiła się na mnie w sklepie!". Na tym udział Sędrowskiego we śnie się skończył, rozpoczęła się zupełnie inna fabuła. Moja Mama zaś słysząc moją opowieść, stwierdziła, że faktycznie jestem wariatka. :)
Po przemyśleniu wczorajszego zajścia, doszłam do wniosku, że jednak mogłam była podejść do Sędrowskiego i coś się odezwać, bo nie jest on jeszcze tak bardzo sławny, aby ludzie rozpoznawali go na ulicy masowo, pewnie by się więc ucieszył, że go poznałam. Niestety do teatru nie każdy chodzi, nie może więc liczyć na wielkie rzesze fanów.
Rozważałam też opcję napisania do Sędrowskiego liściku i wysłania go na adres teatru. Liścik wyjaśniałby moje głupawe zachowanie, chyba jednak to nie jest dobry pomysł, bo list brzmiałby mniej więcej tak:
"Panie Szymonie, ta szalona kobieta w Delimie, co się na pana gapiła i chodziła, jak obłąkana w tą i z powrotem, to byłam ja. Jednakże fakt, że pana zobaczyłam i poznałam, tak mną wstrząsnął, że nie mogłam się doszukać ani odrobiny rozumu w mojej głowie, błąkałam się wiec w jego poszukiwaniu dosłownie, jak przysłowiowy Żyd po pustym sklepie. Podpisano: fanka. Nie mylić z fanatyczka.".
Obiecałam sobie jednak, że jeśli spotkam Sędrowskiego po raz trzeci, to już wtedy bezapelacyjnie podejdę i postaram się coś sensownego wyartykułować.
Muszę chyba poćwiczyć i coś wymyślić i jeszcze nauczyć się tego na pamięć, w razie gdyby znów na widok Sędrowskiego mój rozum wyparował. Może wtedy uda mi się znobilitować we własnych oczach. I w oczach Łukasza, który nie może odżałować, że zaprzepaściłam taką okazję. :)

Pieskie żarcie

Dzisiaj u rodziców - przy okazji karmienia Tofika - temat zszedł na jedzenie dla psów.
Nie takie jedzenie dla psów, które kupuje się w specjalnie oznaczonych puszkach, na których widnieją zdjęcia psich mordek z wywieszonymi językami i cieknącą ślinką, dzięki czemu na pierwszy rzut oka widać do czego jest przeznaczona zawartość puszki. I nie mówiliśmy też o suchej karmie, która swoim wyglądem nie da się pomylić z żadnymi chrupkami, a jej specyficzny zapach już na odległość ostrzega, aby trzymać się z daleka. Rozmawialiśmy o gotowanym żarciu dla psów, takim, które psi pan przygotowuje w garnku, z kawałków najróżniejszego, ale zawsze przedziwnego mięsa i kaszy. Takim zdrowym żarciu, które równie dobrze może zjeść człowiek i które różni się od ludzkiego dania tylko rodzajem mięsa. Psom gotuje się zazwyczaj jakieś podroby, korpusy, gnaty i inne badziewia, których ludzie nie chcą jeść. Wiadomo, że kupuje się mięso świeże, nikt przecież nie będzie swojego ukochanego pieska karmił czymś zleżałym, co nawet jemu może zaszkodzić. Zazwyczaj nawet taka gotująca się psia potrawa pachnie zupełnie zwyczajnie - czytaj: nie odrzucająco.
Tata niósł akurat garnek z takim właśnie jedzeniem Tofika, aby mu nałożyć porcję do miski i swoim zwyczajem zapytał mnie czy jestem głodna i czy chcę zjeść. Ja odpowiedziałam, że nie przepadam za tego typu potrawami, ale kto wie, czy chwilę wcześniej nałożyłam sobie do pojemnika na wynos flaczki przeznaczone dla człowieka, czy może psie żarcie z tego garneczka. Wyglądało to dosyć podobnie. Na to Kamisio i Mama zaczęły się śmiać i opowiedziały mi przygody znajomych z życia wzięte.
Mama mojego kolegi opowiadała kiedyś, jak to wysłała swoich synów do kuchni, aby nałożyli sobie obiad. Chłopaki obsłużyli się sami, byli dobrze wychowani i samodzielni i nie wymagali, aby matka podstawiała im danie pod nos. Zjedli grzecznie obiad i zajęli się swoimi sprawami. Po jakimś czasie kobieta zajrzała do garnków i stwierdziła, że nikt jedzenia nie tknął. Chłopaki na to, że oni, owszem, zjedli, ale nie z tego garnka, o który matka pyta. No to z którego? Z tego drugiego. Kobieta się mocno zdziwiła, bo w drugim garnku było ugotowane jedzenie dla psa! Żaden z jej synów się tym jednak nie przejął, wręcz przeciwnie, stwierdzili zgodnie, że to jedzenie smakowało lepiej! No więc się nim najedli i w zasadzie, to mama może im takie gotować, a to drugie niech zje pies...
Kamisio natomiast jakiś czas temu czatowała na GG z koleżanką, która napisała, że miała w domu awanturkę. Siostra zapytała, czy jej rodzice się pokłócili, ale dowiedziała się, że nie do końca. Otóż tata koleżanki zjadł jedzenie ugotowane dla psa, co wściekło mamę. Siostra uchachana od razu sprzedała tą historyjkę rodzicom, na co nasz Tata odpowiedział krótko:
- Znowu?!
Okazało się, że tata koleżanki objadł ich psa już nie pierwszy raz! Tyle, że poprzednim razem nie zjadła ugotowanego żarcia, tylko zrobił sobie kanapki do pracy z wędliną dla psa!
Trochę wydaje mi się to nieprawdopodobne, jak on mógł pomylić baton kiełbasy psiej z ludzką, ale może już było jej mało i zdjęli z niej tą charakterystyczną, łaciatą zazwyczaj folię, która jest swoistym systemem wczesnego ostrzegania głodomorów, którzy mają na kiełbaskę chrapkę.
Słyszałam jednak tez przypadki, kiedy ludzie z dobrej woli i świadomie jedli psie chrupki,
koleżanka przyznaje się bez skrępowania, że owszem, jadła suchą psią kamę i jej koleżanka też. Trochę dlatego, że jest to dobre i pożywne, ale głównie dlatego, że chciały spróbować... Hmm... może próbowały jak to smakuje. Albo czy jest świeża... Bo przecież nie eksperymentowały, czy psie chrupki z tej albo innej firmy dobrze wpływają na wygląd sierści! No ale pasjonaci zwierząt rządzą się swoimi prawami, czasami niezrozumiałymi dla kogoś niezarażonego ich wielką miłością do zwieżąt, więc nie trzeba się dziwić czasem nietypowemu ich zachowaniu.

Wszyscy w rozjazdach

Wszyscy gdzieś sobie pojechali, a ja zostałam sama!
Łukasz spakował plecak i pojechał do rodziców na prawie tydzień. Brat z Ewą i Amelką pojechali do Warszawy. Just poleciała do Francji... Tylko ja nie pojechałam nigdzie i nigdzie się nie wybieram przez najbliższy tydzień! Buuu...!
Każda okazja do zmiany otoczenia jest dobra, moja jednak nadejdzie dopiero w sobotę, kiedy będę jechała do Łukasza do Mielca. Póki co spędzam sama 6 dni i już od pierwszego dnia jest mi pusto i za cicho w mieszkaniu. Wczoraj po południu odwiozłam Łukasza na dworzec PKS, wsiadł do autobusu i pomknął do Mielca. A ja wróciłam do auta i zastanowiłam się, co robić? Dzień był piękny, ciepły i wiosenny, świeciło słońce, aż chciało się coś porobić. Pomyślałam, że bez sensu jest wracać o 15 do pustego mieszkania, zanudzę się na śmierć, a byłam w nastroju na towarzystwo. Pojechałam więc do rodziców na kawę. Pomysł okazał się bardzo dobry, popołudnie minęło mi przyjemnie i wesoło, a do siebie wróciłam dopiero pod wieczór. O tej porze miałam już mniejszy problem co ze sobą zrobić, zajęłam się pisaniem postów na blogu, oglądnęłam odcinek serialu i porozmawiałam przez telefon z Łukaszem - czas wieczorem szybko leci i nim się obejrzałam zrobiła się pora na pójście spać. 1:0 dla mnie! Jeden dzień minął!

Łukasz przed wyjazdem miał przygotowany biznes plan; co musi zrobić, abym przeżyła sama nadchodzący tydzień. Plan obejmował bardzo prozaiczne czynności, które zazwyczaj robi Łukasz , a on doskonale wie o tym, że ja z niektórymi miewam problem.
Na liście znalazły się między innymi:
Zakupy – podstawowe produkty, bez których rano jestem zgubiona: mleko, chleb i wędlina. Wszystko, czego będę potrzebować do ewentualnego ugotowania sobie czegoś konkretniejszego na obiad – kupię sama. Najważniejsze, aby rano było mleczko i coś na zrobienie sobie kanapeczki do pracy.
Wyniesienie śmieci – głównie frakcji suchej, Łukasz dzielnie segreguje śmieci, ja oczywiście przy nim również, tyle, że nie wiem, gdzie koło naszego bloku stoi pojemnik na frakcję suchą. Kiedyś, gdy Łukasz wyjechał na tydzień, doczekałam do momentu, kiedy frakcja sucha wyskakiwała mi w domu z kosza za każdym otwarciem drzwiczek od szafki i kiedy już musiała być absolutnie wyniesiona do pojemnika. Tyle, że nie miałam pojęcia, gdzie ten pojemnik stoi, więc aby nie błąkać się po osiedlu z workiem pełnym śmieci, wyrzuciłam wszystko do zwykłego śmietnika, razem z frakcją mokrą. Przyroda mnie wtedy chyba znielubiła, za to, że jej nie szanuję.
Odkurzenie – zazwyczaj to Łukasz walczy z odkurzaczem, więc zadbał o to, abym nie musiała go wyciągać przez najbliższy tydzień.
Wyniesienie słoików i kilku innych rzeczy do piwnicy – generalnie do piwnicy nie chodzę, biega tam Łukasz, zrobił tam swoje porządki, wstawił półki i wszystko ładnie poukładał. Ja bywam w piwnicy raz na kilka miesięcy, dobrze, że w ogóle wiem, która piwnica jest nasza.
Do wczoraj więc Łukasz zrealizował wszystkie punkty swojego biznes planu, zapakował plecak i dopiero wtedy wsiadł ze spokojnym sumieniem do busa.
A ja zostałam razem z całym tym porządkiem za zakupami i cieszę się tylko, że ten tydzień zapowiada się cały wypchany różnymi zajęciami, bo czas szybko mija, kiedy jest się zajętym, więc nie będę miała czasu na nudzenie się i zatęsknienie za Łukaszem na śmierć. :)

Bliskie spotkanie

Tydzień temu byliśmy w teatrze na ostatnim przedstawieniu "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" - fantastyczny jest ten spektakl, a ekipa z lubelskiego teatru Osterwy grała go znakomicie! Obsada aktorów była bardzo trafna, chociaż odkąd obejrzałam ten spektakl po raz pierwszy - 2 lata temu, do zeszłej niedzieli, kiedy zagrali go po raz ostatni - kilka ról w przedstawieniu miało nową obsadę i grali je inni aktorzy. Jednak w niczym to nie przeszkadzało, przedstawienie było wyśmienite.
Co prawda zazwyczaj najbardziej podoba mi się wersja i obsada oryginalna - czytaj: ta, którą widziałam za pierwszym razem. Nie wiem, jak inni, ale przynajmniej ja tak mam, że źle przyjmuję zmianę obsady aktorskiej. Muszę przyznać, że tym razem było podobnie i jeśli o mnie chodzi, to obsada sprzed dwóch lat była idealna, teraz natomiast była tylko bardzo dobra. Trzeba jednak zaznaczyć, że zmieniło się tylko kilka ról, w dodatku tylko te trzeciorzędne. Najważniejsze, że główną rolę zawsze grał Szymon Sędrowski - mój ulubiony aktor z Osterwy i właściwie to ulubiony aktor polski w ogóle. Powiedziałabym nawet, że jedyny mój ulubiony aktor polski.


Jak na ostatni spektakl przystało, zeszłej niedzieli aktorzy dodali odrobinę luzackich żartów, powygłupiali się na scenie i pośmiali.. oj pośmiali! Chwilami śmiali się tak, że nie mogli dalej grać. Zanosili się ukradkiem ze śmichu i próbowali usilnie opanować, aby móc wydobyć z siebie swoją kwestię. Było to świetnym urozmaiceniem spektaklu, a dla nas tym lepszą zabawą, że znaliśmy to przedstawienie na tyle dobrze, aby widzieć co sobie aktorzy dodali do swoich kwestii i kiedy sobie robią żarty.
Najlepszym momentem była scena, kiedy główna bohaterka przychodzi porozmawiać z głównym bohaterem i mówi, że powiedziała gorzką prawdę swojemu chłopakowi. Dla osłody puściła mu ładną piosenkę Natalii Kukulskiej "Im więcej ciebie tym mniej", ja wtedy
szepnęłam Łukaszowi, że szkoda, że nie "Mój tata dał mi psa". A sekundę później Sędrowski, powstrzymując śmiech zerwał się na nogi i powiedział: "Trzeba mu było puścić "Mój dziadek dał mi psa"". Fala śmiechu.
Widziałam ten spektakl trzy razy, Łukasz był na nim dwa razy. Za każdym razem tak samo świetnie się bawiliśmy. Strasznie mi szkoda, że już go zdjęli z afisza. No ale, grają też inne sztuki, a najważniejsze, że Sędrowski gra i to dużo głównych ról.
Dzięki Amelce i jej życzeniu, aby Wróżka Zębuszka przyniosła jej wypuchłe naklejki z Hannah Montana, wylądowaliśmy wczoraj zupełnie niespodziewanie i nieplanowanie w Plazie. Kupiliśmy naklejki w Smyku, znaleźliśmy ładne filiżanki w Home&You, po które postanowiliśmy wrócić po obejrzeniu asortymentu w Almi Decor, ja kupiłam sobie śliczny naszyjnik i kolczyki w Świecie Spinek - moim raju sztucznej biżuterii, rozczarowałam się przy stoisku Inglota, bo nie znalazłam ani jednego ładnego cienia do powiek, chociaż jestem w rozpaczliwej potrzebie, bo wszystkie dyskretne mi się skończyły, a nie napotkałam jak dotąd ani jednego nowego, który by do mnie przemówił i który chciałabym nosić na powiekach. I na koniec zjechaliśmy piętro niżej. Obeszliśmy Almi Decor, gdzie ku naszemu rozczarowaniu nie było ani jednego urzekającego wzoru filiżanek, po czym poszliśmy do Delimy, licząc na znalezienie bezalkoholowych syropów do drinków. Ten temat już nas powoli załamywał, bo w całym Lublinie, w żadnym sklepie specjalizującym się w sprzedaży wyrobów alkoholowych
nie dostaliśmy bezalkoholowej grenadiny i blue curacao. Nie mówiąc już o syropie migdałowym i kokosowym, które są, powiedzmy, miej popularnym składnikiem drinków. A tak mi się zamarzyło, że na imieninach Taty, wieczorem, będziemy raczyć się kolorowymi drinkami w wersji bez- lub alkoholowej. Ostatnią naszą deską ratunku była Delima, mają tam dużo specjałów, które nie pojawiają się w innych lubelskich sklepach, może więc i syropy...?
Zaraz po wejściu do Delimy zgubił mi się Łukasz. Zdążyliśmy tylko przejść przez dział ze słodyczami oraz sprawdzić czy jakaś firma nie wpadła na pomysł paczkowania w zwykłe torebki grudek soli, której poszukujemy bezskutecznie do młynka. Nagle w drodze na dział z sokami Łukasz mi zaniknął. Przeszłam więc przez półki z mnóstwem butelek, nie znalazłam nic co by spełniło moje marzenie o syropie do drinków, poszłam więc na alkohole. Tam zapytałam miłego pana z obsługi, czy mają bezalkoholowy syrop z grenadiny i blue curacao, na co on odpowiedział, że owszem, mają i to w dodatku aktualnie w cenie promocyjnej, ale nie na alkoholach, on mnie jed
nak zaprowadzi i pokaże gdzie. Świetnie! Nie mogłam wprost uwierzyć w swoje szczęście, Delima okazała się strzałem w dziesiątkę! A nie pomyśleli byśmy o niej, gdyby nie zachcianka Amelki!
Pan zostawił mnie przed całą półką z wieloma różnymi syropami, a ja po obejrzeniu całego asortymentu wybrałam dwa, bo tylko dwie ręce miałam i zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu Łukasza. Planowałam kupić 4 rodzaje syropów, ale dla bezpieczeństwa wolałam nie paradować z tyloma butelkami w rękach, a po Łukaszu z koszykiem, jak na złość nie było śladu. Ruszyłam więc z tymi dwoma butelkami, po
jednej w każdej ręce i poszłam najpierw w głąb sklepu, wyjrzałam za półki - no nie ma go. Poszłam więc na alkohole, myśląc, że może widział, jak tam szłam i poszedł za mną i może tam jest nadal i przeszukuje dokładnie póki, ale w alkoholach też go nie było.
Ruszyłam więc w stronę kas, cały czas jednak kręciłam się prawie w jednym miejscu. Doszłam do półek z sokami i... stanęłam dosłownie jak wryta w ziemię, bo zobaczyłam przed sobą Szymona Sędrowskiego we własnej osobie i w zielonej kurtce i jeansach. Zupełnie prywatnie stał sobie przed półką z sokami i się im przyglądał. Ja stałam kilka metrów dalej i przyglądałam się jemu. Byłam tak zaskoczona, że przez moment nie mogłam się ruszyć. Najbardziej mnie zaskoczył fakt, że zobaczyłam Szymona Sędrowskiego i go poznałam. Sama! Ja zazwyczaj nie poznaję nikogo, nawet znajomych, chyba, że mnie zaczepią, albo zaczną mi machać.
A tu zobaczyłam Sędrowskiego i to nawet nie musiałam na niego wleźć, aby zwrócić na niego uwagę.
Moja gapowatość jest winą mojego nieco słabawego wzroku, bo zazwyczaj chodzę bez okularów, zdejmuję je i zostawiam w samochodzie, służą mi tylko do oglądania filmów w kinie i prowadzenia auta. Tym razem miałam na nosie moje nowe okulary, ze świetnie dobranymi szkłami, w których świat był nader wyraźny, a ludzie mieli rysy twarzy! Przyznam, że poszłam do Plazy w okularach po pierwsze dlatego, że świeciło mocne słońce, a zaparkowaliśmy się kawałek dalej, więc szkła z fotochromami świetnie się przydały na te oślepiające promienie. A po drugie w piątek poszłam na zakupy bez okularów i szukając soków musiałam patrzeć na rysunki owoców, bo aby przeczytać literki musiałam być tuż pod półką. Postanowiłam więc ułatwić sobie życie i tym razem pójść na zakupy w okularach.
Stałam więc kilka metrów od Sędrowskiego, z tymi dwoma butelkami w rękach i gapiłam się na niego, a przez moją głowę przelatywał tabun myśli w stylu: "Niemożliwe, że to on! Przecież ja bym go nie poznała!", "Jak to możliwe, że go poznałam?", "To Szymon Sedrowski! Na pewno go poznałam!".
Przez tą - dłuższą z resztą chwilę zdążyłam się mu przyjrzeć na tyle dokładnie, że stwierdziłam, że to na pewno on, chociaż wygląda w rzeczywistości na niższego i ma jaśniejsze włosy niż
na scenie. Najbardziej charakterystyczne dla niego są rumieńce na policzkach, a ponieważ chłopak w Delimie też takie miał, musiał więc być Sędrowskim. Z wielkim zdumieniem przyjęłam więc do wiadomości, że oto pierwszy raz w życiu poznałam prawie że na ulicy kogoś znanego mi tylko ze zdjęć i sceny teatru.
Aaaa! Gdzie jest Łukasz! Jak to możliwe, że nie mogę mu się pochwalić, że tym razem nie musiał mi pokazywać go palcem! Już raz Sędrowskiego widzieliśmy - na ulicy pod teatrem. Dosyć dawno temu, może z półtora roku. temu Zupełnie wtedy na niego nie zwróciłam uwagi, ale też nie byłam jeszcze wtedy jego fanką. Łukasz mi go pokazał, i jeszcze musiał powiedzieć mi kogo mi pokazuje, bo przecież ja go nawet nie poznałam, teraz nie pamiętam nawet za dobrze całej sytuacji. Od wtedy jednak moja sympatia do Sędrowskiego wzrosła na tyle, że zaczęłam żałować, że nie pamiętam, jak go widzieliśmy w wersji prywatnej.
A tu proszę - Sędrowski na zakupach! A ja stoję i się gapię na niego!
W międzyczasie Sędrowski zdążył zauważyć, że stoję i wpatruję się w niego, podniósł głowę i spojrzał na mnie. Ja w tym momencie już całkiem zgłupiałam, bo najpierw przemknął mi przez głowę pomysł, aby podejść i go zagadnąć, a potem zdałam sobie sprawę, że wpatruję się w niego, jak sroka w gnat i muszę wyglądać co najmniej idiotycznie, może więc nie będę się bardziej pogrążać i po prostu sobie pójdę. Sędrowski chyba stwierdził, że musiałam go rozpoznać, bo miał taki wzrok, jakby się spodziewał, że zaraz się do niego odezwę. Ja jednak już powzięłam decyzję, że to nie za ładnie zaczepiać człowieka w sklepie, kiedy chce sobie spokojnie wybrać sok, poza tym nie miałam w zanadrzu żadnego scenariusza, co mogłabym powiedzieć, a byłam dodatkowo w takim szoku, że obawiałam się, że nie wydobędę z siebie żadnego składnego zdania. Miotnęłam się więc, aby uciec i zrobiłam tył zwrot. Chyba to wyglądało jeszcze głupiej, zwłaszcza, że sekundę później uświadomiłam sobie, że przecież ja zmierzam w przeciwnym kierunku i muszę zwrócić, minąć Sędrowskiego i poszukać Łukasza przy kasach. Nie wiem doprawdy dlaczego uparłam się, aby przejść do kas tą konkretną alejką, mój ogłupiały mózg był chyba za bardzo skołowany, aby wpaść na tak proste rozwiązanie, jak przejście alejką obok. Zawróciłam więc ponownie i nie mogąc powstrzymać uśmiechu, bo już ta sytuacja zaczęła mi się
wydawać komiczna, poszłam w stronę Sędrowskiego. Popatrywałam jeszcze na niego, chcąc się upewnić czy to na pewno on, ale musiał to być on, bo miał już taką minę, jakby doskonale wiedział, co jest grane. Minęłam go z rzekomą godnością i przeszłam do kas.
Na moje nieszczęście, pod kasami Łukasza też nie było, zawróciłam więc - zupełnie, jak to się robi, kiedy na drodze nie stoi nikt sławny, kto może nabrać podejrzeń, że kręci się koło niego wariatka - i
tym razem przeszłam za jego plecami, minęłam go po raz kolejny w drodze powrotnej do mojego punktu wyjścia, rzucając również ukradkowe spojrzenia. Uśmieszek z twarzy mi nie schodził, nie wiem czy Sędrowski spojrzał w moją stronę czy nie, ale lepiej, aby tego nie robił, bo moje zachowanie nie świadczyło najlepiej o mojej inteligencji w owej chwili.
Poszłam kręcić się dalej, ale w miejscu niewidocznym dla Sędrowskiego i wyciągnęłam komórkę, aby zadzwonić do Łukasza, niechby mnie znalazł sam, bo ja schowana za półką z moimi syropami do drinków nie zamierzałam się już bardziej wygłupić. Jak na złość moja komórka w Plazie nie ma zasięgu. Wychynęłam zza półki i stwierdziłam z ulgą, że aktor poszedł gdzieś sobie, więc mogę wyjść i kontynuować swoje nieudolne poszukiwania Łukasza.
Łukasz znalazł się sam chwilę później i gdy tylko mnie zobaczył od razu z daleka przybrał minę pod wezwaniem "Widziałaś?!" - nie wątpiłam, że on Sędrowskiego już widział, a że wie, że to mój ulubiony aktor, to oczywiście chciał mi go pokazać. Uświadomiłam Łukaszowi, że tak WIDZIAŁAM i że nawet sama poznałam, kogo widzę i jeszcze zrobiłam z siebie głupka.
Ruszyliśmy razem na dalsze zakupy, a że sklep jest nie za wielki, to zobaczyliśmy jeszcze Sędrowskiego przy stoisku z wędlinami. Poszliśmy do kasy, aktor zniknął nam z oczu, ja profilaktycznie chowałam się w głąb między półki, aby już więcej nie widział mnie i mojej kompromitującej miny.
Pod kasą Łukasz zaczął mi mówić, że powinnam była podejść i zagadać. No niby tak, ale jakby widział moje zdumienie i całą sytuacją, to by tak nie mówił. Mogło mi to nie wyjść najlepiej przy tak znikomej liczbie pracujących szarych komórek, które zostały dramatycznie przetrzebione i znokałtowane niespodziewanym widokiem Sędrowskiego.
Pech chciał, że Sędrowski wyszedł ze sklepu kasą ze stoiska alkoholowego dokładnie w momencie, kiedy i my odeszliśmy od kasy. Wybieraliśmy się na piętro, aby kupić w Home & you filiżanki. Popatrzyliśmy jeszcze jak aktor idzie do stolików z lodami obok Delimy, mój mózg wykazał pierwsze objawy aktywności i sięgnęłam do torebki po telefon komórkowy, aby zrobić mu fotkę, ale Sędrowski zdążył już przejsć przez lodziarnię na wylot i wskoczył na ruchome schody. Spojrzał przy tym w naszym kierunku, więc ja pospiesznie schowałam telefon i udałam, że jestem pogrążona w rozmowie z Łukaszem. Mimo całego zażenowania odczekaliśmy chwilę i też weszliśmy na ruchome schody, jechaliśmy za nim, rozmawiając oczywiście o nim, przy czym dopiero dzisiaj zastanowiło mnie czy on tego nie słyszał. Głupio tak gadać o kimś, kto stoi 4 metry przed nami i słyszy... Po ostatniej jeździe busem mam doświadczenie w gadaniu w miejscach publicznych zbyt głośno.
Sędrowski zszedł ze schodów i skręcił w prawo, na chwilę przystanął z telefonem w ręce, a ja pchnęłam Łukasza w lewo, aby już nie musieć przeparadowywać przed nosem aktora.
Kupiliśmy pomarańczowo-czerwone filiżanki w
Home & you i pojechaliśmy do rodziców. Łukasz suszył mi głowę, ze mogłam podejść do Sędrowskiego i zagadać, a ja mu tłumaczyłam, że nie ładnie jest zaczepiać ludzi w sklepach.
Przeżywałam jednak to spotkanie cały wieczór i najbardziej byłam zdumiona faktem, że sama poznałam Sędrowskiego! To jest - jak na mnie - zadziwiający wyczyn.
Sławni ludzie nie robią na mnie wrażenia, nie ekscytuję się ich widokiem, z resztą, nawet ich nie wypatruję.
Jak do tej pory -jedyną
sławną osobą, którą chciałam zobaczyć na żywo, co się udało i z czego się straszliwie cieszyłam - był John Irving, mój ukochany pisarz, który zajechał do Polski promując swoją ostatnią książkę, a my zajechaliśmy do Warszawy aby pójść na spotkanie z nim. Podpisał mi książkę, a nawet trzy, bo wysłałam z dwoma pozostałymi Agę i Łukasza, uścisnął mi rękę i powiedział "Thank you!". Długie i dużo znaczące zdanie, z którego Łukasz nabijał się potem miesiącami. Ja oczywiście, sierotka, zamiast zagadać do Irvinga, a mogłam, mój angielski jest płynny, nie powiedziałam nic więcej poza swoim
Thank you!" i poszłam.
Jak widać mam doświadczenie w nie-zagadywaniu do moich sławnych idoli. Z resztą rozpoczęłam ćwiczenia w doskonaleniu tej umiejętności już dawno, bo w początkach podstawówki, kiedy to naszą szkołę odwiedził Stanisław Mikulski. Na spotkaniu z nim były starsze dzieci, od czwartej klasy wzwyż, a ja - pierwszoklasistka chyba, zostałam wkręcona na imprezę przez mamę, która dała mi bukiet goździków i postawiła w drzwiach sali gimnastycznej, gdzie było całe zgromadzenie. Mikulski poopowiadał o swojej pracy, filmach, czymś tam jeszcze, po czym dawał autografy, a dzieci dawały mu kwiatki. W tym momencie miałam pójść i ja z tymi goździkami po autograf, wyzwanie mnie jednak przerosło i się rozpłakałam. No i zwiałam. Mama jednak mnie przyprowadziła na salę z powrotem, dbając, abym nie przegapiła takiej okazji i gdzieś na końcu kolejki podeszłyśmy do Mikulskiego. Ja cała zapłakana, chlipiąc! Pamiętam, że Mikulski wyglądał na delikatnie zdziwionego moimi łzami i zapytał czy jest taki straszny. No, jakby to powiedzieć... Niechby nie brał tego zbyt osobiście.
Uważam więc, że od tamtych czasów i tak zrobiła pos
py, bo teraz nie płaczę na widok swojego ulubionego sławnego aktora. Może kiedyś dojdę do takiej wprawy, że nawet zacznę do niego mówić, jednak nie wszystko na raz! One step at the time.