wtorek, 6 października 2009

Kalambury

W sobote było przyjęcie urodzinowe Amleki. 7-me urodziny.
Najpierw w części oficjalnej bawiły się dzieciaki. Przyszło ich kilkoro, przyniosły prezenty, pobawiły się i przed wieczorem zostały sprzątnięte przez rodziców. Zostaliśmy rodzinnie, sami dorośli w liczbie 8 sztuk i jedno dziecko - Amelka. przekrój przez 3 pokolenia.
Rozpoczęła się część nieoficjalna, rodzinna.
Amelka przytargała do pokoju swoje prezenty i zarządziła, że zaczynamy grać w jakąś grę. Do tej pory nie wiem, jak ta gra się nazywała, ale dostarczyła nam mnóstwo świetnej zabawy i radości i bawiliśmy się w nią cały wieczór. Do późna.
Część gry odbywała się na planszy, trzeba było rzucić kostką i wylosować kartę. Tę cześć obsługiwali Amelka i Łukasz, nikt inny nie musiał się wysilać. czasami ja, jako trzeci oficjalny gracz musiałam rzucić kostką, pionkiem po planszy już nie musiałam chodzić. Tym lepiej, bo obie z Kamisio układałyśmy prześliczną układankę z wróżkami - prezent od niej i Piotrusia Pana.
Po wylosowaniu karty z hasłami w grze brali udział wszyscy inni domownicy, niby to była widownia, ale de fakto byli to również gracze. Tyle, że tacy na lewo.
Aby zaliczyć rundę każdy musiał pokazać w jakiś sposób hasło, które wylosował. A pozostali musieli je zgadnąć. Zwyczajne kalambury. A jakie fajne! :)
Hasła do tej gry wymyślali jacyś sadyści. Kategorii było 4, a wśród haseł do pokazania kwiatki w stylu: chrupki, albo: Timon.
I jak to pokazać?
Najlepiej zgadywanie szło Mamie. Radziła sobie wyśmienicie w dziedzinie: Kuchnia. Z dziedziny: Bajki najlepiej zgadywał Piotruś Pan, jak sam jego przydomek wskazuje to środowisko nie było mu obce. Pozostali radzili sobie jak mogli.
Uśmialiśmy się serdecznie przy tej zabawie, emocji było mnóstwo, a skojarzeń setki. Każdy ruch pokazującego interpretowaliśmy na wiele różnych sposobów, zanim utrafiliśmy o co chodzi.
Gdzieś po 23-ciej zorientowaliśmy się, że jest już bardzo późno, zwłaszcza jak na małe dziecko, które nam tą zabawę zafundowało.
kolega Amelki, który jej tą grę w prezencie przyniósł został okrzyknięty naszym najulubieńszym kolegą. :) Zyskał wielkiego plusa za dostarczenie nam takiej rewelacyjnej zabawy.
Z rozpędu wszyscy nagle przyklasnęli pomysłowi kupienia scrabla. Na przykład na święta Bożego Narodzenia byłby jak znalazł. A jeszcze pół roku temu chciałam sprawić scrabla na urodziny Kamisio i kiedy ona się o tym pokątnie dowiedziała, powiedziała Mamie prawie z płaczem:
- A Justynka chce mi kupić scrabla! - tu moja wyobraźnia podsuwa mi nieubłaganie jeszcze ciąg dalszy tej wypowiedzi w postaci głośnego: buuuu!!!!
Jak można się spodziewać Mama od razu doniosła mi, że scrable to nie jest dla Kamisio dobry pomysł, więc nikt jej scrabla nie kupił. Byłam niepocieszona, ale skoro tak gwałtownie zaprotestowała przeciwko temu pomysłowi, to na siłę jej nikt nie u(nie)szczęśliwiał.
Dosłownie tydzień po swoich urodzinach Kamisio poszła do Marty, swojej psiapsiółki i jakimś trafem została zmuszona, tudzież zachęcona do zagrania w scrabla. i co? Wróciła do domu zachwycona grą i zakochana w niej!
Miałam ochotę zazgrzytać zębami, jak to młodsza siostra, bo mniejszą siostrą przestała już dawno być - nie słucha starszej siostry, która już jakiś czas temu przestała być większą siostrą.
Teraz więc scrable został łaskawie zaakceptowany, jako rozrywka dla całej rodziny i zamierzam szybko go zakupić, zanim się znów komuś odpodoba. :)

Brak komentarzy: