Tym razem nie o samochodzie Mamy, który tak na marginesie ma się dobrze i jeździ ładnie, nawet Mama czasami nim jeździ, chociaż na razie ostrożnie. Tym razem o jazzie w sensie stricte - o muzyce.
Odkryłam niedawno nowego, bardzo fajnego muzyka jazzowego.
Od czasu do czasu łapię fazę na takie ambitniejsze klimaty muzyczne i nachodzi mnie ochota, aby sobie posłuchać jazzu.
Jazz wciągnął mnie już wieki temu, w czasach, kiedy byłam w LO, słuchałam radiowej Trójki, nieśmiertelnej listy przebojów Marka Niedźwieckiego i innych audycji, które wtedy puszczali. Na tygodniu wieczorem była taka jazzowa audycja. Prowadziła ją kobieta, ale nie mam pojęcia, jak się nazywała ani ta kobieta, ani ta audycja. Łukasz ją kojarzy, ale akurat nie ma go w domu, więc audycja i prowadząca pozostaną bliżej niesprecyzowane.
Od tej audycji zaczęła się moja miłość do jazzu i do Audrey Hepburn. Owszem, mało jedno z drugim ma wspólnego, ale tak się złożyło, że Audrey Hepburn odkryłam dzięki zainteresowaniu jazzem.
Wracając do audycji - prowadząca wybierała dosyć wszechstronny repertuar - czasami nowe płyty - wtedy akurat Miśkiewicz wydał swoje "More love" - ależ ja uwielbiałam te kompozycje! Oczywiście nagrywałam sobie co fajniejsze kawałki z radia na kasetę. Potem słuchałam ich do zdarcia w przerwie między tradycyjnymi wykonawcami popowymi. Oprócz audycji z muzyką Mśkiewicza, szczególnie zapadła mi w pamięci jeszcze jedna audycja, kiedy to puszczali stare piosenki jazzowe. I właśnie wtedy puścili "Moon river" Mancini'ego i prowadząca była tak miła, że powiedziała, że "Śniadanie u Tiffany'ego", z którego ta piosenka pochodzi, będzie w TV następnego dnia. Czy tam dwa dni później. Owszem, było. I obejrzałam sobie. I straszliwie mi się spodobało. A zwłaszcza Audrey Hepburn. I tak się zaczęłam interesować samą aktorką.
Dawno temu to było. W 1994 roku. Ja byłam w pierwszej, albo drugiej klasie LO. Chyba bardziej prawdopodobne, że w drugiej, bo zdaje się, że to już była jesień.
"More love" Miśkiewicz wydał tylko na CD, nie puścił tego na kasetach. W tamtym czasie nie miałam odtwarzacza CD, używałam tylko kaset. Do płyt to bliżej mi było winylowych, a nie kompaktowych. Nie miałam więc utworów z "More love" w lepszej wersji, niż te nagrane na kasetę. Żałowałam strasznie, ale na pocieszenie pan w sklepie muzycznym dał mi plakat z okładki "More love". Bardzo z resztą fajny i przewisiał w moim pokoju długie lata, w kąciku nad półeczką.
Płytę wznowili w 2005 roku. I Łukasz kupił mi ją w prezencie! Mam więc w końcu moją ukochaną płytę w wersji oryginalnej, z wszystkimi utworami, chociaż muszę przyznać, że z tej radiowej audycji miałam nagrane prawie wszystkie!
Ostatnio naszło mnie znów na słuchanie takiej snutej muzyki. Najpierw spróbowałam Norę Jones, ale ona tak mędzi w tych piosenkach, że trzeba to ostrożnie dawkować, bo popada się pod ich wpływem w przygnębienie! I drażni mnie jej muzyka, jeśli jej słucham przez dłużej niż trwa jedna płyta. Z resztą Norah Jones jest bardziej w bluesowych klimatach, a mnie blues nigdy nie pociągał i zawsze działa na mnie drażniąco i przygnębiająco. Norah Jones się więc nie sprawdziła.
Mam jeszcze całą listę takich wokalistek do wypróbowania, z czego najbardziej obiecująca wydaje mi się Cesaria Evora. Kiedyś przyjdzie na nią czas.
Póki co - odkryłam Tomasza Stańko. Gra właśnie tak, jak lubię! Na trąbce, czyściutki, delikatny jazz. Nie żadne wariacje jazzowe w stylu New Orleans, ale gładki, typowy jazz. I nie smooth jazz, bo to też jest taki komercyjny rodzaj muzyki niby-jazzowej.
Na razie swoją znajomość ze Stańko rozpoczynam. Niewiele jeszcze o nim wiem, ale to nic - zgłębię ten temat. Najfajniej jest tak coś odkrywać. Wgryzać się w temat, czytać i poznawać. :)
Od czasu do czasu łapię fazę na takie ambitniejsze klimaty muzyczne i nachodzi mnie ochota, aby sobie posłuchać jazzu.
Jazz wciągnął mnie już wieki temu, w czasach, kiedy byłam w LO, słuchałam radiowej Trójki, nieśmiertelnej listy przebojów Marka Niedźwieckiego i innych audycji, które wtedy puszczali. Na tygodniu wieczorem była taka jazzowa audycja. Prowadziła ją kobieta, ale nie mam pojęcia, jak się nazywała ani ta kobieta, ani ta audycja. Łukasz ją kojarzy, ale akurat nie ma go w domu, więc audycja i prowadząca pozostaną bliżej niesprecyzowane.
Od tej audycji zaczęła się moja miłość do jazzu i do Audrey Hepburn. Owszem, mało jedno z drugim ma wspólnego, ale tak się złożyło, że Audrey Hepburn odkryłam dzięki zainteresowaniu jazzem.
Wracając do audycji - prowadząca wybierała dosyć wszechstronny repertuar - czasami nowe płyty - wtedy akurat Miśkiewicz wydał swoje "More love" - ależ ja uwielbiałam te kompozycje! Oczywiście nagrywałam sobie co fajniejsze kawałki z radia na kasetę. Potem słuchałam ich do zdarcia w przerwie między tradycyjnymi wykonawcami popowymi. Oprócz audycji z muzyką Mśkiewicza, szczególnie zapadła mi w pamięci jeszcze jedna audycja, kiedy to puszczali stare piosenki jazzowe. I właśnie wtedy puścili "Moon river" Mancini'ego i prowadząca była tak miła, że powiedziała, że "Śniadanie u Tiffany'ego", z którego ta piosenka pochodzi, będzie w TV następnego dnia. Czy tam dwa dni później. Owszem, było. I obejrzałam sobie. I straszliwie mi się spodobało. A zwłaszcza Audrey Hepburn. I tak się zaczęłam interesować samą aktorką.
Dawno temu to było. W 1994 roku. Ja byłam w pierwszej, albo drugiej klasie LO. Chyba bardziej prawdopodobne, że w drugiej, bo zdaje się, że to już była jesień.
"More love" Miśkiewicz wydał tylko na CD, nie puścił tego na kasetach. W tamtym czasie nie miałam odtwarzacza CD, używałam tylko kaset. Do płyt to bliżej mi było winylowych, a nie kompaktowych. Nie miałam więc utworów z "More love" w lepszej wersji, niż te nagrane na kasetę. Żałowałam strasznie, ale na pocieszenie pan w sklepie muzycznym dał mi plakat z okładki "More love". Bardzo z resztą fajny i przewisiał w moim pokoju długie lata, w kąciku nad półeczką.
Płytę wznowili w 2005 roku. I Łukasz kupił mi ją w prezencie! Mam więc w końcu moją ukochaną płytę w wersji oryginalnej, z wszystkimi utworami, chociaż muszę przyznać, że z tej radiowej audycji miałam nagrane prawie wszystkie!
Ostatnio naszło mnie znów na słuchanie takiej snutej muzyki. Najpierw spróbowałam Norę Jones, ale ona tak mędzi w tych piosenkach, że trzeba to ostrożnie dawkować, bo popada się pod ich wpływem w przygnębienie! I drażni mnie jej muzyka, jeśli jej słucham przez dłużej niż trwa jedna płyta. Z resztą Norah Jones jest bardziej w bluesowych klimatach, a mnie blues nigdy nie pociągał i zawsze działa na mnie drażniąco i przygnębiająco. Norah Jones się więc nie sprawdziła.
Mam jeszcze całą listę takich wokalistek do wypróbowania, z czego najbardziej obiecująca wydaje mi się Cesaria Evora. Kiedyś przyjdzie na nią czas.
Póki co - odkryłam Tomasza Stańko. Gra właśnie tak, jak lubię! Na trąbce, czyściutki, delikatny jazz. Nie żadne wariacje jazzowe w stylu New Orleans, ale gładki, typowy jazz. I nie smooth jazz, bo to też jest taki komercyjny rodzaj muzyki niby-jazzowej.
Na razie swoją znajomość ze Stańko rozpoczynam. Niewiele jeszcze o nim wiem, ale to nic - zgłębię ten temat. Najfajniej jest tak coś odkrywać. Wgryzać się w temat, czytać i poznawać. :)