poniedziałek, 31 maja 2010

Od Lalki do Ziemi obiecanej

I wysłuchałam całej "Lalki" B. Prusa, w wersji audiobook, przeczytanej przez Jarosława Gajewskiego. Do wczoraj Gajewski miał dla mnie bliżej niesprecyzowane imię na "J", w końcu Łukasz nauczył mnie, że to Jarosław.
Jarosław Gajewski przeczytał "Lalkę" genialnie! Jak jego się przyjemnie słuchało!! Mistrzostwo świata! Tak fajnie słuchało się też Sędrowskiego, Fronczewskiego, Zborowskiego i Anny Polony. Gajewski dołączył do czołówki czytaczy książek.
Bohaterowie "Lalki" w wydaniu Gajewskiego mieli każdy swój własny głos. Jak był Żyd, to Gajewski czytał po żydowsku, jak był Rzecki, to tak jak mówi stary człowiek, jak Wokulski, to tak dziarsko i tubalnie. Każdemu przypasował jakiś charakterystyczny i bardzo adekwatny sposób mówienia.
Łukasz śmiał się, że Gajewski czytał Żydów po żydowsku, Rzeckiego po rzecku, a Wokulskiego po wokulsku. :) Dokładnie tak!
Bardzo przyjemnie się tego słuchało, chociaż książka mnie trochę nudziła, a trochę drażniła na początku. No ale ja ogólnie nie lubię takich bohaterów, co sami nie wiedzą, co sami chcą od życia. Potem jednak, kiedy wątki się rozwinęły i nabrały tempa, bardzo mnie ta lektura wciągnęła. A już najbardziej na sam koniec, kiedy się Wokulski panną Izabellą zdrażnił i przejrzał na oczy.
"Lalka" była momentami bardzo zabawna. Najbardziej podobał mi się Pamiętnik starego subiekta, z tymi prześmiesznymi komentarzami Ignacego Rzeckiego, który na starość zakochał się w pani Stawskiej. To były najciekawsze fragmenty. Rzecki się Prusowi udał wybitnie, najlepsza postać w całej książce.
Po "Lalce" przyszła pora na "Ziemię obiecaną" Reymonta. Czytali ją w radiu w programie 2gim, podobnie z resztą, jak "Lalkę".
"Ziemię obiecaną" czyta Malajkat. Niestety czyta średniawo. Sama książka jest bardzo fajna i wciąga mnie od samego początku, ale rzemiosło Malajkat trochę kaleczy.
Jednak aktor, który panuje nad swoim głosem, albo przynajmniej nie ma naleciałości, których nie potrafi kontrolować i który nie zaciąga zawsze na jedną nutę - to jest mistrz w swoim fachu.
A co ciekawe - w "Lalce" było mnóstwo informacji na temat cen, pieniędzy, wartości różnych rzeczy i można się było nieźle wyszkolić w tym, co za ile, na jaki procent i po ile chodziło w końcu XIX wieku. A "Ziemia obiecana" dzieje się w tych samych czasach i tak samo jest o robieniu interesów. I teraz mam już ogląd w sytuacji i jak mówią, że Borowiecki zarabiał 10 tys rubli na rok, to już wiem, co to w owych czasach znaczyło. I że wiele znaczyło.
Mam więc ciąg dalszy tej epoki, teraz z trochę innej perspektywy, bo "Lalka" była o handlu i wyższych sferach, a "Ziemia obiecana"o handlu i przemyśle w sferach kupieckich. Ale duch epoki trwa i przyznam, że mnie wciągnął.
Może potem przeczytam sobie "Rodzinę Połanieckich", która opowiada o tych samych czasach. Tak gwoli kontynuacji podróży w czasie do drugiej połowy XIX wieku.
A może ktoś to przeczytał i będę mogła sobie wysłuchać... :)

Znajomi

Zaczynam nienawidzić wszelkich portali społecznościowych. Drażni mnie to wysyłanie zaproszeń do grona znajomych przez osoby, których się w gruncie rzeczy nie zna. I co to jest za moda, ze jak ktoś mnie kojarzy z nazwiska, bo razem pracujemy, ale prywatnie nawet słowa nie zamieniliśmy, to i tak mi zaproszenie wyśle? Przecież my się nie znamy!
Wiem, że to można odczytać w stylu; zadzieram nosa, albo wymądrzam się, albo jestem nieużytek rolny. Każdy może to sobie zinterpretować, jak chce. Ale bywają takie przypadki, których się nie zna, bo się nie zna i nawet ma się niejaką niechęć do ich poznania.
Przez naszą firmę przewinął się taki jeden agent. Smutna sprawa z tą niby-znajomością. Pracowaliśmy w dwóch różnych miastach, ale codziennie prawie wydzwaniał do mnie z przeróżnymi tematami i trzeba było prowadzić go za rączkę, jak dziecko we mgle, albo tłumaczyć od podstaw, jak to wszystko działa, nie przymierzając, jak ten chłop tej krowie na miedzy.
Po jakiś dwóch miesiącach byłam w delegacji i kolega przewinął się przez horyzont, nawet siedzieliśmy w jednym pokoju przez godzinę na spotkaniu. Potem siedzieliśmy w drugim pokoju po spotkaniu. Nie przedstawił się, nie przywitał, nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem, które by sugerowało, że ma jakąkolwiek intencję zaprezentowania się i poznania mnie.
OK. Nie szkodzi. Ja wróciłam do LU, życie wróciło do normy, wróciliśmy do kontaktów telefonicznych i mailowych i zawracania mi głowy każdą pierdołą oraz tłumaczenia koledze każdego tematu od A do Z.
Po kolejnych kilku miesiącach znów pojechałam w delegację i znów kolega był na spotkaniu w tym samym pokoju. Długim spotkaniu i jeszcze dłuższym oczekiwaniu na spóźnione spotkanie, było więc mnóstwo czasu na zapoznanie się, tym bardziej, że nie byłam tam jedyną osobą, do której kolega wydzwaniał niemalże każdego dnia.
Kolega jednak nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany nawiązaniem znajomości ani ze mną, ani z nikim innym. Zupełnie aspołecznie siedział przed laptopem, z ostentacyjnie założonymi słuchawkami na uszy i udawał bardzo zajętego.... oglądaniem filmów na youtube. A nad jego biurkiem, obok jego biurka, przed jego biurkiem, za jego plecami - stało, łaziło, gromadziło się całe mnóstwo osób, które miały z nim kontakt mailowy i telefoniczny.
No i takie to były nasze kontakty osobiste i taka to była znajomość na żywo. Hmm.. dlaczego mi się ciśnie na usta, że jej nie było?
Ale co? Kolega wysłał mi zaproszenie na facebooku do grona jego znajomych, czy może tam się wysyła, że chce się dołączyć do grona moich znajomych. Jakkolwiek.
Przyznam, że to zapytanie czy chcę potwierdzić, ze jest moim znajomym mnie rozbawiło.
Taa... co to za wspaniały mój znajomy! W najlepszym razie mogę powiedzieć, że miał do mnie nastawienie lekceważące i będzie to wielki eufemizm, bo w gruncie, to miał mnie w poważaniu.
Znajomości nie potwierdziłam.
Poza tym, że było ciekawe słyszeć jego pytania, które powodowały, że oczy otwierały mi się szeroko ze zdziwienia, jak można czymkolwiek managerować, skoro się nie zna podstaw, to nic więcej nas nie łączyło. I nic więcej nie mam do wspominania po tej znajomości.
Jedynie pocieszam się, że może to zapytanie na facebooku wysłało mu się jakoś automatycznie. Oni mają taką funkcjonalność, która inteligentnie ułatwia człowiekowi życie i podsuwa sama komu można wysłać zaproszenie do grona znajomych. Może to zrobił przez przypadek, niecelowo? Tylko to mnie pociesza, bo szczerze to trochę bezczelne tak kogoś jawnie ignorować, a potem wyszukiwać go na facebooku.
Ale, ale... Teraz mi przyszło na myśl, że nie mógł mnie zaprosić przez nieuwagę, bo przecież nie znał mojego maila prv, na którego mam to konto w facebooku! A facebook to po adresach mailowych ze skrzynki podsuwa zaproszenia do wysłania! Musiał mnie kolega wyszukać po imieniu i nazwisku! Zrobił więc to z premedytacją i w pełni świadomie! O nie!
O nie, moja idee fix na pocieszenie upadło. Ludzie jednak SĄ bezczelni!!

Nie jest tak źle

Wszyscy narzekają na maj, że brzydki, zimny deszczowy.
A mi się wydaje, że wszystko w normie. Od jakiegoś czasu maje mi się kojarzą głównie z brzydką pogodą. Pamiętam, że raz na studiach był upalny łikend majowy, ten na start miesiąca, a potem już tylko deszczowe przez ostatnią dekadę niemalże. Były jakieś przebłyski upałów, ale głównie deszcze.
Nie ma na co narzekać. Lubelszczyzna i tak podobno jest najbardziej słonecznym regionem. Coś w tym jest, bo często znajomi z Wawy mi piszą, że u nich pochmurno i deszcz, kiedy u nas świeci słońce i wcale brzydko nie jest.
Ten maj się zaczął paskudnie, samymi deszczami i chłodem. W połowie miesiąca deszcze nasiliły się tak, że lało, jak z cebra. Któregoś wtorku wróciliśmy do domu z Łukaszem w strugach deszczu. Woda nalała mi się górą do czółenek i mogłam sobie w moich czółenkach pływać, chociaż to nie takie czółenka do pływania po rzece.
Trochę się wtedy wkurzyłam, bo o ile kurtka była nieprzemakalna - taka sportowa, trekkingowa, co ma wodoodporność do jakiś 5 czy 10 bar, to jednak czółenka miałam zwykłe, eleganckie, skórzane, prawie nowe buciki! I co? Zamokły mi doszczętnie.
Na szczęście wyschły i nic im się nie stało, ale damskie czółenka na wysokim obcasie nie są przeznaczone do pływania na otwartej wodzie, więc nie bardzo im to musiało posłużyć mimo wszystko. Czyli mimo braku widocznych zniszczeń.
O tyle dobrze, że te potoki wody przelewające się po ulicach były stosunkowo czyste, bo świeże, dzięki czemu nie ubrudziły mi butów.
Teraz mamy słońce. I dlatego też od kilku dni da się grillować.
W Tesco zrobili gazetkę promocyjną o grillowaniu. Pomyślałam sobie, że to trochę niedelikatna reklama, zważywszy na te wszystkie pozalewane tereny, gdzie ludzie nie mają jak obiadu zjeść, bo im stoły w kuchniach pływają w brudnej wodzie. A co dopiero myśleć o grillu.
My zaliczyliśmy raz grilla u rodziców, pod blokiem nie bardzo jest jak grillować.
A boczek z grilla był pyszny. Przy tej okazji właśnie nasłuchałam się opowieści dziwnej treści, któe przytoczyłam. :)

czwartek, 27 maja 2010

Olej w samochodzie

I kolejna opowieść grillowa. A raczej rozmowa.
Nie to, że bohaterowie tego dialogu byli pijani, czy coś. Grill się dopiero zaczynał, mięsko ledwo dochodziło, chipsy dopiero przyszły, piwo ledwo otwarte.
Przyjechał kolega zwany Japko, siadł przy stole i mówi do kolegi Marka:
- Wiesz co się stało? Wyciekł mi cały olej z samochodu dzisiaj! całe 2 litry!
Marek na to:
- Cały? To nawet nie wystarczy litra dolać!
- Nie z silnika! Z bagażnika mi wyciekł! - uściślił kolega zwany
Japko.
Ja w tym momencie nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem. To był dialog stulecia. Klasyka!
Kolega zwany
Japko opowiedział od początku do końca całą historię o tym, jak to woził w bagażniku bankę oleju samochodowego. W pewnym momencie spostrzegł pod autem wielką plamę oleju. Sprawdził poziom oleju na silniku, ale wszystko było w porządku. Otworzył bagażnik, a tu baniaczek się wywalił, korek był nieszczelny i przez bagażnik przeciekło całe 2 litry oleju.
Długo się z tego śmialiśmy. Oleju szkoda, owszem, to, że coś wyciekło przez bagażnik, to normalka. Jak nas uświadomił Tata, pod kołem zapasowym zawsze jest w bagażniku otwór na wylot.
Ale ten dialog był pierwszorzędny! :)

Strasznie... staro

Opowieści przy grillu ciąg dalszy. Teraz powiastka pod hasłem, jak dobrze mieć przyjaciół, zawsze można liczyć, że ci uświadomią, kiedy się mylisz.
Jeden znajomy z pracy brejdaka, ma jakieś ambicje, aby wyglądać strasznie. Strasznie w sensie groźnie i przerażająco. Nie do końca wiem, czym to się objawia, aczkolwiek cieszy go, kiedy ktoś czuje przed nim daleko posunięty respekt. Na pewno robi miny, które w jego przekonaniu nadają mu groźny wyraz twarzy. Czy się to sprawdza w praktyce, to raczej wątpliwie, kolega jednak żyje w przekonaniu, że osiąga zamierzony efekt.
Koleżka ten ma już swoje lata i posunął się już w nich na tyle, że widać po nim jego wiek. Nie wiem, ile ma lat, najwyraźniej jedna rocznikom zaczynającym się od ósemki wydaje się koleś starawy.
Ostatnio koleś ten opowiadał w pracy, że szedł sobie przez autobus, był zły i na pewno wyglądał strasznie, bo jakiś lodziarz się go wystraszył, spojrzał na niego, po czym... wstał i ustąpił mu miejsca z tekstem "Proszę, pan sobie siądzie".
Koleżka był z siebie bardzo dumny i jego komentarz - równie dumny - brzmiał mniej więcej:
- Wyglądałem strasznie! Przestraszył się mnie i ustąpił mi miejsca!
Na co jego udani i życzliwi koledzy zaśmiali się z politowaniem i powiedzieli mu brutalnie:
- Ustąpił ci miejsca, bo wyglądasz strasznie staro!
Och, na przyjaciół zawsze można liczyć! Zadbają o to, abyś stąpał twardo po ziemi zawsze i wszędzie. :)

Wielbłąd arabski

W sobotę na grillu znajomi mojego brata opowiadali o tym, jak to kiedyś przewiozła ich jakaś koleżanka swoim autem. Laska miała nadzwyczajny talent do beztroskiego prowadzenia samochodu, wbrew przeróżnym zasadom i ku przerażeniu pasażerów. Chłopaki mieli śmierć w oczach. Koleżanka na przykład zignorowała znak "ustąp" i wyjechała z podporządkowanej bez oglądania się nawet na drogę główną. Na szczęście nic nie jechało, ale kiedy chłopaki, cokolwiek przestraszeni, wydusili z siebie, że tam była znak "ustąp pierwszeństwa" koleżanka zapytała tylko:
- Tak? Gdzie? - zupełnie zaskoczona
Lusterek nie używała wcale, jeździła od prawej do lewej, jak się jej podobało, zupełnie nie patrząc, czy coś jedzie koło niej. Generalnie każdy kierowca znajdujący się w jej pobliżu musiał radzić sobie sam i sam się o siebie martwić.
Wspomnienia po tej przejażdżce na wariata obaj - mój brat i jego kolega mieli nieciekawe. Chyba nawet powzięli postanowienie, że więcej z nią już samochodem nie jeżdżą. Na pewno nie z nią w roli kierowcy.
Marek opowiadał to wszystko z wielkim przejęciem i niedowierzaniem, że w ogóle można tak jeździć! Lekkomyślnie - to za mało powiedziane.
Na koniec swoich wywodów podsumował, że to zupełnie, jak w jakiejś Arabii, gdzie wsiada Arab do auta, nie ma lusterek, kierownicy i jedzie na wariata!
- To się wielbłąd nazywa, nie auto. - poprawiłam go.

niedziela, 9 maja 2010

Jak ubić świnkę

Wczoraj były Mamy imieniny.
Sto lat, sto lat! I wszystkiego najlepszego! :)
Życzenia odbyły się na żywo, wręczanie prezentów, rodzinny obiad (kolacja bardziej) i śmiechy chichy też. Przy stole zeszło się nam na czarny humor. Jakoś tak od słowa do słowa, od opowieści do opowieści, od żartu do żartu - no i zaczęliśmy rozmawiać o głupich pomysłach ludzików.
To jest temat wysoce fascynujący dla mnie. Co ludzie potrafią wymyślić, to się rozsądnemu człowiekowi w głowie nie mieści. Zdaje mi się, że rozsądek mocno ogranicza zdolności twórcze człowieka i dlatego ludzie bardziej lekkomyślni od innych są zdecydowanie bardziej pomysłowi. A ich idee fix potrafią zaskakiwać!
Uwielbiam takie opowiastki o tym, czego głupiego ludzie potrafią dokonać. Można to uznać, za swoiste badania psychologiczno-społeczne.
No i wczoraj usłyszałam genialną w swojej głupocie opowieść o tym, jak to jeden koleś postanowił ubić sobie świnkę.
Wiadomo, świnkę ubija się tak, ze najpierw się zwierzątko ogłusza, potem się ją zabija, a potem się ją opala czy oskrobuje ze szczeciny. W zasadzie to nie wiadomo, a przynajmniej ja nie bardzo wiem, bo tylko raz widziałam urywek świniobicia, kiedy byłam mała i cały dramat się rozgrywał na naszym podwórku. Oczywiście Mama nie pozwoliła mi na to patrzeć i bardzo dobrze, więc nie wiem jak się morduje zwierzątko na pyszny bekon.
Pewien pan jednak nie chciał się męczyć z zabijaniem świni i postanowił sobie całe zadanie maksymalnie ułatwić. Jak można dokonać tego w białych rękawiczkach? Bezkrwawo? No więc pan ta świnkę postanowił... zagazować! I tak też zrobił.
Nie znam szczegółów, nie dopytywałam o nie, opowiadała to Ewa, która obstaje przy wersji, że jest to wydarzenie autentyczne, pan świnkę zagazował pomyślnie i w ten oto sposób przepraktykował nową metodę świniobicia.
Metoda cokolwiek kontrowersyjna, ale kto wie - może i by weszła do powszechnego użycia, pomimo tego, ze to z użyciem gazu i w ogóle, mało ekologiczne, niezbyt zdrowe... Była jednak na to szansa, gdyby pan nie postanowił iśc na całość i ułatwić sobie oprawienia świnki również.
Zamiast użyć standardowych metod do pozbycia się świńskiej szczeciny, nasz pomysłowy Nie-Dobromir postanowił świnkę opalić... palnikiem!
I kiedy tak sobie przystąpił w najlepsze do jej opalania, zagazowana świnka mu wybuchła!!!
To się nazywa dokonać czegoś z wielkim hukiem! :)
Świnia mało tego, że wybuchła, to jeszcze dokonała zemsty zza grobu, bo kolesiowi wbiła się jakaś jej kość gdzieś pod żebro!
Musiał być chyba... ogłuszony rezultatem swoich poczynań. Zdumiony na pewno. Jego wspaniały plan łatwego i szybkiego świniobicia wybuchnął mu prosto w twarz! I jeszcze go kontuzjował!
I kto tu jest większą ofiarą?
Słowo daję, że to jest najgłupszy pomysł na dobranie się do bekonu, o jakim słyszałam! Ku przestrodze innym amatorom łatwej rąbanki.
Chrum chrum!

czwartek, 6 maja 2010

Masło na ratunek

Dzisiaj przyszłam do pracy rano i już po pięciu minutach zaczęłam marzyc o kremie do rąk. A pech chciał, że nie miałam swojego, bo zabrałam do domu i od wtorku jakimś cudem jeszcze nie udało mi się go donieść z powrotem do pracy. Codziennie w pracy obiecuję sobie, że wieczorem włożę go do torebki i przyniosę do pracy i codziennie o tym zapominam. A dzisiaj moje ręce zaczęły pragnąć odrobiny kremu.
Kremu, jak na złość nie miał nikt. Co prawda zapytałam tylko Magdę, bo żadna inna kobieta nie siedzi już w naszym pokoju, tylko my dwie. Magda nie miała.
Niepocieszona zajęłam się pracą, planując w duchu, że przy kolejnej przerwie kawowej poproszę Agatę, aby przyniosła mi krem, o ile go ma.
Zanim jednak wybraliśmy się na przerwę, do pracy przyszła Ewa. I co? I z nieba mi spadła! Przyniosła mi do wypróbowania masło Shea do ciała.
O tym maśle mówiła mi już dawno temu. Zachwycona jego długotrwałym działaniem. Kupiła takie opakowanie masła z jakiejś dobrej firmy w drogerii, namówiona przez sprzedawczynię, która tak jej dobrze doradzała. Ewa w maśle się wprost zakochała, a najbardziej ją zachwyciło to, że skóra jest nawilżona przez kilka dni po jego użyciu. Ewa stwierdziła, że nie musi go używać po każdym prysznicu, starczy go użyć raz na tydzień i jakoś się jego dobroczynne składniki nie wypłukują ze skóry.
Wtedy trochę obśmiałam Ewy opowieści, no ale nic nie poradzę na to, że rozmowy z nią mnie zawsze bawią i że zawsze znajdzie się okazja, aby sobie zażartować. Z masła sobie też pożartowałam. Naprawdę, niewdzięczność to moje drugie imię. :) Albo może ilonia...:)
Ewa się jednak nie obraziła, cierpliwie wytłumaczyła mi, jak dziecku, że masło jest dobre, balsamy natomiast nie są dobre i gorąco mi to masło polecała.
Ja w tym czasie zaopatrzyłam się chyba w trzy balsami rożnego rodzaju, działające z różnym skutkiem, ale że moja skóra po zimie się mocno domagała nawilżenia, to tak ją starałam się ratować.
Masła sobie nie kupiłam, bo to już by była cała galeria nawilżaczy do skóry, a ja tak niespecjalnie lubię magazynować kosmetyki.
Ale Ewa o mnie i o maśle nie zapomniała i dzisiaj znienacka przyniosła mi go do wypróbowania.
Moje ręce ucieszyły się z tego niesamowicie. Ja się zdziwiłam. Ewa natomiast spokojnie i rzeczowo zapoznała mnie z ulotką na temat poświęcenia afrykańskich kobiet, z jakim one to masło shea wyrabiają i kazała mi go wypróbować.
No i tak - jeśli masz przyjaciół to nie zginiesz i nawet w takich upierdliwych drobnostkach cię poratują. :)
Masło shea Ewy dramatycznie i natychmiastowo podniosło mi komfort pracy, bo ręce nim posmarowane od razu przestały mi dokuczać. A do tego jeszcze ładnie mi pachniało. :)
A najlepsze w całej tej historii jest to, że Ewa o mnie pomyślała i jakimś szóstym zmysłem przyniosła mi do wypróbowania to masło akurat dzisiaj, kiedy ja tak potrzebowałam jakiegoś kremu. :)

Leniwy tydzień

No i co? Na koniec kwietnia wyleniłam się cały tydzień w domu. W domu, czy nie w domu, ale wyleniłam się, bo jeśli się nie pracuje na etacie, to jest to dla mnie równoznaczne z lenieniem się.
Ostatnio wolne dni miewałam rzadko i zawsze z jakimś przeznaczeniem. Najczęściej jakiś wyjazd urlopowy, albo załatwienia, cokolwiek - moje wolne dni były przeważnie na coś dedykowane i nie pamiętam już, kiedy ostatni raz miałam wolne dni bez konkretnego celu.
A tu nagle miałam ciurkiem pięć dni zwolnienia i trzy dni łikendu.
I zero planów, ze wskazaniem na wypoczynek.
No wyobraźcie sobie, jak dziwnie się poczułam pierwszego dnia w domu!
Do domu wróciliśmy w poniedziałek wieczorem. Wykończeni drogą i stresami. Wtorek przesiedziałam grzecznie w domu, naprawdę ledwo żywa, odzyskując siły.
W środę myślałam, że jest wtorek, zupełnie już ogłupiała od ilości wolnego, nie mogłam się doliczyć dni. Weszłam na stronę Cinema city, aby zobaczyć repertuar na środę, bo pomyślałam, że może skoczymy do kina na Środy z Orange. Ku mojemu zdumieniu repertuar zaczynał się od środy. Zgłupiałam. A gdzie wtorek? Przecież repertuar zawsze zaczyna się od dnia bieżącego! Po dłuuugiej chwili gapienia się w ekran monitora bez zrozumienia tego, co widzę, zaczęła mi kiełkować myśl, że chyba to jest właśnie środa, że chyba coś mi się pomyliło, a nie im. Po długim zastanowieniu rozważeniu za i przeciw, przejściu wszystkich stanów emocjonalnych towarzyszących dramatycznym wieściom - doszłam do stanu akceptacji i pogodziłam się z myślą, że mój tydzień trzeba przeorganizować, bo to jednak jest już środa, a wtorek po prostu przegapiłam.
W czwartek wybrałam się z PITkiem do rozliczenia do rodziców. Jedyną osobą ogarniającą PITy i rozliczenia podatkowe jest Mama i poleciałam do niej po ratunek, bo czas już naglił, koniec kwietnia za pasem, a nasz PITek w lesie. W ramach integracji odwiedziłam jeszcze Justi, na chwilę plotek i herbatkę.
W piątek poleciałam z PITkiem do urzędu skarbowego, korzystając z pięknej pogody, przewędrowałam się po mieście. Ach, jak to było wspaniale w taki ciepły i słoneczny dzień przejść w południe po mieście, zamiast siedzieć w pracy i spoglądać tęskno przez okno.
I tym sposobem zwolnienie dobiegło końca.
Tyle w nim było dobrego, że nie stresowałam się pracą i spałam snem sprawiedliwego. Padałam spać o 22 i zasypiałam chwilę po przyłożeniu głowy do poduszki. To do mnie niepodobne! A spałam kamiennym snem do rana, po czym budziłam się koło 9tej pełna energii. Doszłam tym samym do przekonania, że moje kłopoty ze spaniem są wynikiem stresującej pracy. Chyba za wiele o niej myślę świadomie i podświadomie. I cóż tym można zrobić?
We wtorek wróciłam do pracy i moje szybkie usypianie skończyło się, jak ręką odjął. Wróciłam do przewracania się po łóżku godzinami i jakoś nie mogę się wyluzować.
W długi łikend Łukasz pracował na popołudnia, więc byłam zdana na siebie. Pogoda była średniawa, u rodziców już się nabyłam, nie miałam zacięcia na szukanie towarzystwa, więc zajęłam się trochę gotowaniem, trochę praniem. I oglądałam świetne filmy. Głównie komedie. Doczytałam też w końcu "Baranka" Ch. Moore'a, bo jakoś nie mogłam tego zmęczyć, chociaż książka mi się podobała.
Kiedy już mnie znudziło siedzenie w domu, w poniedziałek - ostatniego dnia wolności - nabrałam ochoty na wędrowanie. Najpierw odwiozłam Łukasz do pracy, z zamiarem pojechania do rodziców, ale pod pracą doszłam do przekonania, że jakoś niespecjalnie mam nastrój aby do nich jechać, zostawiłam więc auto Łukaszowi i poszłam do domu na piechotę. Siąpiło. Doszłam cokolwiek zmoknięta, ale kurtka mi nie przemakała, buty miałam wygodne, a do słuchania niekończącą się "Lalkę".
Ledwo doszłam do domu, zadzwoniła Justi z pytaniem czy mam ochotę na spacer, bo przestało padać, a ona właśnie wróciła do domu. No właśnie miałam ochotę na spacer, nawet wielką! I poszłyśmy na długi spacer w plener i dzikie chaszcze. I mój leniwy tydzień zakończył się dosyć aktywnie.
Musze przyznać, że to było bardzo przyjemne zwolnienie. taka miła odmiana od codzienności. Poza tym, że przypomnienie w komórce przypominało mi o tym, aby wziąć leki - cieszyłam się każdym wolnym dniem i dla odmiany pożyłam sobie w bardzo spokojnym tempie, bez pośpiechu, stresów i planów.
A od wtorku mam zapakowane każde popołudnie aż do wieczora i skończyło się leniuchowanie, wróciłam do żwawego trybu życia, poziom stresu gwałtownie skoczył i wszystko wróciło do normy.

środa, 5 maja 2010

Złodziejka tożsamości

Wczoraj rano Kamisio dostała list polecony. Z pozdrowieniami od MPK w Lublinie i wezwaniem do zapłaty mandatu karnego za jazdę bez biletu. Łącznie z odsetkami 108 PLN i coś tam groszy.
Miała taką miłą pobudkę, bo list jej przyniosła Mama, która odebrała go od listonosza.
Kamisio oczy otworzyły się ze zdumienia od razu baaardzo szeroko i zdaje się, że usta też.
Mandat z marca tego roku.
Wszystko ładnie pięknie, tyle, że Kamisio od stycznia do kwietnia miała kwartalną przejazdówkę MPK i o jeździe bez biletu nie było mowy.
Dla Kamisio stało się jasne, że ktoś złapany na jeździe bez biletu, postarał się wykręcić od mandatu i się podał za Kamisio.
wiadomo, że kiedy złapią cię kanary, wcale nie musisz się przyznawać, że masz jakieś dokumenty. Można się więc podpisać czyimiś danymi.
Można?
Przyznam, że nigdy by mi to do głowy nie przyszło. Mało tego, kiedy mi wczoraj Kamisio o tym opowiadała, byłam zdumiona, bo nie wiedziałam, że ludzie w ogóle tak robią! Że tak można komuś narobić brudów! Naprawdę, mam swoje lata, niby studiowałam resocjalizację, widziałam wiele patologicznych zachowań i często takie kryminalne idee mnie nie dziwią. A tymczasem to mnie zdumiało potężnie i jeszcze drugie co mnie zdumiało, to, że ja się tak temu dziwię.
No przecież faktycznie - da się to zrobić.
No nie ważne. Ale co w tej historii najciekawsze.
Od razu tego samego dnia Kamisio pojechała do MPK aby to wyjaśnić. A tam dowiedziała się, że ktoś podał jej dane dosyć dokładnie i tylko nazwisko panieńskie matki było źle, imię ojca było źle i data urodzenia o jeden dzień za późno. Adres dobry, nawet kod pocztowy dobry.
Obu nam się nasunął na myśl ten sam potencjalny sprawca, a raczej sprawczyni.
Drogą dedukcji - to była osoba mieszkająca koło nas i to blisko koło nas, po tej samej stronie szosy, bo aby znac czyjś kod pocztowy, to się rzadko zdarza. Zna się kod pocztowy tylko jeśli się samemu ma taki sam, albo jeśli się do kogoś wysyła listy / kartki pocztowe. Ktoś musiał znać dobrze Kamisio, skoro podał jej dane tak dokładnie. Nazwiska panieńskiego mamy nie znał, bo nasza Mama nie pochodzi z Lublina i jej nazwisko panieńskie nie jest ani tubylcze, ani powszechnei znane. To dana stosunkowo rzadko podawana i na pewno nie do publicznej wiadomości.
Ale co ciekawe. Kamisia ma taką koleżaneczkę-sąsiadeczkę, która mieszka właśnie bardzo blisko, ma ten sam kod pocztowy i znają się długie lata. I ta koleżaneczka nie dość, że zawistna i wredna - to nie tajemnica, to jeszcze nigdy nie pamiętała imienia naszego taty. Puzle ułożyły się na w głowie w try miga i od razu obie pomyślałyśmy, że to może być jej sprawka.
Kamisio idzie z całą sprawą na policję. Ciekawe co oni wskórają? Nie za bardzo wierzę w to, aby cokolwiek zdziałali, ale może przynajmniej pójdą przesłuchać sprytną sąsiadeczkę i przejdzie jej ochota na podawanie się za kogoś innego i nadużywanie czyjejś tożsamości. A czy to nie jest karane z jakiegoś paragrafu? Zapewne jest, więc mam nadzieję, że napędzą jej stracha przynajmniej samym przesłuchaniem, bo jej tupet i bezczelność na to zdecydowanie zarobiły.
Ale - dzisiaj Kamisio pojechała znów do MPK po xero tego mandatu, tych danych wypisanych charakterem pisma sąsiadeczki i opis jej wyglądu sporządzony przez kanarów. I co? Opis się zgadzał z wyglądem naszej podejrzanej - ciemne krótkie włosy, gruba itp. Nasze wątpliwości się rozwiały.
Kamisio nie ma grubych koleżanek, które znają jej dane tak dokładnie. Wszystko to potwierdza naszą teorię, że gruba sąsiadeczka chciała zrobić Kamisio głupi kawał i wywinąć się od płacenia za jazdę na gapę.
Do tej pory jakoś nie mieści mi się to do końca w moim światopoglądzie. Ludzie naprawdę tak robią?
Chyba jestem naiwna... Robią, jak widać. I prawie, że z powodzeniem!

Ilonia losu

Przyjechała wczoraj do nas Kamisio Mała Słoninka niby po to, aby pouczyć się angielskiego. Zanim zabrałyśmy się za angielskie konstrukcje, obgadałyśmy całą listę tematów. W sumie już dawno nie miałyśmy okazji sobie poplotkować, więc było co nadrabiać.
Temat zszedł się nam na pogrzeb E. Wojtasa, jednej z ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiej. Pogrzeb był w zeszłym tygodniu w Lublinie na cmentarzu przy ul. Lipowej.
I co? I fantazja ułańska Polaków nie zawiodła.
Jakiś gość, wiekowy już, więc wydawało by się, że miał czas nabrać rozsądku, wymyślił sobie, że... przeskoczy betonowe ogrodzenie cmentarza. Bo przecież po to właśnie się stawia betonowe grube mury, aby ktoś je przeskakiwał!
No i człowiek wpadł do grobu po drugiej stronie muru, płyta nagrobna pękła, przywaliła go i umarł na miejscu.
Facet miał 54 lata. Pewnie miał rodzinę i dzieci. Zastanawia mnie, co on mówił tym dzieciom? "Kiedy widzicie betonowe mury, to je przeskakujcie!"?
I jak w ogóle może przyjść człowiekowi do głowy, że idąc na czyjś pogrzeb, należy przeskoczyć ogrodzenie? Bo co? Bo nie widział? Bo chciał się dopchnąć bliżej?
Motywy jego działania są dla mnie niepojęte. I cała koncepcja też bezsensownej śmierci na życzenie. Zapewne było to bardzo ludzkie, bo to nie tajemnica, że ludzie potrafią wymyślić najgłupsze rzeczy, ale jednak zdumiewająco bezsensowne.
Ta śmierć nadaje się do kategorii nagród Darwina - przyznają je za najgłupsze pomysły ze skutkiem śmiertelnym.
I oczywiście jest bardzo ironiczna, zwłaszcza w kontekście wszystkich zdarzeń, jakie wiążą się z tą katastrofą pod Smoleńskiem.

Kamisio właśnie o tej ironii losu mówiła. Jedna ironia, że katastrofa wydarzyła się w rocznicę zdarzeń katyńskich, że zamiast o obchodach tam, mówiło się o śmierci ofiar katastrofy, druga ironia, że wybuchł wulkan dokładnie w tygodniu przed pogrzebem prezydenta i większość ważnych gości nie przyleciała, a kolejna ironia, że teraz na pogrzebie jeden z żałobników taki dał popis.

Siadaliśmy właśnie do zupki ogórkowej, Łukasz wszedł do kuchni, gdzie my plotkowałyśmy i siadając do stołu zapytał Kamisio:
- A o jakiej Ilonie mówiłaś?
Popatrzyłyśmy tak na siebie z Kamisio, cokolwiek zdumione, bo imię "Ilona" nie padło między nami ani razu.
- Ironii chyba... - podpowiedziałam.
No i zrobiło się śmiesznie. Łukasz podsłuchując z pokoju przesłyszał się i z ironii zrobił Ilonę. I tyle było tych Ilonii, Ilonia taka i Ilonia taka...
A mnie to tak rozbawiło, że chodziłam cały wieczór za Łukaszem i wybuchałam śmiechem, jak tylko mi się to przypomniało. I mówiłam teksty w stylu:
- Co za Ilonia losu!
Łukasz ewakuował się w końcu na basen, Kamisio pojechała do domu, a ja zostałam sama z nowym odcinkiem Dra House. I Ilonia przestała mnie śmieszyć. Ale co się uśmiałam, to moje. :)

Kolejka do Indii

Zrobiliśmy wczoraj zakupy w Leclerku. Mają tam znów jakąś loterię i po zapłaceniu za zakupy dają los na loterię. Los się sprawdza w takiej maszynie pipczącej i świecącej. Do maszynki, obsługiwanej przez jedną panią, stoi spory ogonek.
W ogóle te loterie leclercowe są śmiesznawe. Ta jest pod hasłem wielkiego grobowca Taj Mahal. Do wygrania wyjazd na wycieczkę do Indii. Mają jakieś absurdalne dekoracje w stylu budowli indyjskich z kopułkami w kształcie pękatych grzybków postnuklearnych i mnóstwo ozdóbek w żywych, niby typowo indyjskich barwach. Mi tam kolor intensywnie różowy nie kojarzy się wcale z Indiami, pomarańczowy prędzej, ale ok. Może być różowy Taj Mahal, a co tam.
Łukasz stanął w tym ogonku do świecącej maszynki, zanim zorientowałam się dokąd zmierzamy. Ale ponieważ mieliśmy ciężkie zakupy, to w ogonku zostałam ja, a Łukasz z zakupami stanął obok.
Kiedy już zbliżaliśmy się do pani sprawdzającej kuponiki, a szło to całkiem szybko, trzeba przyznać - w kolejkę, zupełnie bez pytania, bez pardonu wepchała się jakaś babka. Starszawa babka. Wlazła na sam przód, przepchnęła się ściśle rzecz ujmując i bez pytania poszła prosto do tej pani. Nikt nic nie powiedział, bo wiadomo, jak starzy ludzie w Polsce się wprowadzają i jak to szumnie domagają się specjalnego traktowania. Wykazują przy tym zawsze tyle sił witalnych, energii i zdrowia, że zakrawa to na cudowne ozdrowienie niemalże.
Dla świętego spokoju, aby stare babki nie pyskowały, młodzi ludzie wpuszczają je do kolejek. Nikt więc nic nie powiedział babce, która wepchnęła się do kolejki, ale każdy uznał to za brak kultury, że nawet nie spojrzała na innych ludzi i nie powiedziała ani słowa uprzejmości typu "czy może".
Babka - co najlepsze wygrała 10 PLN. Chyba za swoje chamstwo, tak szczerze mówiąc, bo o ile nie mam nic przeciwko pomaganiu ludziom starszym i schorowanym, wpuszczaniu ich w kolejkę, ustępowaniu miejsca itp, o tyle brak nawet cienia kultury osobistej mnie razi i złości.
Ale co ciekawe, za chwilę podeszła do kolejki druga babka, wcale nie stara i zaczęła się pchać przede mnie. Spojrzałam na nią pytająco, na co ta zaczęła, że spieszy się jej na autobus i czy mogę ją przepuścić. No, ta to przynajmniej zapytała. Powiedziałam jej dosyć kwaśno, że mogę, ale nawet nie miałam ochoty się do niej uśmiechnąć, bo tej nie było absolutnie nic i mogła poświęcić pięć minut (dosłownie pięć, bo dłużej to nie trwało) na doczekanie swojej kolejki w ogonku. A bajka o uciekającym autobusie była zmyślona na poczekaniu i widać było, kiedy to mówiła, że to najlepsza wymówka, jaka jej do głowy przychodzi. Kiedy ludzie kłamią i brakuje im fantazji, a nie mają przygotowanej nawijki, pojawia się w ich spojrzeniu taka bezgraniczna pustka i popłoch.
Babka nie dość, że się wepchała, to zaczęła coś gadać o ręce i nie wiadomo czym, po czym powiedziała:
- A to w ogóle taka strata czasu z ta loterią!
Na to już nie wytrzymałam! Spojrzałam na nią wymownie i odparowałam:
- No długo się tu pani nie nastoi, więc dużo czasu pani nie straci!
Babka (to nie była babka, tylko pani w dojrzałym wieku) spojrzała na mnie, zrozumiała aluzję i wydukała nawet "dziękuję" za to, że ją wpuściłam do kolejki.
Ja osobiście marzyłam o tym, aby nie mówiła już nic do mnie, bo jej oddech mnie zwalał z nóg, ale cierpliwie przemilczałam jej wywody o tym, ze jeśli coś wygra na ten los, to się ze mną tym podzieli. Chyba za to wpuszczenie w kolejkę, nie wiem, bo jej watek w pewnej chwili tak gwałtownie skręcił, że nie nadążyłam za jej tokiem myślenia.
Niestety nie wygrała nic, więc nie musiała się dzielić. Z resztą, wiadomo, że nikt by nie wziął.
No i tak oto, pani hojnie chciała mi oddać połowę swojej wygranej, a ja niewdzięczna nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie pałam do niej sympatią, bo wpycha się w kolejkę, zmyśla i zbyt rzadko myje zęby.
Och, ci młodzi ludzie są tacy niewdzięczni...! :)