niedziela, 18 października 2009

Proste życie

Poczytałam książki Cejrowskiego. O jego wyprawach w poszukiwaniu Indian.
I o tych pierwotnych Indianach, żyjących jeszcze w naszych czasach w głębi dżungli.
I myślę sobie, że to musi być dobre życie. Zgodnie z naturą pod każdym względem. Bez pośpiechu, bez obrastania w rzeczy, bez hołubienia tego, co materialne. Za to wśród ludzi i to prawdziwie wśród ludzi. Rodzinnie i plemiennie.
Proste życie - polujesz, to jesz. Jak nie polujesz, to głodujesz. Rozmawiasz, uprawiasz jakiś maniok, pleciesz bransoletki na ozdobę.
Co prawda ja jestem produktem cywilizacji i aby żyć potrzebuję mieć stale zajęty czymś umysł, nie wiem czym bym go zajmowała w środku dżungli, czyli w środku niczego?
Ale jednak takie życie w zgodzie z naturą wydaje mi się bardzo... napawające spokojem. Sensowniejsze, niż to miotanie się w cywilizacji i gubienie własnych śladów.
Albo inny sposób - jak te dziewczyny, które porzuciły miasta i prowadzą schroniska w górach. Dzierżawią je chyba. Z mężami. Albo bez. Wyedukowane, mogły robić karierę - na przykład w biznesie. Ale wolą żyć na łonie natury. Był kiedyś artykuł w Twoim Stylu chyba. Wychodzą rano przed bacówkę z kubkiem kawy i wdychają świeże powietrze. Żyją spokojnie, w zdrowym otoczeniu, bez nerwów, stresów i zegarka pospieszającego je na każdym kroku.
Jak się wkurzę kiedyś na to całe obsrane życie w Lublinie, to sobie wydzierżawię taką bacówkę i pojadę w góry. Przecież to byłoby cudowne życie! Natura za oknem...
Turyści tylko w sezonie. Pranie, gotowanie i sprzątanie. Przetwory. A w wolnym czasie - pisanie.
I w nosie całą cywilizację. Z cywilizacji tylko prąd i ciepła woda. Butla z gazem. Internet.
Założę się, że w takim otoczeniu wszystko jest prostsze i łatwiejsze.
Ludzie naprawdę tak żyją. I - co mnie do tej pory niewymownie dziwi - sami, świadomie decydują się na takie życie, znając też smak życia alternatywnego w cywilizacji. Nie to, że urodzili się w dzikiej głuszy, tam wychowali i miasta się boją. Przeciwnie, zwiali z miasta do tej głuszy. Może tam lepiej słyszą samych siebie.
I co? źle im?
Jaka - w ogólnym rozrachunku - jest to różnica, czy całe życie klepało się jakieś głupawe testy aplikacji do stron internetowych, czy podawało komuś śniadanie i myło okna w bacówce?
Gdzie jest ta nokautująca różnica w znaczeniu takiego czy innego życia? Jakoś nie widzę. Czy wydaje się nam, że nasze miasta są tak wspaniałe, cywilizacja taka doskonała, a wszystkie jej zdobycze tak ułatwiają życie?
Za kolejne 50 lat cywilizacja znajdzie się o kolejne 50 kroków dalej, a ludzie wymyślą coś, co sprawi, że internet straci znaczenie i będzie znaczył tyle, co dzisiaj znaczy w bankowości elektronicznej pani w okienku kasy w oddziale. Przestarzały widok, zakurzony eksponat.
Cała nasza praca stanie się totalnym archaizmem, anachronizmem i antykiem. Obejrzymy się za siebie i nic z naszej pracy nie zostanie. Zostanie to wyparte przez jakąś super-nową, super-wspaniałą i super-inteligentną technikę przyszłości. A my, już stare dziadki pokiwamy głowami ze smutkiem i powiemy sobie, że trzeba było rzucić to wszystko lata temu, kiedy jeszcze miało się siłę, aby pójść do toalety na własnych nogach i miało się zęby, którymi można było odgryzać kęsy życia. I pomyślimy, że wtedy, za czasów naszej dojrzałej młodości było trzeba korzystać z życia, a nie gnić w biurze całymi dniami gapiąc się głupio w ekran komputera, jakby od tego zależało nasze życie.
Może nie warto się tak dawać eksploatować na głupim etacie?
Zapewne nie.
Już były inne cywilizacje i przeliczyły się odrobinkę. I skończyły tragicznie. Nie do końca wiadomo dlaczego, ale można sobie urobić własną wersję zdarzeń. Może za bardzo ufali, że cywilizacja da im życie bez trosk i zmartwień? Że jest to odpowiedź na wszystkie ich pytania, problemy i wątpliwości?
A może po prostu natura powiedziała, że dość już tej dysharmonii, trzeba odzyskać równowagę i pozbyć się szkodników, którzy ją zaburzają.
I tak nie zdążymy w ciągu jednego życia wszystkiego mieć, wszystkiego zobaczyć, przeczytać, zwiedzić. Może warto więc zatrzymać się w biegu i zacząć korzystać z tego co mamy w zasięgu ręki, zamiast gonić stale za czymś, co jest jeszcze nie uchwytne, jeszcze nie zdobyte. Bo kiedy się zdobywa jedno, od razu pojawia się na horyzoncie kolejny obiekt pożądania i nawet tym, co zdobyliśmy nie zdążymy się nacieszyć, zanim zostanie zdegradowane do dobra drugiej kategorii.

1 komentarz:

marko pisze...

Czytałem podobny artykuł zdaje się w Agorze z październikowy terminem, świetny felieton, dokładnie bohaterka to nauczycielka jez. angielskiego jednego z wojewódzkich miast, kupuje bacówkę gdzieś w Bieszczadach właśnie w tej głuszy oazie ciszy i spokoju, ku ogólnemu zdumieniu grona pokoju nauczycielskiego, pisze o swoich niepowodzeniach i zdradzie zarazem zaczyna wyłaniać się z tego prawdziwa treść i sens jej życia, może czasem warto zaprzeć się w sobie.