sobota, 31 stycznia 2009

Taki niby-pies

W domu z moimi rodzicami mieszka pies. Nawet rasowy, cocker spaniel - ale bez rodowodu, co chyba jest dla niego tylko z korzyścią - może jakieś pokolenia przodków wymieniły materiał genetyczny z inną rasą i zyskały tym sposobem kilka klepek więcej dla swoich potomków. Piesek jest przeuroczy – ma kolor karmelków toffi i tak też został nazwany – Tofik. Dzięki swojemu wyraźnie kojarzącemu się kolorowi piesek uchronił się przed całym szeregiem tych typowych imion (? Psy noszą imiona czy nazwy?), które kłują potem w uszy – np. Kuleczka, Puchaty, Ciapek, albo inny wynalazek.Nigdy wcześniej nie mieszkał z nami w domu żaden pies. Koty – owszem, ale psy nie miały nigdy wstępu do mieszkania. Przebywały na dworze, miały zawsze budę, ewentualnie mogły wejść do garażu lub sutereny. Zdecydowanie jednak wszystkie dotąd były psami podwórzowymi i oczywiście kundlami.
Toffika kupił w przypływie natchnienia tercet w składzie Tata, brat i siostra. Nie do końca jest wiadome jak to się stało, bo pojechali na giełdę w poszukiwaniu psa na podwórze, a tymczasem wrócili z małą brązową kulką, która stała się jednym z domowników. Co zaskakujące – kupowało psa troje ludzi, a po jakimś czasie nie mogli już dojść do porozumienia, kto był za to odpowiedzialny i do kogo ten pies najbardziej należy. A komizm sytuacji polega na tym, że Adaś ma alergię na sierść i pies stanowi dla niego… tak wprawdzie to tylko problem, ale ładniej brzmi: śmiertelne zagrożenie. Przedziwne jest więc, że nie zaprotestował przed kupieniem psa, który będzie zostawiał swoją sierść w całym domu.
Koniec końców pies najbardziej należy do Kamisio i Taty. Adaś omija go, jak tylko może, a Mama załamuje ręce nad tym, jak pies dostarcza sprzątania.
Ja dopóki mieszkałam z rodziną też nie garnęłam się do psa, niestety mam na niego dużą alergię… A sierści to on gubi mnóstwo, można by z niej psie peruki robić.
Tofik jest bardzo towarzyskim psem, może nawet towarzyski to za słabe określenie na jego potrzebę bliskości – jest cieniem swojego pana. I pani. Kiedy był mały cały czas kręcił się przy domownikach i zawsze, kiedy się przy kimś kładł, to leżał na nogach człowieka. Dopiero wtedy był szczęśliwy, kiedy miał kontakt bezpośredni z nami. Teraz już potrafi spać nie przygniatając nikomu nóg, ale długo mu ta potrzeba nie mijała.
Kiedy go przywieźli był taki malutki, że tęsknił za mamą i cały czas płakał i popiskiwał. Nie było na niego rady, strasznie przykro było słuchać jak się żali. Wpadliśmy na pomysł, aby dać mu misia, coś puchatego, co przypominałoby mu swoim futerkiem mamę.
Kamisio miała misiaczka, którego dostała od chłopaka jakiś czas wcześniej. A że chłopak popadł w niełaskę, ofiarowała maskotkę psu. Miś był większy od samego psa, miał za to taki sam kolor. Piesek do misia się przytulał i szybko przestał płakać. Nazwaliśmy misia „mamą", a Tofik do tej pory śpi przytulony do tej niby mamy. Mama Tofika stała się też podstawową zabawą, uwielbiał ją szarpać próbując komuś wyrwać, nosił ją w zębach i podgryzał. Kamisio mamę zszywała już wiele, wiele razy, teraz miś zamiast futerka ma na całym brzuszku sztruks, musiała być to jakaś poważna operacja.


Mały Tofik nie miał za wiele rozumku i dosyć trudno było go coś nauczyć. Najłatwiej reagował na komendę „Przynieś mamę!" – wtedy wiedział doskonale o co chodzi i bezbłędnie wracał z misiem w zębach. Ale żeby zrobił siad, albo coś równie skomplikowanego – nie było mowy. Nie jestem nawet pewna czy teraz to potrafi.
Inna sprawa, że pies domowy, który miał do swojej dyspozycji duży ogród i podwórze mało spacerował po ulicach. Ale kiedy już do tego przyszło, był jak żywioł nie do opanowania!
Raz zdarzyło mi się prowadzić go do weterynarza. Wysiedliśmy z samochodu – niefortunnie dla mnie, jak się okazało – po drugiej stronie szosy i trzeba było dojść do przejścia dla pieszych i potem do gabinetu. Co ten pies wyczyniał na tej smyczy! Zdecydowanie to nie ja prowadziła jego, tylko on mnie! Szarpał się na wszystkie strony, bał samochodów, odskakiwał, wąchał każde źdźbło trawy, przy czym nie mógł się zdecydować czy bardziej interesuje do prawa czy lewa strona chodnika i plątał się mi pod nogami. Okręcił mnie smyczą kilka razy, szalał tak, że prawie mi bark wybił, dłoń chciała mi wprost odpaść, a przejście przez szosę było wprost karkołomnym przedsięwzięciem i do ostatniej chwili nie było jasne, czy nie skończymy pod kołami jakiegoś auta. Po tej wyprawie stwierdziłam, że to jest dziki pies, niecywilizowany i nie mam zamiaru więcej urządzać sobie takich eskapad wyczynowych z nim w roli towarzysza.
Pies ma już 3 lata, coś tam się nauczył, coś zmądrzał, zdecydowanie stał się jednym z domowników i nabrał sprytu. Zrobi wszystko aby tylko nie siedzieć samemu, potrafi zakradać się do salonu, do którego teoretycznie nie ma wstępu, i przemykać za kanapą niepostrzeżenie za firankę, gdzie chowa się i leży. Grunt, że w jednym pokoju z domownikami.


Siostra nazywa go owieczką, a Tata mówił na niego kotopies. Nie do końca ten pies jest typowym psem i czasem przejawia zachowania bardziej właściwe innym rasom. Nie sądzę jednak, żeby jego materiał genetyczny był aż tak zróżnicowany…. :)

Niczym na odwyku

Wczoraj odesłałam do serwisu mojego laptopa – nieustanne źródło rozrywki dla mnie. Po długich tygodniach zwlekania, zdobyłam się na to szaleństwo i pozbyłam laptopa. Zrobiłam się uzależniona od niego i wszystkiego do czego mi służył – Internet, poczta, a zwłaszcza filmy i seriale. Teraz czuję się, jak ćpang na odwyku! Dosłownie! Ile mnie kosztowało siły, nerwów i samozaparcia, aby zmusić się i zarejestrować kompa do serwisu, a potem umówić kuriera na odbiór… I dobrowolnie pozbawić się tej wielkiej przyjemności.
Co najlepsze - mam tego laptopa niecałe 2 lata, co oznacza, że przed niecałymi 2-ma laty moje życie nie było takie uzależnione od komputera. Z trudem, ale jednak jestem w stanie przypomnieć sobie, jak inaczej kiedyś żyłam.


Nie oglądałam nic kompletnie, ani w TV ani na kompie, bo nie miałam na to czasu, za to dużo przebywałam poza domem, a często wracałam tylko na noc, byłam ciągle w ruchu i miałam mnóstwo zajęć.
Z drugiej strony jednak – to były inne czasy! Nie mieszkaliśmy z Łukaszem razem, tylko widywaliśmy się po pracy. Czyli byliśmy dla siebie główną rozrywką i atrakcją. Aby coś razem porobić często jeździliśmy gdzieś, częściej też wychodziliśmy z domu, jadaliśmy na mieście
Teraz nasze życie jest znacznie spokojniejsze, nie trzeba już krążyć między dwoma domami, wracać późno i wynajdywać motywów przewodnich spotkań. Tym samym mamy dużo czasu do dowolnego rozgospodarowania.
Ciekawostka jest, że pozbyłam się laptopa – niby w żartach mówię, że jest on moim nałogiem – ale faktycznie mam symptomy zupełnie właściwe dla odstawienia używki!
Wczoraj cały dzień tkwiłam w czymś na kształt szoku posttraumatycznego; było mi przykro i smutno, że nie mam już laptopa i mocno zastanawiałam się co będę robić po powrocie do domu, zwłaszcza, że Łukasz pracował do 22-giej, a ja nie miałam ochoty sztucznie wyszukiwać sobie zajęcia.
Wróciłam więc po pracy do domu (dziwnie pustego i cichego), zjadłam obiad i włączyłam TV – substytut komputera. TV mnie raczej znudziło, a nie wciągnęło i po kilkunastu minutach zachciało mi się spać. Byłam też trochę zmęczona i niewyspana. Zasnęłam niepostrzeżenie i co najlepsze – spałam do samej 23, kiedy to Łukasz wrócił z pracy! Za to 2h później, kiedy położyliśmy się spać – nie mogłam usnąć! Dzisiaj wstałam po dziwnie niespokojnej nocy i czuję się, jakby rozjechał mnie walec! A że ja zawsze wyglądam dokładnie tak, jak się czuję – od rana w pracy słyszę urocze (nie)komplementy od „troskliwych" (nie)miłych ludzi, że jakoś źle wyglądam, wyglądam na zmęczoną, niewyspaną… Podobno milczenie jest złotem, dlaczego niektórzy o tym zapominają?!
Inna kwestia – co z tą drzemką? Kto tak bezmyślnie propaguje, że niby to pozwala ona nadrobić braki snu i poczuć się wspaniale wypoczętą? Ewidentna bzdura! Na mnie drzemka najwyraźniej działa zgoła odmiennie i bardziej mi szkodzi, niż pomaga. Nie mówiąc już o tym, że nie budzę się po półgodzinie tylko śpię kamieniem, dopóki się Łukasz nade mną nie zlituje i mnie nie obudzi. A potem chodzę przez pół godziny jak neptyk i staram się zacząć funkcjonować – powtórka po rannego wstawania, tyle, że wieczorem. Dwa razy dziennie przeżywać poranne wstawanie? Nic przyjemnego.
Skoro więc nie mam teraz w domu komputera, który mnie absorbował i pochłaniał czas - liczę na dużo tego wolnego czasu, który… no waśnie! Z którym nie wiem co zrobić i chyba będzie się marnował!
Przecież jak wychodzę z pracy ok. 17, to zazwyczaj nie mam wiele załatwień (jak widać do wstawania rano nie mam motywacji nadal, bo zazwyczaj przychodzę na 9-tą). Kiedy więc docieram do domu po południu - największym wyzwaniem jest przygotowanie obiadu (nie wymaga to niekończącego się pichcenia, zazwyczaj daje się to zrobić dosyć sprawnie i szybko), tudzież sprzątnięcie czegoś, uprania (robi się samo, zyjemy w końcu w dobie pralek i innych udogodnień) i… tyle. Na tym obowiązki dnia powszedniego się kończą. Zakupy robi Łukasz, często nawet on myje naczynia, a że w ogóle udziela się w domowych obowiązkach, to nawet odkurzanie, wynoszenie śmieci i wyprawy do piwnicy mi się nie zdarzają.
I co mam robić z czasem?
Teraz mogę się zabawić w dawne czasy, kiedy nie było komputerów. Może zacznę haftować, robić na szydełku albo drutach… (hmm… nie oszukujmy się, mało prawdopodobne). Telewizji nie lubię, książki czytam i tak, bez względu na to czy jest komputer czy nie ma, dzwonię na pogaduchy do znajomych i rodziny również dosyć regularnie.
Zacznę chyba pisać listy ręcznie, na papierze…. Może w końcu, po 6,5 roku napisze listy do USA do tych starych znajomych, którzy już najprawdopodobniej o mnie zapomnieli :) Zima nie sprzyja spotkaniom towarzyskim, nie będę na siłę umawiać się ze znajomymi, tylko po to, aby wypełnić popołudnia, moje relacje z nimi mają się dobrze, nie trzeba ich poprawiać.
Większość rzeczy, jakie mam w planach do zrobienia – wymagają komputera! Co na to poradzić?
Na ten rok mam mocne postanowienie aby rozwijać mój warsztat pisarski. Póki nie mamy dziecka, które będzie wymagało czasu nakładu sił, co raczej nie będzie sprzyjało uprawianiu literatury. Na początek założyłam bloga, co prawda dopiero w styczniu zaczęłam się na nim rozkręcać i coś popisywać w miarę często, ale oczywiście komp jest do tego niezbędny. Teraz mogę sobie pomarzyć i poplanować co napiszę i o czym…. Kiedy odzyskam laptopa.
Czekają na mnie dziesiątki płyt ze zdjęciami, które planuję uporządkować, skatalogować i poprzegrywać – wiadomo czego to zajęcie wymaga.
Mam też zaplanowane wywołanie najładniejszych zdjęć z naszego ślubu i wesela i zrobienie albumów dla nas, dla rodziców, dziadków i chrzestnych – zdjęcia są w wersji cyfrowej – bez laptopa się nie obędzie!
No nic – przechodzę teraz okres od-uzależniania się i rekonwalescencji, zobaczymy, jak szybko przypomni mi się, jak wygląda życie bez komputera w roli głównej. ;)

środa, 28 stycznia 2009

Kto rano wstaje... a kto ma kota - ten to dopiero ma!

Jeżdżę do pracy samochodem, ale parkuję go pod blokami ładnych kilkadziesiąt (kilkaset?) metrów od pracy.
Koło jednego z bloków są krzaczki okupowane przez ptaki dzikie, gołębie, koty i pijaków. Czasami stawiam samochód w tych krzaczkach i idąc do pracy na skróty schodzę z górki po ścieżce wydeptanej na dziko przez ludzi lubiących ułatwiać sobie życie i skracać drogę.
W owych krzaczkach dobrzy ludzie postawili budki dla kotów i karmniki dla ptaków i dbają o te zwierzęta regularnie, każdego dnia. Tymi dobrymi ludźmi są emeryci i renciści, którzy wynajdują sobie różne zajęcia na ich długie i leniwe dni. Niektóre babcie mocno się wczuwają w swoją rolę protektora słabszych gatunków i niedawno Łukasz był świadkiem, jak jedna dziarska babuszka wygrażała kierowcy, który zaparkował swoje auto w pobliżu tego osiedlowego rezerwatu przyrody i zwyzywała nieszczęsnego kierowcę od uzurpatorów! Strasznie wydaje mi się to komiczne, bo alejka gdzie stają samochody jest dosyć szeroka i wszyscy się świetnie na tym terenie mieszczą. Koty w każdym razie nie narzekają. Gołębie to co innego, w ramach protestu zapewne robią ile tylko się da na stojące auta! A że ptaków różnego gatunku - nie tylko gołębi - gromadzi się przy karmnikach mnóstwo, to gwarantowane jest, że jeśli postawi się samochód pod choćby małą gałązką, po powrocie trzeba będzie zmywać z maski abstrakcyjne desenie... wiadomo jakie.
We wrześniu wypatrzyliśmy w tych krzaczkach kotka. Młodego ślicznego kotka, który chował się tam ze swoim bratem. Kotek był w sam raz w wieku do przygarnięcia. Zrobiliśmy sobie więc taki prezent na rocznicę ślubu cywilnego i po pracy w drodze do samochodu kotek wpadł w nasze ręce. W zasadzie to przyszedł do nas sam, wcale nie trzeba było go mocno zachęcać. W drodze do domu zahaczyliśmy więc o weterynarza, zrobiliśmy tego samego dnia też zakupy wszelkich niezbędnych akcesoriów dla kota i wykąpaliśmy go.

Kotka - bo okazało się, że to samiczka - była prześliczna, mleczno-szara, pręgowana, z puchatą sierścią i kitkami na uszach i miała tylko dwie małe beżowe łatki.
Niestety szybko się okazało, że miała też jeden - i to znacznie większy niż łatki -defekt - lubiła załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w różnych miejscach poza kuwetą.
Co z tym kotkiem było! Trzy przysłowiowe światy się działy!

Kiedy zostawała sama w mieszkaniu była grzecznym, wzorowym kotkiem i zawsze celowała tylko do kuwety. Ale jak tylko my kręciliśmy się w pobliżu, kot dostawał wyraźnej amnezji i o kuwecie totalnie zapominał. Upatrzyła sobie za to, sprytna bestia, nasz beżowy chodnik w przedpokoju i namolnie załatwiała się na niego. Nie było na kota sposobu. Miał wszystko zapewnione, swój kącik, kuwetę w spokojnym zacisznym miejscu, my poświęcaliśmy mu uwagę i chętnie się z nim bawiliśmy, ale mimo to - coś mu nie pasowało. W jednej sekundzie kot przytulał się grzecznie do nas, a w drugiej wychodził z pokoju i - o ile się mu nie przeszkodziło w tym niecnym zamiarze - leciał na chodniczek aby go upstrzyć odrobinkę.
Po kilku dniach mieliśmy już dość. Chodnik wylądował na balkonie w oczekiwaniu na pranie, a kot w piątkowy wieczór dostał jeszcze trzy kupki, zanim wyleci z powrotem pod krzaczek. Zużył te kupki w ciągu półtora dnia, a w niedzielę swój limit nawet przekroczył.
Aby było jeszcze zabawniej podczas czyszczenia kuwety część piasku wylądowała w sedesie i... zapchała go. Więc niedzielny wieczór spędziliśmy w poszukiwaniu w markecie czegoś do skutecznego przepchania wc, po czym polecieliśmy po pomoc do Łukasza Taty. Impreza była przednia i pomimo, że dosyć kłopotliwa, to do tej pory mnie bawi.
W końcu kotek wrócił pod swój krzaczek, przy czym najwyraźniej był z tego powodu szczęśliwy, bo nawet się nie obejrzał, tylko pognał do swoich. Ale też prawda, że mieszkanie w bloku dla takiego kotka z dziczy musiało być nudne, bo z drugiego piętra, to nawet nie bardzo mógł wyjść na spacer. Kiedy odkrył balkon przesiadywał na nim całe dnie, najwyraźniej tęsknił za rozrywką.
Spod krzaczka kotka ktoś szybko zabrał, był piękny, więc nic dziwnego, ciekawe tylko czy również musiał prać swój chodnik po udomowieniu kici. Nasz chodnik został wyprany i wysterylizowany niemalże po swoich przejściach. :)


Kicia dostała imię Figa, ale po swoich wyczynach zyskała jeszcze dodatkowy przydomek Figa Obsrajdupka. Koleżanka, Kama, natomiast nazywa ją do tej pory Srajkotka.

Ostatnio przypomniało się nam to powiedzenie, którym w czasach dzieciństwa dorośli motywowali nas do wstawania wcześno rano : Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Jest do tego jeszcze druga część : Kto długo śpi, temu kotek bździ.
I oświeciło nas nagle ! Wszystko stało się jasne !
Dopiero pół roku po powrocie kotka pod krzaczek zrozumieliśmy dlaczego ten kotek tak uparcie bździł na chodniczek! Przecież my lubimy długo rano pospać, z własnej i niezmotywowanej woli nie zrywamy się z łóżka z pierwszym świtem... Wyraźnie więc nie powinniśmy hodować kota w domu.
Dzisiaj przy obiedzie przysłowie zostało odrobinkę skrócone i obecnie ma wersję : Kto rano wstaje, temu kotek nie bździ! :)

Co kryje nasza klasa ?

Jakiś (dosyć długi) czas temu założyłam sobie konto na portalu „nasza-klasa.pl". Strona powszechnie znana, popularna i modna. Początkowo byłam niechętna rejestrowaniu się, ale zachęcił mnie Łukasz, który wtedy mocno się tym serwisem interesował. Zapisałam się więc i ja do grona klasowiczów i założyłam swoje klasy z podstawówki, LO i rocznik na studiach, bo okazało się że żadnej z klas jeszcze nikt nie zdążył stworzyć. Znajomych znalazło się sporo, pojawili się też starzy, dawno nie widziani znajomi, wymieniłam po kilka maili z osobami, z którymi dawno temu straciłam kontakt, obejrzałam zdjęcia innych i… portal przestał mnie interesować.
Nadal mam na nim konto i prawie codziennie loguję się, aby zerknąć czy ktoś odwiedził mój profil, zamieścił nowe fotki albo wysłał zaproszenia, czasem odbieram lub wysyłam pocztę, a raz na pół roku wrzucę jakieś nowe zdjęcie.
Zauważyłam, że cały serwis rządzi się kilkoma zaskakującymi zasadami.
Po pierwsze, to na wirtualnej naszej-klasie zaproszenia do grona znajomych wysyłają sobie nawzajem nawet takie osoby, które znają się bardzo słabo, albo wręcz nie przepadają za sobą w rzeczywistym świecie. Czyżby wirtualna rzeczywistość prowokowała w ludziach tylko te pozytywne instynkty?
Zdecydowanie instynktowne jest wyszukiwanie kolegów i powiększanie grona znajomych. Wiadomo, że człowiek jest zwierzęciem stadnym, ale żeby aż tak? Odnoszę wrażenie, że nie chodzi tu o jakość, ale o ilość. Zwykłe współzawodnictwo w tym, kto zbierze więcej znajomych.


Inna kwestia, to samo wysyłanie zaproszeń. Dostaję zaproszenia od osób, które na żywo ledwo zdobywają się, aby wydusić z siebie zwykłe „Cześć" na powitanie. Z jakiś powodów na naszej-klasie czują potrzebę znajomienia się. Tendencja jest taka, że po założeniu konta od razu wysyłają zaproszenia do wszystkich osób, jakie kiedykolwiek znali, bez względu na stopień zażyłości. Druga strona z grzeczności zaproszenie akceptuje i tym sposobem nawet niepopularny człowiek może mieć znajomych setki. To jest dosyć obłudne. Co innego nie widzieć kogoś kilka lat i odzyskać z nim kontakt, albo budować faktyczną klasę z osobami, z którymi spędziło się kilka lat w jednej szkole i miało się coś wspólnego, ale jeśli znajomość była przelotna i mijając się na ulicy nawet nie przystanie się na chwilę, aby zamienić kurtuazyjne kilka zdań – to już jest wyraźnie łapanie kontaktów na portalu na siłę, po to tylko żeby nie być gorszym od innych. Swoją drogą, gdyby nie to - na pewno świetnie byłoby widać kto jest lubiany, a kto nie. Ale ludzie starają się za wszelką cenę sprawiać wrażenie popularnych więc wysyłają zaproszenie każdemu, kogo tylko kojarzą.
Kolejne dziwne zachowanie: wchodzą na mój profil osoby, które kiedyś tam znałam, coś sobie oglądają, zostaje po nich ślad, ale zaproszenia do grona znajomych nie wyślą. Więc ja im wysyłam, bo skoro już się pokazali, to równie dobrze można pozostać w kontakcie. I wtedy okazuje się, że zaproszenie chętnie akceptują, nawet coś piszą, komentują zdjęcia. Całkiem przyjemnie się znajomość odświeża.

Osobną historią są zdjęcia, jakie pojawiają się na profilach klasowiczów.
Tendencja pierwsza : do chwalenia się wszystkim co się ma i miejscami, które się zwiedziło. Czy to nie snobizm? Dominują zdjęcia na tle samochodów, motocykli, jachtów, łódek czy domów - oczywiście każde z dokładnym opisem co przedstawia i do kogo to należy, żeby tylko oglądający się nie pomylił i wiedział dokładnie co kto posiada, gdzie był, jakie kraje zwiedził. Jakby to było miarą wartości człowieka.
Druga tendencja – upiększanie i odmładzanie się. Ludzie dają wyraz swojej naturalnej potrzebie do bycia lepszym, nawet jeśli oznacza to bycie lepszym od siebie samego. Wrzucają swoje zdjęcia wyretuszowane, wypozowane, czasem kompletnie nieaktualne, aby tylko ukryć wszystkie swoje niedostatki. Często w międzyczasie zdążyli się już mocno zmienić, przytyć, postarzeć, posiwieć, ale nie chcą ujawnić tego w wirtualnym świecie. Jedna z koleżanek w ostatnim czasie mocno przytyła, co też ją dosyć zmieniło. Na swój profil wrzuciła jednak stare zdjęcia, gdzie jest o jakieś 10 kg chudsza i co najmniej 4 lata młodsza. Gdybym nie spotkała jej na ulicy dosłownie miesiąc wcześniej, nie wiedziałabym, że te fotki są już dawno nieaktualne.
A już najbardziej dziwi mnie, kiedy ktoś wrzuca namiętnie dziesiątki swoich zdjęć, gdzie wygląda w zasadzie tak samo, jest na nich sam i nic ciekawego się na tych zdjęciach nie dzieje i tylko bohater zmienia pozy. To taki niewinny przejaw skłonności narcystycznych. U dziewczyn najbardziej się uwidacznia.
Trzecia tendencja - zamieszczanie zdjęć potomstwa i to potomstwa tylko. Zwłaszcza kobiety -manifestują swój wszechogarniający instynkt macierzyński i prezentują swoje dzieci w pińdziesięciu różnych odsłonach. Czasem oglądając czyjś profil na 20 zdjęć jest 19 fotek samych dzieci! Aż trudno się dowiedzieć, jak ta osoba aktualnie wygląda, czy się zmieniła, czy da się rozpoznać na ulicy.
Chociaż ta zasada odnosi się chyba generalnie do przychówku, nie tylko do samych dzieci. Koleżanka, która jeszcze nie ma dzieci, najpierw śmiała się, że na profilach ludzie wystawiają zdjęcia swoich potomków, zamiast siebie, a potem założyła sobie konto i wstawiła zdjęcia… swoich zwierząt głównie! A zastanawiałyśmy się razem z Kamą kiedyś czy jak my będziemy miały dzieci, to również nabędziemy takiej potrzeby chwalenia się nimi i czy one i nasza matczyna miłość do nich wyprą z nas nasze osobowości. Mam nadzieję, że zachowam przynajmniej resztki zdrowego rozsądku nawet, kiedy będą mną sterować głównie moje hormony.

Jedno jest pewne – jak się dobrze przyjrzeć, to widać wyraźnie co komu dolega: można przejrzeć wzdłuż i w poprzek wszystkie kompleksy społeczeństwa – a zwłaszcza poczucie niedowartościowania we wszelakiej postaci. Wszystko, czego tylko komuś brakuje w prawdziwym życiu, kompensuje sobie na wirtualnym portalu społecznościowym. To taka idealna rzeczywistość, gdzie można udawać, że jest się dokładnie takim, jakim marzymy czyli – młodym, pięknym, bogatym i lubianym. Paradoksalnie ujawnia się tam wszystko, co ludzie tak mocno starają się ukryć.
Jak widać nasza-klasa kryje w sobie znacznie więcej ciekawostek i plusów niż tylko odnajdywanie swoich starych i nowych znajomych. :)


wtorek, 27 stycznia 2009

Pranie to też sztuka !

W naszym przytulnym mieszkaniu stoi sobie w łazience mała urocza praleczka. Po przeprowadzce, kiedy się urządzaliśmy, po długim namyśle, zgłębianiu parametrów, nowinek technicznych i różnego rodzaju gadżetów montowanych w pralkach, po zapoznaniu się ze specyfikacjami technicznymi i całym szeregiem recenzji i opinii użytkowników - wyszukałam sobie sprzęt idealny: pralkę, która będzie się sprawdzać w użyciu i z którą da się zaprzyjaźnić.
Kupiliśmy praleczkę, zainstalowaliśmy z wydatną pomocą Taty i pralka pierze. Jak na razie spełnia ona swoje zadanie bez zarzutu, pierze bardzo dobrze, jest cicha, energio- i wodooszczędna… wydawało by się, że nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale cóż – życie bywa przewrotne i sama pralka do zrobienia przyzwoitego prania nie wystarczy. Trzeba jeszcze wykazać się trochę przytomnością umysłu i rozsądkiem. Ostrożność też by nie zawadziła. A tymczasem ja wrzucam sobie brudne ubrania do pralki dosyć beztrosko i wyniki tego są zaskakujące. Przy czym zawsze, ale to ZAWSZE wydaje mi się, że wykonałam wszystkie te niezbędne czynności, dzięki którym wyjmuje się pranie w stanie nie gorszym, niż się do pralki włożyło.
Moja bezmyślna passa rozpoczęła się od czerwonego prania. Pewnego pięknego wieczora postanowiłam uprać swoje czerwone spodnie oraz wszystko to, co z tym kolorem można wrzucić do pralki. Wzięłam więc różowe bluzeczki, liliowe śliczne ręczniki i całą serię bielizny w podobnym kolorze. Dorzuciłam jeszcze Łukasza granatowe skarpetki i slipki w granatowo-zielono-białe paski. Przecież nie zafarbują, były już wielokrotnie prane. Nastawiłam na delikatne pranie i zadowolona zajęłam się czymś innym. Półtorej godziny później otworzyłam pralkę i wyjęłam różową bluzeczkę – „Na mokro ma bardzo ładny kolor." – przemknęło mi przez myśl) różowe ręczniki…. Zaraz, zaraz? Jakie różowe ręczniki?? Nie ma różowych ręczników! Zajrzałam w głąb pralki i ze zdziwieniem zorientowałam się, że moje pranie całe zafarbowało na wyraźny różowy kolor! Moje rzeczy, to pół biedy, akurat wtedy zaczęłam mieć fazę na różowy kolor, więc mniej czy bardziej różowe nie robiło mi różnicy. Ale jak Łukasz zobaczył swoje slipki w różowe paski, to nie był zadowolony.
Ja najpierw zaniemówiłam na widok różowego prania, potem opadły mi ręce, a na koniec zaczęłam się z tego serdecznie śmiać. Byłam pewna, że to tylko w filmach udaje się żonom zrobić pranie na różowo i na dodatek
zafarbować na różowo rzeczy męża, a tu okazuje się, że skądże znowu!! Można tego dokonać w prawdziwym życiu! I to zupełnie niecelowo !
Łukasz slipki schował głęboko w szafie i zapowiedział, że ich nie zamierza ani razu już ubrać, skoro mają taki niemęski kolor. Nie zmienia zdania nawet, kiedy mówię, że paski różowe mają 2 mm szerokości i jest ich mało.
Od tego czasu miałam jeszcze jedną różową niespodziankę – ubrania raz zafarbowane tracą w kolejnych praniach ten kolor, więc można niechcący zafarbować sobie nimi inne rzeczy. Zdarzyło mi się i owszem. Potem jeszcze nacięłam się tak na bordową bluzkę, dzięki której wyjęłam rzeczy w kolorze… powiedzmy brzoskwiniowym, a największą ofiara padła moja śliczna różowa bielizna, która stała się taka trochę mniej różowa, a bardziej pomarańczowa.
Znalazłam jednak produktywne zastosowanie dla moich wszystko-kolorujących-na-różowo spodni – piorę je ze ściereczkami, które są w brzydkich kolorach, albo szarzeją. W ten sposób nie mamy brzydkich ściereczek, za to mamy całą galerię różowych ściereczek.



Osobna historia to moje namiętne pranie chusteczek higienicznych. Nie wrzucam ich nigdy specjalnie i zawsze nastawiam pranie w naiwnym przekonaniu, że tym razem sprawdziłam wszystkie kieszenie i nic w nich nie zostało, ale często okazuje się, że jednak powinnam bardziej przykładać się do sprawdzania tych kieszeni, a nie wrzucać je do pralki tak beztrosko.
Wracając do samych chusteczek… Producenci niby piszą na opakowaniach że chusteczki higieniczne są jednorazowe, ale nabieram z czasem przekonania, że są one coraz wytrzymalsze i zdecydowanie coraz lepszej jakości. Chusteczki papierowe zaczęłam prać już dawno temu i z moich obserwacji wynika, że najpierw rozpadały się one całkowicie, a ich kawałki przylepiały się do całego prania i jeszcze na dodatek zapychały w pralce filtr. Potem wyjmowałam je w znacznie większych kawałkach, zmiętych w kulki od wirowania. A teraz wyjmuję je wyprane i wyżwirowane, ale nadal złożone i w całości! Czasami nawet zdarza się, że wyjmuję je z kieszeni upranych spodni – nawet nie wypadają. Zdecydowanie świadczy to o tym, że standard chusteczek papierowych się podwyższa! Zgaduję, że za jakieś 2 lata po przypadkowym upraniu takiej chusteczki będzie można ją po prostu wyprasować i… no nie wiem co „i", bo zdecydowanie nie: użyć. Ale jakby nie patrzeć, obserwowanie stanu wypranych chusteczek stało się moim hobby ubocznym przy praniu.
Szczerze mówiąc, to już się przyzwyczaiłam do tego, że raz na kilka prań wyjmuje upraną chusteczkę. Przestało mnie to dziwić, chociaż niezmiennie dziwię się, jak mogłam znów jej nie zauważyć nastawiając pranie? Może to jakaś generacja inteligentnych chusteczek z potrzebami dbania o własną higienę… W złośliwe chochliki przecież nie wierzę. :)

Płacze dzidziuś

Śniło mi się dzisiaj, że mamy z Łukaszem dzieci – i to od razu trójkę! Chyba były w różnym wieku, ale takie jeszcze malutkie – około 2 – 3 lat. Jedno dziecko – chłopczyk chciał napić się mleczka. Poza tym dzieciaki się bawiły. A ja usilnie starałam się znaleźć w szafie cokolwiek w czym mogłabym pójść do pracy, przy czym nie dość, że mi się spieszyło to jeszcze stanęłam przed dotkliwym problemem każdej kobiety spoglądającej w czeluść swojej szafy – nie miałam się w co ubrać! We śnie jednak główna rolę grały dzieci. Nawet ładne były, zwłaszcza przyjrzałam się temu chłopcu, co chciał mleczka. Poza tym była dziewczynka i chyba drugi chłopiec.
Było to jeden z nielicznych snów, jaki rano po przebudzeniu pamiętałam i nawet zapamiętałam go po tym, jak już oprzytomniałam. Chyba dlatego, że tych dzieciaków tyle w nim było ! Trójki to raczej nie planujemy. Dwójka - to co innego.
Jak na razie nie mamy ani jednego dziecka własnego, czasem tylko bratanicę na dochodne. Ale Amelka ma już 6 lat i to już jest bardziej mała dziewczynka, a nie takie znowu małe dziecko.
W pracy Jola powiedziała mi, że w dzisiaj w USA urodziły się… ośmioraczki ! Na razie wszystkie się trzymają i żyją, ale lekarze obserwują je przez najbliższe dni.
Ośmioraczki…! To dopiero rodzice zafundowali sobie rodzinę! Ciekawe czy mieli wcześniej jakieś dzieci. Musieli być zdumieni, kiedy w czasie ciąży okazało się, że za jednym zamachem będą mieli ośmioro dzieci! Mam nadzieję, że ludzi ich jakoś będą wspierać i im pomogą, bo takie duże powiększenie rodziny w ciągu jednego roku, to jednak jest nie lada wyzwanie! Poprzednim rodzicom ośmioraczków z 1998 roku ludzie pomagali.

Mieszkanie nad naszym zajmuje rodzina z dziećmi. Bardzo żywotnymi dziećmi, które całe dnie szaleją, hałasują, biegają i generalnie robią nieustanny HappyFeet-Tupot-Małych-Stóp! Zupełnie, jakby tych stóp było całe stado! Najdziwniejsze jest to bieganie – są dni, kiedy te dzieci nie chodzą normalnie, tylko latają po mieszkaniu w tą i powrotem i tłuką piętami w podłogę. Czasami mamy już ich serdecznie dość. Zwłaszcza, jak zaczynają szaleć o godzinie 7mej rano w soboty. Rodzice najwidoczniej dostosowali swój tryb życia do potomstwa, bo potrafią o 8 rano w soboty odkurzać! A ja wtedy śpię smacznie, nadrabiając braki snu z całego tygodnia. W każdym razie tupanie dzieci bywa denerwujące i czasem daje się we znaki.


Na początku myśleliśmy, że musi to być co najmniej trójka chłopaków, skoro tak biegają i wrzeszczą, ale potem ze zdumieniem zorientowaliśmy się, że dzieci jest tylko dwoje i to w dodatku młodszy chłopiec i starsza dziewczynka. To skąd tyle hałasu!? Mnie dziwi najbardziej, jak rodzice wytrzymują ten harmider? Rozumiem, że dzieci bawiąc się wydają różne dźwięki, stukają zabawkami, śmieją się itd., ale doprawdy aż TAK nie muszą wariować!
Od czasu do czasu ten młodszy chłopiec biega, biega i się w końcu wywali. Najpierw zapada cisza, a potem zaczyna płakać. Ja wtedy wzdycham i myślę sobie, że w zasadzie to dobrze mu tak, może teraz ktoś mu przemówi do rozsądku i nauczy dla odmiany chodzić! A Łukasz w tym samym czasie mówi z żałością w głosie : „Płacze dzidziuś". Wtedy mi przez głowę przemyka małe stadko wyrzutów sumienia, że zamiast pożałować dzieciaka, to jestem taka bezduszna, ale kiedy tylko brzdąc z góry zapomni i stłuczonych kolanach i łokciach – zaczyna znów tupać i wtedy moje wyrzuty sumienia znikają.



Kolega w pracy wymyślił mi ksywkę „cichy zabójca". Nie mam pojęcia dlaczego, bo praca jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie moje nerwy mają się dobrze i nie ponosi mnie złość, nie wkurzam się i zachowuję raczej spokojnie. Skąd Puczo wymyślił taką ksywkę? Ja nie wiem, a on nie potrafi powiedzieć nic innego niż: „Bo ty to jesteś taki cichy zabójca, tak niby siedzisz cichutko za tym komputerem, ale jak się wkurzysz to trzeba się bać". Hmm… kiedy te dzieci biegają mi nad głową, a po mojej głowie biegają bezduszne myśli, wtedy nachodzi mnie refleksja, że Puczo jest chyba przenikliwym facetem…. :)

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Udogodnienia

Mam mocne postanowienie aby w tym tygodniu odesłać laptopka do serwisu.
Od dłuższego czasu psuje mi się w nim napęd i najpierw przestał nagrywać płyty CD, a potem okazało się, że płyty DVD również źle nagrywa. Poza tym przy długim uruchomieniu napęd mi znika i komputer go zwyczajnie nie widzi. Ciekawostka. Na pewno nie jest to kwestia wirusów, bo brat już przeinstalowywał system i nic to nie pomogło. Laptopek nawet nie próbował udawać, żeby mu się polepszyło i pierwszą nagrywaną płytkę CD spalił.
Na szczęście w porę Adaś mi uświadomił, że Asusy mają 2 lata gwarancji i zdążę jeszcze odesłać komputer do serwisu, zanim ta gwarancja się skończy.
Kupując laptopa wiedziałam, że ma 2 lata gwarancji, ale po roku zapomniałam o tym i kiedy odkryłam, że coś szwankuje - doszłam do wniosku, że gwarancja jest na rok. Najlepsze jest to, że
na laptopie koło klawiatury nadal jest przyklejona nalepka, na której producent szumnie reklamuje parametry sprzętu i jego niewątpliwe zalety. I na tej nalepce, którą codziennie mam pod lewym nadgarstkiem - jest wyraźnie napisane: "Global warranty 24 months". Wystarczy tylko przeczytać. Podobno najciemniej pod latarnią? Zdecydowanie tak. Musiałam pojechać do rodziców i dowiedzieć się o tym od brata, bo nalepka, jakoś nie rzuciła mi się w oczy przez ponad półtora roku. :)
Czasu na wysłanie laptopa mam już raptem... miesiąc, bo tak zwlekam i zwlekam... od grudnia. Ale zawsze znajdywałam sobie bardzo dobre wymówki, aby odsuwać ten przykry dzień, kiedy się będę musiała rozstać z tym źródłem rozrywki. Najpierw Łukasz miał urlop, więc przez pierwsze 2 tygodnie grudnia laptop się mu bardzo przydawał. Potem zbliżały się święta i koniec roku, więc to zdecydowanie nie jest najlepszy czas na wysyłanie czegokolwiek gdziekolwiek. W zeszłym roku okres świąteczny trwał bite dwa tygodnie, więc nie spodziewałam się aby załoga serwisu Asusa w tym czasie była w komplecie. Przypuszczam, że kto tylko mógł - wziął urlop i odpoczywał z dala od pracy. Po świętach nie mam pojęcia co mnie wstrzymywało, ale mamy już koniec stycznia i jest to dosłownie ostatni dzwonek na załatwienie tej kwestii.
W zasadzie to doszłam do wniosku, że nigdy nie ma dobrego terminu na pozbycie się laptopa, bo jakby nie patrzeć to jest okno na świat i kanał do komunikowania się na wszelkie sposoby. I oczywiście źródło rozrywki. Zadziwiające - taki mały sprzęcik, a tyle spełnia funkcji ! I w dodatku staje się taki nieodzowny, jest dopełnieniem każdego dnia, a czasami nawet najważniejszym punktem dnia. Uzależniający wynalazek.
Człowiek z reguły ma taką wygodnicką naturę i bardzo łatwo się przyzwyczaja do dobrego, uzależnia od wygód i komfortu. Przed laptopami i innymi Personal Computers'ami były przecież komórki. Od czasu, kiedy jakieś 10 lat temu komórki stały się powszechne większość ludzi nie umie sobie wyobrazić, żeby takiego maleństwa przy sobie nie mieć. Ja na pewno należę do tych ludzi i zawsze się dziwię, jak kiedyś trzeba się było precyzyjnie umawiać, aby nie musieć kontaktować się ze sobą pińcet razy w ciągu dnia, aby ustalić, że jestem tu, spotkamy się tam, właśnie dojeżdżam, kup to, zabierz ze sobą tamto... Jaka to wygoda, prawda? Naciskam zieloną słuchawkę i juz wiem, że koleżanka się spóźni na spotkanie, bo stoi w korku, że Łukasz odebrał od listonosza paczkę, że w sklepie zabrakło filetów z kurczaka, ale jest ładny schab, że pada deszcz i muszę zabrać ze sobą parasolkę przed wyjściem z domu.
A jaki robi się chaos, kiedy komuś wyczerpie się bateria w komórce, albo - nie daj Boże - ktoś zapomni komórki zabrać z domu! :)
Dwa tygodnie temu umówiłyśmy się z Mamą i siostrą na zakupy w naszej (nie)wielkiej Plazie. Wybierałyśmy się obejrzeć te sukieneczki w Orsayu. Kamisio przyjechała z uczelni do mnie pod pracę i razem pojechałyśmy samochodem do Plazy. Mama jechała z drugiego końca miasta i pierwotnie miała dotrzeć wcześniej od nas, ale jak już byłyśmy na miejscu, okazało się, że jednak Mama przyjedzie za 10 minut. No dobrze, sklepów było mnóstwo, na brak zajęcia nie narzekałyśmy, ale do tych 10 minut nie przywiązywałyśmy się szczególnie, bo wiadomo, jak to z czasem jest. Pewnie okaże się, że najwcześniej za kwadrans, może za 20 minut Mama dotrze.
Przeszłyśmy z Kamisio po różnych sklepach w przekonaniu, że Mama zadzwoni, kiedy będzie już na miejscu. Minęło 20 minut, nic, cisza. Dzwonimy do Mamy - "Abonent po za zasięgiem, lub ma wyłączony aparat". czyżby komórka jej padła? Nie, może nie, może po prostu jest w podziemiach albo nie ma zasięgu w jakimś sklepie. czekamy dalej. Obeszłyśmy już wszystkie interesujące nas sklepy, wypatrzyłyśmy ładną bieliznę i biżuterię. Zaczęło się nam nudzić. Poszłyśmy do Orsaya pokręciłyśmy się, dowiedziałyśmy się, że sukienki jednej w naszym rozmiarze nie ma, obejrzałyśmy drugą, wyszłyśmy... i nic. Mamy nie ma. Stanęłyśmy przy barierce w holu i patrzyłyśmy na parter, czy czasem Mama nie nadchodzi. W końcu Kamisio stwierdziła, że Mama może czeka przed Plazą. Na mrozie? No ale sprawdźmy. Wyszłyśmy na dwór, przeszłyśmy przez parter... nie ma. Wracamy do Orsaya, dzwoni nieznany lubelski numer. Mama - dzwoni ze sklepu Orsaya, bo czeka już pół godziny na nas ! :) W tym samym czasie kiedy my szukałyśmy jej, ona szukała nas. Tylko się rozmijałyśmy! I też najpierw była w Orsayu, potem przed Plazą, potem znów w Orsayu i w końcu użyczyli jej telefonu w sklepie, więc mogła sie z nami skontaktować i odnaleźć na tych 200 m2, po których dreptałyśmy w kółko.
Czy to nie jest zabawne ? Trochę absurdalne, ale zabawne. I zawsze takie opowieści - a ma ich każdy przynajmniej kilka w zanadrzu - nasuwają mi pytanie: jak ludzie żyli zanim pojawiły się komórki w powszechnym użyciu??!
Nie pamiętam jak! A przecież kupiłam pierwszą komórkę w wieku 22 lat - dopiero. Jakoś przez te 22 lata nie czułam, że błądzę po omacku. A teraz wystarczy 10 minut bez telefonu i człowiek zaczyna się gubić! :)

Nowy tydzień - startujemy !

No i mamy znów poniedziałek. Już się nacieszyłam łikendem i spokojnym piątkowym wieczorem, wolnym czasem i robieniem samych przyjemności. Już mi wystarczy, najwyraźniej. Teraz znów trzeba pięć dni pracować na etacie.
Czasami w łikendy się tak bardzo rozleniwiam, że w poniedziałek rano wstaję – co prawda nieszczęśliwa samym faktem, że trzeba wstać, ale za to - szczęśliwa z tego powodu, że trzeba iść do pracy i nie ma mowy o długim spaniu, wylegiwaniu się w łóżku z książką w ręku, a potem chodzeniu po mieszkaniu w piżamie. Od poniedziałku : od razu po wstaniu pełna mobilizacja i jak co rano w dni robocze – wyścig z czasem.
Dzisiejszy poranek rozpoczęłam od kropli miętowych na żołądek, który marudził po tym, jak zjadłam na kolację wczoraj ciepłe ciasto. W pracy okazało się, że mam towarzyszkę niedoli, bo Joli żołądek też postanowić podokuczać – z tym, że ona nie zaszkodziła sobie sama swoim łakomstwem – i Jola również śniadanie rozpoczęła od miętowych kropli. Co za zbieg okoliczności :)
Jak zawsze poniedziałkowe poranki w pracy są wypełnione powolną i usilną mobilizacją, aby zacząć produktywnie pracować. Albo może powinnam powiedzieć : wypełnione są usilnymi staraniami aby zacząć pracować w ogóle! Przychodzimy jak takie Zombi do pracy, siadamy przed komputerkiem, a nasze umysły śpią, albo myślą jeszcze o łikendzie. Wszystko rozkręca się powoli i dopiero koło południa wpadamy w jako taki rytm. Jeśli jest mało pracy i w miarę się można ze wszystkim wyrobić, to pół biedy, ale jeśli jest presja na szybkie skończenie czegoś, zaczyna się nie lada cierpienie.
Mniej więcej w okolicach godziny 12-tej albo 13-tej trzeba coś zjeść na lancz, więc idę na przerwę, a kiedy po niej wracam przed komputer - myślę znacznie przytomniej.
I tak co tydzień, co poniedziałek. To jest bodajże najbardziej męczący dzień w ciągu całego roboczego tygodnia. Jak już się człowiek rozkręci - kolejne dni lecą z górki.


niedziela, 25 stycznia 2009

Jestem vs. jem

Czytam książkę "Millroy Magik" Paula Theroux - zakręconą powieść o magiku, który ma manię zdrowego trybu życia, a zwłaszcza zdrowego odżywiania. Przeczytałam tą książkę po raz pierwszy kilka lat temu i chociaż nie pamiętam o co chodziło w całej fabule, to doskonale pamiętam, że po przeczytaniu książki zaraziłam się tą manią i przemyśliwałam nad każdym kęsem, jaki wkładam do ust.
Bohater książki - Magik Millroy żywi się prostym jedzeniem, przygotowywanym wg wskazówek z Biblii. Na początku opowieści przygarnia dziewczynkę i uczy ją swojej filozofii jedzenia i dbania o swoje ciało.

Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że Biblia może zawierać przepisy nie tylko na skuteczne rozwiązywanie dylematów moralnych i etycznych, ale też na tematy kulinarne. Oczywiście to co sugeruje Theroux - czyli, że Biblia jest po części książką kucharską i to w dodatku najlepszą z dotychczas napisanych - trzeba potraktować z przymrużeniem oka. Ale sama idea książki jest bardzo dobrym pomysłem.
"Millroy Magik" jest satyrą na współczesny sposób odżywiania się społeczeństwa, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Satyrą, wytykającą czytelnikowi niedbałość o to, co wkłada sobie w usta, a z czego potem jest zbudowane jego ciało. W publikacjach na temat diety od czasu do czasu spotyka się takie zdanie : "Jestem tym, co jem". Hmm.. trafne, nieprawdaż ? Dosłownie : jesteśmy tym co jemy. A czasem nawet jest nas tyle, ile jemy.
Dobrze jest od czasu do czasu nabrać świeżego spojrzenia na codzienne sprawy. Zasunąc sobie taką terapię szokową, albo nawet nie szokową, ale skłaniającą do pomyślenia o tym, czy coś można w swoim życiu ulepszyć.
Na pewno nasze zdrowie zależy od tego jak się odżywiamy. Wiadomo - niedożwienie równa się brakowi skłądników odżywczych i organizm podupada na zdrowiu. Przeżeranie się prowadzi do otyłości i całego szeregu chorób z tego wynikających, nie mówiąc już o nieestetycznym i nieatrakcyjnym wyglądzie.
Lubię tą książkę. Lubię do niej wracać, bo sama jej lektura jest łatwa i przyjemna, a jednak za każdym razem, kiedy ją biorę do ręki, albo nawet, kiedy patrzę na nią - robię rachunek sumienia z tego co jem. W jednej chwili przelatują mi przez głowę podstawowe pytania : czy nie jem za dużo niezdrowych rzeczy - mięsa, albo tłustych, cieżkostrawnych, smażonych potraw ? Czy jem wystarczająco dużo warzyw i owoców ? Zdrowego błonnika ? Czy piję zdrowe napoje ? A może jem za dużo słodyczy ? (no i na tym pytaniu poległam po raz kolejny! I zawsze, zawsze się na nim wykładam ! To chyba jest moja największa słabość, nad którą pracuję najmniej :) )
Zdecydowanie książka jest udana, skoro autor osiągnął to, co zamierzał. Czytelnik czerpie pozornie niewinną przyjemność z czytania, a tymczasem w podświadomosci zapala się mu czerwone światełko : "Uważaj co jesz! Możesz sobie sam zaszkodzić!". Bo niby kogo można winić, kiedy okaże się mamy się za wysoki cholesterol, zapychający nam żyły, albo anemię ?

Dusza artysty

Moja siostra jest artystką. Spędziła pół swojego życia w szkołach plastycznych, a teraz studiuje w tym kierunku. Kamisio ma niewątpliwy talent, ma swoje wizje i wiele, wiele umiejętności. Ma też niesamowitą cierpliwość do tych wszystkich mozolnych projektów, które robią kształcący się plastycy. Podziwiam jej zacięcie i pasję !
Ze wszystkich jej prac, mi osobiście najbardziej podobają się obrazy, jakie maluje. Różne inne formy plastyczne - rzeźba, grafika, ryciny i wszystkie inne, których przedziwnych nazw nawet nie znam - jakoś do mnie nie przemawiają. Owszem, robią wrażenie, kiedy je oglądam, ale nie trafiają do mnie tak, jak malarstwo.
Do tej pory moim ulubionym kierunkiem w sztuce był surrealizm. Obrazy Salvadore Dali'ego łykam w całości, wszystkie, jak lecą. Jedne podobają mi się mniej, inne bardziej, ale to jest ten sposób malowania, którym mogłabym sobie wręcz wytapetować ściany. Nie tylko w malarstwie surrealizm się sprawdza. Drugim fascynującym mnie artystą jest Beksiński - jego obrazy, prace, fotografie są fantastyczne. Tyle, że Beksiński jest całkiem mrocznym artystą, ma dosyć przerażającą wizję świata, która czasami jest aż straszna. A Dali był znacznie bardziej komercyjny, przez co też łagodniejszy, a jego prace są trochę jak niespokojne marzenia senne. Niespokojne, ale nie straszne. Całkiem przyjemne.
W każdym razie, moja siostra przekonała mnie do impresjonizmu w jej wydaniu. Nie jest to taki nudny impresjonizm, jak u Van Gogha, a na pewno obrazy Kamisio przedstawiają znacznie ciekawsze rzeczy.
Dostaliśmy od siostry obraz na prezent ślubny - namalowała go w tajemnicy, zrobiła nam totalną niespodziankę, która się jej bardzo udała. Obraz zawisł w sypialni nad łóżkiem, z resztą artystka takie miejsce dla niego przewidywała. Sam zamysł obrazu jest zaskakujący, na dalszym planie jest most, który zmienia się na bliższym planie w... żaglowce !

To niesamowite mieć taki talent i malować obrazy !! Zawsze wydawało mi się, że to jest wielki wyczyn, a tu tymczasem moja mała, zwykła, skromna siostra ma taki talent i taki potencjał ! :)

Inna sprawa, że artyści muszą trzymać wodze swojej fantazji w ryzach, w przeciwnym wypadku ich dzieła wymykają się im samym spod kontroli i często marnie kończą. Najlepszym przykładem twórczości z rozmachem (bo to już dawno przekroczyło granice twórczości z polotem) jest zamek na Kaszubach. Właśnie ostatnio przypomniał mi się, kiedy rozmawiałam z kolegą w pracy o podróżach po Polsce.
Piotr Kazimierczak - gdański rzeźbiarz - artysta-wizjoner, dostał pozwolenie na wybudowanie w Łapalicach domu jednorodzinnego i pracowni o łącznej powierzchni 170m2. Prace rozpoczęły się w 1979 roku i od wtedy na posiadłości artysty wyrósł... zamek, rodem ze średniowiecza !! Budowla rozrosła się do monstrualnych rozmiarów, przy czym w niczym kompletnie nie przypomina standardowego
domku jednorodzinnego. Chociaż, jak się dobrze nad tym zastanowić, to zamki były domkami jednorodzinnymi dla rodzin królewskich, tle tylko, że miały dużą kubaturę.
Gdański Artysta budował z rozmachem, dopóki nie skończyły się mu pieniądze. Od wtedy budowa zamku ustała, a sam zamek stoi niedokończony i jest lokalną sensacją - zwłaszcza dla żądnych wrażeń turystów.

W trakcie budowy Gdański Artysta zmienił zdanie co do przeznaczenia budowli i postanowił wybudować galerię sztuki, która będzie sztuką sama w sobie. Pod względem wielkości zamek jest drugą w kolejności budowlą na Pomorzu - ustępuje tylko Zamkowi w Malborku. Łapalicki zamek ma 5 tys. m2, dzieli się na zamek niski i wysoki, ma dwanaście baszt, a wewnątrz są pomieszczenia przeznaczone na pokoje, kuchnie, basen - powiedzmy, że to idzie w standardzie - oraz co ciekawe : salę balową i ... lochy ! Tu już wyobraźnia artystę wyraźnie poniosła ! :)
Ciekawe, jak skromy projekt może się rozrosnąć w trakcie tworzenia. Podobno w miarę jedzenia apetyt rośnie. Co prawda ja tego powiedzenia nigdy nie rozumiałam, mi akurat apetyt w miarę jedzenia
gwałtownie spada, ale rozumiem, że tworząc w zapamiętaniu artysta może stracić z oczu pierwotny zamysł, a wręcz oderwać się od rzeczywistości :)
Ciekawe swoją drogą, czy "Pan Tadeusz" pierwotnie też był w planach Mickiewicza tylko krótkim wierszykiem...? Może miał być o tych mrówkach co oblazły Telimenę, ale dwoje bohaterów pojawiających się znikąd w środku lasu i
walczących z mrówkami wydało się poecie zbyt skromne i mało przemawiające do czytelnika, dopisał wiec dookoła tego wydarzenia całą obszerną na dwanaście ksiąg historię... ;)
Wracając do tematu... Budowa zamku w Łapalicach ustała w latach 90tych. Gdzieś w międzyczasie gmina zorientowała się że budowla odbiega odrobinę od projektu zaaprobowanego przez urząd. Zaczęto się zastanawiać co z nią zrobić.
Ponieważ na terenie zamku nie były prowadzone dalsze place i stał on sobie sam, niestrzeżony - zainteresowali się nim turyści i zaczęli tłumnie zjeżdżać do Łapalic aby go zobaczyć i zwiedzić. Zdarzyło się trochę wypadków, co mniej ostrożni pospadali, połamali sobie pewnie ręce i nogi, więc otoczono zamek murem, wpuszczono na posiadłość psy i całość wyłączono z dostępu publicznego. Ludzie i tak
tam jeżdżą, aby chociaż z daleka zobaczyć to dziwo.
Nie często zdarza się przecież okazja, aby popatrzeć na zamek w budowie !
Gmina planuje zburzyć zamek. Na szczęście nie ma póki co pieniędzy na to, więc na razie jeszcze zamczysko stoi. Można podziwiać.
Moim zdaniem budowla jest fantastyczna ! Gmina powinna ją wykupić, dokończyć budowę i zrobić z tego szeroko rozreklamowaną atrakcję turystyczną. Jakąkolwiek ! Najlepiej dostępną dla mas, czyli nie żaden hotelik z pokojami za koszmarne pieniądze, ale muzeum albo galerię (co zapewne ucieszyło by właściciela), z basenem, restauracją, placem zbaw dla dzieciaków, pokazami walk rycerskich, muzyką średniowieczną i wszystkim tym, co jest takie typowe dla czasów, kiedy budowano zamki. Byłoby to miejsce, gdzie tłumnie zjeżdżaliby turyści i zostawiali duże pieniądze w każdym sezonie. Z pewnością inwestycja szybko by się zwróciła i przyniosła zyski. Trzeba jednak mieć pieniądze, które można zainwestować, a to jest jak na razie największy problem w Łapalicach.
Zamek nawet w stanie surowym, niedokończony i z niepewną przyszłością - jest wspaniały i zdecydowanie świadczy o ogromnej wizji Gdańskiego Artysty. :)
A tu dla zainteresowanych - wywiad z Gdańskim Artystą :
Przy następnej wyprawie w okolice Kaszub zamierzam pojechać do Łapalic i go obejrzeć. Musze się tylko śpieszyć, aby gmina nie zabrała się wcześniej za wyburzanie !


sobota, 24 stycznia 2009

Nie ma to jak piątkowy wieczór

Uwielbiam piątkowe wieczory. Wracamy z pracy, jemy obiad i koło 18-tej zaczyna się nasz wolny, leniwy łikend. Czasami jest to tylko mój wolny, leniwy łikend, bo co kilka tygodni Łukaszowi wypada łikend pracujący. Ale od kilku miesięcy więcej łikendów ma wolnych, niż pracujących, więc ponieważ pracujące stały się wyjątkami, mogę nazywać wolne - "naszymi".
Wracając do piątkowych wieczorów; to jest najlepszy wieczór w ciągu całego tygodnia z kilku powodów, z których najważniejszy to ten, że w perspektywie mam dwa całe wolne dni, z dala od pracy, bez myślenia o tym, co czeka tam na mnie do zrobienia. I nawet, jeśli w piątek wychodząc z pracy wynoszę ze sobą w głowie cały tabun natrętnych myśli na temat tego co i jak zrobić / napisać / zaprojektować, czego nie udało mi się jeszcze zakończyć, do kogo muszę zadzwonić, jaką sytuację przeanalizować - to w sobotę rano budzę się już od tych myśli wolna i nie wracam do nich dopóki w poniedziałek rano nie zasiądę przez komputerem na Zana. Natrętne myśli wychodzą ze mną z pracy w piątek bardzo często - zupełnie, jakby 5 roboczych dni w ciągu tygodnia nie wystarczało - ale nauczyłam się je ignorować i zagłuszać, bo gdyby tak dać się wciągnąć w to błędne koło, to nie skorzystałabym z żadnego wolnego dnia.
Trzy lata temu byłam w trakcie dużego projektu w pracy, kiedy wypadał mi letni urlop. Projekt był kolosalny i dopiero się zaczynał, potem przygotowywałam go i testowałam jeszcze przez pół roku. Jednak w piątek, kiedy po pracy zaczynał się mój urlop - pracowałam jako specjalista dopiero pół roku i przejmowałam się wszystkim dziesięć razy bardziej niż trzeba było i przeżywałam wszystko i w pracy i po pracy. Mieliśmy na to lato zaplanowany wyjazd nad morze, zarezerwowane kwatery, ustaloną podróż. Wyszłam więc z pracy po 16-tej, przebiegłam przez miasto galopem, wskakując po drodze do wybranych sklepów, spakowałam w domu plecak z pomocą mojej kochanej siostrzyczki i o 22-giej wsiedliśmy z Łukaszem do pociągu do Malborka.
W przedziale był komplet pasażerów, zaraz po tym, jak pociąg ruszył zgasiliśmy światło i wszyscy przesypiali zmęczeni, znużeni i ukołysani jazdą. A ja siedziałam w tym przedziale i zamiast spać, albo myśleć o zaczynającym się urlopie i super wyjeździe, jaki nas czeka - myślałam uporczywie o rozpoczętym w pracy projekcie !! Po półgodzinie jazdy nabrałam przekonania, że zaraz wysiądę i wrócę do Lublina, choćby na piechotę, bo zdecydowanie to nie jest najlepszy termin na wypoczywanie. Jakimś cudem udało mi się wtedy odfiksować mój umysł od pracy i zasnąć, ale pamiętam, że myśl o pracy prześladowała mnie przez cały pierwszy - wspaniały z resztą - tydzień urlopu. Spędziliśmy go nad Bałtykiem, przy upalniej, cudownej, wręcz nietypowej dla Polskiego morza pogodzie, bawiliśmy się wspaniale, a nad całym moim wypoczynkiem kładł się cieniem nieszczęsny, osierocony projekt w pracy.
Po 2 tygodniach wróciłam do pracy i do mojego rozpoczętego projektu i spodziewałam się, że coś się będzie działo, że okaże się, że trzeba było na ten urlop nie iść, będzie jakaś presja na skończenie go jak najszybciej albo zadzieje się cokolwiek innego, co utwierdzi mnie w przekonaniu, że urlop w tym akurat momencie był błędem... Ale - ku mojemu zdumieniu - wróciłam do tego samego momentu, na którym skończyłam przed urlopem, nic się nie zawaliło, nikt tego palcem nie tknął, nawet nikt się nie przejął zbytnio faktem, że całość odleżała się w lamusie, a czas płynął. Nic. Zero przejęcia. Zero tragedii.
Wtedy zrozumiałam, że dla zdrowia psychicznego trzeba zachować prostą zasadę, że praca rozgrywa się tylko i wyłącznie w pracy. Jeśli wychodzę z pracy - zostawiam tam myśli o tym, co akurat robię w pracy albo co mam do załatwienia. Nie warto zabierać ze sobą natrętnych myśli do domu. Można starać się ile sił pracować jak najlepiej i najsolidniej przez całe pięć roboczych dni, ale jak już się idzie na wolne - trzeba pracę zostawić za zamkniętymi drzwiami naszego pokoju specjalistów.
I muszę przyznać, że ta urlopowa nauczka podziałała, od wtedy jeśli wychodzę z pracy z myślami o niej - staram się je skutecznie zagłuszyć, bo wiem, że kiedy wrócę po łikendzie, świętach czy urlopie - zawsze okaże się, że tylko niepotrzebnie zmarnowalam sobie nerwy na myśleniu z niepokojem o tym, co - moim wypaczonym zdaniem - powinnam robić zamiast leniuchować, albo zajmować się życiem prywatnym. Nadal zdarza mi się wynosić z pracy te natrętne myśli, ale już wiem, co z nimi robić.
Więc każdego piątku rozkoszuję się spokojnym wieczorem i uwielbiam spędzać go w domu, z Łukaszem, oglądając leniwie film albo czytając książkę. To jest ten czas, kiedy chce mi się pobyć w domu, nie wychodzić nigdzie i nie zajmować niczym wymagającym większego wysiłku.

piątek, 23 stycznia 2009

Dzisiaj w mlecznej zupie

Żyjemy dzisiaj w mlecznej zupie. Wyglądając przez okno, można poczuć się, jak bohaterowie jednego z odcinków „Strefy mroku". Na zewnątrz jest gęsta mgła i widać tylko kilkadziesiąt najbliższych metrów. Wyglądam z okna w pracy i widzę tylko budynek sądu i ZUSu naprzeciwko, a za nimi nie ma już nic.Za rondem rozciąga się biała zasłona niebytu. Nie ma osiedla, nie ma nawet ośrodka Globusa. Nie widać nowej komendy policji, zupełnie, jakby jej nie wybudowali jeszcze...
Wyobraźnia podsuwa różne scenariusze, nie gorsze od tego odcinka „Strefy Mroku", w którym głównym bohaterem było kapryśne dziecko obdarzone mocą sprawczą i mogło kształtować rzeczywistość. I ukształtowało ją – jako samotny dom zawieszony we mgle. Trzeba przyznać, że ten odcinek nie był specjalnie pasjonujący, ale motyw z mgłą jest bardzo charakterystyczny.
Czy dzisiaj tez jakieś kapryśne dziecko utopiło cały Lublin we mgle ? :)
Trzeba przyznać, że mgła robi niesamowity nastrój; wszystko wydaje się takie kameralne, zupełnie, jakby poza małym, widocznym wycinkiem świata nic nie istniało. Jakby na świecie pozostał tylko skromny, odosobniony wycinek naszej ulicy Zana.
Co ciekawe - mgłę zobaczyłam dopiero jak dotarłam do pracy, wjechałam na nasze 8-me piętro i doszłam do swojego biurka. Stoi ono tyłem do okna, a na parapecie kładę zawsze torebkę. I dopiero w jakąś godzinę od wstania z łóżka, kiedy kładłam torebkę - zauważyłam, że mgła jest aż taka gęsta. I pomyśleć, że przyjechałam do pracy samochodem... Co prawda przejechałam raptem 2,5 km - to jest doprawdy ogromna odległość i żyję w przekonaniu, że powinnam ją przechodzić pieszo, zamiast przejeżdżać samochodem, ale jakby nie patrzeć, nawet jadąc 2,5 km trzeba widzieć coś przed sobą... Jak to się stało, że nie zwróciłam uwagi na mgłę ?? Najwyraźniej nie ograniczała mi widoczności na tyle, aby była warta zauważenia.
Inna sprawa, że ja nie należę do rannych ptaszków, co to wylatują z łóżka w podskokach i od razu są pełne energii i w dobrym humorze. Wręcz przeciwnie ! Wstawanie rano jest dla mnie torturą ! Zwlekam się z łóżka po przestawieniu drzemki w budziku po raz dziesiąty i dopiero wtedy, kiedy już staje się oczywiste, że nie dotrę do pracy na godzinę, na którą zamierzałam. Całe szczęście, że mogę dotrzeć o dowolnej porze między 8 a 10 i od tego czasu odlicza się moje 8 godzin. Ale rano, kiedy słyszę dzwonek budzika, wszystko traci znaczenie i tylko czuję tą ogromną prośbę mojego ciała, aby potrwać jeszcze chwilę w tym przyjemnym niebycie.
Jak już wstanę, najpierw muszę przejrzeć na oczy. Dosłownie. Przez dłuższą chwilę oczy mi się nie chcą otworzyć, a jak się otworzą, to zaraz się same zamykają. A jak już przestaną się zamykać, to okazuje się, że ledwo widzę. Nie wynika to jednak z żadnej wady wzroku. Moje oczy po prostu śpią jeszcze. Na szczęście wtedy już jestem w łazience i zanim skończę poranną toaletę, zaczynam widzieć wyraźnie. Aż dziwię się, że nie wychodzę z łazienki z makijażem a la Picasso albo inny jakiś abstrakcjonista.
Kiedy już zacznę wyglądać jak człowiek, w porywach nawet jak kobieta, pozostaje jeszcze kwestia nastroju.
Więc przyznam się szczerze, że rano humor mi nie dopisuje wcale. Może to nawet mało powiedziane, rano miewam często zły humor. To chyba tak pod wpływem tego traumatycznego przeżycia, od którego zaczyna się każdy dzień pracy - czyli zrywania się z łóżka. W najlepszym wypadku nie mam żadnego humoru i docieram do pracy, siadam za komputerem i trwam przez jakąś godzinę w kompletnym milczeniu. Po godzinie - półtorej - ten letarg mi mija i zaczynam mówić i udzielać się na forum naszego pokoju.
Wstawanie rano zawsze było moim przekleństwem i najtrudniejszą rzezczą w ciągu dnia. Jak już wstanę, wszystko inne wydaję się łatwe jak bułka z masłem. Tylko ten moment aby pokonać własną słabość jest taki trudny...
Zazdroszczę Łukaszowi jego łatwości wstawania rano.A już niebotycznym zdumieniem napawa mnie, kiedy widzę go rano z uśmiechem - szczerym, radosnym uśmiechem - na twarzy i słyszę pogodne "Dzień dobry kochanie !". Jak tak można się rano cieszyć ? Z czego ?? Bo chyba nie z faktu, że właśnie wyszło się z wygodnego, błogiego łóżeczka? Pozostaje to dla mnie nadal zagadką, chociaż rozmyślam nad tym już drugi rok ! :) I mimo moich szczerych chęci jakoś to nie jest zaraźliwe i nie udało mi się do tej pory opanować tej trudnej sztuki, jaką jest wstawanie w dobrym humorze.

czwartek, 22 stycznia 2009

Odliczanie końcowe : 4 z 52

I przed nami kolejny piątek. Kolejny łikend się zaraz zacznie, kolejny tydzień się kończy.
To już czwarty tydzień tego roku. Strasznie szybko mija styczeń, to zastanawiające, co dziejen się z tym czasem, że wydaje się płynąć coraz szybciej? Dni lecą błyskawicznie. Jeden za drugim, jeden za drugim. Zaczynają się i kończą, jakby między tym nic nie było.
W pracy osiem godzin mija bez większego wysiłku. Może to świadczy o tym, jak bardzo wciąga mnie praca i że jest bardzo pasjonująca, skoro rano zasiadam przed komputerem, otwieram skrzynkę pocztową, Mozillę, worda, kilka innych programów i... po chwili okazuje się, że już czas isc do domu. W międzyczasie pójdę na przerwę śniadaniową i ploteczki z koleżanką, potem zjem coś na lunch (bo obiadem nie można nazwać kanapki) i wypiję kawę z mlekiem. Trzy przystanki w drodze z domu - do domu z powrotem.
Czasami marzę o tym, aby doba miała tak z 35 godzin. Wtedy mogłoby wystarczyć czasu na wszystko to, na co teraz brakuje. Wysypiałabym się codziennie, potem szła bym popracować te 8h... policzmy - 9h snu, 8 pracy + 1h na wstanie, 1 na powrót z pracy do domu z rundką po sklepach... to już upłynęło 19h. Zostaje nam 16h. W sam raz na zwykłe zajęcia domowe, coś upichcić smacznegona obiad, coś sprzątnąc, chwila odpoczynku, no powiedzmy, że zajęło by to z 4h. Zostaje 12h. Dwanaście spokojnych godzin, kiedy nie ma już nic do zrobienia, wszystkie obowiązki załatwione i można zająć się wszystkim tym, na co zazwyczaj nie wystarcza czasu. Rozmowy z przyjaciółmi przez telefon, spotkania ze znajomymi, jakieś zajęcia sportowe, pisanie maili, bloga, wszystkie te rzeczy, które czekają na swoją kolejkę : filmy, książki, czasopisma...
Na razie nie mam za wiele obowiązków na co dzień, więc niby powinno mi czasu wystarczać na wszystko. A jednak nie wystarcza....
Wspaniale było studiować - na studiach dziennych jest mnóstwo wolnego czasu. Zwłaszcza na naszej pedagogice, gdzie nie przepracowywaliśmy się za bardzo. To były piękne czasy ! Długie spotkania ze znajomymi, godziny spędzane w knajpkach, można było snuć się po sklepach albo po mieście i nigdzie się nam nie spieszyło. Znajomi zawsze mieli czas i ochotę, aby gdzieś wyjść.
No ale - nie trzeba było siedzieć kamieniem 8h dziennie w pracy, to znacznie wydłuża dobę :)
Teraz winę za brak czasu zrzucam wygodnie na wciągające seriale, które oglądam. Kiedyś zrzucałam na książki, od których nie mogłam się oderwać. Potem na intensywne życie towarzyskie... Hmm... zawsze znajdzie się jakiś pochłaniacz czasu... Ale fakt faktem - odkąd zaczęłam pracować na etacie - doba skurczyła się dramatycznie !
Ciekawe czy gdyby doba miała 35 h, marzyłabym, aby miała 50 ? A może kiedyś doba miała 12h i ludzie marzyli, aby była dłuższa....

środa, 21 stycznia 2009

Na bieżąco w kontakcie

Stwierdziłam, że jestem uzależniona od poczty mailowej.
Uświadomiłam to sobie dwa dni temu, kiedy w pracy ktoś z naszego zespołu podpytywał nas jak często używamy poczty prywatnej. Było to potrzebne, aby nabrać rozeznania w związku z jakimś projektem - zagadnienie brzmiało : jak często nasi klienci mogą używać swoich skrzynek prywatnych.
My w pracy jesteśmy zalogowani do poczty służbowej cały czas i na bieżąco sprawdzamy pocztę.
Non stop on line.
Ponieważ mamy dostęp do internetu - możemy również być na bieżąco ze swoją prywatną skrzynką mailową. Ja jestem. Sprawdzam ją w każdej przerwie, a czasem po prostu mam otwartą zakładkę w przeglądarce, gdzie jest sobie zalogowana poczta. Nie przeszkadza mi to w pracy, a przy okazji widzę czy dostałam maila czy nie. Gmail ma tę zaletę, że odbiera pocztę często, a jeśli coś przyjdzie, pojawia się odpowiedni nagłówek na zakładce w Mozilli, albo na windowsowym pasku zadań i świetnie widać, kiedy w skrzynce jest nieprzeczytana wiadomość. Sprawdzenie polega wtedy na szybkim rzucie okaz na prostokącik z otwartym gmailem i już widzę, czy jest coś do przeczytania czy nie.
Mailuję z kilkoma osobami regularnie, a z jedną koleżanką prawie codziennie rozmawiamy w mailach wysyłanych sobie z pracy. To jest bardzo miłe, wiedzieć, że jest życie na tej planecie, poza własną pracą i czterema ścianami, w których spędza się bite 8 godzin każdego roboczego dnia. Takie malutkie okienko na świat. Czasem działa to jak wentyl bezpieczeństwa - jeśli któraś z nas się wkurzy - można się pożalić, albo pokpić z sytuacji z kimś spoza firmy i kręgu osób, z którymi przesiadujemy tam godzinami każdego dnia.
Wracając do pytania o to jak często zaglądamy do naszych prywatnych skrzynek - ktoś powiedział, że raz dziennie, następny, że 2 lub 3 razy w tygodniu, kolejna osoba podobnie, inna raz dziennie ściąga pocztę outlookiem z serwera na komputer.
W tym momencie nie byłam pewna o czym my tak naprawdę rozmawiamy.
Czy to są jakieś specjalne skrzynki pocztowe, gdzie rzadko pojawia się nowy maila, a nikt ze znajomych na nie nie pisze, bo jest to mało używany adres mailowy, którego właściciel nie podaje? Może to jakieś skrzynki na serwerze bankowym, o których ja nic nie wiem, a które są zakładane klientom? Może jakimś uprzywilejowanym klientom tylko? W głowie narysowało mi się już przynajmniej 5 podobnych scenariuszy, więc nie wiedziałam, czy powinnam się w ogóle włączać do dyskusji. W tym momencie pytanie padło do mnie.
- Mailowe skrzynki prywatne ? - zapytałam
- Tak. - padła odpowiedź
- Takie własne zwyczajne ? - upewniłam się.
- Tak.
No to już byłam zszokowana. Jak można sprawdzać pocztę raz na dzień, albo rzadziej ?? Jak to możliwe, kiedy mamy dostęp do internetu w domach i w pracy ?
- Ja sprawdzam pocztę kilka razy dziennie. - powiedziałam zastanawiając się na ile to jest prawda. Powinnam była powiedzieć kilkadziesiąt razy dziennie. Bo zdecydowanie nie kilkanaście ! - Jestem uzależniona od poczty ! - uświadomiłam sobie.
Takie proste pytanie, niewinny sondaż, który pomaga w wykonaniu swojej pracy - a taki szokujący rezultat. Zastanowiło mnie to.
Po pierwsze - minęły już trzy dni od tego quizu, a ja nadal jestem w szoku, że ludzie mogą sprawdzać pocztę TAK rzadko. Raz na kilka dni !!?? Czy oni nie piszą z nikim maili ? Nie mają kontaktu na bieżąco z nikim ? Nie dostają wiadomości na te swoje skrzynki ? A może nikt do nich nie pisze, poza wszędobylskim panem Spam...
A po drugie - minęły już trzy dni, a moje uzależnienie nie maleje i nadal otwieram pocztę przy każdym przycupnięciu koło komputera, a w pracy sprawdzam ją co chwila. No, może poza tym, że dzisiaj byłam pochłonięta przygotowywanym projektem i czas mi umykał tak szybko, że mijały prawie całe godziny między jednym sprawdzeniem poczty a drugim. Ale w zasadzie to standard. Pomimo nawału pracy w pracy i tak w każdej wolnej chwili otwieram skrzynkę.
Chyba powinnam się z tego leczyć... Ale jak każdy uzależniony - ponieważ mój nałóg sprawia mi przyjemność - więc nie chcę się go pozbywać.
Dostaję na swoją uzależniająca skrzynkę maile z wieściami od znajomych i opowieściami, co u nich słychać, czasem krótkie, czasem długie, czasem zabawne, a czasem smutne. Dostaję śmieszne maile, które każdy przesyła dalej, aby ktoś inny też miał chwilę radości, czasem zdjęcia, jestem na bieżąco z życiem wielu osób, których nie widuję często. Mimo odległości nasza znajomość nie słabnie, a wręcz przeciwnie.
Uwielbiam to, że można przez malutki komputerek, za pomocą magicznego internetu być częścią czyjegoś życia i móc się do kogoś odezwać w każdej chwili kiedy ma się na to ochotę, albo się tego potrzebuje !
Do czego innego może służyć skrzynka mailowa ?
Otrzymywanie reklam, spamów i wyciągów elektronicznych jest zdecydowanie drugorzędną rolą skrzynki. Być może, gdybym tylko takie maile dostawała, to też sprawdzałabym ją raz na trzy dni...
Więc po zastanowieniu - sama już nie wiem - czy jestem uzależniona od skrzynki mailowej czy od bycia w kontakcie ze znajomymi.... W końcu ta druga opcja jest całkiem zdrowa i nie kwalifikuje się na odwyk. Może wiec nie mam czym się martwić... :)

wtorek, 20 stycznia 2009

Już styczeń! Szybko ! Planujmy wakacje !

Dzisiaj w pracy przymusowo planowaliśmy urlopy na cały rok. Kto ile ma dni do wykorzystania - zaległego i bieżącego urlopu - musiał zaplanować jak je wykorzysta w ciągu tego roku. W styczniu... W styczniu !!
Planowanie urlopu na cały rok z góry wydaje mi się zajęciem przekraczającym moje możliwości. Ale planowanie w styczniu urlopu na cały rok z góry to już abstrakcja ! Czuję się wtedy zawsze jak taka wróżka-oszustka. Zupełnie jakby mi brakowało zdolności jasnowidzenia, która jest tak powszechna i tak oczekiwana przez pracodawcę... Co to za pracownik, który nie potrafi przewidzieć, w którym miesiącu nastanie kres jego sił i możliwości twórczych i zapragnie odetchnąć od pracy przez kilka dni. Albo w którym miesiącu pogoda dopisze i najdzie ochota na wyjazd w góry lub nawet nad morze... !
Najwyraźniej inni pracownicy potrafią świetnie przewidywać wszystkie takie rzeczy i nie mają problemów z zaplanowaniem swoich urlopów na cały rok z góry. Ja osobiście wolałabym to robić z dołu... Albo może inni pracownicy się tylko nie wypowiadają na głos, bo każdy myśli, że powinien siebie znać na tyle, aby takie zadania nie sprawiały mu kłopotu. Lub - co też możliwe - każdy ma z tym problem, ale nikt o tym nie mówi, bo skoro inni planują swoje urlopy bez marudzenia, to nie można być gorszym ! :)
Plus całej sytuacji jest taki, że jest to wypiska przygotowywana dla potrzeb kadrowych i nie ma nic wspólnego z faktycznymi terminami, kiedy się na urlop idzie. Jak dotąd nikt z kadr nas nie zmuszał, aby wziąć urlop w zaplanowanym w styczniu terminie. Chociaż z niektórych działach jest to owszem dosyć wiążące.
No ale - skoro trzeba - więc potulnie, jak wszyscy wokół, wzięłam karteczkę z tabelką urlopową i wpisałam się w niej. Jakkolwiek, czyli nie przywiązując specjalnej wagi do tego czy faktycznie pójdę na urlopy, jak deklaruję, aczkolwiek na tyle przytomnie, aby w razie konieczności terminy były sensowne.
To pięciominutowe namyślanie się nad planem urlopowym nastroiło mnie nostalgicznie i zamarzyłam o wyjeździe gdzieś w góry, ale oczywiście nie przy takiej pogodzie, jaką mamy obecnie ! :)
Nie mniej jednak postanowiłam, że w tym roku góry odwiedzić trzeba, wyciągnąć buty trekkingowe, plecak, przejść się po jakimś szlaku, rozruszać mięśnie, zmęczyć się i obejrzeć kilka fajnych widoczków. Najlepiej tatrzańskich. Moim ulubionym miastem w górach jest oczywiście Zakopane, do którego wyprawa w sezonie letnim jest istnym szaleństwem. Ale poza sezonem, kiedy już nie jest się narażonym na zadeptanie przez tłumy - owszem, miejsce malownicze i atrakcyjne. Trzeba się wybrać tam zanim sezon się zacznie. Pogoda wiosną może być całkiem ładna, na pewno lepsza niż jesienią, dni długie, temperatura powietrza przyjazna człowiekowi. Może koniec maja... Zobaczymy. :)
O urlopie dwutygodniowym, takim faktycznie wakacyjnym nawet nie chce mi się myśleć. Zabiorę się za to w chwili natchnienia. Na razie zostanę przy moich marzeniach o Tatrach i niezbyt zaludnionych szlakach, kolorowych Krupówkach i grzanym piwie w góralskiej knajpce....

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Kulturalna sobota z przebojami

W sobotnie popołudnie wybraliśmy się całą grupą do teatru.
Od czasu do czasu nachodzi nas nieodparta ochota na ukulturalnienie się i organizujemy wtedy wyjście do teatru. Tym razem wybór padł na sztukę Szekspira, "Wszystko dobre, co się dobrze kończy".
Sztukę wybrała koleżanka, która pewnego dnia stwierdziła, że słyszała, że jest fajna sztuka w repertuarze lubelskiego teatru, która ma tytuł... chyba... "Życie jest piękne" albo "Wszystko będzie dobrze"... ?? Jakoś tak... Jechaliśmy wtedy w samochodzie z Łukaszem i Agatą. Tytuł zabrzmiał znajomo, ale może niekoniecznie pasował nam do sztuki. Na pewno był film "Zycie jest piękne"... ale sztuka ? Przez dłuższą chwilę wszyscy usilnie próbowaliśmy skojarzyć co to za sztuka ? Niby coś takiego jakby znajomego grają, ale niekoniecznie coś o konkretnie takim tytule... Przez moment w samochodzie panowała cisza, niemal słychać było wytężona prace naszych głów i nagle oświeciło mnie, że to chyba chodzi o Szekspira "Wszystko dobre, co się dobrze kończy"!
Śmieliśmy się serdecznie z tego, jak Marzenka świetnie zapamiętała tytuł sztuki ! Więc jeszcze zanim zabraliśmy się do organizowania - już było śmiesznie.
I całe przedsięwzięcie okazało się bardzo zabawne :)
Zaczęło się dziać jeszcze przed spektaklem.
Ponieważ miałam wszystkie bilety, więc czekaliśmy na znajomych w holu i rozdawaliśmy im kolejno bilety. Po trzecim dzwonku okazało się, że zostałam z 4 wolnymi biletami, bo ich właściciele się spóźniali ! Zadzwoniłam do nich - jedna para w drodze, druga para nie odbiera telefonu wcale. No ale - dorośli ludzie przecież, wiedzą doskonale, że nie można się spóźnić, bo po rozpoczęciu przedstawienia już na widownię nie wpuszczają, więc byłam dosyć spokojna. Już kilka wyjść zorganizowaliśmy i - jak do tej pory - nigdy nikt się nie spóźnił. W lubelskim teatrze Osterwy pracują bardzo mili ludzie, za każdym razem, jak organizuję wyjście do teatru, jestem pod wrażeniem przemiłej obsługi i wysokiego poziomu kultury. Pani bileterka stwierdziła, że ponieważ musimy już wchodzić, ona weźmie bilety i wpuści spóźnialskich - zapewne na balkon, a potem przesiądą się na swoje miejsca, ale to już w przerwie.
Siedliśmy na widowni. Pomyślałam, że dam znać spóźnialskim, gdzie zostawiłam ich bilety. Dzwonię do jednych spóźnialskich - okazuje się, że są już niedaleko. Dzwonię do drugich, tym razem koleżanka odebrała, więc mówię do niej ściszonym głosem : "Madziu, bilety dla was ma bileterka, my już siedzimy, bo sztuka się zaczyna..." A Magda do mnie "Co??!! Ja ciebie nic nie słyszę!". No masz! Nie mogłam mówić głośniej, właśnie się zaczynał spektakl, więc próbuję jeszcze raz, w wersji uproszczonej "Bilety dla was ma bileterka" szepczę jak najwyraźniej. A Magda do mnie: "Jakie bilety?!!?". W tym momencie to mi już ręce opadły i zachciało się śmiać ! Usłyszałam jeszcze jak Magda mówi do męża, żeby wyłączył silnik samochodu, po czym oznajmiła mi, że zapomniała o teatrze kompletnie i właśnie mają jechać na zakupy !
Koniec końców wyszli z domu z zamiarem pojechania do sklepu - a zamiast tego przyjechali do teatru. Na szczęście z ich synkiem został dziadek, więc mogli spokojnie zabawić dłużej niż na zwykłych zakupach.
Obie spóźnione pary dotarły, ale pierwszą część spektaklu obejrzeli, a raczej wysłuchali z karnego balkoniku, skąd było widać tylko skrawek sceny. Druga część za to zobaczyli już w wersji audio-video.
Samo przedstawienie też okazało się pełne niespodzianek, a pechowo przydarzały się one głównemu bohaterowi. Najpierw w scenie, gdzie wstępował do wojska, odbierając szablę zapomniał tekstu. W efekcie wyrecytował z rozmachem : „ Zrobię co w mojej mocy, aby…." tu się zawahał chwilę, po czym dokończył z odpowiednią intonacją "Zrobię co w mojej mocy!!" Bardzo ładnie z tego wybrnął i w zasadzie to nie zorientowalibyśmy się, że coś mu umknęło, gdyby nie jego zakłopotany uśmiech i półuśmieszki innych aktorów.
A za drugim razem para bohaterów przekomarzała się i szarpała w żartach parą kaleson i nagle… urwał im się kawałek tych gaci ! Ależ było śmiechu ! Najbardziej podobał mi się widok głównego bohatera upychającego pospiesznie urwany kawałek w kieszeni. Publiczność wybuchnęła śmiechem, a aktorzy starając się powstrzymać - aż nie mogli mówić dalej.
Ta scena równie dobrze mogła znaleźć się w scenariuszu. Była komiczna i bardzo udana !
Wyszliśmy z teatru rozbawieni udanym przedstawieniem i naszymi prywatnymi perypetiami :)Poszliśmy ochłonąć po wrażeniach w knajpce przy pizzie i piwie.

piątek, 16 stycznia 2009

Owocny czwartek

Wczorajszy dzień obfitował w przyjemne wydarzenia. Był przy tym bardzo owocny.
Rano miałam misję-na-Marsa : dzwoniłam po warszawskich sklepach Orsaya szukając dwóch sukienek w odpowiednim rozmiarze. Sukienki upatrzyła sobie siostra, ale oczywiście w malutkim Lublinie nie ma już rozmiaru 34. I nie bardzo jest szansa, że się pojawi. Co prawda sukienka potrzebna dopiero za trzy lub cztery tygodnie, ale okazało się, że w sklepach są już ostatnie sztuki z tej kolekcji, więc trzeba było wyśledzić i szybko kupić upatrzone modele, aby nie wyprzedały się zupełnie. Najpierw w środę objechałyśmy sklepy lubelskie - wszystkie dwa - potem obdzwoniłyśmy sklepy krakowskie - bez skutku. I została Warszawa, na którą można było bardziej liczyć, skoro jest tam nieporównanie więcej sklepów niż w Lublinie i Krakowie razem wziętych. Sukienki się znalazły, po obdzwonieniu kilku sklepów i to nawet udało mi się znaleźć obydwie w jednym sklepie.
Poprosiłam o pomoc koleżankę, która mieszka w Warszawie i była tak kochana, że odebrała je jeszcze tego samego dnia ! Teraz wystarczy je przesłać do Lublina i akcja zakończy się całkowitym sukcesem. :)
A na wieczór byliśmy umówieni całym zespołem z pracy na spotkanie w knajpce. Teoretycznie wyjście było "na pizzę" ale okazało się "na pizzę i sałatki", bardzo z resztą dobre sałatki - zjadłam serową, która prezentowała się równie dobrze, jak smakowała.
Ogólnie spotkanie było bardzo udane - wesołe i śmieszne. Humory nam dopisały. Śmialiśmy się tak, że potem wszystko nas bolało, nie tylko policzki.
Nasz zespół w pracy liczy 10 osób - pół na pół kobiet i mężczyzn, z czego aktualnie jest nas dziewięcioro - jedna koleżanka jest na urlopie macierzyńskim i cieszy się swoim maleńkim szczęściem. A ponieważ praca wyzwala w nas zapędy twórcze i pobudza wyobraźnię, a dodatkowo wszyscy doceniają dobre żarty, więc każde wspólne przedsięwzięcie integracyjne zawsze się udaje.