sobota, 31 stycznia 2009

Niczym na odwyku

Wczoraj odesłałam do serwisu mojego laptopa – nieustanne źródło rozrywki dla mnie. Po długich tygodniach zwlekania, zdobyłam się na to szaleństwo i pozbyłam laptopa. Zrobiłam się uzależniona od niego i wszystkiego do czego mi służył – Internet, poczta, a zwłaszcza filmy i seriale. Teraz czuję się, jak ćpang na odwyku! Dosłownie! Ile mnie kosztowało siły, nerwów i samozaparcia, aby zmusić się i zarejestrować kompa do serwisu, a potem umówić kuriera na odbiór… I dobrowolnie pozbawić się tej wielkiej przyjemności.
Co najlepsze - mam tego laptopa niecałe 2 lata, co oznacza, że przed niecałymi 2-ma laty moje życie nie było takie uzależnione od komputera. Z trudem, ale jednak jestem w stanie przypomnieć sobie, jak inaczej kiedyś żyłam.


Nie oglądałam nic kompletnie, ani w TV ani na kompie, bo nie miałam na to czasu, za to dużo przebywałam poza domem, a często wracałam tylko na noc, byłam ciągle w ruchu i miałam mnóstwo zajęć.
Z drugiej strony jednak – to były inne czasy! Nie mieszkaliśmy z Łukaszem razem, tylko widywaliśmy się po pracy. Czyli byliśmy dla siebie główną rozrywką i atrakcją. Aby coś razem porobić często jeździliśmy gdzieś, częściej też wychodziliśmy z domu, jadaliśmy na mieście
Teraz nasze życie jest znacznie spokojniejsze, nie trzeba już krążyć między dwoma domami, wracać późno i wynajdywać motywów przewodnich spotkań. Tym samym mamy dużo czasu do dowolnego rozgospodarowania.
Ciekawostka jest, że pozbyłam się laptopa – niby w żartach mówię, że jest on moim nałogiem – ale faktycznie mam symptomy zupełnie właściwe dla odstawienia używki!
Wczoraj cały dzień tkwiłam w czymś na kształt szoku posttraumatycznego; było mi przykro i smutno, że nie mam już laptopa i mocno zastanawiałam się co będę robić po powrocie do domu, zwłaszcza, że Łukasz pracował do 22-giej, a ja nie miałam ochoty sztucznie wyszukiwać sobie zajęcia.
Wróciłam więc po pracy do domu (dziwnie pustego i cichego), zjadłam obiad i włączyłam TV – substytut komputera. TV mnie raczej znudziło, a nie wciągnęło i po kilkunastu minutach zachciało mi się spać. Byłam też trochę zmęczona i niewyspana. Zasnęłam niepostrzeżenie i co najlepsze – spałam do samej 23, kiedy to Łukasz wrócił z pracy! Za to 2h później, kiedy położyliśmy się spać – nie mogłam usnąć! Dzisiaj wstałam po dziwnie niespokojnej nocy i czuję się, jakby rozjechał mnie walec! A że ja zawsze wyglądam dokładnie tak, jak się czuję – od rana w pracy słyszę urocze (nie)komplementy od „troskliwych" (nie)miłych ludzi, że jakoś źle wyglądam, wyglądam na zmęczoną, niewyspaną… Podobno milczenie jest złotem, dlaczego niektórzy o tym zapominają?!
Inna kwestia – co z tą drzemką? Kto tak bezmyślnie propaguje, że niby to pozwala ona nadrobić braki snu i poczuć się wspaniale wypoczętą? Ewidentna bzdura! Na mnie drzemka najwyraźniej działa zgoła odmiennie i bardziej mi szkodzi, niż pomaga. Nie mówiąc już o tym, że nie budzę się po półgodzinie tylko śpię kamieniem, dopóki się Łukasz nade mną nie zlituje i mnie nie obudzi. A potem chodzę przez pół godziny jak neptyk i staram się zacząć funkcjonować – powtórka po rannego wstawania, tyle, że wieczorem. Dwa razy dziennie przeżywać poranne wstawanie? Nic przyjemnego.
Skoro więc nie mam teraz w domu komputera, który mnie absorbował i pochłaniał czas - liczę na dużo tego wolnego czasu, który… no waśnie! Z którym nie wiem co zrobić i chyba będzie się marnował!
Przecież jak wychodzę z pracy ok. 17, to zazwyczaj nie mam wiele załatwień (jak widać do wstawania rano nie mam motywacji nadal, bo zazwyczaj przychodzę na 9-tą). Kiedy więc docieram do domu po południu - największym wyzwaniem jest przygotowanie obiadu (nie wymaga to niekończącego się pichcenia, zazwyczaj daje się to zrobić dosyć sprawnie i szybko), tudzież sprzątnięcie czegoś, uprania (robi się samo, zyjemy w końcu w dobie pralek i innych udogodnień) i… tyle. Na tym obowiązki dnia powszedniego się kończą. Zakupy robi Łukasz, często nawet on myje naczynia, a że w ogóle udziela się w domowych obowiązkach, to nawet odkurzanie, wynoszenie śmieci i wyprawy do piwnicy mi się nie zdarzają.
I co mam robić z czasem?
Teraz mogę się zabawić w dawne czasy, kiedy nie było komputerów. Może zacznę haftować, robić na szydełku albo drutach… (hmm… nie oszukujmy się, mało prawdopodobne). Telewizji nie lubię, książki czytam i tak, bez względu na to czy jest komputer czy nie ma, dzwonię na pogaduchy do znajomych i rodziny również dosyć regularnie.
Zacznę chyba pisać listy ręcznie, na papierze…. Może w końcu, po 6,5 roku napisze listy do USA do tych starych znajomych, którzy już najprawdopodobniej o mnie zapomnieli :) Zima nie sprzyja spotkaniom towarzyskim, nie będę na siłę umawiać się ze znajomymi, tylko po to, aby wypełnić popołudnia, moje relacje z nimi mają się dobrze, nie trzeba ich poprawiać.
Większość rzeczy, jakie mam w planach do zrobienia – wymagają komputera! Co na to poradzić?
Na ten rok mam mocne postanowienie aby rozwijać mój warsztat pisarski. Póki nie mamy dziecka, które będzie wymagało czasu nakładu sił, co raczej nie będzie sprzyjało uprawianiu literatury. Na początek założyłam bloga, co prawda dopiero w styczniu zaczęłam się na nim rozkręcać i coś popisywać w miarę często, ale oczywiście komp jest do tego niezbędny. Teraz mogę sobie pomarzyć i poplanować co napiszę i o czym…. Kiedy odzyskam laptopa.
Czekają na mnie dziesiątki płyt ze zdjęciami, które planuję uporządkować, skatalogować i poprzegrywać – wiadomo czego to zajęcie wymaga.
Mam też zaplanowane wywołanie najładniejszych zdjęć z naszego ślubu i wesela i zrobienie albumów dla nas, dla rodziców, dziadków i chrzestnych – zdjęcia są w wersji cyfrowej – bez laptopa się nie obędzie!
No nic – przechodzę teraz okres od-uzależniania się i rekonwalescencji, zobaczymy, jak szybko przypomni mi się, jak wygląda życie bez komputera w roli głównej. ;)

Brak komentarzy: