sobota, 31 października 2009

Jazzowe klimaty

Tym razem nie o samochodzie Mamy, który tak na marginesie ma się dobrze i jeździ ładnie, nawet Mama czasami nim jeździ, chociaż na razie ostrożnie. Tym razem o jazzie w sensie stricte - o muzyce.
Odkryłam niedawno nowego, bardzo fajnego muzyka jazzowego.
Od czasu do czasu łapię fazę na takie ambitniejsze klimaty muzyczne i nachodzi mnie ochota, aby sobie posłuchać jazzu.
Jazz wciągnął mnie już wieki temu, w czasach, kiedy byłam w LO, słuchałam radiowej Trójki, nieśmiertelnej listy przebojów Marka Niedźwieckiego i innych audycji, które wtedy puszczali
. Na tygodniu wieczorem była taka jazzowa audycja. Prowadziła ją kobieta, ale nie mam pojęcia, jak się nazywała ani ta kobieta, ani ta audycja. Łukasz ją kojarzy, ale akurat nie ma go w domu, więc audycja i prowadząca pozostaną bliżej niesprecyzowane.
Od tej audycji zaczęła się moja miłość do jazzu i do Audrey Hepburn. Owszem, mało jedno z drugim ma wspólnego, ale tak się złożyło, że Audrey Hepburn odkryłam dzięki zainteresowaniu jazzem.
Wracając do audycji - prowadząca wybierała dosyć wszechstronny repertuar - czasami nowe płyty - wtedy akurat Miśkiewicz wydał swoje "More love" - ależ ja uwielbiałam te kompozycje! Oczywiście nagrywałam sobie co fajniejsze kawałki z radia na kasetę. Potem słuchałam ich do zdar
cia w przerwie między tradycyjnymi wykonawcami popowymi. Oprócz audycji z muzyką Mśkiewicza, szczególnie zapadła mi w pamięci jeszcze jedna audycja, kiedy to puszczali stare piosenki jazzowe. I właśnie wtedy puścili "Moon river" Mancini'ego i prowadząca była tak miła, że powiedziała, że "Śniadanie u Tiffany'ego", z którego ta piosenka pochodzi, będzie w TV następnego dnia. Czy tam dwa dni później. Owszem, było. I obejrzałam sobie. I straszliwie mi się spodobało. A zwłaszcza Audrey Hepburn. I tak się zaczęłam interesować samą aktorką.
Dawno temu to było. W 1994 roku. Ja byłam w pierwszej, albo drugiej klasie LO. Chyba bardziej prawdopodobne, że w drugiej, bo zdaje się, że to już była jesień.
"More love" Miśkiewicz wydał tylko na CD, nie puścił tego na kasetach. W tamtym czasie nie miałam odtwarzacza CD, używałam tylko kaset. Do płyt to bliżej mi było winylowych, a nie kompaktowych. Nie miałam więc utworów z "More love" w lepszej wersji, niż te nagrane na kasetę. Żałowałam strasznie, ale na pocieszenie pan w sklepie muzycznym dał mi plakat z okładki "More love". Bardzo z resztą fajny i przewisiał w moim pokoju długie lata, w kąciku nad półeczką.


Płytę wznowili w 2005 roku. I Łukasz kupił mi ją w prezencie! Mam więc w końcu moją ukochaną płytę w wersji oryginalnej, z wszystkimi utworami, chociaż muszę przyznać, że z tej radiowej audycji miałam nagrane prawie wszystkie!
Ostatnio naszło mnie znów na słuchanie takiej snutej muzyki. Najpierw spróbowałam Norę Jones, ale ona tak mędzi w tych piosenkach, że trzeba to ostrożnie dawkować, bo popada się pod ich wpływem w przygnębienie! I drażni mnie jej muzyka, jeśli jej słucham przez dłużej niż trwa jedna płyta. Z resztą Norah Jones jest bardziej w bluesowych klimatach, a mnie blues nigdy nie pociągał i zawsze działa na mnie drażniąco i przygnębiająco. Norah Jones się więc nie sprawdziła.
Mam jeszcze całą listę takich wokalistek do wypróbowania, z czego najbardziej obiecująca wydaje mi się Cesaria Evora. Kiedyś przyjdzie na nią czas.
Póki co - odkryłam Tomasza Stańko. Gra właśnie tak, jak lubię! Na trąbce, czyściutki, delikatny jazz. Nie żadne wariacje jazzowe w stylu New Orleans, ale gładki, typowy jazz. I nie smooth jazz, bo to też jest taki komercyjny rodzaj muzyki
niby-jazzowej.
Na razie swoją znajomość ze Stańko rozpoczynam. Niewiele jeszcze o nim wiem, ale to nic - zgłębię ten temat. Najfajniej jest tak coś odkrywać. Wgryzać się w temat, czytać i poznawać. :)

Brak komentarzy: