środa, 27 lipca 2011

Kolejne cięcie

W piątek po pracy poszłam do fryzjera. Byłam w desperacji i musiałam już uciec się do pomocy specjalisty, bo jak nie od włosów, to chyba musiałabym pójść do jakiegoś od głowy.
Zapuszczam te kłaki z zacięciem, od ostatniego obcięcia na krótko w grudniu ale za to bez efektów. Chodziłam do fryzjera koło naszego bloku, ale po kilku wizytach przestałyśmy się z tą panią rozumieć. Obcięła mnie w grudniu tak dziwacznie, że włosy mi się nie układały potem przez długi czas. Miałam bardzo kiepsko na czubku obcięte, jakoś wycieniowane czy wypazurkowane, w każdym razie powodowało to, że warstwa dłuższych włosów była nad warstwą krótszych i przez to się wyginały w cały świat. Przyklepywałam to na żel przez długie tygodnie i jakoś doczekałam, kiedy mi to odrosło. W międzyczasie dół trzeba było podcinać, aby się to jakoś układało. No i co? Za każdym razem laska tachała mi włosy z rozmachem, cieniowała i potem musiałam to wyrównywać sobie sama, w miarę, jak mi włosy odrastały i to cieniowanie sprawiało mi problemy przy układaniu. Po chyba 3 podejściach postanowiłam, że więcej nie pójdę do niej, będę czekała, że mi włosy urosną i jakoś przetrwam tą fazę wieśniaczą. Szło mi dobrze dopóki nie doszłam do etapu, kiedy włosy zaczynają żyć własnym życiem i nie da się ich okiełznać. Wtedy dorwałam się do nożyczek i zaczęłam je sobie sama poprawiać. Moje kiepskie doświadczenia z fryzjerami doprowadziły mnie już do takiej ostateczności.
Podcinałam sobie je po trochu przez kilka dni. Niewiele to dawało, chociaż przyznam, że coś dawało. Z przodu przypinałam włosy spinką, zaczesane do góry, aby się nie wywijały.
W łikend Mama zapytała mnie, co ja mam z tym obcinaniem i jak ja chcę aby mi te włosy odrosły, skoro ciągle je podcinam. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że faktycznie coś z tym obcinaniem mam, coś bliżej niesprecyzowanego, aczkolwiek kompulsywnego, co pcha mnie do wycinania sobie niesfornych kosmków. Zastanowiło mnie, czy mam się już tym martwić i zacząć się leczyć, czy może dam radę sama oderwać się od nożyczek?
Na drugie pytanie odpowiedź brzmi: nie wiem. Cudem chyba.
Lepsza akcja jednak była w zeszłym tygodniu, kiedy nawiedził nasz pokój w pracy jeden kolega, który ma zwyczaj bezpardonowego komentowania mojego wyglądu. Ogląda mnie zazwyczaj od góry do dołu, po czym mówi coś w stylu: nawet ładne masz to, czy to mi się nie podoba. Znieczuliłam się na te komentarze i zazwyczaj puszczam je mimo uszu. Ale ostatnio obejrzał mnie, po czym zapytał: co ci się stało we włosy?
No na to już się zagotowałam! Ja tu się staram zamaskować moją fazę wieśniaczą, podpinam je spinką, zbieram jak mogę, prostuję, wyciągam na szczotkę, a ten mi tak dojechał! No ale cóż, w zasadzie to nie mogłam się za bardzo dziwić, naprawdę miałam nieszczęśliwe coś na głowie, co nie można było nazwać fryzurą. Gryzło mnie to przez 2 dni, po czym nie wytrzymałam i w piątek wyszłam z pracy z mocnym postanowieniem pójścia do pierwszego lepszego fryzjera, jaki się popadnie na drodze z pracy do domu. Zakładów jest sporo, dwa z nich spalone już od dawna, no ale jest w czym wybierać.
Poszłam więc do zakładu, o którym dawno temu mówił mi Łukasz. Spotkał kiedyś kolegę wychodzącego od tego fryzjera, który zachwalał, że jest to bardzo dobry, popularny i mający renomę zakład. A że Darek o włosy dba, ma bujną czuprynę i zawsze ładnie obciętą, więc postanowiłam i ja zaryzykować. Przyjęli mnie z marszu, bo akurat jakaś klientka spóźniła się o godzinę (to tak można?). Obcinała mnie chuda blondynka, bardzo delikatna i bardzo serio podchodząca do sprawy.
Zastosowała nowatorskie cięcie, jak na moje włosy – dolna warstwa minimalnie krótsza, aby górna pod ciężarem opadała prosto i nie wyginała się. I chociaż spierałam się z nią, czy to zda egzamin, pozwoliłam jej na taki eksperyment. Już w Sb układając włosy przekonałam się, że to obcięcie sprawdziło się, włosy faktycznie nie wywijają mi się już i łatwo się je układa. No i nie wyglądam już jak wypłosz! Podobno nie widać za bardzo różnicy, no ale w końcu nie skracałam ich, bo przecież zapuszczam… Za jakąś dekadę mi urosną… :)
No i przy takim obcięciu nie mam szansy na poprawienie sobie czegokolwiek, bo mogę sobie co najwyżej zepsuć.

wtorek, 19 lipca 2011

Łikendowe opalanie

Spędziłam łikend u rodziców. I wyjątkowo – po raz pierwszy odkąd się wyprowadziłam, czyli od prawie 4 lat – zanocowałam nawet u rodziców.
W obydwa dni leżałam plackiem na trawniku przed domem i opalałam się. Głównie w niedzielę, bo w sobotę szybko przyszły chmurki i opalanie skończyłam koło 14tej. W niedzielę za to byłam twarda, wykorzystałam słońce maksymalnie.
W domu byłyśmy same z Mamą. I Babcią, która niestety nie jest już towarzystwem, a tylko wymaga opieki. Zwierzaków nie liczę, chociaż pies chodził za mną, jak cień. Chyba z braku Kamisio przerzucił się na mnie. Wystarczyło, że się ruszyłam, już podążał moim śladem. Nawet wyjątkowo nie kichałam na niego, ale to pewnie zasługa leków przeciwalergicznych, którymi się zabezpieczyłam przed nim. Normalnie to po pół godzinie u rodziców kicham i prycham, oczy mnie swędzą i cierpię katusze.
Fajnie było. Mama prała, ja wieszałam i zbierałam pranie. Najadłam się malin prosto z krzaczka, trochę posprzątałam, przeczytałam prawie całą książkę, wysłuchałam całego słuchowiska „Nowy wspaniały świat” i obejrzałam pół filmu „Lucky number Slevin”.
Początkowo miałam pojechać na opalanie w sb. Łukasz w pt miał wieczorem spotkanie ze znajomymi z pracy i wrócił w środku nocy. Oczywiście w Sb leczył kaca. Nie wiem, jak długo, bo mnie nie było, ale zapowiadało się, że zajmie mu to większą część dnia. Więc zapakowałam bikini, krem do opalania i książkę i pojechałam do rodziców. Słońce mi zrobiło psikusa i w połowie dnia przestało świecić, ale tak było fajnie, że wcale mi to nie przeszkadzało. Zajęłam się sprzątaniem z Mamą i molestowaniem jej, że teraz ja jej pomaluję włosy. Łukasz żył, kac mu minął po południu i wrócił do krainy żywych.
Wieczorem zadzwoniłam z informacją, że śpię u rodziców. To Łukasza mocno zdumiało i nawet nie uwierzył mi, myślał, że dzwonię spod bloku i tylko tak żartuję. Ale ja nie żartowałam, właśnie miałyśmy z Mamą plan na wypicie Martini i wieczorny relaks. Łukasz w końcu mi uwierzył, ale wymagało to dłuższej perswazji i tłumaczenia, że nie, nie żartuję, naprawdę będę spała u rodziców.
Rano zerwałam się z łóżka o 7.30 gotowa do opalania, bo słonce świeciło, jak szalone od 5tej chyba. Mniej więcej od tej godziny Łukasz był na rowerze. Zaliczył już Zalew Zemborzycki i kiedy do niego napisałam SMSa był już na dworcu PKP. Przyjechał więc do nas na śniadanie. Posiedział chwilę, po czym pojechał, a ja wypełzłam na swoją ulubioną miejscówkę: trawnik przed domem i zajęłam się opalaniem. W końcu to było głównym celem mojego łikendu.
Opalałam się już tydzień wcześniej, też w łikend i też w obydwa dni, wtedy w domu był tylko Tata dla odmiany. Mama pojechała do Babci do Kielc, a Kamisio i ja zajmowałyśmy się tą Babcią. Po sobocie Łukasz stwierdził wtedy, że opaliłam się bardziej z tyłu, więc w ndz twardo opalałam przód. Efekt był taki, że w ndz wieczorem okazało się, że mam przypieczony na brązowo-różowo przód, a tył taki sobie lekko opalony. W ten łikend więc opalałam bardziej plecy. Efekt jest taki, że mam spoko przód i przypalony na brązowo-różowo tył. Słowo daję, że stara jestem, ale rozumu mi nie przybywa.

Nie ma to jak natura

Jakiś czas temu Just poleciła mi farby ziołowe do malowania włosów Venita Henna. Dosyć długo zbierałam się do ich wypróbowania, ale kiedy pod koniec zeszłego roku zamalowałam moje pasemka, postanowiłam sięgnąć po ten wynalazek.
Just hennę bardzo sobie chwaliła. Najpierw tych farb ziołowych używała jej Mama, potem i Just się na nie przerzuciła. Już po kilku miesiącach miała dużo mocniejsze włosy.
W styczniu więc kupiłam sobie hennę Vinity i wypróbowałam. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tą farbą pod każdym względem. Nakłada się ją prosto z tubki, z niczym jej nie trzeba mieszać, po prostu otwierasz tubkę i wyciskasz na włosy, rozprowadzasz metodą i po krzyku. Nie ma amoniaku,ani utleniaczy, więc nie niszczy włosów, nie szczypie w skórę głowy. Za to ładnie pachnie i nie farbuje skóry głowy prawie wcale. Włosy natomiast farbuje pięknie, a co najlepsze – zostawia je gładkie i błyszczące.
Po nałożeniu trzeba nałożyć foliowy czepek, albo zawinąć włosy w folię, nałożyć ręcznik i trzymać w cieple około godziny. Ciepło aktywuje farbę. Potem się ją spłukuje bez problemu i nawet przy kolejnych myciach woda z włosów jest mniej zafarbowana, niż po zwykłych chemicznych farbach.
Po kilku miesiącach malowania tylko henną, miałam gładkie i lśniące włosy i zaczęłam się zastawiać po co w ogóle są odzywki do włosów? Po umyciu miałam tak samo gładkie włosy bez nałożenia odzywki, jak i po odżywce. Przestałam więc stosować odzywki i tylko czasem stosowałam szampon 2 w 1 – od razu z odżywką.
Dziwiłam się tak przez kilka tygodni do czasu, kiedy musiałam zamalować te nieudane pasemka i nagle moje włosy zostały potraktowane 2x farbą chemiczną. I wtedy zrozumiałam, że po takim zabiegu odżywka jest konieczna, bo bez niej nie daje się w ogóle rozczesać tego kołtuna z siana, jakim stają się włosy.
Wracam do henny. Mam gdzieś te farby chemiczne, tylko mi zniszczyły włosy. Teraz znów będę musiała czekać ładnych kilka, czy kilkanaście tygodni zanim będą takie gładziutkie i mięciutkie i lśniące.

Skąd się biorą muszki owocówki

Mamy w pracy takiego małego kwiatka, który je muchy. Ma długie wąskie listki z mnóstwem wystających pypków, na końcu których ma klej. Jak siądzie na nim owad, to się przykleja, a kwiatek zwija listek w trąbkę i zjada robaczka. A może nawet nie zwija listka, tylko wysysa z muszki sok… Przykleja ją jednak do siebie na pewno.
Kwiatka zostawił nam Darek, który wyemigrował do Warszawy. Kwiatek ogólnie jest zielony (aktualnie sczerwieniał nie wiedzieć czemu) więc robi sobie fotosyntezę i sam się żywi. Czasem jednak łapie jakąś mikro muszkę i potem tylko leży na listku jej truchło. Muszki jednak latają tylko w lecie, wiadomo w zimie owad nie jest w stanie sprostać naszemu klimatowi. Od jesieni kwiatek wiec jest zdany wyłącznie na fotosyntezę i musi sobie radzić sam.
Jakiś czas temu , na wiosnę, chcieliśmy kwiatka dożywić i dać mu muszkę do zjedzenia. Ale wtedy akurat nie było żadnych muszek, nic nie fruwało, a już tym bardziej na wysokości 8go piętra. Wpadliśmy więc na pomysł, aby wyhodować sobie muszkę owocówkę. Zazwyczaj owocówek jest wszędzie pełno, wystarczy zostawić niedojedzone jabłko, a już następnego dnia roi się koło niego od muszek.
Założyliśmy więc hodowlę, koleżanka poświęciła na to dwa plasterki swojego pomidora.
I wtedy Karol zainteresował się, skąd się w ogóle biorą muszki owocówki?
No faktycznie, pytanie jak najbardziej na miejscu, wszędzie ich pełno, ale w zasadzie to nie wiadomo skąd one przylatują…? Wiadomo, że się rozmnażają błyskawicznie, ale te pierwsze przecież muszą skąd się wziąć, inaczej nie miało by co się rozmnażać.
Zaczęliśmy ten temat zgłębiać. Pierwsze co się robi, kiedy jest jakieś pytanie, to oczywiście wujek Google. Zapytałam więc Google, skąd są muszki owocówki i najpierw przeczytałam na wikipedii zdumiewające informacje o tym, że –cytuję:
„Owad ten jest też jednym z pierwszych zwierząt wykorzystywanych w bioastronautyce – od 1952 w lotach balonowych w górne warstwy atmosfery – i pierwszym zwierzęciem umieszczonym przez ludzi w przestrzeni kosmicznej (20 lutego 1947).”
Następnie trafiłam na dwa fora, na których ktoś już to pytanie zadał.
Forum 1

Forum 2

I tu zaczęła się zabawa! Fora były krótkie, za to bardzo treściwe i tak komiczne, że prawie się popłakałam ze śmiechu! Ludzie to mają fantazję!
Od pytania o trywialną rzecz: skąd się biorą muszki owocowe, forumowicze wysnuli teorię ewolucji, teleportacji, innym wymiarze.
Niektórzy robią też eksperymenty typu zostawiają owoc w zamkniętym szczelnie słoiku i sprawdzają po kilku dniach czy w środku są muszki. Jeśli są, to… dziwne, bo przecież przez zamknięty szczelnie słoik nie mogły przeniknąć. Eksperymenty są świetne, podziwu godna kreatywność ciekawskich. Az sama nabrałam ochoty na jakiś eksperyment. Przypomniało mi się z sentymentem, jak to w podstawówce robiło się eksperymenty – nie tylko w szkole, na chemii czy fizyce, ale i w domu. Każdy chyba przerobił kryształki soli na nitce…
Najlepsze było jednak to drugie forum – kiedy je czytałam, śmiałam się na głos! Poszli już po całości. A komentarze, przygadywania i Lektura, aż miło! Opowieść o tajemniczym gatunku mrówek, które teleportują swoją Królową Matkę pełną jaj do większej komnaty jest zadziwiająca. Może i faktycznie coś w tym jest, ale cokolwiek by to nie było, samo czytanie tych forów dostarczyło mi tyle radości, że już na dalszy plan zeszło zagadnienie mrówek-teleportówek i muszek owocówek pojawiających się znikąd i bez ostrzeżenia.

Testy wytrzymałości cierpliwości

Ciąg dalszy wieści z pola bitwy.
Tata wybrał się do mechanika, aby umówić się, kiedy można mu podstawić samochód do warsztatu.
Mechanik popytał, co Tata już wymienił i kiedy usłyszał, że czujnik temperatury, zapytał czy wymienione są obydwa czujniki. To przypomniało Tacie, że w samochodzie są dwa czujniki temperatury, a w Oplu był wymieniony jak dotąd jeden. Jest jeszcze jeden, gdzieś przy chłodnicy, który włącza wiatrak, jeśli temperatura silnika przekroczy ileś tam, może 95 stopni. W każdym razie ten działa zazwyczaj w korkach, kiedy nie ma przepływu powietrza, które samo ma właściwości chłodzące.
Tata kupił więc drugi czujnik i wczoraj usilnie działał przy aucie.
Najpierw robił testy, a zależało mu na tym, aby samochód zgasł. Samochód więc chodził sobie na podwórku, grzał się, Tata nawet rozważał opcję pogrzania go suszarką do włosów, ale samochód jak na złość nie chciał zgasnąć. Potem jeździła nim po mieście Kamisio, która akurat miała coś do załatwienia. Oczywiście Tata poinstruował Kamisio, co ma zrobić, jak jej samochód zgaśnie. Kiedy mi to Mama opowiedziała, zapytałam, czy instrukcja brzmiała: „Zjedź na pobocze, chodnik lub najbliższy pas zieleni, zanim jeszcze samochód straci rozpęd”. W sumie to nie dowiedziałam się, jakie też były te instrukcje, ale chyba nie odbiegały za daleko od tej mojej wersji. W zasadzie to trzeba dawać instrukcje do jeżdżenia tym samochodem na zasadzie: jak jeździć najbezpieczniej i najmniej narażać się na uszczerbek na zdrowiu lub życiu w przypadku zaśnięcia auta. Pierwsza zasada powinna brzmieć: jeździj zawsze przy prawej stronie jezdni, aby w razie, jak auto zgaśnie, być blisko pobocza, chodnika lub trawnika.
Kamisio w każdym razie była na mieście i wróciła sama, bez holowania. Samochód nie zgasł. Jak na złość, skoro Tacie na tym zależało. A chyba chciał wtedy wymienić ten czujnik i zobaczyć czy zapali. Nie wiem tylko kto tu kogo testował, czy Tata testował samochód, czy samochód testował Tatę, np. pod kątem wytrzymałości... na złośliwość rzeczy nieożywionych. Dodam: a wkrótce martwych, bo jak ten rzęch nie zacznie współdziałać, to go ukatrupię chyba. I oddam na złom.
W końcu więc Tata zrezygnował z testów i wymienił czujnik i… i wtedy mu samochód zgasł. :P
No ja już nie mam nic do dodania w tym temacie. Tata zdaje się też nie, bo już umówił mechanika, kiedy mu podstawi do warsztatu auto. Ciekawe co ten mechanik wymyśli.

Astra 1 - zabytek

Synek Ewy zna się bardzo dobrze na samochodach. Ma to po Mamusi.
Maluch ma 4 latka, no niecałe 5, a o samochodach wie już tyle, że niejednego dorosłego by zagiął. Jego wiedza z resztą jest systematycznie poszerzana, bo już od jakiś 2 lat mały rozpoznaje na drodze prawie wszystkie auta. Chyba nauczył się je rozpoznawać wcześniej, niż nauczył się mówić, bo czasami mam wrażenie, że ten maluch ma w głowie taką skrytkę z informacjami o modelach i markach aut.
Rozmawiając z nim, ja czuję się trochę, jak ignorant i często jestem w kropce i nie wiem, co małemu mam odpowiedzieć na jego bardzo rzeczowe pytania.
Najlepsze jest to, że jak Marcel kogoś poznaje, to zawsze pyta o to, jaki ma samochód. Taki ma zwyczaj, zupełnie zwyczajna rzecz, prawda? Imię, może być nazwisko, ale musi być samochód.
Ewa opowiedziała mi dzisiaj, o wczorajszej rozmowie z małym. Ewa ma potrzebę pochodzenia do klubu fitness. Zastanawiała się, jak to zrobić, skoro zaraz po pracy odbiera synka z przedszkola. Zaproponowałam jej, że mogę ja po pracy z nim zostać chwilę. Klub jest niedaleko pracy, potrzebne jej tylko pół godziny, karnet ma 10 wejść, wiec to nie dużo.
A jeszcze bliżej pracy i przedszkola jest wypróbowany plac zabaw, na który czasem Ewa wysyła małego, a my siadamy na ławeczce przy piaskownicy i plotkujemy. Ewa zezuje na Marcela, który bryka po tych drabinkach na placu zabaw, jak mała małpka. Nie ma więc problemu, możemy z Marcelem pobrykać po tym placu zabaw, zanim Ewa wróci z klubu.
Ewa więc wczoraj zapytała Marcela czy czasem mogłaby go odebrać ciocia (tfu! Żadna ciocia ale Ewa tak mnie tytułuje) Justynka. Marcel odparł na to, że tak, może. Po czym po chwili zapytał: a jaki ona ma samochód? Ewa odpowiedziała, że Opla Astrę. Na co mały zapytał jej: 2,3 czy 4?
Na to już Ewa zgłupiała i zabrakło jej odpowiedzi, ale z pomocą pospieszył jej mąż, informując małego szpiega, że 1. No pewnie, takie truchło, to tylko może być 1.
Marcel na to z entuzjazmem: 1? On jeszcze nie widział 1!
No i pewnie nie zobaczy, bo przecież nie jeździ! Ale ta rozmowa mnie tak rozbawiła! Mam tak stary samochód, że nawet dziecko takiego nie zna. Chociaż z drugiej strony mnóstwo jest takich jedynek na polskich drogach. Widocznie to taki rupieć, że nawet sobie nim mały nie zawracał głowy.Ale nie powiem, trochę to nawet było miłe, że dziecko się rozentuzjazmowało moją Astrą 1.
Ewa skomentowała to tak, że Mały ma chyba w głowie olej napędowy. Może i olej mu w głowie, samochody na pewno.:)

Sweterki

Kamisio jakiś czas temu kupiła sobie sweterki rozpinane na allegro. Bardzo fajne, taniutkie, bardzo dobrze się noszą. Kupiłam sobie i ja takie. Ostatnio jednak brakuje mi jeszcze z dwóch kolorów, bo nie mam za bardzo co zakładać do różowych, czy fioletowych rzeczy. A są bardzo fajne na lato, bo to jest taka trochę sznurkowa dzianina, nie wełniana, nie są więc gorące, ale takie w sam raz, cieniutkie na lato.
Przepatrzyłam więc tą aukcję i postanowiłam sobie zamówić jeszcze jakiś. Zapytałam też Joli czy nie chce jakiegoś, ale Jola długo się wahała i namyślała. Ja równie długo nie zamawiałam, bo jakoś ostatnio wykosztowałam się i nie mam z czym szaleć. No i tak sprawa tkwi w zawieszeniu, ale nadal jest aktualna, ja cały czas zamierzam sobie jakiś sweterek dokupić.

I dzisiaj w kuchni odbyła się taka rozmowa między Jolą a mną:
Jola: Kupiłaś już te sweterki na allegro?
Ja: Jeszcze nie, bo trzeba za nie zapłacić…
Jola: To jak będziesz kupować, to daj znać, kupiłabym sobie biały. To pewnie nie będzie bardzo biały.
Ja: Mam biały i w nim nie chodzę. Jest bardzo biały.
Jola: A dlaczego w nim nie chodzisz?
Ja: Bo mi do niczego nie pasuje.
Jola: To po co kupiłaś?
Ja: Bo wydawało mi się, że mi będzie pasował.
Jola: To jak nie chodzisz, to ja go od ciebie odkupię.
Ja: To wtedy dopiero mi będzie do wszystkiego pasował!

To sama prawda.
Pozbywanie się ubrań jest trudnym zadaniem i zawsze potem się na człowieku (czytaj: kobiecie) mści. Nie ma to jak stara szafa, do której można wszystkie rzeczy nieużywane odłożyć. Nie można jednak mieć starej szafy w bloku, no chyba, że ma się iście królewski metraż. Ja póki co raz tylko oddałam pudło ubrań do sprzedania, Łukasza Mama obróciła je w wymierny zysk. Ale w zasadzie to teraz mi dwóch bluzeczek szkoda i od tej pory już nie pozbywam się ubrań lekką ręką. Za to wywożę do rodziców do starej szafy. Niektóre z dedykacją, że jeszcze po Ne wrócę, niektóre po prostu, bo nie chodzę, nie lubię, nie podobają mi się, są niemodne i nie zamierzam ich więcej na siebie założyć.
Są takie ubrania, które są ponadczasowe i się nie starzeją. Można je nosić w nieskończoność. I nie mówię tu tylko o podkoszulkach, których nie widać, więc nie muszą być modne. Niektóre koszule czy żakiety, spódnice, czy nawet klasyczne spodnie. Dają radę przez wiele sezonów.
Ale są takie ubrania, których po jakimś czasie już nie da się nosić, aby nie wyglądać biednie. Są takie tkaniny, które były modne, ale już od dawna nie są i nikt już nic z nich nie szyje, a jeśli ktoś je zakłada, to wygląda w nich… właśnie, jakby wyjął to ze starej szafy. Są takie fasony czy wzorki, które się przestarzały i nie da rady ich teraz nosić, choćby nie wiem co. Takie ubrania mogę sprzedać czy oddać do kontenera PCK bez żalu. Wiem, ze ich więcej nie założę. Np. bluzki tekstylne sprzed jakiś 10 lat. Teraz wyglądają śmiesznie, a kiedyś były takie modne. Swetry. O rany, jak ja niecierpię swetrów, takich grubych.

Ostatni remanent w szafie zrobiłam jakiś miesiąc temu. A zbierałam się do niego chyba z pół roku! Zrobiłam go w końcu głównie dlatego, że nic mi się już nie mieściło w szafie, a cześć rzeczy leżało odłogiem i wcale ich nie nosiłam, wiec tylko zabierały miejsce. Wywiozłam do rodziców stertę ubrań, jakby Tata to zobaczył to pewnie by załamał ręce. W starej szafie też już się w zasadzie nic nie mieści. O dziwo wielkiego luzu w mojej szafie nie przybyło od tego wywożenia rzeczy nieużywanych. Trochę tylko porządek zapanował. Ale co? Miałam do upchnięcia już następne, czekające w kolejce na miejsce w szafie. Siostra też zrobiła porządek w swojej szafie, a ona rozstaje się z ubraniami bez sentymentu na zasadzie - nie noszę rok, to wywalam. Ma to więcej sensu, niż moje odkładanie na święte nigdy. Kiedy więc Kamisio wywaliła dwa wory ubrań, ja przygarnęłam jakąś 1/4 tego asortymentu, bo są one bardzo śliczne i bardzo mi pasują. Przyjechałam do domu z siatą ciuchów, na co ręce załamał Łukasz i zapytał mnie gdzie niby ja zamierzam to trzymać, skoro płaczę, że już mi się ubrania do szafy nie mieszczą. W odpowiedzi na ten, jakże przemawiający do rozsądku argument, ja wypatroszyłam moją szafę i wywiozłam do rodziców swoje dwa worki ciuchów.
Chwilowo mam spokój. W szafie się mieszczę ze swoimi ubraniami, więc póki coś mi nie przybędzie, albo moda drastycznie się nie zmieni, nie muszę nic porządkować i wywalać.

sobota, 16 lipca 2011

Sezon weselny w toku

Sezon weselny w tym roku rozpoczął się w maju, wyjazdowym weselem pod Krosnem. I w zasadzie to nie zanosiło się na więcej niż to jedno wesele. Myślałam, że na tym się nam sezon weselny zakończy. A tymczasem dostaliśmy jeszcze 2 zaproszenia na wesela na sierpień i za niecałe 3 tygodnie bawimy się w dwie soboty pod rząd. Na całe szczęście terminy się nie pokryły!
Jedno wesele u koleżanki z pokoju w pracy. Jakoś nie spodziewałam się zaproszenia, chociaż w zasadzie przyszli Państwo Młodzi na naszym weselu byli. Jak to Magda sama mi kiedyś powiedziała „wesela się oddaje”. No niby tak. Ale jakoś nie pomyślałam o tym w ten sposób. To takie staromodne stwierdzenie. I takie bezduszne. Poza tym chyba nawet bardziej odnosi się do chodzenia na wesela, niż do zapraszania i chyba Magda mówiła to we właśnie takim kontekście, kiedy szła gdzieś, jako gość weselny.
Kiedy już dostaliśmy zaproszenie, cała ta sytuacja mnie mocno rozśmieszyła, bo z jednej strony rozmawiałam z Magdą o przygotowaniach do wesela, sukience, zaproszeniach, ilości gości itd. A wiadomo, że to jest zawsze ciekawy temat i kiedy już się jest po swoim weselu, to można się jeszcze trochę pocieszyć czyimiś przygotowaniami. Przez cały ten czas dyskutowania o przygotowaniach jednak, nawet się nie zastanowiłam, czy my znajdziemy się wśród tych gości. W końcu któregoś dnia Magda coś napomknęła o zaproszeniu dla nas, na co ja wyraziłam zdziwienie. A Magda, bardzo przytomnie zapytała mnie „no a co ty sobie myślałaś?”. W zasadzie to nic. O ile w ogóle można nic nie myśleć, to ja w tym temacie nie myślałam kompletnie nic.
Zaproszenie na drugie wesele było dla mnie jeszcze większą niespodzianką. Zaprosił nas kolega, który kiedyś u nas pracował. Nie pracuje u nas już pewnie z rok. Od czasu do czasu spotykamy się z nim i jego uroczą narzeczoną przy jakimś piwku, albo innych okazjach. Ostatnio jakoś rzadko. O ich wesele pytała mnie niedawno inna koleżanka i zapytała czy nas zaprosili. Ja jej na to odparłam z wielkim przekonaniem, że nie, ale też wcale się nie spodziewamy aby nas zaprosili. A tydzień później Bartek zadzwonił do Łukasza, aby się umówić na wręczenie zaproszenia. Możecie sobie wyobrazić, jaka byłam zdziwiona i jak mi się chciało z tego śmiać. A mówiłam Agacie z wielkim przekonaniem, że nie spodziewaliśmy się zaproszenia, więc nic dziwnego, że nas nie zaprosili.A tak w ogóle, to rozmawiając z Agatą byłam przekonana, że Bartek już jest ożeniony, bo odbyło się to w czerwcu. Ale jestem zorientowana...
I tym sposobem mamy w planach dwa wesela, już się na nie cieszymy od kilku tygodni, ale a ja potrzebuję sukienki.
Powoli rozpoczęłam poszukiwania sukienki idealnej, przy czym doszłam już do wniosku, że idealnej nie znajdę na pewno. Może jakbym szyła… Ale wolałabym kupić, nie za bardzo mam krawcową na szycie. Marzy mi się taka zwykła, prosta, do kolan, z różowawej tafty… Nawet widziałam jedną w Olimpie, która by się nadała, ale nawet jej nie przymierzyłam. Trzeba by tam wrócić i się porozglądać za czymś. Może jutro się wybiorę. Mam nadzieję, że obejdzie się bez kupowania butów, bo to jest zawsze dramat. Mam ładne szpile szare i brązowe sandały na szpilce, więc może któreś się nadadzą.
Poszukiwanie konkretnego ubrania jest koszmarem nie z tej ziemi. Nigdy nie ma niczego nawet zdalnie przypominającego to, co się wymarzyło. Za to przerzuca się w sklepach tony przeróżnych ubrań, które są przedziwne w swoim kształcie. Muszę się uzbroić w cierpliwość i jakąś dobrą muzykę na MP3-ce, to może jakoś to zniosę... :)

Tydzień wspaniały

Miałam naprawdę świetny tydzień!
Nie to, żeby był to jakiś wyjątek od reguły, bo w zasadzie to moja czarna passa trwa od bardzo dawna, ale ten tydzień jest wybitnie wspaniały, a rozpoczął go cudownie udany poniedziałek. Oczywiście wszystkie te pozytywne epitety to zwykła ironia, co raczej nie trudno wywnioskować.
Umówiłam się z Mamą w pn na zrobienie pasemek. We wrześniu Mama zrobiła mi idealne pasemka, czego nie potrafił dokonać do tej pory żaden fryzjer. Zawsze kosztowało to w salonach fryzjerskich majątek, a na koniec się okazywało, że są za rzadkie, za cienkie i za ciemne i wcale nie o to mi chodziło. Za to Mama zrobiła mi super pasemka, rozjaśniaczem, w sam raz na grubość i gęstość. Wymyśliłam więc sobie, że teraz też mi zrobi, będą po rozjaśniaczu blond, więc będę je kolorować na rudo-czerwono henną w kolorze tycjanu. Wyczekałam, że mi włosy odrosną i będzie z nich jako taka fryzura, po czym w końcu w poniedziałek pojechałam do rodziców z rozjaśniaczem i nadzieją na śliczne pasemka.
Kama namawiała mnie na wieczór z winem u niej, ale nie – ja twardo obstawałam przy robieniu pasemek.
Dojechałam bez problemu, a przecież nasz samochód ostatnio ciągle się psuje. Tata walczy z nim i coś tam wymienia, ale efekt jest żaden. Gaśnie w trakcie jazdy i amba, nie zapala więcej. Ale to osobna historia. Samochód zepsuł się po raz kolejny, na szczęście już na podwórku rodziców. Stanęłam pod bramą, ale że Tata był na podwórku, to otworzył mi bramę i z wielkim uśmiechem i dumą stwierdził, że samochód jeździ. Wjechałam na podwórko i ... samochód mi zgasł. Mina Taty była bezcenna. Chyba najpierw pomyślał, że żartuję sobie z niego, albo że zadusiłam silnik przy parkowaniu. Ja sama z resztą też najpierw o tym pomyślałam, ale pomimo wielkiej nadziei, że to moja wina - samochód już nie odpalił.
Tym razem nie przejęłam się tym, ale też nie miałam powodu do zbytniego przejmowania się, bo skoro nie zepsuł mi się na mieście, na środku szosy, to pół biedy. A że już byłam u celu, to tym lepiej. Niezrażona zostawiłam samochód Tacie i poszłam do domu malować włosy.
Że samochód się psuje, to wiedziałam, ale co się stało Mamie, że zepsuła mi pasemka, to zagadka niewyjaśniona do tej pory. Zamiast pasemek, zrobiła mi blond fryz na czubku głowy. Jakimś cudem chyba zapomniała, że do pasemek, część włosów zostawia się niepomalowaną. Męczyła się z wydzielaniem kolejnych partii włosów i łapaniem ich do farby w folię, zeszło na tym całe wieki, a zanim jeszcze skończyła, okazało się, że połapała mi wszystkie włosy i o żadnych pasemkach nie ma mowy. Kiedy zmyłam farbę, a umyłam włosy natychmiast, jak Mama się zorientowała, że coś zrobiła nie tak, okazało się, że już mam całkiem jasny blond. Dramat. Mi taki kolor wcale nie pasuje, miałam coś na kształt pasemek po bokach głowy i mnóstwo blond na czubku.
Mama oczywiście załamała ręce i jeszcze ja ją musiałam pocieszać. Co prawda nie była chętna do malowania mi włosów, a ja jej mówiłam, żeby się nie martwiła, bo w razie czego się zamaluje, ale nie myślałam, że faktycznie będę zmuszona posunąć się do takiej ostateczności. To miało tylko dodać Mamie odwagi.
Pojechałyśmy więc do sklepu i kupiłam brązową farbę, którą jeszcze tego samego wieczora nałożyłam sobie na włosy. Dla odmiany farbę musiałam nałożyć sama, bo Mama już nie chciała się tykać moich włosów. No cóż, poradziłam sobie. Te niby-pasemka zamalowały się bez śladu, ale włosy mam teraz jak siano. Kompletnie suche i zniszczone podwójnym farbowaniem. A szkoda mi ich, bo od pół roku nie były farbowane żadną sztuczną farbą, tylko naturalną ziołową henną. Teraz traktuję je maskami i odżywkami, aby wróciły do formy. Pasemka mi zrobi fryzjer, za jakiś czas, kiedy już włosy odżyją. Może, ale tylko MOŻE tym razem uda mi się z fryzjerem dogadać i zrobi mi takie, jakie bym chciała.
Łukasz, kiedy przyjechałam do domu z tym blondem na głowie wybuchnął wielce radosnym śmiechem. Ubawił się przednio! Na szczęście trwało to tylko chwilę, bo już pół godziny później odzyskałam swój właściwy kolor włosów.
A Kama namawiała mnie na winko i plotki… mogłam się wybrać do niej, zamiast do rodziców.
We wtorek w pracy miałam katar. Nie wiem od czego, wydaje mi się, że był alergiczny, możliwe, że z klimatyzacji coś leci niezbyt zdrowego, nie wiem, jak oni tam ją konserwują i czyszczą, ale tego dnia klimatyzacja chodziła dosyć mocno. Ja równie mocno kichałam raz za razem, flukałam i ciągałam nosem. Zużyłam mnóstwo chusteczek i chyba równie dużo cierpliwości innych osób w pokoju, którzy musieli wysłuchiwać moich odgłosów. Wzięłam loratadynę przeciwalergicznie, ale nie pomogła mi za bardzo. Po pracy, będąc już na skraju wycieńczenia i desperacji, kupiłam sobie jakiś magiczny lek przeciwko katarowi, coś z antyalergicznym składnikiem. Dopiero, kiedy go wzięłam, zorientowałam się, że w ciągu kilku godzin połknęłam dwie różne rzeczy przeciwalergiczne. Na szczęście nie umarłam od tego. Za to katar mi przeszedł. No ale lek kosztował swoje, za raptem 6 tabletek dałam prawie 15zł, więc całe jego szczęście, że poskutkował.
Całe to kichanie mnie trochę osłabiło, wczoraj dodatkowo miałam trochę stresów w pracy, no i tym sposobem, kiedy w śr dotarłam po pracy do domu, byłam ledwo żywa. W połowie przebierania się z pracowych ciuchów w domowe, położyłam się na łóżku i zasnęłam. I tak już spałam do rana, przez 12h, od 18tej do 6.30 rano. Gdzieś koło północy tylko nałożyłam koszulkę nocną i w zasadzie to nic więcej nie zarejestrowałam aż do 4 rano, kiedy to przebudziłam się i zaczęłam odzyskiwać świadomość. Pomyślałam tylko, że miałam super produktywne popołudnie i zrezygnowana dospałam już do przyzwoitej godziny porannej.
A na dokładkę od niedzieli bolała mnie głowa. Do samego piątku. Dzisiaj jest pierwszy dzień, kiedy mnie nie boli.
Ale nie będę pytać, czy może być gorzej, bo wiadomo, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

Rzęch zwany autem

Historia z naszym samochodem jest już bardzo długa. Niedługo będzie to opowieść w stylu tych z brodą. Obrośnietych legendą.
Pierwszy raz zepsuło się to koromysło (tak, już nie Rumak Zorra) w listopadzie. Dokładnie w łikend Andrzejkowy. Byłam z siostrą. Odwiozłam Adama i Ewę (wiem, nieźle się dobrali) na jakąś imprezę i stanęłam pod Stokrotką przy Mickiewicza, bo zamarzyło się nam kupić łakocie i obejrzeć razem jakiś filmek. Zakupy zajęły nam kilka minut, była już prawie g. 21, wsiadłyśmy do auta, a ono nie pali. Był już lekki mróz, my o rzut kamieniem od domu, a samochód zwariował. Po piętnastu minutach kręcenia, zaczęłam obdzwaniać Tatę i Adama. Tata nie odbierał, w toku zabawy na imprezie andrzejkowej, Adam nic mi nie umiał poradzić. Po pół godzinie szykowałyśmy się z Kamisio do ewakuacji autobusami, każda w kierunku swojego domu, już miałyśmy naszykowane pieniądze na bilety MPK, ale na sam koniec spróbowałam go odpalić i dało radę.
Od wtedy nie było problemu aż do okolic przedświątecznych, w grudniu, kiedy to mieliśmy problem z chłodnicą.
Wtedy był już siarczysty mróz, odwiozłam koleżankę po pracy do domu i wracając od niej nagle poczułam, że przestało wiać ciepłe powietrze z nawiewów. Pojechaliśmy do Tesco na zakupy z Łukaszem, a potem do rodziców. Tata dolał nam płynu do chłodnicy, bo było mało i wszystko miało być w porządku. Następnego dnia jechaliśmy do Mielca, na dodatek z ciocią Łukasza. W połowie drogi przestało nam grzać ponownie i znów wiało zimnym powietrzem z nawiewów. Nawiew musiał być włączony, bo inaczej szyby parowały i w mgnieniu oka zamarzały i nic nie było widać. Jechaliśmy więc, jak w otwartych saniach, my z Łukaszem z przodu, z mroźnym wiatrem wiejącym nam w twarz, a ciocia z tyłu, zupełnie dzielnie to znosząc. Twierdziła nawet że całkiem jej ciepło.
W Mielcu Tata i Łukasz pół soboty jeździli w poszukiwaniu chłodnicy i warsztatu samochodowego, który by ją wymienił. Może nie w tej kolejności, ale w takim zestawie. Cudem, naprawdę cudem, przy wydatnej pomocy Mamy, która sterowała całą akcją z centrum dowodzenia w mieszkaniu – udało się kupić chłodnicę i namówić warsztat do jej wymiany od ręki. Naprawdę było to wielkie osiągnięcie i do samego końca wydawało się niewykonalne. Kiedy już w aucie lśniła zamontowana nowa chłodnica, okazało się, że… samochód nie chce zapalić. Po długiej chwili mechanikom udało się go uruchomić. Diagnozy na to nie postawili żadnej, coś tam popsikali, coś tam poruszali, ale palił.
Nie wiem czy wcześniej czy później, ale jeszcze Łukasz miał fajne przejście z samochodem. Pojechał kupić szefowej prezent i w trakcie skręcenia gdzieś na osiedlowej uliczce w okolicy ulicy Pogodnej czy Lotniczej – samochód mu zgasł na środku skrzyżowania. Śniegu na ulicach było wtedy mnóstwo, Łukasz sam nie mógł zepchnąć auta, ale na horyzoncie pojawili się dwaj policjanci i Łukasz ich zawołał do pomocy. Pomogli mu i wepchnęli auto na parking. Tam samochód został do popołudnia, a po południu zapalił bez problemu.
Jakiś czas potem jechaliśmy z kina w Plazie z Łukaszem, Kasią i Justi i była to bardzo wesoła wycieczka. Śmialiśmy się, jak opętani, humory nam dopisywały i z tego wszystkiego zapomniałam skręcić do Kasi na osiedle za Leclerkiem. Pojechaliśmy więc wszyscy razem na stację benzynową pod Tesco, aby się zatankować. Samochód nie chciał odjechać spod dystrybutora. Powiem tak – było mi bardzo głupio, kiedy poleciałam zapłacić za benzynę, a potem musieliśmy samochód wypychać na parking pod galerią Orkana. Ponieważ nie chciał zapalić dłuższą chwilę, a wtedy jeszcze po chwili palił, więc laski skoczyły do Galerii obejrzeć buty, a my z Łukaszem staraliśmy się zaczarować, aby zapalił. To właśnie wtedy Łukasz pomylił zbiorniczki i wlał płyn do spryskiwaczy do niewłaściwego pojemnika. Do wyboru był jeszcze ten z płynem do chłodnicy.
Nie pamiętam, czy i co wtedy było wymieniane, ale na pewno już coś tam działaliśmy i pewnie Tata już coś wymienił. Dość, że to był dopiero wierzchołek góry lodowej i od wtedy nasze problemy z autem tylko narastały. Następnie zgasł mi pod blokiem Amelki, kiedy po nią pojechałam. Stanęłam, zgasiłam silnik i tak już zostało. Oczywiście zima, mróz, Amelka była po chorobie, mi się chciało siku. Siedziałyśmy w Tm aucie przez godzinę, w końcu skapitulowałam i zadzwoniłam po Mamę, która nas zgarnęła. Samochód został tam do wieczora, ale wieczorem Tata zarządził, że trzeba go zabrać, bo ktoś go ukradnie. No nie wiem, jak miałby go ukraść, skoro nie palił, a poza tym nic tylko go kraść, takie cudo. Ale po samochód pojechaliśmy. Oczywiście zapalił i do rodziców dojechał bez problemu.
Znowu coś tam przy samochodzie było wymienione, po czym miał być naprawiony. Tydzień jeździł nim Tata, nic nie gasło, żadnych awarii, wszystko spoko. W łikend jeździła nim siostra do pracy – też sprawował się grzecznie. Po czym w ndz w drodze z pracy zajechała po mnie, odwiozłam ją do Piotrka na stancję i pomyślałam, że od Mickiewicza, to już jestem rzut beretem od rodziców, wpadnę do nich na chwilę. Dojechałam do Abramowic i mi zgasł. Jakimś cudem zjechałam siłą rozpędu na pobocze i zaparkowałam komuś na wjeździe. Przyjechali po mnie rodzice i mnie zholowali do siebie na podwórko. Znów coś w samochodzie wymienili, zrobili i miał jeździć.
W kolejny piątek pojechałam więc znów po Amelkę. Tym razem nawet nie dojechałam do niej. Samochód zgasł mi na światłach na wielopasmówce pod Zamkiem. Stałam na drugim z czterech pasów, dookoła mnie samochody, a ja nic z tym moim nie jestem w stanie zrobić. Dopiero po dłuższym czasie jakiś człowiek zjechał na pas zieleni i przyleciał do mnie z pomocą. Pomógł mi go zepchnąć na ten trawnik i tak sobie stałam, dopóki nie przyjechał Tata i nie zaholował mnie do domu. Amelce to już nawet nie musiałam nic mówić, sama domyśliła się, że samochód mi nawalił. Na pasie zieleni stałam sobie w najlepsze chyba z pół godziny. Nikt się mną nie interesował. Policja jeździła w tą i z powrotem, minęły mnie chyba z 4 radiowozy, ale żaden się nie zainteresował, dlaczego ja parkuję na tej trawce. Siedziałam sobie za kierownicą, na dobrą sprawę mogłam być nieżywa. Ale kogo to obchodzi? Podobnie, jak to, że nie daję rade zepchnąć samochodu z szosy. Jeden człowiek okazał się człowiekiem i sam z siebie mi pomógł. Inni byli zadowoleni, że da się mnie ominąć.
Od wtedy powiedziałam, że ja tym samochodem nie jeżdżę. Holowanie co tydzień nie jest przyjemne. Ale samochodem, po kolejnej wymianie czegoś tam, jeździł Łukasz. I pewnego dnia przyjechał po mnie nad Zalew, kiedy urządziliśmy sobie piknik po pracy całym naszym pokojem. Zabraliśmy Karinę, Marka i Artka i zapakowani w wesoły samochodzik w najlepsze zmierzaliśmy w stronę domu. Samochód stanął pod LKJ-otem na Jana Pawła II i jak już stanął, to amba. Karina najpierw beztrosko stwierdziła, że to też jakaś przygoda, poczekamy, aż zapali, po czym raźno wskoczyła w autobus, kiedy tylko nadjechał. Marek z resztą też. Artek dobra dusza, został na placu boju z nami. Zadzwonił po żonę, przyjechała z linką i nas holowali. Niestety na rondku pod naszym osiedlem Łukasz najechał na linkę, która z wielkim hukiem się urwała. Na tym etapie ja już przeraziłam się, że coś im urwaliśmy z samochodu! Na szczęście nie. Więc chłopaki zapchali mnie pod Aldika i samochód nocował na parkingu pod sklepem. Następnego dnia rano zapalił. My z tego wszystkiego poszliśmy na piwo i się odstresowaliśmy jak na białych ludzi przystało.
Urwanej linki do tej pory jeszcze Artkowi nie oddaliśmy.
Od wtedy nie wsiadałam do samochodu, dopiero w tym tygodniu pojechałam na te nieszczęsne pasemka. Samochodem jeździł Łukasz. Obaj z Tatą twierdzili (i próbowali mi to wmówić) że samochód już jest naprawiony. Podobno facetom nie można wierzyć? :P
Jak widać nie jest naprawiony, skoro zepsuł się znów tuż za bramą na podwórku rodziców. To było jednak bardzo miłosierne ze strony tego rzęchu, że nie stanął na środku szosy, bo to bardzo stresuje. Tata doszedł już do etapu, kiedy nie ma pojęcia, co temu samochodowi jest i co jeszcze w nim można wymienić.
Pomyślmy czy to już wszystkie przejścia z samochodem….?
A! Zapomniałam napisać, że stał 2 tygodnie w bardzo świetnym i polecanym nam przez kolegę warsztacie, w którym goście chyba nie mieli na niego żadnego pomysłu, ale nie chcieli się do tego przyznać, bo przez 2 tygodnie próbowali odczytać zapisy w komputerze pokładowym. Z tego, co wiemy od jednego mechanika, ten samochód, z racji swojego wieku, nie ma w sobie komputera pokładowego, który zapisuje błędy. Jest tylko coś do sterowania czy regulacji, ale żadnych reportów błędów nie zapisuje. Wiec nie ma co próbować odczytać. Goście z warsztatu jednak twardo obstawali przy podłączaniu go do komputera i odczytywaniu zapisów błędów i przez bite 14 dni im się to nie udało. Na koniec stwierdzili że wymienią nam coś tam, co kosztuje 150zł ściągnięte ze szrotu, a nowe koło tysiąca. Chyba aparat zapłonowy. Na co ja już nie wytrzymałam i zadzwoniłam do nich, aby nic nie wymieniali, po czym samochód zabraliśmy. Aparat zapłonowy w dodatku Tata miał, bo wujek przywiózł mu jakieś swoje części, które kupował kiedy walczył ze swoim samochodem jakiś czas temu. Miał taki sam problem.
Podobno Astry mają często taki defekt. Wujek tego nie przewalczył, sprzedał auto. Ale jak mam go sprzedać, skoro albo nim nie dojadę na giełdę, albo ludzie nim z giełdy nie wyjadą…

Czerwone niestrawialne

Lubicie wytrawne wino?
Ja nie zupełnie nie rozumiem idei wytrawnych win – to są okropne, przebrzydłe wynalazki, których nie da się pić. Nie wiem, czy z raz piłam jakiekolwiek wytrawne wino, które byłoby znośne. Poza tym, że są kwaśne i bez smaku i robi się po nich niedobrze, bo są niesłodkie – mogą mieć tylko jedną zaletę: ładny zapach. Ewentualnie ładny kolor. Ale akurat kolor czuje się najmniej, pijąc te popłuczyny.
Osobiście nie znam chyba ani jednej osoby, która gustuje w wytrawnych winach. Znam kilka, które twierdzą, że lubią półwytrawne, co mnie dziwi wystarczająco, ale powiedzmy, że półwytrawne wino jest bardziej strawiane, niż wytrawne.
W czwartek Kama poczęstowała mnie wytrawnym winem, które dostali kilka dni wcześniej od znajomych. Chociaż „poczęstowała” to za dużo powiedziane, bo Kama jest litościwą osobą i nie katowała mnie tym wynalazkiem, jako że sama już go piła i wiedziała, jak to smakuje. Wino sprezentowali im wielcy smakosze win, wytrawnych zwłaszcza, z odrobinę snobistycznym podejściem do tego tematu. Podobno to wino było drogie. I zapakowane w piękną drewnianą skrzynkę, wyłożoną drewnianymi… trocinami, nie wiem, jak je fachowo nazywają. Już samo to, że było to czerwone wino, specjalnie mnie nie zachęciło, bo ja od dłuższego czasu pijam tylko białe i różowe. Czerwone jakoś mi w ogóle nie podchodzą. Zapach to wino miało śliczny – ale to zasługa bukietu na bazie czarnej porzeczki. Za to smak był porażający i nie dało się nie skrzywić po przełknięciu tego trunku.
Na moją reakcję, której Kama wypatrywała z uwagą, zaczęła się śmiać i stwierdziła, że całe szczęście, że mi to wino też nie smakuje, bo już myślała, że coś z nią nie tak. Oni z Andrzejem dobrali się do tej butelki dzień wcześniej, nalali sobie hojnie w kieliszki, spróbowali, po czym stanęli przed dylematem, czy nie powinni tego wina zwyczajnie wylać. No ale w sumie szkoda. Snobistyczne wino, drogie, prezent i w ogóle. No to postanowili wypić to, co mieli nalane.
Pić normalnie się tego nie dało, bo wykręcało ich przy każdym łyku. Kamie zrobiło się od tego wina niedobrze. Andrzej po kilku podejściach wypił całą lampkę duszkiem, po czym poszedł zagryźć je kanapką. Kama piła je tak, aby nic nie czuć, co nie bardzo było wykonalne, wpadła więc na genialny pomysł i dolała sobie do wina coca coli. Z colą – wiadomo – wszystko da się przyswoić. Np. whiskey czy jak się to pisze. Albo koniak. Każde źle smakujące trunki, kiedy zmiesza się je z colą, robią się całkiem znośne. Cola zagłuszy wszystko. Wino z colą też dało się wypić.
Zostało im jednak pół otwartej butelki i druga cała, jeszcze nieotwarta. Pytanie teraz co można zrobić z niedobrym winem? Jeśli się kogoś nie lubi, to można mu dać w prezencie, prawda? Chyba, że ktoś jest snobistycznym smakoszem wina i takie wytrawne mu smakują. To wtedy nawet można mu sprawić niekłamaną radość takim prezentem.
Można też spróbować zrobić z nich grzańca, chociaż na to trzeba trochę poczekać, bo nikt nie pija grzańców przy upalnej pogodzie. Ale trochę goździków, pomarańcza, miód i wino da się wypić, zwłaszcza, że pachnie ładnie…. :)
My w czwartek uraczyłyśmy się półsłodkim różowym winem, było bardzo smaczne i dało się wypić bez krzywienia się. Na dalsze losy wytrawnego czerwonego wina czekam z niecierpliwością i będę się o nie dopytywać Kamy, bo bardzo mnie ciekawi, co też z nim w końcu się stanie. Może podeślę Kamie jakieś przepisy na gulasze z czerwonym winem i sprawa się rozwiąże. :)

Coś dobrego

Jest taki humor: stary dziadek mamrocze do siebie:
Co ja to takiego dobrego mam...? Co ja to takiego dobrego mam...? A! Pamięć!
Humor ten cytuje mi (i nie tylko mi) czasem Tata. Oczywiście wtedy, kiedy o czymś zapomnę.
Umówiłam się kiedyś z przyjaciółką, że mnie nawiedzi przy okazji przyjazdu do Lublina. Kamila wyemigrowała w okolice Łodzi, po czym osiadła w okolicach Wielunia. Od czasu do czasu jednak zjeżdża na kilka dni do Lublina, gdzie zostawiła rodziców i mnóstwo przyjaciół.Między innymi mnie, jak się okazuje przebrzydłą tak zwaną przyjaciółkę.
Umówiłyśmy się z zapasem tygodniowym, na piątek, miałam skończyć o 16tej i dać Kamili znać. Miałyśmy zjeść u nas obiad i ogólnie to miałyśmy mnóstwo planów.
Takie plany wysnułyśmy koło czwartku tydzień przed jej wizytą.
Koło poniedziałku okazało się, że w piątek mam jechać do Warszawy. Okiem nie mrugnęłam na ten termin, bo oczywiście nawet mi się nie przypomniało, że już się umówiłam z Kamilą i że akurat piątek na podróżowanie do stolicy to mi wcale nie pasuje. Nic, zero skojarzenia, nawet echem mi się po głowie nie obiło, że przecież po południu muszę być w domu.
Za to beztrosko umówiłam się z Just, że będziemy wracać we dwie pociągiem, bo ona zjeżdża na łikend do rodziców. A że był to piątek, kiedy Polskę nawiedził Obama, więc pociąg był najbezpieczniejszym środkiem transportu. Busy mogły przeróżnie jeździć, bo cześć miasta była wyłączona z ruchu i już od południa niektóre szosy zaczynały się korkować. Ucieszyłam się, że będzie okazja do spotkania się na żywo, że nadrobimy zaległości w plotkach, i że będę miała towarzystwo w drodze do domu, co jest zawsze w pociągu bezcenne. Samemu przecież jest sto razy bardziej nudno.
Taki też plan został wcielony w życie. Rano pojechałam do Warszawy, a po południu wróciłyśmy razem z Just. Do domu dotarłam koło godziny 20-tej. W domu czekała na mnie siostra, z którą się umówiłam na wieczór. Miała u mnie nocować.
O Kamie nie przypomniałam sobie wcale! Jestem przebrzydła przyjaciółka i zapomniałam o niej na amen! Dopiero koło 20.30 podłączyłam telefon do ładowania i zobaczyłam nieodebrane połączenia od Kamy. Z godziny 16-tej! I z wielkim trudem przypomniało mi się, że przecież ona dzwoniła, bo miała do mnie przyjechać! A ja nawet jej nie uprzedziłam, że mnie nie będzie.
Kama stwierdziła, że w sumie to się domyśliła, że coś mi musiało wypaść, skoro nie odbieram. I zajęła się czym innym. Kiedy zadzwoniłam wieczorem, zszokowana, jak mogłam tak haniebnie o niej zapomnieć i wystawić ją do wiatru, Kama się tylko śmiała.
Koniec końców nawiedziła mnie kilka tygodni później, przy innej okazji. A ja postanowiłam, że czas najwyższy walczyć ze sklerozą i zapisywać sobie takie rzeczy w kalendarzyku… Do tej pory nie wpisałam w nim jeszcze nic, chociaż od wtedy już się nie raz umawiałam z ludźmi na różne rzeczy. Ponosiłam go trochę w torebce, po czym stwierdziłam, że to trochę niepotrzebny ciężar – no bo przecież nieużywany – więc wyjęłam i z powrotem wrzuciłam do szuflady. Ale pocieszające, że od wtedy nie zapomniałam już o żadnym spotkaniu.. :)