sobota, 31 października 2009

Jazzowe klimaty

Tym razem nie o samochodzie Mamy, który tak na marginesie ma się dobrze i jeździ ładnie, nawet Mama czasami nim jeździ, chociaż na razie ostrożnie. Tym razem o jazzie w sensie stricte - o muzyce.
Odkryłam niedawno nowego, bardzo fajnego muzyka jazzowego.
Od czasu do czasu łapię fazę na takie ambitniejsze klimaty muzyczne i nachodzi mnie ochota, aby sobie posłuchać jazzu.
Jazz wciągnął mnie już wieki temu, w czasach, kiedy byłam w LO, słuchałam radiowej Trójki, nieśmiertelnej listy przebojów Marka Niedźwieckiego i innych audycji, które wtedy puszczali
. Na tygodniu wieczorem była taka jazzowa audycja. Prowadziła ją kobieta, ale nie mam pojęcia, jak się nazywała ani ta kobieta, ani ta audycja. Łukasz ją kojarzy, ale akurat nie ma go w domu, więc audycja i prowadząca pozostaną bliżej niesprecyzowane.
Od tej audycji zaczęła się moja miłość do jazzu i do Audrey Hepburn. Owszem, mało jedno z drugim ma wspólnego, ale tak się złożyło, że Audrey Hepburn odkryłam dzięki zainteresowaniu jazzem.
Wracając do audycji - prowadząca wybierała dosyć wszechstronny repertuar - czasami nowe płyty - wtedy akurat Miśkiewicz wydał swoje "More love" - ależ ja uwielbiałam te kompozycje! Oczywiście nagrywałam sobie co fajniejsze kawałki z radia na kasetę. Potem słuchałam ich do zdar
cia w przerwie między tradycyjnymi wykonawcami popowymi. Oprócz audycji z muzyką Mśkiewicza, szczególnie zapadła mi w pamięci jeszcze jedna audycja, kiedy to puszczali stare piosenki jazzowe. I właśnie wtedy puścili "Moon river" Mancini'ego i prowadząca była tak miła, że powiedziała, że "Śniadanie u Tiffany'ego", z którego ta piosenka pochodzi, będzie w TV następnego dnia. Czy tam dwa dni później. Owszem, było. I obejrzałam sobie. I straszliwie mi się spodobało. A zwłaszcza Audrey Hepburn. I tak się zaczęłam interesować samą aktorką.
Dawno temu to było. W 1994 roku. Ja byłam w pierwszej, albo drugiej klasie LO. Chyba bardziej prawdopodobne, że w drugiej, bo zdaje się, że to już była jesień.
"More love" Miśkiewicz wydał tylko na CD, nie puścił tego na kasetach. W tamtym czasie nie miałam odtwarzacza CD, używałam tylko kaset. Do płyt to bliżej mi było winylowych, a nie kompaktowych. Nie miałam więc utworów z "More love" w lepszej wersji, niż te nagrane na kasetę. Żałowałam strasznie, ale na pocieszenie pan w sklepie muzycznym dał mi plakat z okładki "More love". Bardzo z resztą fajny i przewisiał w moim pokoju długie lata, w kąciku nad półeczką.


Płytę wznowili w 2005 roku. I Łukasz kupił mi ją w prezencie! Mam więc w końcu moją ukochaną płytę w wersji oryginalnej, z wszystkimi utworami, chociaż muszę przyznać, że z tej radiowej audycji miałam nagrane prawie wszystkie!
Ostatnio naszło mnie znów na słuchanie takiej snutej muzyki. Najpierw spróbowałam Norę Jones, ale ona tak mędzi w tych piosenkach, że trzeba to ostrożnie dawkować, bo popada się pod ich wpływem w przygnębienie! I drażni mnie jej muzyka, jeśli jej słucham przez dłużej niż trwa jedna płyta. Z resztą Norah Jones jest bardziej w bluesowych klimatach, a mnie blues nigdy nie pociągał i zawsze działa na mnie drażniąco i przygnębiająco. Norah Jones się więc nie sprawdziła.
Mam jeszcze całą listę takich wokalistek do wypróbowania, z czego najbardziej obiecująca wydaje mi się Cesaria Evora. Kiedyś przyjdzie na nią czas.
Póki co - odkryłam Tomasza Stańko. Gra właśnie tak, jak lubię! Na trąbce, czyściutki, delikatny jazz. Nie żadne wariacje jazzowe w stylu New Orleans, ale gładki, typowy jazz. I nie smooth jazz, bo to też jest taki komercyjny rodzaj muzyki
niby-jazzowej.
Na razie swoją znajomość ze Stańko rozpoczynam. Niewiele jeszcze o nim wiem, ale to nic - zgłębię ten temat. Najfajniej jest tak coś odkrywać. Wgryzać się w temat, czytać i poznawać. :)

Odlotowa bajeczka

Poszliśmy w tym tygodniu na "Odlot".
Kamisio i Piotruś zachwalali tą bajkę, że taka fajna, obejrzeli ja w dodatku w 3D, bardzo im się spodobała.
W dodatku na "Odlot" namawiał mnie Łukasza, co wydawało mi się trochę dziwne i wręcz podejrzane, bo do tej pory na bajki wyciągałam go ja i to musiałam się trochę namęczyć, aby Łukasza namówić. A tu tymczasem chciał wybrać się na bajeczkę sam z siebie i jeszcze zachęcał mnie. Nie można było z takiej okazji nie skorzystać. :)


Poszliśmy na zwykły seans 2D.
Bajka okazał się genialna!! Śmieszna, wzruszająca, z sensem, z dynamiczną akcją, fajnymi bohaterami i dosyć zaskakującymi tematami, jakie porusza. Jak na bajeczkę dla dzieciaczków, to powiedziałabym nawet, że jest wyjątkowo mądra, życiowa i poważna. Warto zobaczyć. Naprawdę dobra zabawa. ;)
W kinie siedziała zgraja dzieciaków, trochę dorosłych, najwyraźniej udających, ze przyszli tu tylko, aby przypilnować swoje pociechy i tylko kilkoro dorosłych bez dzieci, w tym my.
Po filmie strasznie pożałowałam, że nie poszliśmy na "Odlot" w wersji 3D. Na pewno musi się świetnie prezentować.
Co prawda jeszcze ani razu nie widziałam żadnego filmu w wersji 3D, więc nie bardzo wiem, czego można się spodziewać, ale ta kreskówka była robiona pod 3D i nawet w 2D widać to po niej, że nie jest taka zwyczajnie płaska i że można z niej wydusić więcej, tylko że potrzebny to tego jeden wymiar więcej.
Przy okazji poczytałam trochę o Pixarze i ich bajeczkach i teraz już mnie nie dziwi, że "Odlot" jest taki fajny. Mają na swoim koncie więcej takich udanych animacji: "Gdzie jest Nemo?", "Potwory i spółka", "Wall-e", "Iniemamocni". I trzy części "Toy story", ale nie widziałam żadnej części, wiec nie wiem czy to mi się podoba. I coś tam jeszcze o robakach, tez nie widziałam.
"Wall-e" obejrzałam dopiero w kawałku, wczoraj, bo zaciekawiło mnie po "Odlocie", o czym to jest. Pamiętałam, ze było nie tak dawno temu w kinach, ale jakoś nie skusiło nas, aby na to pójść. A to taka genialna i śmieszna bajeczka! I taka romantyczna! :)
Powzięłam decyzję, że na następną bajeczkę Pixara pójdziemy na 3D. Ale hmm... następna ma być trzecia cześć "Toy story", jakoś mnie ta trylogia nie zachęca, może więc wcielimy nasz plan w życie zaczynając od następnej po tej następnej. :)
Chyba, ze w międzyczasie dorwę pierwsze dwie części "Toy story", obejrzę i stwierdzę, że są fantastyczne i trzecią część chcę po pierwsze zobaczyć w ogóle, po drugie zobaczyć w kinie, a po trzecie zobaczyć w wersji przestrzennej. Pożyjemy, zobaczymy. :)

Milczenie

Dzisiaj jest ostatni dzień milczenia. Nie dosłownego milczenia, to taka przenośnia. Od jutra jest nowy miesiąc, dla mojego telefonu komórkowego jest nowy okres rozliczeniowy i zaczyna obowiązywać nowa umowa. W końcu! W KOŃCU!!!
Trochę się zagapiłam i za późno zabrałam się za załatwianie formalności do podpisania nowej umowy. Stara obowiązywała przez 18-cie miesięcy, ale oczywiście - kto by pamiętał, kiedy ona się kończy? Miałam różne pomysły na to, kiedy trzeba się zająć załatwianiem nowej - a to na luty, a to na sierpień... Luty okazał się niewypałem, bo umowa nie na rok, tylko na półtora była. No to sierpień. W Plusie przecież nową ofertę przygotowują dopiero na miesiąc przed końcem aktualnej. W końcu sierpień przegapiłam i przypomniało mi się to dopiero po połowie września. Szybko wybrałam ofertę, jaka mnie interesowała - nie miałam z tym problemów, bo telefonu nie wymieniam już chyba z 4 lata - niestety nie opłaca się to nijak w Plusie, abonament biorę zawsze średnio-niski, a do tego pakiet minut do Plusa i na stacjonarne. Bardzo duży pakiet. Taką ofertę mam od 4 lat i taka się bardzo dobrze sprawdza, tylko delikatnie zmienia się ilość minut w abonamentach i pakiecie dodatkowym. Odesłałam i umowę błyskawicznie, nawet dopłaciłam 20 groszy na priorytet. :)
Niestety zanim Plus się zdecydował wklepać umowę do systemu, wrzesień się skończył, a nowa miała obowiązywać od pełnego nowego okresu rozliczeniowego. Za późno więc było, aby obowiązywał od października.
Efekt tego był taki, że nie mam minut na dzwonienie po rodzinie i znajomych. Miałam na październik tylko goły abonament, a to oznaczało, że nie będę miała kontaktu z ludźmi! Nie to, że w ogóle kontaktu, ale co to za kontakt, kiedy nie można się wygadać i sobie pogadać?
Łukasz, kiedy mu powiedziałam na początku października, że nie mam mojego ukochanego pakietu na ten miesiąc, zaczął się podśmiewywać, że te minuty, ile ich mam w gołym abonamencie, pewnie nie wystarczą mi nawet na pół miesiąca. No i wykrakał. Ledwie mi wystarczyło minut na pierwsze dwa tygodnie miesiąca, przy czym sam się do tego wydatnie przyczynił, kiedy był tydzień na grzybobraniu w Mielcu. Koniec końców po tym tygodniu ani grzybów nie było, ani minut do wygadania - grzyby nie obrodziły, a ja minuty wygadałam, kiedy mi się tęskniło.
Dramatyczny to był miesiąc! Cierpiałam niesamowicie! Nijak nie szło z kimkolwiek pogadać. Trochę mnie ratował numer z Orange i te ichnie pakiety - przynajmniej do części osób mogłam sobie podzwonić. Trochę więcej dzwonili do mnie inni w tym miesiącu, ale niestety - odczułam to boleśnie i wyraźnie, jako wielki dyskomfort.
Nie mam w zwyczaju wydzwaniania sobie wielkich rachunków telefonicznych, więc nie dzwoniłam, jak nie musiałam. Czasami trudno jednak "nie musieć", kiedy pilnie chce się z kimś o czymś porozmawiać. Ale plotek przez telefon w tym miesiącu nie było.
Powiem tak: październik był dłuuuugim miesiącem, który wlókł się w nieskończoność i w dodatku zwalniał, za każdym razem, kiedy chciałam gdzieś zadzwonić i przypominało mi się, że muszę się streszczać, bo słono za to płacę. Na szczęście dzisiaj jest ostatni dzień tej męczarni i od jutra odetchnę.
Od jutra zaczyna się życie na tej planecie! Nowy miesiąc, nowa umowa, nowe pakiety! Obdzwonię wszystkie zaległości w pierwszym tygodniu. Choćby nawet potem miał mi telefon zbrzydnąć i miałabym nie sięgnąć po niego do końca miesiąca. Mało prawdopodobne, ale czasami mi brzydnie. Na jakiś czas. Nie bardzo długi.

wtorek, 27 października 2009

Chaos w szklance

Mam nowe przemyślenia na temat chińskiej filozofii szansy w chaosie. Wczoraj wieczorem nie mogłam zasnąć i kiedy ja się tłukłam na łóżku, tak mi się to tłukło po głowie.
Doszłam do głębokiego przekonania, że chińscy filozofowie są przebiegli i przewrotni.
Mówią, że w każdym chaosie jest jakaś szansa, ale nie mówią jaka. Człowiek, w swej naiwności i przy wrodzonym optymizmie, od razu zakłada, że jest to szansa pozytywna. Wiadomo, bardzo pragniemy, aby się nam polepszyło, a nikt nie chce z własnej, nieprzymuszonej woli, aby mu się pogorszyło. Kto więc pomyśli, że ta szansa może być negatywna? Chyba nikt.
W tym stawie dusz potrzebujących wsparcia można dużo złowić!
W takich mądrościach ludowych, zazwyczaj szuka się nadziei i pocieszenia, a żadna zła wróżba czy przysłowiowe "krakanie" nikogo nie napawa otuchą.
No więc, to jest bardzo przewrotne ze strony chińskich mędrców, że każą dostrzegać w chaosie szansę, ale nie precyzują, że to ma być pozytywna szansa. Widocznie oprócz tego, że są przebiegli, są tez na tyle inteligentni, aby wiedzieć, że nie zawsze musi coś pozytywnego wyniknąć z chaosu i że czasami chaos może tylko popsuć komuś szyki.
W Polsce wyraża się bardziej precyzyjnie o takich sytuacjach w zależności. Mamy swoją szklankę, która bywa w połowie pełna lub połowie pusta, w zależności od tego czy widzimy światełko w tunelu czy nie. I sprawa jest jasna. Jeśli ktoś widzi szklankę w połowie pustą to wiadomo, że sytuacja nie rokuje najlepiej. Nikt nie mówi, że w tej szklance jest gdzieś trochę wody, trzeba tylko ją znaleźć.
U nas w pracy jest jeszcze bardziej praktyczne powiedzenie: szklanka nie jest ani w połowie pełna, ani w połowie pusta. Jest dwa razy za duża.
Prawda, że bardzo sensowne? :)
Zdecydowanie to przemawia do mnie najbardziej. I od razu sugeruje rozwiązanie problemu; trzeba wziąć mniejszą szklankę, będzie wtedy pełna w całości!

poniedziałek, 26 października 2009

Fantazja Moore'a

Z wizyt u Adasia w szpitalu, kiedy mu prostowali jego zagmatwaną przegrodę nosową, wyniosłam nowe zainteresowanie: książkami Christophera Moore'a.
Akurat Ewa czytała wtedy "Baranka". Zaczęłam czytać i ja. Wciągnęło mnie.
Póki co przebrnęłam przez połowę książki, a ma ona słuszną długość, bo ponad 300 stron i bardzo mi się spodobała.
O czym jest "Baranek"?
O młodych latach Jezusa. O tych czasach, których nie ma opisanych w żadnej Ewangelii. Historia opowiedziana przez rzekomego przyjaciela Jezusa, niejakiego Beaf'a - bardzo wyluzowanego gostka. Wszystko jest opowiedziane z punktu widzenia chłopaczków. Z bardzo specyficznym poczuciem humoru i bardzo współczesnymi komentarzami, jak na bohaterów sprzed dwóch tysięcy lat.
Temat książki jest bardzo wyzwolony, prawda?
Mało komu przychodzi do głowy, aby zaczerpnąć sobie postać głównego bohatera Biblii i wymyśleć mu trzydzieści lat przygód.
Ciekawi mnie, co też powiedzieli by na tą książkę klerycy. Czy byliby oburzeni? Może ci bardziej przytomni nie wzieli by tego śmiertelnie poważnie i obraźliwie. :)
Na mnie ta powieść robi bardzo pozytywne wrażenie pod każdym względem. Wprost zachęca do tego, aby pójść do kościoła i się pomodlić. Ciekawe czy Moore zastanawiał się, jak odbiorą ją czytelnicy, a dokładniej czy będzie to swoista reklama religii chrześcijańskiej.
Moore ma na swoim koncie chyba z 9 książek, a każda z nich jest swoistą satyrą na coś tam. Przypuszczam, że zarażona bakcylem Moore'a pochłonę je wszystkie i to prędzej niż później. Czas już nam przesunęli, wieczory dramatycznie się wydłużyły, więc będzie coś ciekawego do poczytania do poduszki. Moore pisze bardzo swobodnie i beztrosko. Ma naprawdę zaskakujące pomysły i sposoby interpretowania różnych faktów. I ma tą lekkość w skupianiu uwagi czytelnika.
Albo przynajmniej ma taki sposób pisania, jaki do mnie przemawia. Niewymuszony, odpowiedniej długości, gładki i ciekawy. Już nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam następne książki Moore'a. :)

Zarazki

Czy można się zarazić anginą od pięciominutowej rozmowy z koleżanką?
Ewa dzisiaj narzekała, że ma coś w gardle i jej coś przeszkadza i na wszelki wypadek poszła do lekarza, aby jej zerknął czy to coś z węzłami chłonnymi czy czymś innym. Okazało się, że to początek anginy ropnej.
Do momentu, kiedy napisała mi SMSa ze swoją diagnozą, ja czułam się zupełnie dobrze i zdrowa. Ale bardzo szybko po przeczytaniu wiadomości poczułam, że nagle zaczyna mi coś w gardle przeszkadzać. Zupełnie, jak Ewie rano...
Zaraziłam się tą anginą od SMSa chyba!
Zaraz wykopię z naszej domowej apteczki jakiś strepsils albo inny bakteriobójczy wynalazek i będę ssała, dopóki mi to dziwne przeszkadzanie w gardle nie przejdzie.
I muszę sobie zaraz spędzić jakiś przyjemny wieczór, bo po tych nerwach wcale bym się nie zdziwiła, że mi odporność osłabła. No ale żeby aż tak!?
najpierw herbatka z miodem i - jeśli się znajdzie jakaś zabłąkana w lodówce, to i z cytryną. Zawsze to na gardło pomaga bardzo skutecznie.

Szansa Chińczyków

Chińczycy podobno widzą w każdym chaosie szansę.
Dosłownie takie zdanie przeczytałam gdzieś w zeszłym tygodniu. Nie pamiętam gdzie, ale pamiętam, że uznałam to za swoisty omen, że akurat w czasie takiego chaosu u nas w pracy napotkałam takie stwierdzenie. Zapewne powinnam więc i ja zacząć wypatrywanie szansy.
Może i coś w tym chaosie Chińczycy widzą, kto ich tam wie. Chińczycy na ogół mają dramatycznie różną mentalność od przeciętnego Europejczyka.
Może i jest w każdym chaosie jakaś szansa...
Na pewno trzeba mieć sporo przenikliwości, aby ją dostrzec.
Pomyślałam, że zamiast się stresować tymi roszadami na stanowiskach, powinnam była wypatrywać tej szansy. Zamiast tracić nerwy powinnam podejść do tego konstruktywnie.
Tylko, że trudno podejść tak bardzo konstruktywnie do sytuacji, która jest wynikiem po pierwsze czyjegoś braku orientacji w temacie i realiach, po drugie czyjejś niekompetencji i matactwa, a po trzecie jawnej niesprawiedliwości.
No nic. Skoro już wytraciłam wszystkie nerwy, mogę równie dobrze zacząć praktykować chińskie podejście. Będę dybać na tą szansę. Jakąkolwiek.
Nie to, abym dybała na jakieś wielkie szanse, bądźmy realistami, ale nawet małe światełko w tunelu byłoby mile widziane. Chociaż właściwie pozytywne strony widać od razu i nie trzeba się wysilać, aby je dostrzec.
Swoją drogą, patrząc na historię narodu Chińskiego, to chyba jednak powinni być mniej Zen, a bardziej activ. Nie najlepiej wyszli na tym wypatrywaniu szansy. Albo raczej długo im przyszło patrzeć, zanim tą szansę dostrzegli.
Jak to mówił jakiś mędrek ze Starożytności: miej umysł otwarty, ale nie na tyle, żeby ci rozum wypadł.
Chyba więc gapienie się na chaos można sobie odpuścić. Byłabym raczej za dyskretnym zerkaniem.
I chyba jednak chińska filozofia mało do mnie przemawia. Już bardziej ta starożytna o tym rozumie. Bardziej praktyczna i skonkretyzowana.

sobota, 24 października 2009

Nokaut

Sytuacja w pracy nie chce się uspokoić. O ile w moim dziale się wyjaśniło wszystko, o tyle w Łukasza wrze. Może w poniedziałek się wyjaśni i uspokoi. Oby tylko z dobrym skutkiem.
Póki co całe to zamieszanie tylko stresuje i denerwuje.
W ogóle to bardzo ciekawe, jak niektóre osoby sprytnie chcą wywrócić człowiekowi życie do góry nogami, byle tylko wywiązać się ze swoich zupełnie oderwanych od rzeczywistości obietnic, jakie złożyły swojemu szefowi.
A najlepsze, że kryterium wyboru - komu można złożyć jakieś durne propozycje i życie zepsuć jest takie: nie masz dzieci - padniesz ofiarą.
Słów brakuje.
Chwilowo mi też brakuje weny.
Naprawdę czy ten rok może być jeszcze gorszy? Słowo daję, że już mam dość. Ile razy można przełykać złe wiadomości i trawić te wszystkie zmartwienia?
Wszystko idzie nie tak. Albo może raczej: wszystko nie idzie.
Może w łikend się zrelaksuję i wrócę do jako-takiej równowagi. Póki co - brakuje mi weny na pisanie o wesołych pierdołach. A marudzić i narzekać publicznie nie chcę.

środa, 21 października 2009

Zamieszanie

W pracy zapanował chaos. Totalne zamieszanie.
Szkoda gadać. Od trzech dni panuje delikatnie mówiąc dezorientacja wszelkiego rodzaju.
Z tego chaosu wyłoniły się zmiany. Zupełnie niespodziewane.
W ciągu jednego dnia zmieniłam miejsce zatrudnienia z jednego wydziału w ramach firmy, na drugi.
Generalnie będę dalej robić to co robiłam, może w odrobinę szerszym zakresie. To jest w sumie dobra wiadomość.
Jakimś sposobem jednak moje stanowisko przesunęło się do innego kwadracika w całej organizacji. To jest dobra wiadomość.
Zmienia się mój bezpośredni przełożony - to jest wiadomość na miarę: Bóg jest litościwy i zmiłował się nade mną!
Niestety nie zmieniam pokoju, w którym przesiaduję za swoim biureczkiem. Nie za dobra wiadomość. To jest swoisty sarkazm ze strony Boga, bo trochę mi polepszył, ale nie aż tyle, aby mi się od dobrobytu poprzewracało w głowie. Będę więc dalej pracować w tym samym gronie ludzi, co jednocześnie oznacza też słuchanie życiowych wynurzeń i opowieści dziwnej treści ze strony osoby, która siedzi obok.
Nie chcę narzekać, ale to trochę, jak kara Boska. Skoro już nie jesteśmy w jednym wydziale, to za jakie grzechy ja mam tego wysłuchiwać? Widocznie za jakieś. Jakieś się zawsze znajdą. Ceikawe czy takie odpokutowanie za życia liczy się w ogólnym rozrachunku? Umrę i stanę przed Sądem Bożym i jakiś anioł zagrzmi na mnie: "A ty to zgrzeszyłaś tak i tak!!", A ja mu na to odpowiem: "A przez Ciebie musiałam siedzieć po 8h i wysłuchiwać farmazonów i niekończącego się potoku słów, aż mi uszy więdły i mózg parował!". No i czyje będzie na wierzchu?
Plus jest tez taki, że po tym, jak nas z moją ukochaną koleżanką rozsadzili do dwóch różnych wydziałów, trochę czuję się lżej na duchu. Trochę jakby o kilka ton lżej. Zdecydowanie pozytywnie to wpłynęło na mój komfort psychiczny. Mogę teraz udawać głuchą i ślepą na jej głupotę i być głucha i ślepa na jej głupotę bez obawy, że przeoczę coś istotnego dla mojej pracy. Na przykład istotny moment, kiedy trzeba się zaśmiać, wystarczająco przekonująco, aby Akademia przyznała za to Oskara, bo przecież trzeba wydawać się wiarygodnym. Albo wysłuchać z (udawanym-ale-przekonującym) zrozumieniem jakiejś historii o tym, że akurat na głowie rośnie grzybek.... (Kama, ze specjalną dedykacją dla Ciebie :) czy teraz, kiedy to czytałaś, już nie smużyło? :))
Zmienił mi się też boss wyższej instancji. Dobrze. Jest szansa, że nowy nie będzie, jak chiński mandaryn - kompletnie niezrozumiały pod każdym względem dla przeciętnego człowieka.
Na razie jestem jeszcze trochę ogłuszona tym wszystkim, ale przynajmniej przestałam się czuć, jakbym śniła sen o jakiejś innej wersji mojego życia, albo wyszła z siebie i stała obok obserwując.
Wczoraj przez większą część dnia miałam w pracy takie nieodparte pragnienie wyjścia stamtąd i znalezienia się jak najszybciej w domu, gdzie jest ta stała część mojego życia, w której nie było żadnych rewolucji.
Dzisiaj już było lepiej. Mój mózg uprawia chyba jednak jakąś formę autoochrony przed stresem, bo jak zajęłam się jednym tematem o 9.30, to po skończeniu byłam zdumiona widząc, że jest już 14.30. Nie zauważyłam wcale, jak minęło tyle czasu, ani raz nie spojrzałam na zegarek w międzyczasie i tylko po skończeniu zastanowiłam się, że to już chyba po 12-tej, bo czuję się lekko zgłodniała. Jak widać było mocno po 12-tej.
Tym lepiej. Dzień zleciał niepostrzeżenie i dobrze mi to zrobiło.

niedziela, 18 października 2009

Proste życie

Poczytałam książki Cejrowskiego. O jego wyprawach w poszukiwaniu Indian.
I o tych pierwotnych Indianach, żyjących jeszcze w naszych czasach w głębi dżungli.
I myślę sobie, że to musi być dobre życie. Zgodnie z naturą pod każdym względem. Bez pośpiechu, bez obrastania w rzeczy, bez hołubienia tego, co materialne. Za to wśród ludzi i to prawdziwie wśród ludzi. Rodzinnie i plemiennie.
Proste życie - polujesz, to jesz. Jak nie polujesz, to głodujesz. Rozmawiasz, uprawiasz jakiś maniok, pleciesz bransoletki na ozdobę.
Co prawda ja jestem produktem cywilizacji i aby żyć potrzebuję mieć stale zajęty czymś umysł, nie wiem czym bym go zajmowała w środku dżungli, czyli w środku niczego?
Ale jednak takie życie w zgodzie z naturą wydaje mi się bardzo... napawające spokojem. Sensowniejsze, niż to miotanie się w cywilizacji i gubienie własnych śladów.
Albo inny sposób - jak te dziewczyny, które porzuciły miasta i prowadzą schroniska w górach. Dzierżawią je chyba. Z mężami. Albo bez. Wyedukowane, mogły robić karierę - na przykład w biznesie. Ale wolą żyć na łonie natury. Był kiedyś artykuł w Twoim Stylu chyba. Wychodzą rano przed bacówkę z kubkiem kawy i wdychają świeże powietrze. Żyją spokojnie, w zdrowym otoczeniu, bez nerwów, stresów i zegarka pospieszającego je na każdym kroku.
Jak się wkurzę kiedyś na to całe obsrane życie w Lublinie, to sobie wydzierżawię taką bacówkę i pojadę w góry. Przecież to byłoby cudowne życie! Natura za oknem...
Turyści tylko w sezonie. Pranie, gotowanie i sprzątanie. Przetwory. A w wolnym czasie - pisanie.
I w nosie całą cywilizację. Z cywilizacji tylko prąd i ciepła woda. Butla z gazem. Internet.
Założę się, że w takim otoczeniu wszystko jest prostsze i łatwiejsze.
Ludzie naprawdę tak żyją. I - co mnie do tej pory niewymownie dziwi - sami, świadomie decydują się na takie życie, znając też smak życia alternatywnego w cywilizacji. Nie to, że urodzili się w dzikiej głuszy, tam wychowali i miasta się boją. Przeciwnie, zwiali z miasta do tej głuszy. Może tam lepiej słyszą samych siebie.
I co? źle im?
Jaka - w ogólnym rozrachunku - jest to różnica, czy całe życie klepało się jakieś głupawe testy aplikacji do stron internetowych, czy podawało komuś śniadanie i myło okna w bacówce?
Gdzie jest ta nokautująca różnica w znaczeniu takiego czy innego życia? Jakoś nie widzę. Czy wydaje się nam, że nasze miasta są tak wspaniałe, cywilizacja taka doskonała, a wszystkie jej zdobycze tak ułatwiają życie?
Za kolejne 50 lat cywilizacja znajdzie się o kolejne 50 kroków dalej, a ludzie wymyślą coś, co sprawi, że internet straci znaczenie i będzie znaczył tyle, co dzisiaj znaczy w bankowości elektronicznej pani w okienku kasy w oddziale. Przestarzały widok, zakurzony eksponat.
Cała nasza praca stanie się totalnym archaizmem, anachronizmem i antykiem. Obejrzymy się za siebie i nic z naszej pracy nie zostanie. Zostanie to wyparte przez jakąś super-nową, super-wspaniałą i super-inteligentną technikę przyszłości. A my, już stare dziadki pokiwamy głowami ze smutkiem i powiemy sobie, że trzeba było rzucić to wszystko lata temu, kiedy jeszcze miało się siłę, aby pójść do toalety na własnych nogach i miało się zęby, którymi można było odgryzać kęsy życia. I pomyślimy, że wtedy, za czasów naszej dojrzałej młodości było trzeba korzystać z życia, a nie gnić w biurze całymi dniami gapiąc się głupio w ekran komputera, jakby od tego zależało nasze życie.
Może nie warto się tak dawać eksploatować na głupim etacie?
Zapewne nie.
Już były inne cywilizacje i przeliczyły się odrobinkę. I skończyły tragicznie. Nie do końca wiadomo dlaczego, ale można sobie urobić własną wersję zdarzeń. Może za bardzo ufali, że cywilizacja da im życie bez trosk i zmartwień? Że jest to odpowiedź na wszystkie ich pytania, problemy i wątpliwości?
A może po prostu natura powiedziała, że dość już tej dysharmonii, trzeba odzyskać równowagę i pozbyć się szkodników, którzy ją zaburzają.
I tak nie zdążymy w ciągu jednego życia wszystkiego mieć, wszystkiego zobaczyć, przeczytać, zwiedzić. Może warto więc zatrzymać się w biegu i zacząć korzystać z tego co mamy w zasięgu ręki, zamiast gonić stale za czymś, co jest jeszcze nie uchwytne, jeszcze nie zdobyte. Bo kiedy się zdobywa jedno, od razu pojawia się na horyzoncie kolejny obiekt pożądania i nawet tym, co zdobyliśmy nie zdążymy się nacieszyć, zanim zostanie zdegradowane do dobra drugiej kategorii.

sobota, 17 października 2009

Lesbian and gay song

Znacie to? :)
Horkýže Slíže - Lesbian and gay song.
Nie to, żebym się z czymkolwiek w tej piosence identyfikowała, ale jest czadowa. :)
W ramach poszerzania horyzontów trzeba trochę pozwiedzać. Dzisiaj wycieczka do: Słowacji, bo to słowacki zespół i jedną nogą do świata gejów.
Tą piosenkę usłyszałam kiedyś w słowackim markecie. Jakimś typu Billa albo cokolwiek innego. Puszczali ją w radio, a z głośników właśnie radio leciało. Strasznie mi się spodobała, najbardziej przez ten swój kpiarski wydźwięk, bo jakkolwiekby się język polski nie różnił od słowackiego, to jednak można wiele zrozumieć.
Postanowiłam sobie wyszukać płytę tego zespołu i kupić. Chciałam tą piosenkę mieć. Zabrać ze sobą z wyjazdu na Słowację do domu. Spiker w radio niby powiedział, jaki to tytuł i kto pioseneczkę śpiewa, ale weźcie zrozumcie takiego spikera nawijającego po słowacku!
Przgrzebałam całą półkę z płytami w poszukiwaniu nazwy zespołu, który po przeczytaniu (przesylabizowaniu) brzmiałby mniej więcej tak, jak zapamiętałam to, co powiedział spiker.
Zero trafień. Spędziłam chyba z 20 minut przekładając te płyty i nic!
W końcu straciłam nadzieję, że sama sobie poradzę i zapytałam jakiegoś bardzo młodego Słowaka, kto śpiewa
Lesbian and gay song. Od razu wiedział! Znalazł mi płytę i wręczył, bo niestety kiedy wymówił nazwę zespołu, ja zrobiłam minę cokolwiek zdruzgotaną i pod hasłem: że jak?
No więc tak: Horkýže Slíže.
Jakkolwiek się to wymawia, pisze się tak. Skopiowałam ze wpisu jakiejś ich fanki.
Płyta w całości okazała się strawialna. Dosyć długo jej słuchałam, zanim poszła w zapomnienie.
I jakimś cudem dzisiaj mi się to przypomniało.
Nawet wyszukaliśmy ją, aby pokazać Piotrusiowi Panu, ale chyba nie zostanie ich wielkim wielbicielem.
Mała Słonika tez swego czasu lubiła ta pioseneczkę, no ale to już taka jej przypadłość, jako młodszej siostry, że zostaje zainfekowana wszystkim, co znosi do domu jej starsze rodzeństwo. Przynajmniej horyzonty ma szerokie. ;)
Mi ta piosenka kojarzy się z ostatnimi wakacjami w moim życiu. Wakacjami w dosłownym znaczeniu tego słowa. Po zakończeniu studiów. Beztroskie i miłe wakacje, zanim zaczęłam pracę na etacie i odsiadywanie po 8h w zamknięciu. Stare dobre czasy. :)
Poza tym kojarzy mi się też z wieloma innymi rzeczami, które wyskakują z pamięci na hasło: gej. Zwłaszcza z wakacjami w USA i ciekawymi obserwacjami, jakie tam poczyniłam. Ale o tym kiedy indziej.
Póki co, dobrej zabawy. Przymrużcie jedno oko - to od rozsądku i posłuchajcie. Tym uchem od słuchania niepoważnych rzeczy. Dobrze jest pobyć niepoważnym od czasu do czasu. Tak dla zachowania równowagi i zdrowego podejścia do życia. :)



Mysz w zoo

Powoli u rodziców chyba zakładają swoiste zoo.
Najpierw znalazł się jeż i zamieszkał z nimi. Potem moja siostra odkryła w sobie pasję do hodowania wypaśnych pająków i złapała dwa wielkie okazy. Tam w zasadzie tylko wielkie pająki lezą do domu, mają gdzie się wyhodować przez lato do rozmiarów rekordowych, więc zanim zamarzy im się zamieszkać pod dachem, są już ogromne!
Na szczęście te dwa pająki wypuściła Mama pod nieobecność Kamisio. Szczęście w tym zdaniu kończy się na fakcie, że pająki z domu zniknęły, bo osobiście wcale nie jestem zwolenniczką wypuszczania pająków. Trzeba je likwidować. Inaczej znów się pojawią pod dachem za jakiś czas. Obstawałam za tym, aby tymi pająkami nakarmić jeża, ale zdaje się, że nikt nie zwrócił na to uwagi.
Kamisio była niepocieszona, że jej pajęcza hodowla została zlikwidowana, ale dosłownie 2 dni później, złapała sobie kolejnego okaza. I go hoduje. W słoiczku. Na półeczce. W pokoju. Własnym!!!!
Jak ona może spać spokojnie koło tego wtręciucha, to ja nie wiem. Profilaktycznie jednak nie wchodzę do jej pokoju, kiedy jestem u rodziców.
Kamisio płacze (nie dosłownie), że pająk nie ma co jeść. Trzeba mu złapać muszkę! I to żywą, ruszającą się, bo pająki padliny nie jedzą. A tu wszystkie muszki poszły spać! Jaka szkoda... :P
Jak dla mnie, to mogę poczekać, aż pająk uschnie i podkuli nóżki, wtedy przestaje być AŻ TAKI obrzydliwy i jest tylko obrzydliwy.
Wczoraj zoo w Kamisio pokoju powiększyło się jeszcze o mysz. Wpadła biedaczka do piwnicy i utknęła na klatce schodowej. Najpierw Tata napuścił na tą mysz jeża.
Jeż już się oswaja i nie przeszkadzają mu ludzie w pomieszczeniu. Całe dnie śpi, zakopany w szmatki, a wieczorami się budzi i hasa po garażu bez względu na to czy ktoś jest obok czy nie.
Myszy jednak nie chciał złapać. Nie był nią w najmniejszym stopniu zainteresowany. Zwinął się w kłębek i spał smacznie, myszka go wcale nie obchodziła.
Myszkę złapała więc Mama. I co? Mysz została umieszczona w wielkim słoju, ma swoje prywatne terrarium. Dostała tam dużo trocinek, aby mogła się zakopać w nie, ale psikus polega na ty, że i tak ma szklane ściany w tym domu i ją widać, pomimo zakopania w trocinkach.
Ciekawe jakie też następne zwierzę przygarną?
Do kompletu są jeszcze zwierzęta prawdziwie domowe, które są już od dawna: rybki Taty, szczurek Kamisio i pies - chyba wspólny.
Kota nie ma, bo ostatni, jakiego mieliśmy wyprowadził się do sąsiadów. I to nie najbliższych, bo najbliżsi sercem nie grzeszą i raczej by coś wypędzili, niż przygarnąć. Psy u nich regularnie głodują i wyją domagając się jedzenia. Kot był mądry, bo poszedł
dwie działki dalej do sąsiadów, którzy są na poziomie.
Trochę to było dziwne, bo tam były wtedy dzieci w liczbie dwóch małych chłopców i jednej mini dziewczynki. Chyba tego kota sobie przywłaszczyli jakimś sprytnym sposobem.
My z resztą to samo próbowaliśmy zrobić z ich psem, który wygląda, jak owieczka i zdecydowanie wolał przebywać u nas, niż u nich. Miał bardzo puchate futerko w kolorze białym, a łepek beżowy. Miał tez krótkie nóżki i ogólnie był mały. Wypisz wymaluj - owieczka. :)
Niestety nie udało się nam zawłaszczyć psa, bo sąsiedzi zorientowali się, że on więcej siedzi u nas, niż u nich i zaczęli go przywiązywać. U siebie na podwórku oczywiście. Widzieliście kiedyś owieczkę na łańcuchu? No właśnie, mniej więcej tak komicznie się ten przywiązany pies prezentował.
Hmm... Może kota też przywiązywali, aby go u siebie zatrzymać, bo w końcu przestał wracać do domu. Ten kot i tak był dziwny, więc niech tam go sobie hodują, jeśli im razem dobrze. Zdrajcę jednego. :)

piątek, 16 października 2009

Prostowanie nosa

Brat poszedł na operację wyprostowania przegrody nosowej.
Słowo daję, że on miał już tak przeróżne przejścia i operacje, że zaczynam się zastanawiać, czy jemu się to kiedyś znudzi? :)
To dłuuuga historia. Z nosem również.
Zaczęła się pewnego pogodnego poranka, kiedy to siedzieliśmy przy stole przy śniadaniu. Mały Adasio i trochę większa Justynka. Spojrzałam na niego i pomyślałam, że on ma taki śliczny, prosty nosek, nie to co mój. Ja mam małego garbka z jednej strony. Garbek ujawnił się w czasie dorastania, pod wpływem silnych genów po Tacie. Zdecydowanie to jest nos po mieczu. Nie pomyślałam tego jednak z zazdrością, nie życzyłam nic złego jego nosowi. Byłam dobrą siostrzyczką i bardzo kochałam mojego małego braciszka. Po prostu pomyślałam sobie, że jego nosek jest ładniejszy.
Tego samego dnia Adasio szedł sobie po szkole, gapiąc się na coś i nie patrząc pod nogi, a przed nim kucał Czarny. Po co kucał, to nie wiem, mam mgliste wrażenie, że było to na lekcji w-fu, ale nie jestem pewna, czy na w-fie nie złamała się ręka. Mogło to być na przerwie, na korytarzu, który miał kamienne i bardzo twarde podłogi. W każdym razie mój zagapiony brat wlazł na kucającego Czarnego, bo przecież go nie zauważył i przewalił się przez niego... nosem do przodu. I tak sobie ten śliczny, prosty nosek złamał.
Od tej pory nos Adasia nie był już prosty, mały i zgrabny. Ale za to on i Czarny zostali najlepszymi przyjaciółmi na śmierć i życie i są takimi do dzisiaj.
Jesteśmy z bratem bardzo do siebie podobni. Teraz jednak on ma większy nos.
Chirurg kwalifikując go na operację zapytał Adama, jak on w ogóle oddychał, bo tak miał pogruchotaną tą przegrodę. Cóż, jak by to powiedzieć, widocznie jakieś 18-cie lat temu chirurgi stała na bardzo wysokim poziomie w Polsce.
Pojechałam dzisiaj do Adasia do szpitala. Nie wygląda tak źle, jak się po tej operacji czuje, za to nos spuchł mu i jeszcze bardziej się powiększył. Zapytałam go, czy on się przypadkiem dobrze wytłumaczył temu chirurgowi, co ma mu z tym nosem zrobić, bo myślałam, że miał mu zmniejszyć nos, a tymczasem jeszcze mu powiększył. :) Adaś pomimo, że był trochę ogłuszony czymś silnie przeciwbólowym, zachował poczucie humoru.
Pamiętacie tą bajkę "Sąsiedzi"? O tych dwóch facecikach, co to miewali takie urojone pomysły na życie. Więc Ewa śmiała się, że Adaś teraz jest trzecim sąsiadem do kompletu. Tamci mieli takie wielkie kinole, zupełnie jak Adaś po operacji.
Wygląda jednak na to, że szybko wraca do zdrowia, bo dzisiaj odzyskał apetyt i zażyczył sobie kabanosków. No tak, on zawsze był amatorem mięsa.
Zapytałam Adasia czy zamierza kiedyś przestać zwiedzać szpitale i operować sobie różne części ciała, na co on stwierdził najpierw, że faktycznie operacja przegrody nosowej była głupim pomysłem, a pół godziny później opowiedział, że następnym razem zamierza sobie oszczędzić stresu przed planowaną operacją. Hmm... Znając jego, to może coś mu tam jeszcze będą musieli naprawiać, chociaż osobiście
wolałabym aby nie było już takiej konieczności. W każdym razie patent ma taki, że następnym razem mądrzej będzie aby na termin umówiła się Ewa, a Adasiowi powiedziała po prostu pewnego dnia:
- Wiesz kochanie, dzisiaj nie jesz śniadania, bo idziesz na operację.
Zero stresu, obgryzania z nerwów paznokci na dwa dni wcześniej, sensacji żołądkowych i nieprzespanych nocy. No owszem, jest to jakiś sposób.

środa, 14 października 2009

Nas zasypało

Tak, w Lublinie dzisiaj śnieg spadł w ilości przerastającej prognozy synoptyków i oczekiwania tych, którzy słyszeli zapowiedzi synoptyków.
Ja nie słyszałam nic o zbliżającym się do nas śniegu, nie miałam bladego pojęcia, że trzeba się tego spodziewać, więc beztrosko jeździłam sobie na letnich oponach aż do wczoraj. A dzisiaj rano wstałam, odsłoniłam roletę w oknie w kuchni i kiedy rzuciłam okiem na to, co na zewnątrz osłupiałam. Było biało.
Ale nie to, że popadał lekki śnieżek i zabielił trochę trawniki przed domem. Nie! Napadało do rana przynajmniej 15 cm śniegu. Warstwa, jak za czasów obfitej w opady zimy. Tyle, że to nie jest zima, w zasadzie to nawet jesieni jeszcze nie mieliśmy!
Co jest z tą pogodą w tym roku? I gdzie podziała się jesień? Jeszcze jej nie uświadczyłam, a już musiałam przedzierać się przez zaspy. Dwa dni zimna i deszczu i nagle śniegu tyle, że można ulepić stado bałwanków.
Ponieważ o nadciągającej śnieżnej zamieci nie miałam pojęcia, więc nie przymierzałam się nawet do zmiany opon. Dzisiaj rano więc o pojechaniu do pracy autem nie było mowy. Pamiętałam doskonale, co działo się na drogach rok temu, kiedy spadł większy śnieg... A może to nie było rok temu, na pewno nie rok! W zeszłym roku w październiku śnieg nie padał. Było normalniej. W każdym razie przy ostatnich takich śniegopadach, sparaliżowało Lublin. A auto bez zimówek można było sobie tylko porzucić na poboczu. Co też zdesperowani kierowcy czynili.
Wyszłam dziś przed blok i wystarczyło tylko popatrzeć na podjazd, aby stwierdzić, że nie mam szans na bezpieczną podróż do pracy moim rumakiem.
Pojechałam do pracy autobusem. Dzielnie - powinnam dodać, bo był to z mojej strony akt odwagi, zważywszy na moje przejścia z autobusami, jeżdżącymi dokładnie odwrotnie do moich oczekiwań.
Do pracy dojechałam błyskawicznie. Miałam fuksa, bo tylko przyszłam, akurat podjechało prywatne 26.
W pracy dowiedziałam się, że był to naprawdę łut szczęścia, bo większość autobusów nie kursowała wcale. Albo nie mogły wyjechać pod jakieś górki, albo utknęły gdzieś na obrzeżach miasta, albo ich trasy zatarasowały TIRy, których po całym mieście stały w poprzek ulic dziesiątki.
Marek wsiadł w swoich Niemcach do busa, z myślą, że dotrze jakoś do Lublina. Bus ruszył w kierunku Lublina, przejechał kawałek trasy, ale w Ciecierzynie gwałtownie, aczkolwiek dyskretnie zmienił zdanie i nie informując o tym pasażerów zawrócił w kierunku Lubartowa. Marek z busa się wydostał. Czy odbyło się to bardziej czy mniej pokojowo, to już nie wnikałam, nie mniej jednak potem stał w szczerym polu i machał na nadjeżdżające autobusy bardzo długo i bezskutecznie. Nic nie chciało się zatrzymać i go zabrać. Dojechanie do pracy zajęło mu - bagatela - 2.5h odkąd my zaczęliśmy liczyć.
Korek pod Lublinem zaczynał się w okolicach Turki. Zupełnie, jak w lato, kiedy w niedziele wczasowicze zjeżdżają po południu znad jezior. Dokładnie tamtędy biegnie trasa, jedyna powszechnie znana i z dobrą nawierzchnią i dokładnie tamtędy biegną kilometrowe korki.
Agata - chyba oślepiona i jednocześnie zamroczona śniegiem - zapomniała, że ma za mnie dyżurować do 18-tej i przyszła do pracy na 8-mą. Na jej i moje szczęście problem rozwiązał Marek, bo skoro dotarł do pracy po 10-tej, to i tak do 18-tej musiał posiedzieć.
Karina na Czechowie jakimś cudem upchnęła się do jedynego autobusu, jaki zjawił się po półgodzinnym oczekiwaniu. Był tak zapchany, że z jej przystanku zabrało się może z 5 osób. Karina widocznie było mocno zmotywowana do dotarcia do pracy o przyzwoicie wczesnej porze, bo dała radę się wcisnąć do tej puszki ludzio-śledzi. Po drodze zorientowała się, jak sprawy stoją, a raczej, jak to ciężarówki w poprzek szos stoją i zrozumiała dlaczego żadne MPK-owe autobusy nie jeździły. Miały nieprzejezdne trasy.
Ciekawostką okazały się perypetie z butami.
Poprzedniego wieczoru poprosiłam Łukasza, aby przyniósł mi z piwnicy moje zimowe buty. Krótkie botki. Uznałam, że czas już porzucić czółenka i przerzucić się na coś ocieplanego, na razie jednak nie przewidywałam konieczności uzbrajania się w dłuższe buty przeciwśniegowe. A rano Łukasz wykonał kolejny kurs do piwnicy, aby przynieść mi długie kozaki, bo śniegu napadało tyle, że przy każdym kroku wsypywałby mi się do moich botków. Nie wspominając już o wodzie, której po południu płynęły po ulicach i chodnikach litry.
Walek opowiadał, że rano też poleciał do piwnicy po swoje zimowe obuwie ciężkiego kalibru. Samochód musiał zostawić w spokoju, bo też zimówek nie miał, musiał jednak wdziać na stopy coś, co pozwoli przebrnąć w śniegu i wodzie. Butki były czyściutkie i zaimpregnowane po poprzednim sezonie, zapomniał jednak o tym, że miał wymienić im sznurówki, bo poprzednie się poprzerywały. A tu sznurówek nie kupił i nie miał! I co? Przyszedł do pracy w jednym bucie zasznurowanym sznurówką powiązaną z kilku kawałków, a drugim bucie zasznurowanym dwoma różnymi, związanymi ze sobą sznurówkami. Poczuł się, jak za starych dobrych czasów, kiedy to w swojej ciekawej młodości żył dosyć beztrosko.
Śnieg padał niestrudzenie do popołudnia.
Pod jego naporem pourywało się mnóstwo, ale to mnóstwo gałęzi z drzew. Nie wytrzymały ciężaru liści i mokrego śniegu.
Tomek rano znalazł swoje auto cudem ocalałe, bo gałąź spadła na samochód zaparkowany tuż koło jego. Miał szczęście, dwa metry dalej i zawoził by auto do przysłowiowego klepania.
Za każdym rogiem dzisiaj oglądałam leżące na szosie i chodnikach gałęzie. Niezłe widoczki. Zupełnie, jakby jakaś trąba powietrzna przeszła nad Lublinem, ale zawęziła swoje działanie do drzew.
Po pracy jechałam do centrum. Pojechałam znów tym samym prywatnym autobuskiem, który dowiózł mnie rano do pracy. Na tej trasie widocznie był to jedyny, który kursował, bo tkwiłam na przystanku pół godziny zanim cokolwiek nadjechało. Też była to puszka śledzio-ludzi. Ale zabrała mnie i zdążyłam dotrzeć do luxmedu na czas.
W rejestracji słyszałam, jak przychodzili do pracy lekarze i zaczynali powitanie z recepcjonistkami od pytania, czy pacjenci poodwoływali wizyty. I byli rozczarowani słysząc, że nie. Chyba jednak nie było tak tragicznie w zaśnieżonym Lublinie, skoro ludzie jakoś dawali radę się przemieszczać z jednego końca miasta do drugiego.
O naszym śniegu i połamanych gałęziach trąbili w TV na wszystkich kanałach. Lublina chyba z tego dzisiaj zasłynął. Wujek z Katowic dzwonił wieczorem do rodziców, dowiedzieć się, czy nas dotknął jakiś kataklizm, czy może żyjemy, bo takie czarne wieści z lubelskiego nadają. Podobnie zmartwiła się Mama Łukasza.
Trochę to jednak TV przekoloryzowała. To, że kiedy popada śnieg, miasto staje się nieprzejezdne, to jest standard. A że trochę się gałęzi do tego pourywało.. Cóż.. Odrobinę bardziej mamy malowniczy krajobraz po burzy. Śnieżnej.

Mam Łukaszka!

Łukasz przyjechał! Bardzo spontanicznie.
Zapakował się w autobus w Mielcu w poniedziałkowe wczesne popołudnie, a późnym popołudniem wypakował się z autobusu w Lublinie.
Bardzo się ucieszyłam na taką nagłą zmianę planów i przyjazd Łukasza.
Oznacza to, że po pierwsze już nie będzie pusto i cicho w domu, a po drugie, nie umrę z głodu.
W poniedziałek co prawda zamówiliśmy pizzę na obiado-kolację, ale wczoraj Łukasz zrobił pyszny obiadek, zrobił też zakupy, więc do naszego domu powróciło życie. :)
Jak to miło. :)
A dzisiaj spadł śnieg i myślę sobie, że to bardzo dobrze, że Łukasz przyjechał, bo podobno taka okropna pogoda ma się utrzymać do soboty, więc różnie to może być z podróżowaniem przez najbliższe dni.
Dzisiaj do Mielca na pewno nie pojedziemy, z tego prostego powodu, że mamy na kołach opony letnie. A przy takim dramacie na drogach letnie opony oznaczają rychłe samobójstwo. Zamiast do Mielca, pojedziemy więc do moich rodziców zmienić kółka. Może przy okazji Tata mi wymieni też te nieszczęsne świece.
Co lepsze - Mama wczoraj kupiła samochód! Wymarzoną Hondę jazz.
Kupili w końcu tą spod Lublina, dwuletnią. podobno w super stanie, no ale dwuletni samochód powinien być w super stanie.
A tu co? niespodzianka! Drogi zasypało, śniegu wszędzie pełno, temperatura oscyluje koło zera, więc lada moment pod wieczór zacznie to wszystko przymarzać. Ale się Mama najeździła tym swoim autkiem!
Teraz się pewnie nie odważy do niego wsiąść dopóki po pierwsze nie wróci normalna pogoda, a po drugie dopóki nie wymieni opon na zimowe, bo ma tylko letnie.
Jeśli pogoda nam pozwoli dzisiaj dotrzeć do rodziców, to obejrzymy sobie to cudo. Strasznie jestem go ciekawa. :)

sobota, 10 października 2009

Grzybiarze?

Jest sezon na grzyby. Wiadomo.
W niektórych miejscach szczęśliwcy i wytrwali zbieracze znajdują pełne kosze grzybów. W innych miejscach zbieracze mają mniej szczęścia i grzybów i przynoszą do domu po dwie, trzy sztuki, zamiast dwóch, trzech koszy.
Znam oba przypadki. :)
Niektórzy lubią po prostu wędrować po lesie, nawet, jeśli nie ma w nim grzybów. Takie przypadki też znam.
Dzisiaj po drodze mijaliśmy w kilku miejscach grzybiarzy.
Rano pogoda była piękna, wymarzona wprost na zbieranie grzybów, chociaż, co ja tam o tym wiem? Nigdy nie byłam na grzybach. Ale wyobrażam sobie, że znacznie przyjemniej zbiera się je przy ładnej pogodzie, kiedy świeci słonce, a nie kiedy za kołnierz wpada zimny deszcz. :)
Zbliżając się do Zawiercia, Mama westchnęła, że chciałaby wybrać się na grzyby i połazić po lesie.
Laski w tamtych rejonach ciągną się kilometrami. Większe i mniejsze. Z resztą, na każdej trasie w tamtych rejonach są jakieś laski.
Kilkanaście kilometrów dalej zobaczyliśmy kilka samochodów zaparkowanych pod laskiem. Kręcili się przy nich ludzie. Mama oczywiście je zauważyła i wykrzyknęła:
- O! Patrzcie ile tu grzybiarzy! - wypatrywała grzybiarzy już od dłuższego czasu.
Tata zerknął na bok i rzucił krótko:
- To jest cmentarz.
I faktycznie! Domniemani grzybiarze to wcale nie byli grzybiarze. Ludzie po prostu przyjechali na cmentarz i szli na groby. Pewnie posprzątać i pomodlić się.
Typowy przykład, że często widzimy to, co chcemy, a nie to co de facto widzimy. :)

Tupac Changes czy kupa gwoździ?

Przypomniało mi się, jak opowiedziałam w czwartek o jeżyku na kawie w pracy.
Puczo i Marek byli tematem zafascynowani. Agata zachowała więcej powściągliwości, ale ona ma dziecko, więc już różne historie słyszała. Kiedy już chłopaki zaaferowani jeżykiem wypytali o wszystko wróciliśmy do pokoju. Po chwili Puczo zapytał od niechcenia:
- A jak się jeżyk nazywa?
Chyba nie spodziewał się faktycznej odpowiedzi, a już na pewno nie spodziewał się odpowiedzi, jaką dostał, bo odpowiedź zaskoczyła i jego i wszystkich innych.
- Tupac Changes. - odparłam bez namysłu.
W pokoju zapanowała cisza na ułamek sekundy, po czym gruchnął śmiech. I padły z różnych stron pełne niedowierzania pytania: JAK??
Więc wyjaśniłam, że kilka dni temu Łukasz zadał mi pytanie, jak się jeżyk będzie nazywał.
Odpowiedziałam, że Tuptuś, bo wszystkie jeżyki to Tuptusie, na co Łukasz się skrzywił i zaproponował, że może wymyślimy mu bardziej oryginalne imię? No więc jakie? Zaproponował Tupak.
A mi "Tupak" kojarzy się tylko z tym wokalistą Tupac'iem, który miał sławetny swego czasu przebój "Changes" i wszyscy w radio wypowiadali jednym tchem nazwę wykonawcy i tytuł piosenki. I powtarzali tak do znudzenia: Tupac Changes. Po dziesiątki razy dziennie, bo przebój z tego był dosyć popularny. I tak mi się to wryło w pamięć, że jak słyszę Tupak, od razu dopowiada mi się w myślach ciąg dalszy, czyli Changes.
Powiedziałam więc, że zgoda, będzie z niego Tupac, ale dajemy mu od razu nazwisko Changes.
I jest jeż: Tupac Changes.
I wiecie co? Przyjęło się. Już dzisiaj Amelka ćwiczyła się w nazywaniu jeżyka Tupac Changes.Wygodniej jest nie odmieniać.
Ciąg dalszy perypetii jeżyka jest taki, że dzisiaj nam jeżyk zaginął. Siedział w garażu, gdzie są meble garażowe, pod którymi jest wolna przestrzeń, są jakieś pudełka, pudełeczka, cała sterta drewna świeżo pociętego na kawałki w sam raz do kominka, jakieś płyty i inne badziewniki. Słowem: jeż ma się gdzie schować.
Pobiegłyśmy wieczorem z Amelką zobaczyć jeżyka, nakarmić go i pogadać z nim, jak mu się żyje, a tu jeża nie ma! Szukałyśmy we wszystkich zakamarkach, pod wszystkimi meblami, blatami, stołami i krajzegą - nic. Nie ma Tupaca Changes. Amba zjadła. Wróciłyśmy zasmucone do mieszkania, bo niby powinien być, raczej nie uciekł a tu go nie ma. A może jednak Adaś go sprzedał? No ale przecież na pewno nie mógł. Za to jeżyk mógł pójść sobie gdziekolwiek, ma do dyspozycji całe 100m2 piwnicy, o ile ktoś zapomni o nim i zostawi mu otwarte drzwi do tego pomieszczenia, gdzie jest garaż. A jeśli ktoś zapomni i zostawi jeżykowi otwarte wyjście z garażu na zewnątrz, to ma on do dyspozycji całe hektary pól za domem. Świetnie, jeżyka nie ma.
Ulitował się nad nami Tata i powiedział, że ona nam jeżyka zaraz znajdzie, a dokładniej wyniucha go pies. Bo przecież Toffik jest psem myśliwskim. Nie wiem, nei znam się na rasach, ale spaniele to ani nie wyglądają na myśliwskie, ani nie zachowują się. Powiedziałabym bardziej, ze Toffik to jest pies pokojowy. W dodatku jego rozum objawia się sporadycznie i w bardzo skąpych dawkach, za to brak rozumu często i obficie.
Inna sprawa, że nie wyobrażałam sobie, jak z tym psem można się dogadać? Na wiosnę, kiedy kopaliśmy ogród, Tofik na hasło "szukaj kota" kopał ziemię tak zawzięcie, że rozważaliśmy z Łukaszem wykorzystanie go do skopania działki za nas. Szukał zapewne kreta, ale może niedosłyszy czy co...?
Zastanawiałam się więc, co zacznie rozkopywać w garażu na hasło "szukaj jeża" ? Bo chyba nie betonową posadzkę? :)
Ku naszemu z Amelką zdumieniu - Tofikowi w zasadzie nie trzeba było mówić nic. Wpadł do garażu, pokręcił się i zaczął faktycznie niuchać. Przez jakieś 3 minuty biegał wokoło garażu, wąchając w zasadzie wszędzie. Czyżby jeż próbował zmylić tropy i łaził w kółko?
A potem pies zaczął sapać przy blacie z półkami, pod którym NIE BYŁO JEŻA, za to stały dwa niewielkie, ale ciężkie pudełka. Z gwoździami. Pies najpierw się wysapał, a potem zaczął poszczekiwać. Obejrzałam podłogę pod blatem dokładnie - nie ma jeża. Na co on szczeka? Obejrzałam półki, no, ale Toffik szczeka na podłogę, więc półki za wysoko. Zaczęłam więc wysuwać pudełka.
I co? Jeż zwinięty w kuleczkę ZAPAKOWAŁ się do worka foliowego, w którym były gwoździe. Najwyraźniej igły jeża czynią z niego coś na kształt fakira - gwoździe mu nie strasznie, może na nich sypiać i nie kłują go. Nie wiem, jak on się do tego pudełka wcisnął, bo było ono na wysokość prawie takie, jak ta przestrzeń pod blatem. A jednak jakoś tam wlazł.
Niestety nie miałam aparatu, aby zrobić mu fotkę. A szkoda, bo byłoby to zdjęcie pod hasłem: znajdź jeźyka. Nawet po wysunięciu pudełka wcale nie było takie oczywiste, że ta kupa gwoździ koło gwoździ to jeżyk. :)
Ekologów zapewniam, że worek foliowy nie stanowił zagrożenia dla jeża i nie mógł się w nim udusić, bo był zwinięty i tylko trochę go odstawało. I właśnie w to trochę wolnego miejsca w worku foliowym zapakował się jeż. Wsadził pyszczek głęboko, może udawał, ze to jego norka? Dupka mu się do niej nie zmieściła i pół jeża wystawało, ale nic mu to nie przeszkadzało.
W życiu bym go w tym pudełku nie szukała. Bo przecież kto z własnej woli chciałby spać na gwoździach?
A może jeżyk myślał, że w tym pudełku śpi Pani Jeżykowa i się tak do niej przytulił?
Toffik wykazał się prawdziwym węchem tropiciela. Zaskoczył mnie, bo przecież nie spodziewałam się po nim rezultatów tych poszukiwań. Zwracam psu cały jego rozumek... to znaczy honor! Jest świetnym tropicielem! Zawsze już będę poszukiwała jeża tylko z nim.:)
Sprawdzę przy następnej wizycie, czy jeż wrócił na soje kłujące legowisko. Dzisiaj go z niego wyjęłyśmy, ale ani nie chciał jeść, ani nie był rozmowny. Chyba już mu się spać chce. Następnym razem już nie będę go budzić. Jakiś potem jest nie-w-nastroju. Poczekam, aż się wyśpi. :)
Acha! Nomad, dzięki za namiar na stronkę o jeżach. :)
Po jej przestudiowaniu i rozpowszechnieniu wiedzy w narodzie, dzisiaj zapadła decyzja, że przy jesiennym wykopywaniu marchewki z ogródka zostaną też wykopane dżdżownice. Marchewki zjemy my, a dżdżownice jeżyk.
Hmm... kto by się spodziewał, że dla jednego członka rodziny w ogródku też rośnie mięso. :)
Hodowlanymi pająkami jednak Kamisio nie chce się podzielić z jeżykiem. Może by jej zmiękło serce, gdyby ją ładnie poprosił i powiedział:
- Daj mi, jestem taką małą słoninką... to znaczy jeżynką... :)

Jeżyk w cenie

Dzisiaj Adaś zadzwonił z rewelacją, że w sklepie zoologicznym w realu sprzedają jeże po cenie - nie bagatela - 500PLN!
Po pierwsze - nie wiedziałam, że jeża można sobie kupić w zoologiku! Nawet nimi handlują?
A po drugie - nie spodziewałabym się, że osiągną tak zawrotną cenę!
No ale skoro się ich nie spodziewałam na półce w sklepie, to jak mogłam się spodziewać takiej ceny, tak? No właśnie.
Od razu podzieliłam się z tym newsem z Łukaszem. Doszliśmy do wniosku, że naszego jeża trzeba pilnować, aby go ktoś nie opchnął za jakąś sumę rzędu 500PLN minus prowizja sklepu. Jakakolwiek by ta prowizja nie była, cena jeżyka i tak jest zawrotna.
Podejrzenie padło, zupełnie niezasłużenie na mojego brata, który ostatnio uskutecznia dile stulecia. Jeża na pewno nie zechce sprzedawać, ale pożartować można było. Łukasz przypomniał, że Adaś ostatnio zchandlował monitor dotykowy za 315 zł. Prostym rachunkiem wychodzi, że na jeżach wyszedłby znacznie lepiej.
Nasz jeżyk jest jednak niesprzedawalny i mamy z nim taką uciechę, że nikomu nie przyjdzie do głowy oddać go na niepewną przyszłość. Może trafiłby w ręce jakiegoś nieodpowiedzialnego dzieciaka, który by go zagłodził na śmierć? Albo otworzyłby balkon, a jeżyk by z niego spadł i się.. pobił, no nie będę myśleć o najgorszym. :)
I tym sposobem po naszym garażu biega 500 znalezionych złotych.
W drodze ze Śląska do domu wypatrywaliśmy czy inne 500 złotych nie biegnie przez szosę, tudzież czy rozjechane coś na szosie nie jest czasem nowoodkrytym banknotem 500-set złotowym.
Do tej pory nie mogę się przyzwyczaić do tej myśli, że ludzie handlują jeżami.
Handluję też żółwiami i co im z tego przychodzi? Niektórym żółwiom niewiele, bo robią z nich zupę. Okropność. Zupy jezowej chyba nikt nie wymyślił, nie?
Kiedyś też mieliśmy żółwia. Również znalezionego.
Podobno była taka akcja kiedyś, że sąsiedzi zza wschodniej granicy
wozili te żółwie na handel. Nie wiem ile wtedy tych granic na wchodzie mieliśmy czy jeszcze jedną, czy już te kilka. Nie pamiętam kiedy dokładnie to było, ale jeszcze byłam młoda, żeby nie powiedzieć mała.
I była równolegle jakaś druga akcja, tym razem policji, - albo milicji, tu również nie mam pewności, bo nie potrafię umiejscowić zdarzenia w swoim życiorysie. Ta druga akcja zagrażała
handlarzom żółwi jakąś karą.
Więc mili panowie ze wschodu, niewiele myśląc, a przynajmniej nie myśląc nad losem biednych żółwików, wypuszczali te żółwie gdzie popadło, aby tylko pozbyć się trefnego towaru, bo przecież wozili je na lewo.
Żółw był duży. I bardzo fajny.
I na szczęście nie mam pojęcia, jak smakował, bo nikt normalnie nie zamierzał z niego ugotować zupy. Zdaje się, że to potrawa typowa dla innych narodów, tych o gorętszych temperamentach i bardziej przypalonych słońcem rozumkach. :)

Obserwacje z podróży

Wyjazd, pomimo, że nie kupiliśmy auta i się zawiedliśmy - był jednak fajny. I wszystko, co rozegrało się poza Porębą, dostarczyło nam dobrej zabawy.
Do ciekawszych obserwacji, jakie poczyniłam były zepsute zamki w drzwiach do damskiej toalety. To chyba jakaś nowa moda, czy co? Albo może to jest element folkloru województwa świętokrzyskiego, bo to tam na takie open-restrooms trafiliśmy.
Najpierw na stacji benzynowej pewnej potężnej sieci okazało się, że zamek do damskiej ubikacji jest całkiem wyłamany. Drzwi się przymykają, ale nie zamykają nawet na klamkę, nie mówiąc już o jakimś zamku. Generalnie możesz swoją potrzebę załatwić z dreszczykiem emocji, czy ktoś za chwilę nie stanie w drzwiach. Drzwi nie było jak przytrzymać, bo nie było szansy do nich dosięgnąć.
Ale swoją drogą, ciekawe jest w jakich okolicznościach ten zamek został tak brutalnie wyłamany? Cały, a w drewnianej framudze, w miejscu, gdzie on kiedyś był - świeci taka potężna i całkiem świeża wyrwa.
Ubawiło nas to bardzo!
Przypomniały mi się czasy podstawówki, kiedy to drzwi w ubikacji dziewczynek nie miały ani jednego haczyka, zameczka, skobelka, NICZEGO, co pozwoliło by te drzwi zamknąć i spokojnie się wysikać. Ani jedna kabina, na żadnym z 3 pięter.
Chodziło się do łazienki parami i jedna drugą prosiłyśmy:
- Potrzymasz mnie? - chodziło oczywiście o przytrzymanie drzwi, aby inni nie widzieli cię z podciągniętą spódniczką. Wtedy dziewczynki chodziły raczej w spódniczkach niż w spodniach. I tak się na wzajem trzymałyśmy.
Inna metoda, bardzo świetnie przez nas opanowana, pozwalała załatwić potrzebę solo, bez ciągnięcia za sobą koleżanki. Wystarczyło stać na jednej nodze, a drugą przytrzymywać drzwi. Trzymało się je od spodu, bo kabiny zaczynały się tak na 30 cm nad podłogą. Można więc było zadrzeć palce stopy do góry i przyciągać nimi drzwi do siebie. Działało. przy okazji wyrabiało to zmysł równowagi i mięśnie drugiej nogi. Trochę gimnastyki w kibelku. Tudzież - wczesne odmiany jogi, albo pilates stosowanej w podstawówce.
Bardziej zastanowiło nas, dlaczego nie ma zamka w toalecie w zajeździe w Nagłowicach, rodzimej wiosce Mikołaja Reja, która się nim szczyci.
Zajazd jest bardzo fajny, całkiem elegancki, to jest chybajakaś ichnia restauracja, bo akurat szykowali stoły na przyjęcie weselne. Co z tego, skoro kobieta i osoba niepełnosprawna nie może się tam wysikać w spokoju ducha. :)
Pomijając ich sanitariaty, mają bardzo smaczne jedzenie, a porcje obliczone chyba na rosłego drwala, który ma potrzebę się najeść po ciężkiej pracy. Tudzież na wygłodniałego kierowcę TIRa, który pochłania półmiski za jednym zamachem.
Kotleta schabowego dostałam tak wielkiego, że mogłam sobie z niego beret uszyć. Pół prawie zjadłam. Smakował naprawdę super. Tylko ilościowo mnie przerósł.

Ale jazz!

Byliśmy. Zobaczyliśmy. Nie kupiliśmy.
Jak by to powiedział Julisz Cezar: Veni, vidi, nie-coś-tam. Nie znam łaciny.
Powiem krótko: wyprawa na Śląsk była bardzo fajna, ale cel naszej podróży nas gorzko rozczarował. A sprzedawca tego celu okazał się burakiem.
Jazzka była z 2004 roku i miała mieć 120 tys przebiegu. Sporo, żeby nie powiedzieć, że dużo, ale podobno serwisowana. W serwisie Hondy oczywiście. Co miało działać na jej korzyść. Podobno brat właściciela owej jazzki był właścicielem owego serwisu Hondy. Podobno - to wszystko można sobie powiedzieć. Teraz już w nic mnie wierzę i wszystkie te atrybuty jazzki straciły wartość.
A było tak...
Zerwaliśmy się bladym świtem... Wróć: ciemną nocą, bo o 5 rano w październiku słońca nie uświadczysz. Zapakowaliśmy się do samochodu, na dworze był jeszcze przymrozek, a my byliśmy jeszcze zaspani. Tata wyrwał z kopyta i w godzinę później myślałam, że zacznę haftować od tej dynamicznej jazdy jego jakże zrywnym audi. Słowo daję - byłam w tym momencie przeszczęśliwa, że mam swojego samochodzinkę, jakiego mam i że nie mam tyle pod maską i takiego kopa / hamulca, bo chyba bym jeździła z torebką na... no wiecie na co.
Jakimś cudem po godzinie kryzys mi minął i już mi się dobrze potem jechało. Do tej pory nie wiem, czy Tata spuścił z tonu, czy ja się przyzwyczaiłam, dość, ze mnie już nie nudziło.
Zajechaliśmy na 10-tą. Facet zawiódł nas do swojej firmy, zdaje się, że pretendującej na salon samochodowy, bo ma budynek, gdzie stoją "jego" samochody i tam nimi handluje. Powiedział nam, ze kiedyś w tym budynku była Biedronka. Teraz to sobie myślę, że samo to powinno nam zapalić ostrzegawcze światło, bo najwyraźniej budynek ten ma określony standard, którego trzymają się wszystkie kolejno w nim urzędujące firmy. Standard właśnie taki biedronkowy.
Najpierw obejrzeliśmy auto wewnątrz hali. Nie widać było tam prawie nic, bo facet zapalił jakąś żarówczynę, która ledwo coś oświetlała. Ale mnóstwo zadrapań, odprysków, trochę rdzy i całą rzeszę zaprawek znaleźliśmy. Lakier wyglądał na pierwszy rzut oka na pięknie utrzymany, ale po bliższym przyjrzeniu widać było jego liczne braki.
Co ciekawe pod maską znaleźliśmy kartkę przyczepioną po wymianie oleju, gdzie widniało coś na kształt: Przebieg: 200000. Wydało się nam to dziwne i nieprawdopodobnie, ale że kartka była cokolwiek podniszczona i podrapana, zostawiliśmy ją w spokoju. Te auta, zapewne, jak i wszystkie inne nowe, mają elektroniczny wyświetlacz licznika, więc przebieg pojawia się na nim dopiero po odpaleniu silnika. W tym momencie nie było widać nic.
Następnym krokiem była jazda próbna w wykonaniu Taty. Facet wyprowadził hondkę z tej długiej i zastawionej samochodami kiszki i dosłownie przez labirynt drzwi wyjechał nią na dwór. Pech chciał, ze zaczął padać deszcz. Ale co tam.
Tata zajrzał pod maskę. Zapytaliśmy ile dokładnie jest na liczniku. I tu się zaczęły cyrki.
Facet słysząc nasze pytanie otworzył drzwiczki od strony kierowcy, zajrzał na tablicę rozdzielczą, zawahał się - co widziałam dokładnie, bo stałam tuż nad nim, po czym zapytał Mamę ile jej powiedział, że samochód ma przebiegu. A co to za pytanie, prawda? Mama sprytnie odpowiedziała mu, że chyba jej powiedział prawdziwy, no i ile tam na tym liczniku widać?
Facet cokolwiek stracił rezon, wsiadł do auta i wybąkał, że auto ma 216 tys. przebiegu!
Nam opadły szczęki. Zaniemówiliśmy. Ja aż zajrzałam do środka, aby zobaczyć to na własne oczy.
No i tu nastąpiła cała tyrada tego pana. Chyba próbował zagadać nasze myślenie na śmierć. Usta się mu nie zamykały, ale cały czas wypadały z nich te same wyświechtane argumenty. Koleś widział, że na tym kłamstwie poległ nieodwracalnie, ale próbował jeszcze coś ugrać.
Czepił się tego, że auto było serwisowane i powtarzał to do znudzenia. Bo to oznacza, że jest świetnie zrobione, bla bla, ple ple, pierdu pierdu. Najwyraźniej wymiana oleju w serwisie hondy jest w stanie w magiczny sposób sprawić, aby auto było jak nowe!
Posunął się nawet do stwierdzenia, że on gwarantuje, że Mama będzie z samochodu tak zadowolona, że zadzwoni do niego podziękować mu! Zapytałam go czy jest wróżką.
Ponadto - doczekałam się mojego ulubionego punktu programu: coś nam urosło w oczach! Koleś najpierw uparcie powtarzał, że ten silnik jest obliczony na co najmniej 600 km, z czego po kilkunastu minutach zrobił już 700 km. Jakbyśmy jeszcze odrobinę podyskutowali, dobilibyśmy do miliona. Jak to powiedział Tata - na ciężarówki Volvo daje gwarancję do miliona km. Ale czy to jest Volvo? I w dodatku ciężarówka...? No właśnie.
Jest to trik handlowców, który ja uważam za test ich wiarygodności. Potrafię wysłuchać co sprzedawca ma do powiedzenia, dopóki nie zacznie podbijać wartości sprzedawanego towaru w tak tandetny sposób. Jak tylko usłyszę że coś zaczyna tak pęcznieć - momentalnie robię się głucha jak pień, a mój rozmówca niewiarygodny. A że słucham uważnie i zawsze się przygotowuję merytorycznie do takich rozmów, to nie pozwalam sobie wmawiać byle pierdół, bo komuś to podnosi wyniki sprzedaży.
Swoje argumenty koleś mógł w tym momencie między bajki włożyć, nam objawił się, jako wielce niewiarygodny handlarz-kłamca.
Na moje oświadczenie, że serwis czy nie, gdybyśmy wiedzieli, jaki jest prawdziwy przebieg, to byśmy się zastanowili nad przyjechaniem, a tak gnaliśmy z Lublina 300 km po to, aby się na miejscu przekonać, że nas wprowadził w błąd - odparł, że się pomylił. Przypomniałam mu więc, że po to są ogłoszenia na stronie, aby dać tam wszystkie dane i się nie pomylić. Na stronie ogłoszenie umieścił jego syn. To może trzeba syna pouczyć, żeby nei zapominał o istotnych szczegółach?
Koleś oferował, że nam spuści na cenie 1000 PLN. Cytuję: "Za jego błąd".
Fajny błąd. Dzięki jego błędowi trzy osoby poświęciły cały dzień i pół wielkiego baku paliwa na podróż zupełnie na darmo. A koleś ma to w nosie, że kogoś to coś kosztuje, że może ktoś ma problem, bo w domu zostaje pół-kaleka Babcia, do której trzeba szybko wracać, że wnuczka czeka, że dziadkowie zabiorą ją do siebie na łikend. A co mu tam. On z domu do tego pseudo-salonu ma 10km. I najwidoczniej ma czas na nabijanie potencjalnych klientów w butelkę. Ot, może takie hobby.
Mama ten jego błąd podsumowała wprost, że koleś na pewno celowo na stronie przebiegu nie podał, bo jest świadomy tego, że nie miałby wielkiego zainteresowania kupujących. Taki przebiec na 5 letnim aucie daje do myślenia i studzi zapał.
216 tysięcy przejechanych kilometrów tłumaczyło też zaprawki na masce - jeśli się jeździ w trasy, to i dostaje się kamyczkami spod ciężarówek. A jeśli się dużo jeździ w trasy, to się tymi kamyczkami dostaje dużo razy. I ma się mnóstwo odprysków do zalakierowania pędzelkiem na masce. A jeśli są to polskie drogi, to i zawieszenie się psuje. Tata znalazł luzy na kole, a na całej karoserii dopatrzył się, że była malowana.
Wyszliśmy od tego kłamcy zniesmaczeni i naprawdę zdrażnieni całą tą sytuacją.
Tata stwierdził, że niech ten cwaniak sobie tą hondę trzyma, skoro ją ma i jest taka świetna i tak mnie to subtelne podsumowanie rozbawiło, że nawet humor mi się tym całym nieprzyjemnym zajściem nie popsuł.
Ale jestem zdania, że na Śląsku dilerzy kłamią. To już drugi taki przypadek, pierwszy był ten sprzed kilku tygodni, kiedy to rodzice pojechali sami obejrzeć fantastyczny samochód, który okazał się równie fantastyczną klapą.
Mama stwierdziła, że straciła wiarę w dilerów. Zapytałam czy miała wiele wiary w tego starego handlarza, który zjadł zęby na nabijaniu ludzi w butelkę. Mama odparła, że nie za wiele, odkąd zobaczyła na jego szyi grubaśny złoty łańcuch. Ostrzegli ją przed takimi nosicielami grubaśnych złotych łańcuchów na szkoleniu z negocjacji, na które teraz chodzi. I co? Jak to teoria potwierdziła się w praktyce. Niby każdy może sobie założyć złoty łańcuch na szyję, ale sęk w tym, że niektórzy muszą, bo jest to dla nich oznaka pewnego prestiżu.
A to pociąga za sobą pewien punkt widzenia i pewien światopogląd, który nie zawsze jest dla innych korzystny.
Swoją drogą zastanowiło mnie, że chyba do tego typu handlu trzeba mieć wywichnięty kręgosłup moralny. Jak można w taki sposób wprowadzić kogoś w błąd i zupełnie nie poczuwać się, że jest się powodem pewnych konsekwencji, które ktoś poniósł? Sprecyzujmy - konsekwencje tu mają negatywny wydźwięk i nikt na nich nie skorzystał. Mam nadzieję, że takim lekkoduchom ich beztroskie podejście do innych ludzi
odbija się czasem czkawką. Albo nawet zgagą. Na którą, mam nadzieję, nie pomoże żadne rennie.

piątek, 9 października 2009

Poprawka do zegarka

Zmieniłam zegarek jeszcze raz.
Z bardzo prostego powodu - zostałam o to poproszona. Dosyć... stanowczo. :)
No ale czego nie robi się dla przyjaciół? I wiernych czytelników, którzy wczuwają się w każdego posta?
Poprzedni zegarek źle się kojarzył jednej osobie. Jednej bardzo ważnej osobie.
Nie bardzo wiem, jak się kojarzył, ale miało to coś wspólnego z filmem "Wojna światów" z Tomem Cruisem, albo może coś pomieszałam? W każdym razie z jakimś filmem, którego nie oglądałam, a którego tytuł nasuwa skojarzenia o kosmitach w ich bardzo złym wcieleniu.
Filmu - przezornie - nie będę oglądać. Ale wierzę na słowo, że taki żelazno-zardzewiały wzór zegarka może się źle kojarzyć.
No to mamy nowy zegarek. Bardzo... niepozorny.
Nie było z czego wybierać, bo te zegarki ewidentnie tworzą mężczyźni z myślą o męskim guście. Mało jest tam takich, które pasują do kobiecego bloga. Różowych - jak na lekarstwo.
I teraz widzę, jak Łukasz w Mielcu czytając zdanie powyżej zaczyna kiwać głową z... ze zrozumieniem i podśmiewywać się pod nosem. :)
Tak! Przydałby mi się różowy, ale nie było! :)
Dobranoc. Idę się wyspać. Albo raczej powinnam powiedzieć - idę się przespać, bo o 5 rano mam wstawać. Ku mojej niewymownej radości wyjeżdżamy o 6-tej rano, nie o 4-tej. Mało to zmienia, ale jednak trochę. I tak budzik wyrwie mnie z najsłodszej fazy REM, jaka zdarza się tylko w soboty, kiedy nie ma potrzeby wczesnego wstawania.

Rozmówki z Mamą

Rozmowa przez telefon z Mamą.
Typowy przykład, jak to się pięknie można (nie)porozumieć:

Ja: Cześć, słyszałam, że jedziemy do Zawiercia?
Mama: Tak, a jedziesz z nami?
Ja: No mam jechać, na wypadek, jakbyście kupili samochód. Ale słyszałam, że mamy wyruszać bladym świtem.
Mama: No... bardzo bladym.
Ja: Podobno o 4-tej?
Mama: Tak.
Ja: O rany, przecież to środek nocy! Nie zdążę się nawet na drugi bok przekręcić!
Mama: A wstaniesz chociaż?
Ja: Jakoś się zwlokę z łóżka.
Mama: Chyba się nie wyśpisz. A przyjedziesz dzisiaj do nas?
Ja: Nie, dzisiaj mi mi się nie chce. Z resztą muszę się wyspać na jutro.
Mama: To może przyjedź do nas zanocować? Jutro rano nie trzeba się będzie kręcić po mieście.
Ja: Nie, bo wy macie psa, a ja mam alergię. Kiedyś jak miałam swój pokój to pies tam ne przychodził, a teraz to wszędzie pełno jego i jego kłaków.
Mama: To zabierz sobie poduszeczkę i kocyk i będziesz spać.
Ja: Gdzie?
Mama: W samochodzie.
Ja: No dzięki! To ja już wolę w swoim łóżku. Mam gdzie spać, nie muszę w samochodzie!
Mama: PO DRODZE w samochodzie! Nie pod domem w samochodzie!
:)))

Brukselka z okrasą

Wczoraj w drodze do domu pomyślałam, że a co tam - zaszaleję i w końcu sobie zrobię do jedzenia coś na ciepło. Szumnie mówiąc - ugotuję coś.
Skoro Łukasza nie ma, to gotowanie nie przedstawia dla mnie większego sensu. Wyjadam wszystko co mam w lodówce i najlepiej, jeśli nie wymaga to większego zachodu przy przygotowywaniu przed zjedzeniem.
Łukasz zrobił mi zakupy przed wyjazdem. W znacznej części składały się one z mleka. Kupił mi 5 litrów. Znaczy się: jestem ocalona! Na mleku przeżyję dopóki nie wróci.
Przez pierwsze dwa dni miałam jeszcze chrupki do mleka, takie czekoladowe kuleczki z Mlekołaków, ale niestety skończyły się. Mleko więc stało się trochę mniej przydatne, bo do sklepu... oj, krótko mówiąc: do sklepu z Mlekołakami jakoś mam nie po drodze.
Zjadłam już leczo cukiniowe, więc nie mam już obiadu do ogrzewania. Wczoraj wypatrzyłam jeszcze trochę rosołu i makaron. Nie wiem czy nie minął mu już termin zdatności do spożycia, bo rosół dostaliśmy od Mamy w sobotę. Makaron za to zjem, bo bardzo lubię. Najlepiej to odsmażony z jajkiem.
No i nie wiem, co mnie naszło, że skręciłam wczoraj do warzywniaka. Pomysł wcale taki świetny się nie okazał, ale kiedy wysiadłam z samochodu, sklep był tuż obok, no to weszłam. Rozejrzałam się po półkach i wypatrzyłam najciekawsze pozycje: gruszki, kukurydzę i brukselkę.
Kupiłam tej brukselki z zamiarem zjedzenia z okrasą w postaci masła z bułeczką tartą. Wrzuciłam do garnka, ale w połowie gotowania zorientowałam się, że nie mam bułki tartej. No, a do sklepu wyjść mi się nie chciało. Ale nic to, pocieszyłam się, że przynajmniej masło mam, jakaś ta okrasa będzie.
I co?
Po ugotowaniu znalazłam w brukselce zupełnie niespodziewany typ dodatku: robaka!!
Dużego, białego i już wygotowanego na amen. Przed wygotowaniem musiał być tłusty i pękaty, bo było w nim dużo pustego miejsca w środku.
I na dodatek znalazłam w garnku mnóstwo jakiś czarnych pypków, chyba to są mszyce! Poprzyklejanych do brukselek! Musiały siedzieć gdzieś w głębi tych kapustek, bo nie było ich widać, ani kiedy je kupowałam, ani kiedy je obcinałam.
Ręce mi opadły. Gdyby sklep nie był już zamknięty, to poszłabym do niego razem z tymi wszystkimi żyjątkami i poczęstowała brukselką sprzedawczynię.
Brukselka przez swoje dodatki stała się wysoce nieatrakcyjna i tyle tylko mi z niej przyszło, że śmierdziały w mieszkaniu opary z jej gotowania.
Za to kukurydza się udała, bardzo pyszna. Gotowała się całe wieki, naśmierdziała przy tym oczywiście, bo to też wydaje z siebie w gotowaniu silny zapach. Ale smakowała mi bardzo.
Zjadłam pół kolby, a ugotowałam całe 2. Pozostałe będę jadła dzisiaj... I jutro... I pojutrze.
I w ten sposób mam żywienie na ten łikend z głowy.
Chyba sobie odpuszczę już robienie zakupów i gotowanie, bo skoro takie mi się przytrafiają mięsne dodatki, to lepiej poprzestać na samej kukurydzy. :)

Życie-w-niebycie

Wydawało mi się, że będę miała bardzo spokojny i wręcz nudny tydzień bez Łukasza.
Długie popołudnia, pusty dom, samotny łikend.
Naprawdę miałam to naiwne złudzenie, że nic nie będzie do zrobienia i zamknę się w czterech ścianach, aby pozbierać myśli i wypocząć w oderwaniu od całego świata.
Po raz kolejny rzeczywistość odbiega od moich wyobrażeń w stopniu znacznym.
Dochodzę teraz do przekonania, że nigdy się to nie zdarzy. I że ja nie jestem do takiego życia-w-niebycie stworzona.
Muszę przestać snuć takie bezsensowne plany, które po pierwsze nie mają szansy na realizację, a po drugie są kompletnie oderwane od rzeczywistości. Przez nie tylko niepotrzebnie się frustruję, że nic sobie nie mogę zaplanować I ZREALIZOWAĆ. Chociaż wcale to nie znaczy, że jakbym je zrealizowała, to byłabym szczęśliwa.
Tydzień upłynął mi bardzo szybko. Kończy się pracujący piątek, więc tydzień uznaję za zakończony. Od piątkowego popołudnia zaczyna się łikend, który już się nie wlicza do tygodnia.
Zajęcia w tym tygodniu miałam pod dostatkiem.
Wczoraj dopiero spędziłam popołudnie w domu. Faktycznie w samotności. Ale tak mnie to znudziło, że zrobiłam pranie, ugotowałam robaczywą brukselkę i pyszne kolby kukurydzy, trochę posprzątałam i zrobiłam pranie.
Dzisiaj nie wiem co będę robiła, bo jechać nie chce mi się nigdzie, a z pożytecznych i praktycznych zajęć w domu, to już tylko dokończyć sprzątać mogę. Bo za prasowanie się na pewno nie złapię. Nawet w dobie desperackiego poszukiwania zajęcia.
Może zajmę się jakimś tworzeniem.
A na łikend, który wydawał mi się taki pusty i długi - mam już częściowo plan pojechania.. na Śląsk!
Zdaje się, że jutro z rana - a znając Tatę, to będzie bardzo wcześnie z rana, może nawet pod koniec nocy - wyruszymy z nadzieją zakupienia samochodu dla Mamy. Znalazł się jakiś fajny Jazz gdzieś pod Katowicami.
Poprzednim razem rodzice pojechali busem, licząc, że wrócą autem. Nic nie kupili, więc musieli wracać pociągiem. Teraz Tata już chyba zrobił się wygodny i chce jechać samochodem, może na wypadek, gdyby znów nic nie kupili. A to znaczy, że jeśli kupią Jazza, potrzebują drugiego kierowcy, bo ktoś musi go przecież przyprowadzić.
A Mama jeszcze nie odważy się przejechać samochodem w roli kierowcy 350 km, czy ile tam jest tych kilometrów do Katowic.
Hmm... To nawet będzie ciekawa wyprawa. Mogłaby z nami pojechać tez Mała Słoninka, z nią zawsze jest fajnie. Ale ona chyba teraz mocno zajęta, bo rok akademicki ruszył pełną parą....
Na wszelki wypadek muszę sobie dzisiaj wybrać fajną płytkę z MP3-kami na drogę.

czwartek, 8 października 2009

Wino solo

Przedwczoraj kupiłam dla państwa D. wino - w podziękowaniu za maliny. Państwo D. oczywiście za te maliny nie chcieli żadnych pieniędzy, ale jakakolwiek forma podziękowania im się należała, bo maliny same z krzaczka nie spadają, a już tym bardziej nie przyjeżdżają 50 km trafiając wprost na czyjś stół.
Wino wybierałam z 15 minut, bo jest to zawsze trudne wyzwanie. Przejrzałam półki z różnej narodowości trunkami, obejrzałam dziesiątki etykietek i spodobało mi się białe słodkie wino chilijskie. Tak mi się spodobało, że nie mogłam się mu oprzeć i pomimo wątpliwości czy się ono nada - wzięłam je.
W sumie to większość osób gustuje w czerwonym winie. Inna sprawa, że bardzo rzadko kupuje się wino słodkie. Półsłodkie, albo półwytrawne - najczęściej. Ja jednak mam ostatnio nalot na białe wino i wybrałam to chilijskie pod wpływem własnego widzimisię. Wyglądało tak zachęcająco - ładny żółtawy kolor, sensowna etykieta.
Pani D. pomimo oporów pozwoliła sobie to winko wręczyć i tylko odgrażała się, że nie będzie go otwierać i zostawi go na jakieś spotkanie z nami, tudzież, że dostaniemy jeszcze więcej malin. Mam jednak nadzieję, że wypiją winko z panem D., kiedy najdzie ich ochota na białe wino i że okaże się dobre.
Wczoraj wracając do domu wieczorem naszła mnie nieodparta chęć napicia się białego słodkiego wina. Jechałam opętana ta myślą i nie mogłam się od niej opędzić. Doszłam w końcu do wniosku, że Leclerc powinien być otwarty do 22, skręciłam więc do niego i poleciałam prosto na stoisko alkoholowe z zamiarem kupienia sobie takiego samego wina.
No i co?
Nie było już ani jednej buteleczki tego wina!
A dzień wcześniej stało ich jeszcze kilka na półce.
Tego się nie spodziewałam!
Cóż było robić, chęć napicia się białego słodkiego wina była większa niż chęć napicia się tego konkretnego wina, więc przeszukałam półki pod hasłem "wina chilijskie" zdeterminowana kupić inne - byle by tylko było białe, słodkie i pochodziło z Chile.
Co się uparłam na to Chile, tego już nie wiem. Chyba tak siłą rozpędu, bo mi się to pierwsze tak bardzo spodobało.
Z wielkim trudem, ale znalazłam jeszcze jeden rodzaj białego, słodkiego, chilijskiego wina i kupiłam je.
Wróciłam do domu - nadal Łukasz na grzybach, wiec sama, a w domu pusto. Zadzwoniłam do Łukasza i oznajmiłam mu, że musi chyba szybko wracać, bo jego żona zamierza samotnie pić wino, co może kiepsko rokować. Łukasz stwierdził, że trudno - najwyżej wróci i pośle mnie na odwyk i pożyczył mi udanego wieczoru. Otworzyłam więc sobie to winko i wypiłam kieliszek, wisząc na telefonie z Ewą. Niby nie sama. :)
Wino było bardzo dobre, delikatne, słodkie - ale nie za bardzo, wyrazisty smak - ale nie za bardzo i aromatyczne.
Znieczuliło mnie tylko odrobineczkę, ale wystarczająco, aby zasnąć, pomimo, że Ewa - pod wpływem mojego posta - uczepiła się tematu strachów, duchów, lęków i zwidów. Rozmowa wracała do tych upiorów uporczywie! Ja mówiłam Ewie, żeby przestała, bo ja śpię sama tej nocy i jeszcze przez kilka kolejnych, a Ewa odpowiadała mi, że nic mi nie będzie, bo mam przecież wino! Wypiję najwyżej łyk czy dwa więcej i pójdę spać obojętna na to czy przy moim łóżku czyha jakaś zjawa czy nie i czy są jacyś przenikający przez ściany ludzie czy nie.
Niezła przyjaciółka, nie? :)
Przyznam, że trochę mnie ta rozmowa wystraszyła i w pewnej chwili, już leżąc w łóżku MUSIAŁAM zapalić światło. Przez dłuższą chwilę spałam przy świetle, ale byłam tak zmęczona, że w końcu zgasiłam je i postanowiłam być dorosła. Czytaj: odważna.
A dzisiaj dowiedziałam się, że panią D. też wczoraj naszła ochota na wino i też wypiła sobie lampeczkę sama, bo pan D. na alkohol nie miał ochoty. Wydało się nam to bardzo zabawnym zbiegiem okoliczności i postanowiłyśmy, że jeśli znów najdzie nas ochota na winko i będziemy je wlewać tylko do jednego kieliszka, to zadzwonimy do siebie i wypijemy je telefonicznie razem. :)

środa, 7 października 2009

Deszczowo

Wstałam dzisiaj rano, aby pojechać przed pracą do Sanitasu. Niestety przybytek ten mieści się w centrum. Wybrałam się rano sprawnie i szybko i o 7.50 wyszłam z domu. Miałam ślicznie ułożone włosy, parasolkę i obawy przed korkami na mieście. Z nieba siąpił deszcz.
Od razu na osiedlu zorientowałam się, że korki na mieście niestety będą i to spore, zwłaszcza, że była to taka strategiczna godzina, kiedy ludzie spieszą na każdą możliwą godzinę do pracy.
Dojechałam dzielnie samochodem pod Globus na Filaretów, po czym oczom moim ukazał się koniec sznurka samochodów zaczynającego się przy Głębokiej. Skoro ja go widziałam zaraz za zjazdem z Zana, to był baaardzo długi.
Poddałam się i zawinęłam na parking przy Globusie, gdzie zostawiłam auto. Sama poszłam na przystanek autobusowy tuż obok, zdeterminowana dotrzeć do Sanitasu za wszelką cenę i to w dodatku na czas. Autobusy mają tą przewagę, że wpychają się na początek korka, a samochody je wpuszczają bez gadania. Autobusem miałam więc znacznie większe szanse niż samochodem, na dojechanie do centrum w ciągu pół godziny.
Dobrze, że musiałam chwilę postać na przystanku, to najpierw uważnie przestudiowałam rozkład jazdy, a potem przypomniało mi się, że przecież w autobusach kasuje się taki wynalazek, co to nazywa się biletem i że ten tak zwany bilet muszę sobie zakupić. Najpierw padł na mnie blady strach, że w portfelu nie mam ani grosza, ale jednak znalazło się 5zł. Byłam uratowana! Kiosk przy przystanku w bilety dobrze zaopatrzony. Autobusów na owym przystanku staje chyba 4 sztuki, więc wielkiego pola do popisu nie miałam i była spora szansa, że wsiądę we właściwy.
Autobus zjawił się w ciągu kilku minut, nawet nie był za bardzo zatłoczony i ku mojej niewymownej uldze - pojechał tam, gdzie się spodziewałam, oszczędzając mi nerwów i nadrabiania drogi. Zdążyłam na czas.
Zanim obróciłam do centrum i z powrotem, moja misternie wyprasowana fryzura zniszczyła się doszczętnie! Ta głupia parasolka tylko udaje, że chroni przed deszczem, wiatr wwiewa pod nią całe strugi deszczu i wszystkie one trafiają dokładnie na mój ufryzowany skalp z jedną tylko misją: zniszczyć fryzurę!
Może skuteczniej przed deszczem ochroniłaby mnie nieprzemakalna kurtka z kapturem, ale wolałam być bardziej elegancka i założyłam sobie paletko. A tak nawinęła mi się rano pod rękę kurteczka i tak kusiła mnie, aby ją założyć i nie tarabanić się z żadnymi parasolkami...
Cały dzień potem martwiłam się, że po pracy idę z Kamą na sałatkę, a będę wyglądała, jak - nie przymierzając - wypłosz jakiś. No dramat na głowie!
Krótkie włosy to ani nie dadzą się wyprostować bez suszarki albo prostownicy, ani nie dadzą się związać. A powyginały mi się we wszystkie strony. W dodatku nie miałam nawet spinki, aby spróbować podpiąć przepięknie pofalowany przód. Po dotarciu do pracy trochę je przylizałam na mokro i założyłam za uszy, ale wymarzoną moją fryzurą to nie było.
Ewa to ma dobrze - ma kręcone włosy, jak się powyginają po prostowaniu, zawsze może sobie je zwilżyć i skręcają się w piękne loczki. Oczywiście Ewa uważa, że ma bardzo źle, bo z difoltu ma na głowie loczki, a wolałaby proste. Ale każdy pragnie mieć coś, czego nie ma, bo to zawsze wydaje się lepsze pod wieloma względami. Więc moje włosy nie mają tych wielu względów za wiele. :) Są co prawda proste, ale nie za bardzo i pod wpływem odrobiny wilgoci, wstępuje w nie ich własne życie, którym żyją zawzięcie, nie dając się okiełznać.
Szczerze mówiąc, to miałam cichą nadzieję, że może Kama dzisiaj nie będzie mogła się spotkać i przełożymy sobie naszą integrację na inny dzień, kiedy to będę bardziej podobna do człowieka, ale jak na złość Kama ze wszystkim się wyrobiła i czas na spotkanie miała. Ja miałam nawet ochotę na nie, ale miałam też na głowie radosną komunę włosów a la hippis, co mnie bardzo mocno zniechęcało do jakiegokolwiek pokazywania się publicznie.
Po pracy jednak na spotkanie z Kamą dotarłam, dzielnie starając się za wszelką cenę zapomnieć o tym, że dzisiaj nie wyglądam najlepiej. Kama nie patrzyła na mnie krzywo, więc chyba ją to nie obeszło za bardzo. A przynajmniej nie uciekła z krzykiem.
Wieczór miałyśmy bardzo wesoły, pełen opowieści-dziwnej-treści, uśmiałam się przy tym do łez prawie. Naprawdę, był to bardzo relaksujący akcent na koniec dnia.
I tym sposobem, kolejne samotn
e popołudnie spędziłam bardzo produktywnie i w dobrym towarzystwie. Jak to przyjaciele potrafią umilić człowiekowi życie i poprawić samopoczucie! Nawet bałagan na głowie nie jest straszny! :)
Zaczynam jednak przemyśliwać nad jakąś czapką, bo jednak pod czapką deszcz nie pada i włosy by mi się nie wykręcały od wilgoci... Może wpadnie mi w ręce jakaś nadająca się do ponoszenia. Albo może jutro założę jednak sportową nieprzemakalną kurtkę z kapturem... W zeszłym roku się sprawdziła.

Strachy

A więc, póki co mieszkam sama.
Tymczasowo, na szczęście na krótki tymczas.
Zasypianie w pustym mieszkaniu szkodzi mi na nerwy. :)
A dokładniej rzecz ujmując - moja wyobraźnia mi na nerwy szkodzi.
Co prawda, nie namieszkałam się jeszcze za wiele sama, bo Łukasza nie ma raptem od wczoraj, a ja każde popołudnie mam mocno zajęte i zabiegane - ale dzisiaj w nocy spałam sama w pustym mieszkaniu. No właśnie: spałam - i to całkiem spokojnie.
Jakoś to przeżyłam. Nie umarłam ze strachu.
Na moje szczęście byłam tak potwornie zmęczona, że zasnęłam błyskawicznie, nie zastanawiając się nad tym, czym też moja wyobraźnia może mnie tym razem postraszyć.
Ale dzisiaj rano - myjąc zęby nadrobiła zaległości. Zawsze mogę na nią liczyć.
Dzisiaj przypomniałam sobie, że niedawno oglądałam "Knowing" z Nicolasem Cagem. I tam byli tacy cisi ludzie, co zjawiali się, gdzie im się podobało, nie zwracając uwagi na ściany i drzwi. I tak mi się wyobraziło, że jakby taki jeden cichy człowiek pojawił się znienacka na korytarzu... No właśnie! Była 7,30 rano, prawie widno, ja już byłam obudzona. Rzekomo. Tak się wystraszyłam (sama siebie!), że zatrzasnęłam drzwi do łazienki i już na ten przedpokój nie wyglądałam, dopóki nie zapomniałam o tym i po umyciu zębów priorytetem stało się spieszenie do wyjścia.
Ja i moja wyobraźnia tworzymy nierozerwalny duet od zawsze i ta paskuda od zawsze mnie straszy. Najbardziej boję się takich nadprzyrodzonych ewenementów typu: diabły, duchy, cisi ludzie przenikający przez drzwi. Jeśli ktoś oglądał jakieś horrory - na pewno wie, o czym mówię. Za to ufoludki i inni kosmici, zombi, potwory i wszelkiego rodzaju szalejące zwierzęta nie robią na mnie większego wrażenia.
Co ciekawe nie boję się będąc na dworze. Ale za to będąc sama w zamkniętych pomieszczeniach - muszę mieć fantazję i myśli na wodzy, aby się nie dać ponieść.
historia sięga daleko.
Dawno, dawno temu, w jakieś święto zmarłych TVP puściła kilka takich filmów, które wywarły na mnie niezatarte wrażenie i wystraszyły mnie śmiertelnie na długie lata, zapoczątkowując serię traumatycznych przeżyć. Miałam wtedy... z 11 lat może. Nie wiem dokładnie. Mała byłam w każdym razie, ale z drugiej strony - nie aż taka mała, aby interesować się tylko bajkami. Niestety!
W jednym filmie, który z resztą obejrzałam po latach po raz drugi i wcale nie wydał mi się mniej straszny - komputery porwały dziecko. Zdaje się, że film nosi tytuł "Kruk". Faktycznie w tym filmie na drzewach za oknem kraczą jakieś czarne ptaki, owszem. Ale najgorsze w nim było to, co działo się w mieszkaniu. Był tam taki mały chłopczyk, jakiś geniusz matematyczny, lub coś w tym stylu i jego tata. Tatuś kupił chłopcu komputer, schował go w górnej szafce mebli i od tej pory ta szafka się nie domykała. A komputer obserwował chłopca z jej wnętrza. W końcu porwali tego chłopca do jakiegoś innego wymiaru, a ojciec został w rozpaczy. Ogólnie fabuły nie zrozumiałam dokładnie, za żadnym oglądnięciem, bo mój mózg był za bardzo sparaliżowany strachem, aby kumać.
Makabra. Od wtedy miałam ogromną awersję do komputerów i nie mogłam znieść niedomykających się szafek. A kiedy kładłam się spać wieczorami, zawsze wszystkie szafki musiały być szczelnie domknięte.
Wstyd się przyznać, ale komputerów obawiałam się nawet w LO, kiedy zaczęłam informatykę i musiałam przemóc się i zacząć działać coś na komputerze... Jakoś ten strach pokonałam, teraz mieszkam z laptopem pod jednym dachem i już mnie nie straszy. :)
To był polski film. A Łukasz dziwi się, że polskiego kina nie lubię... :) On lubi, ale tego filmu nie oglądał, tym lepiej dla niego. A jeszcze lepiej, że nie widział go w za młodym wieku.
Drugim wspaniałym filmem, który wtedy zasunęła TVP była jakaś opowieść dla dzieci - słowo daję, że to był film dla dzieci. Chyba jakiś wariat zrobił go dzieciom! Nie mam pojęcia jaki tytuł miało to arcydzieło - jaki by nie był - niechlubny!
Dwoje dzieci w tym filmie znalazło jaskinię, która teleportowała ich na inną planetę.Wymarłą, pustą i straszną. A tam podchodzili do nich cisi ludzie, którzy nic nie robili, nic nie mówili, tylko się zbliżali. I mieli łyse czaszki, a pod skórą widać było żyły. Film był chyba czechosłowacki, kręcony z czasów, kiedy byli oni jednym państwem. Po jego obejrzeniu doszłam do przekonania, że Czechosłowacy mają chorą wyobraźnię. Doszłam też do szczytu moich możliwości straszenia samej siebie.
Od czasu oglądnięcia tego arcydzieła przez długie lata nie zeszłam do piwnicy sama, jeśli nikogo tam nie było. Zawsze chodził ze mną mój brat - młodszy prawie o 5 lat, nota bene. Nie był tu jednak ważny wiek, ważne było towarzystwo dodające otuchy. Ewentualnie mógł ktoś dorosły stanąć w drzwiach na schodach i mówić do mnie, to wtedy odważyłam się zejść na dół. A że do piwnicy schodziłam często, bo rodzice wysyłali mnie po weki lub mąkę - często miałam problem kogo ze sobą zabrać i jak pokonać moją wyobraźnię, dzięki której zawsze wydawało mi się, że ci łysi-cisi ludzie są tuż za progiem.
Po jakimś czasie wyrosłam z tych dziecięcych koszmarów i pożyłam nawet kilka lat w jako takim spokoju. Wampirów, wilkołaków i zmarłych nigdy się nie bałam, więc nie straszne mi było wracanie do domu po ciemku czy przejście koło cmentarza.
Były nawet takie wspaniałe czasy, kiedy oboje z bratem delektowaliśmy się rożnego rodzaju horrorami. Obejrzeliśmy ich dziesiątki, a im bardziej straszny, tym lepszy.
Przodowali tu Japończycy ze swoimi "Ringami", "Dark water" i innymi dreszczowcami, które działają na wyobraźnię i straszą bardzo skutecznie.
Naogladaliśmy się ich całą masę, zanim obejrzałam o jeden za dużo i mi zaszkodziło. I od nowa moje problemy z wyobraźnia ruszyły z kopyta.
Zaszkodziły mi "Egzorcyzmy Emily Rose". Jak ja żałowałam, że to obejrzałam! A miałam taką dziwną niechęć do oglądania tego filmu. I obejrzałam go w końcu, a to tylko dlatego, że moja koleżanka, głęboko religijna osoba, powiedziała mi, że poszli z chłopakiem na ten film, bo chciała zobaczyć co świecki reżyser stworzył na temat prawdziwych wydarzeń związanych mocno z religią. Zapytałam jej, jakie wrażenia miała po obejrzeniu filmu i czy był straszny, a ona odparła, że był taki sobie i nie wystraszył jej wcale. I że w ogóle o był średni.
Nabrałam więc przekonania, że film mogę spokojnie obejrzeć.
Obejrzałam. I jeszcze w trakcie oglądania zdążyłam tego pożałować! Wystraszył mnie potwornie. Od wtedy spałam przy zapalonym świetle przez bity rok! Nie powiem ile miałam lat, ale dawno to nie było. :) Niby w tym filmie nie działo się wiele strasznych rzeczy, ale chyba sama świadomość, że to był film na faktach mnie znokautowała.
Oczywiście za ciosem zaczęły mnie straszyć wszystkie inne - japońskie z resztą - horrory i wyobraźnia podsuwała mi widok małej dziewczynki z "Dark water" i tej skrzeczącej dziewczyny z "Ringu", skradającej się przy podłodze. Dramat!
Makabra to była, myślałam, że nigdy mi to głupie banie się nie przejdzie, jakimś cudem jednak mi to minęło.
W naszym mieszkaniu skrzypią panele podłogowe wieczorem. Czasami. Tak same z siebie. I oczywiście skrzypią zupełnie, jak ta skradająca się dziewczyna w "Ringu". Usłyszałam to po raz pierwszy, kiedy Łukasz miał nocki i musiałam sama spać. Efekt był taki, że tej nocy, podobnie, jak i wielu innych - spałam przy zapalonym świetle.
Ale najlepszy numer wyciął mi brat pewnego pięknego wieczoru. Prawie przez niego dostałam ataku serca!
Był swego czasu taki wirus komputerowy: jeśli ktoś miał zainstalowane GaduGadu, to druga osoba za pomocą tego wirusa mogła zobaczyć, co ktoś aktualnie robi na komputerze i mu cichaczem zrobić na nim wszystko, co tylko chciała.
Adaś najpierw bawił się tak z Czarnym i na przykład wyłączał mu komputer, kiedy Czarny sobie w coś grał. bardzo to była dla niego świetna zabawa.
Tego pamiętnego wieczoru puściłam sobie "The skeleton key". Oglądałam go w najlepsze, trochę już nastraszona, kiedy nagle zadzwonił mi telefon. Zatrzymałam film i odebrałam telefon. Dzwoniła koleżanka.
Porozmawiałyśmy chwilę i nagle ona przestała mnie słyszeć. Ja ją słyszałam, a ona powtarzała tylko "Halo, jesteś tam?". Po chwili połączenie się zerwało. Nie było by w nim nic niezwykłego, gdyby nie to, że po chwili z komputera huknęła muzyka... Rammsteina "Heirate mich". No, może określenie "muzyka" to za wiele powiedziane.
Ja zbaraniałam. Nie wiedziałam co się dzieje. Przez chwilę pomyślałam, że może to z internetu, jakaś strona się włączyła i miała podkład muzyczny... No ale sama się włączyła? trochę to dziwne...
Zmniejszyłam okno z filmem i zobaczyłam, że to leci piosenka odpalona w winampie! No jak to?? Wydało mi się to groteskowe. Przemknęło mi jeszcze przez myśl, że może to jakiś alarm się uruchomił na komputerze, na przykład taki program-budzik, który włącza się o określonej godzinie i budzi cię piosenką... Mało prawdopodobne, skoro nigdy wcześniej się to nie stało, a na komputerze nikt nic nie przestawiał. Mój strach rósł z każdą sekundą i każdym pomysłem snutym przez moją wyobraźnię. Kiedy już doszłyśmy w duecie do etapu, na którym racjonalne możliwości się końca i pojawia się postać typu: duchy, dałam za wygraną!
Postanowiłam się nie przejmować, wyłączyłam winampa i Rammasteina usilnie próbującego się komuś oświadczyć i wróciłam do oglądania filmu. Mimo, że był to horror i mimo, ze byłam zdrowo wystraszona a serce mi waliło, jak oszalałe.
Na wszelki wypadek jednak zapaliłam sobie górne światło.
Po chwili przyszła moja siostra i z dosyć dziwnym wyrazem twarzy zapytała co tam porabiam. Tak o, niby sobie wpadła. Zaczęłam jej opowiadać, że komputer mi zwariował, a ta parsknęła śmiechem. No to wtedy się już domyśliłam, że to sprawka jej i jej brata! I przypomniało mi się, że Adaś bawił się od dłuższego czasu tym wirusem i sterował ludziom komputerami.
Cha, cha. Oboje mieli niezły ubaw. Ja nie bardzo. Chociaż przyznaję, że dowcip się Adasiowi udał. :)