środa, 29 grudnia 2010

Sprostowanie

Rafał, nasz szczur wcale nie ma na imię Wiesiek! I wcale to nie jest szczur, tylko szczurka, więc tym bardziej to nie jest imię dla niej!
Nie wiem, co Łukasz sobie z tym imieniem ubzdurał, ale to nie jest żaden Wiesiek! Ani Wiesia, nie daj się nabrać też na to.
W zasadzie szczurka nie ma wcale imienia i nie wiem, czy będzie miała, bo jakoś mi do niej żadne nie pasuje. Ale Wiesiek to już zupełnie nie! Nawet mi się nie podoba, co dopiero mówić o pasowaniu!
Łukasz się uparł i nazywa szczurkę Wiesiek, a ona mu w zamian za to zostawia bobki, gdziekolwiek, go spotka. Jak widać ona... robi coś... na to imię. Jej też nie się nie podoba! :)

niedziela, 26 grudnia 2010

Byle do końca

Zmęczył mnie ten rok. Dosłownie mnie zmęczył. W każdej dziedzinie.
Mam tak serdecznie dość, że nie chce mi się już nic. Ani pracować, ani z nikim rozmawiać, ani nic pisać...
Właśnie jakiś koleś napisał w komentarzu na moim blogu, że "jestem w wielkim błędzie".
Dobiło mnie to. Za chwilę usunę jego komentarz, w którym reklamuje swój blog i narzuca mi, co powinnam myśleć. No szkoda bardzo.
Nawet takie drobnostki wydają mi się kamiennym ciężarem...
Jutro mam urlop. Jeden z pozostałych mi 17 dni urlopu na ten rok. We wtorek chyba pójdę do pracy tylko po to, aby złożyć wniosek urlopowy na kolejne dwa dni. W Sylwestra już mam zaklepany urlop.
A potem się zamknę w mieszkaniu i nie będę kontaktowała się ze światem. Powyłączam telefony i będę miała wszystko w nosie.
Ten rok był szitowy. Nie myślałam, że to jest możliwe, ale tak! Był jeszcze gorszy niż 2009.
Koleżanka mi pożyczyła SMSem na święta, aby kolejny rok był "niegorszy". Zaczepiste życzenia. Kolejny szitowy rok, jednym słowem. Nie, dziękuję, nie skorzystam.
Nie mam już woli walki i nie mam już chęci się produkować. Moją normę wyrobiłam na ten rok - mniej więcej w okolicy początku listopada. Normę we wszystkim - w pracowaniu, w wytrzymałości na szitowe przypadki, w znoszeniu przeciwności losu...
Teraz mam ochotę nic nie mówić, albo tylko jęczeć.
Na pocieszenie kupiłam sobie na koniec roku szczurkę. Jest śliczna, malutka i słodka. I przeziębiła się i od 2 dni kicha i jest osowiała. Ot, taka kropka nad "i" na ten rok.

wtorek, 30 listopada 2010

Zakwasy pośniegowe

Wczoraj do pracy pojechałam autobusem. Zaraz po tym, jak przeleciałam z językiem na brodzie jeden przystanek. Wróciłam do domu na piechotę już całą drogę, przy czym na koniec tak się źle czułam, że ledwo się do domu doturlałam. Nawet kupiłam sobie misie-żelki w żabce na naszym osiedlu bo już sama nie wiedziałam, czy mi słabo, czy co... Żelki jednak nie pomagają na takie nie-wiadomo-jakie dolegliwości i potem przeleżałam cały wieczór na kanapie dogorywając.
Dzisiaj do pracy poszliśmy na piechotę. Po tym śniegu, bo przecież chodników nikt nie odśnieżył. Ulic też nie, więc co oczekiwać po chodnikach.
Z powrotem dzisiaj już przyjechaliśmy autobusem, bo się nam spieszyło, skoro Panstwo D. przychodzili.
No i mam zakwasy.
Takie małe, delikatne, ale mam. Na nogach na pewno, bo czuję w udach. Ale co mam na rękach...? Tego nie wiem. Też jakby zakwasy, ale rękami przecież nie machałam podczas chodzenia...
Chyba idę spać. Dzisiaj jakoś marudzę. Zabieram moje zakwasy i pakuję się do ciepłej pościeli...

Integracja

Przyjechali nasi ulubieni znajomkowie, dwoje dorosłych, dwoje dzieci - Państwo D..
Zrobiłam gofry, bo Ola podobno lubi. A Oleńka zrozumiała, że to będą naleśniki. A naleśniki to ona uwielbia, jak chyba i 99% innych dzieci. Amelka też - naleśniki zawsze i wszędzie. Najlepsze są od Babci.
Niestety ku rozczarowaniu Oli nie robiłam naleśników tylko gofry. A gofrów to Ola nie lubi.
No i co?
Ciotka wlała ciasta gofrowego na patelnię i upichciła na szybko dwa małe naleśniczki dla Oleczki. Jak na mój gust były mało słodkie, ale Tatuś Oli zrobił reklamę i dziecko uznało, że naleśniki były pyszne. Zjadła ich trochę, dziubiąc po kawałku, swoim sposobem. Trochę jeszcze zostawiła. Dobre dziecko - Bóg kazał się dzielić, więc co będzie sama zjadała wszystko, dzieli się z innymi? :)
Państwo D. wybrali sobie najzimniejszy dzień na przyjazd. Ewakuacja od nas, z powrotem do auta odbyła się biegiem, aby dzieci jak najkrócej były na mrozie, bo już było -15 stopni, kiedy wychodzili.
Ale było miło ich zobaczyć... Kiedy ta Jola do pracy wróci?
Kiedy pracowała, to chodziłyśmy co rano na obowiązkową przerwę - 15 minut na śniadanie, plotki, herbatkę. Codziennie przynajmniej była przerwa i okazja do oderwania się od komputera. Plotkowałyśmy sobie beztrosko, albo trosko, ale zawsze na nas to dobrze działało. Jadałyśmy parówki z musztardą na śniadanie (ja jadłam je dzień w dzień na śniadanie i na obiad przez ponad miesiąc), albo kanapki z chleba tostowego z masłem orzechowym i bananem. Piłyśmy herbatkę z naszych kubeczków i przynosiłyśmy sobie na wzajem do spróbowania różne ziołowe i owocowe herbaty. Jola częstowała mnie na obiad ruskimi pierogami made by teściowa, a ja ją moimi ciastami. Nom. Ostatni raz ponad pół roku temu! Daaawnooo...
Potem Jola poszła na zwolnienie ciążowe, a ja przestałam chodzić na poranne przerwy. Przez jakiś czas jeszcze mieliśmy tradycję w pracy, że co rano chodziliśmy hurtem - wszyscy chętni z naszego pokoju - po herbatę. I przez kwadrans okupowaliśmy kuchnię, bo jest to najmniejsze pomieszczenie na naszej praco-przestrzeni i było nam tam najbardziej miło. Ta kuchnia zbliżała nas do siebie w dosłownym tego sensie. Uwielbiałam te poranki w kuchni. Plotki, wygłupy, żarty. A poczucie humoru to my już mamy specyficzne i zdeczka skrzywione. Takie trochę abstrakcyjne dialogi prowadziliśmy sobie co rano na rozruszanie naszych muzguff.
Z kuchni nas regularnie przepędzali. Bo niby przeszkadzaliśmy innym. Było momentami mało przyjemnie. Kupiliśmy więc sobie czajnik do pokoju i... od tej pory przestaliśmy się integrować.
Agata i Karina z zaprzyjaźnionej firmy nadal do nas przychodzą, ale czasem wychodzą rozczarowane, bo nikt się od komputera nie odkleja.
Ja osobiście od 3 miesięcy prawie nie wstaję od komputera... Trzeba z tym coś zrobić, bo to nie jest ani zdrowe, ani normalne. Dzisiaj odniosłam sukces i poszłam na przerwę obiadową. Z Agatą. Ale miałyśmy potem skoczyć powąchać perfumy w Avonie obok naszej pracy i co? Już nie znalazłam tych 10ciu minut...
Niech więc ta Jola już wraca. Będę chodziła na śniadania co rano, jak człowiek, może nawet i na obiady. Życie wróci do normy. Będę odklejać się od komputera szybciej niż po 8miu do 13tu godzinach.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Zagadka

Wczoraj, kiedy nie mogłam zasnąć, czytałam sobie książkę z zagadkami historycznymi. Takimi ciekawostkami, niekoniecznie wyjaśnionymi, ale w każdym razie są w tej książce fajne zagadnienia.
Czytałam o posągach na Wyspach Wielkanocnych, które nie wiadomo kto i jak stawiał (a mają ich coś koło tysiąca na wyspie), każdy je zna ze zdjęć:

I o Rosvell, gdzie nie wiadomo co spadło i czy coś spadło, ale myślą wszyscy, że było to UFO.
I o bombach jądrowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. I to mnie najbardziej zastanawia.
USA zrzuciło bomby na Japonię, bo Japonia nie chciała skapitulować w II wojnie światowej.
Nęka mnie teraz pytanie: dlaczego Japonia nie
chciała skapitulować?
Wszyscy się poddawali. Japończycy ponosili same klęski, nie mogli już wygrać wojny, mało tego - nie mogli już nic zwojować. Ale z jakimś szaleńczym uporem walczyli dalej i szli w zaparte, pomimo, że nie mieli widoków na wygraną, albo na wywalczenie czegokolwiek. Co ich motywowało?
Muszę to zgłębić. Ja rozumiem, ze Japończycy mieli swoich kamikadze, że potrafią umierać dla idei, a przyświeca im wizja pójścia prosto do ichniego Nieba... Wiem, że nie trudno im zrekrutować żołnierzy, którzy umrą na zawołanie... Ale jaki jest sens wojować, kiedy zostaje się samym na polu walki i wróg ma niekwestionowaną przewagę? Jacy przywódcy ich tak wodzili za nos?
To nie było fajne. Jakby się poddali w sensownym momencie, to by nie zrzucili im bomb na dwie wyspy.
Nie to, aby było to jakieś usprawiedliwienie dla USA, które postanowiło wypróbować swoją nową broń jądrową jakkolwiek, bo ich ręce swędziały. Ale fakt faktem, ze Japonia padła ofiarą tej wojny, bo nie chciała jej zakończyć.

Kiepskawo

To nie był dobry poniedziałek. Miewałam lepsze.
Ten poniedziałek był beznadziejny i nic z niego nie wynikło.
Zaplanowałam sobie, że rano nie będę zrywała się z łóżka, bo i tak w niedzielę nigdy nie mogę zasnąć. Oczywiście mój mózg przestawia się w niedzielne wieczory na tryb pracowy i jak tylko przyłożę głowę do poduszki, bez względu na to, jak bardzo jestem zmęczona - od razu zaczynam obmyślać: co jest do zrobienia następnego dnia, o czym trzeba pamiętać, co jak zrobić... Bla bla... Nigdy w niedziele się nie wysypiam. Mało tego - ledwo śpię. Wczoraj zasnęłam coś koło 3ciej nocy.
Rano więc miałam się nie spieszyć i pojechać do pracy na 9.30. Cały czas łudzę się, że pewnego pięknego dnia zacznę odbierać wszystkie te nadpracowane godziny za ostatnie 3 miesiące... Każdy kolejny dzień okazuje się nie tym, którego mogę zacząć odbieranie.
Pierwsze co zobaczyłam po otworzeniu oczu były tony białego śniegu za oknem. Napdało przez noc tyle, że od rana wszyscy biegali z szuflami, przedzierali się przez zaspy i walczyli z buksującymi samochodami.
Dzisiaj rano moja służbowa komórka zadzwoniła o 8.20. Akurat robiłam sobie makeup. Malowanie się i gadanie na temat: co trzeba komu zgłosić w trybie pilnym nie szły ze sobą w parze. Tak mnie to zniechęciło, że do końca dnia chodziłam z niepomalowanymi rzęsami i prawie mi to było obojętne. Zawsze, kiedy zaplanuję sobie spokojny poranek, mój wspaniały telefon musi zacząć dzwonić o jakiejś niestworzonej porze...
Wyszłam z domu i okazało się, że na szosach jest tyle śniegu, że jazda samochodem jest wręcz odstraszająca. A już nawet odśnieżyłam sobie auto, ale zmieniłam zdanie, bo doszłam do wniosku, że bez sensu jest jechać taki kawałeczek, a potem nie wiadomo w jakich warunkach wracać. Może napada śniegu po szyję do wieczora?
Poszłam na przystanek, na który nic nie podjeżdżało przez jakieś 10 minut. Nic. W drugą stronę jechały te głupie 26 na Węglin jedna po drugiej. 3 pod rząd! A na Paderewskiego ani jeden. W końcu brakło mi cierpliwości. Jakoś nie czułam się na siłach, aby tak sterczeć z ludźmi na tym przystanku. Ruszyłam na piechotę. I właśnie, kiedy byłam między dwoma przystankami, nadjechało to głupie 26 w stronę Paderewskiego. W samą porę! Wiatr zacinał lodowym śniegiem, jak igłami, momentami trudno było patrzeć, na chodnikach śniegu po kostki, pogoda w sam raz na wędrówkę. Pomyślałam, że w życiu nie zdążę dolecieć przez ten śnieg, z laptopem w ręce na kolejny przystanek, zanim autobus zawinie na zatoczce.
Co ciekawe - zdążyłam. Ostatnie kilkadziesiąt metrów biegiem, ale wsiadłam do tego przebrzydłego autobusu i byłam tak zmęczona, że znienawidziłam 26 na zawsze!
W pracy byłam na 10tą. Nie ważne.
Oczywiście w pracy od pierwszej minuty było takie tempo, że ocknęłam się dopiero po 4h - mocno zdumiona, że dochodzi 14ta, co wyjaśniało, dlaczego byłam taka głodna.
Słowo daję, wariatkowo.
Jakoś dobrnęłam do końca dnia, ledwo zipiąc.
Podobno najciemniej jest pod latarnią. Jesteśmy najwyraźniej pod jakąś latarnią, bo ja już nie mam siły i jestem tym tempem i stresem wykończona. Podobno doczekaliśmy się końca tej niepewności i wszystko się układa i wyjaśnia. Zapanowuje porządek w naszym wariatkowie.
Słowo daję - w ostatniej chwili. Albo już ledwo żyję, bo doszłam do kresu sił, albo już mnie to oczekiwanie na koniec stresów osłabiło i opadają mi emocje, skoro już zaczyna się wszystko klarować.
Mój miernik zmęczenia i stresu dzisiaj wskazał dzisiaj maksimum.
Wyszłam z pracy o 17.30. Z odbierania godzin nici. Mogę się pocieszyć marnym pół godziny.
Jutro też nic nie odbiorę, bo jedziemy do pracy razem z Łukaszem.
Ale jutro wpadną do nas Jola i Paweł i ich dzieciaki i będzie wesołe popołudnie przynajmniej. No chyba, że nie przebiją się przez zasypane śniegiem szosy. Z Chodla mają niezły kawałek do Lublina... Mam nadzieję, że dotrą do nas. Na zachętę mamy zaplanowane gofry, mała Ola podobno bardzo gofry lubi.
Idę spać. Łukasz przyszedł z pracy, jest już późno. Może dzisiaj będę spała, zamiast przewracać się z boku na bok i myśleć o jakiś głupotach...

niedziela, 28 listopada 2010

Wbrew planom

Łukasz przekonał się po raz kolejny, że życie i nasze plany najczęściej nie idą ze sobą w parze.
Krąży po świecie taki bardzo popularny cytat Johna Lennona na ten temat:

Życie to jest to, co przytrafia ci się, gdy zajęty jesteś robieniem innych planów.

Life is what happens to you while you're busy making other plans.
John Lennon, "Beautiful Boy"

Jakie to prawdziwe, nieprawdaż?
Ja w tym roku przekonałam się, że swoje plany można sobie między bajki włożyć. Życie toczy się swoim torem i pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, przyspieszyć, zrobić po swojemu. Nie zawsze się nam to podoba, ale zazwyczaj jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Ukryta strategia. Nie może być tak, jak chcemy, bo ma być inaczej i nasze plany kolidują z tym masterplanem. OK. Jeśli czegoś nie da się zmienić, trzeba to zaakceptować.
Jest też takie inne powiedzenie, bardzo prawdziwe: uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać. W domyśle: i może nie wyjść ci to na dobre. Clou tego wszystkiego jest takie, że najlepiej jest płynąć z prądem. Na wszystko w życiu przychodzi czas, a jeśli się wyrwie z czymś za szybko, to cała para pójdzie w gwizdek i nic się nie zdziała.
Ale w oderwaniu od tych głęboko filozoficznych rozważań, opowiem, jak to Łukaszowi życie spłatało psikusa.
Organizują w pracy Mikołajki. To taka tradycja wydziału Łukasza, że co roku jest lista chętnych na Mikołajki, potem jest losowanie, kupowanie prezentów i wręczanie ich przez Świętego Mikołaja. W zeszłym roku to nawet Łukasz był Świętym Mikołajem. Jakoś wyleciało mi to z pamięci i dopiero Rafał ostatnio mi przypomniał, że przecież mam zdjęcie sprzed roku u Mikołaja na kolanach. Ano mam!
W tym roku Łukasz umyślił sobie, że do prezentu, który kupi tej osobie, jaką wylosuje, dołoży miniszamponiki. Mamy takie miniszampony i można je faktycznie wykorzystać, jako dodatek do prezentu. Łukasz więc postanowił, że dołoży je do prezentu, bez względu na to, czy to będzie prezent dla dziewczyny, czy dla chłopaka. A że wiadomo - dziewczynie łatwiej jest coś kupić, więc liczył, że wylosuje jakąś koleżankę i
już miał listę potencjalnych prezentów dla płci pięknej.
No i pech! Łukasz wylosował chłopaka.
Cały więc biznes plan na prezent diabli wzięli (może ci sami diabli z Czarciej łapy!?)!
Ale mało tego! Nie dość, że jest to chłopak i teraz nie wiadomo, co mu sprezentować, to w dodatku jest to jedyna osoba, której nie można do prezentu dołożyć miniszamponików! Bo ten chłopak nie ma włosów, jest całkiem łysy.
Stwierdziłam, że skoro Łukasz chce, może mu na upartego te miniszamponiki dać. Najwyżej kolega się obrazi, a szampony zużyje na pranie w nich skarpetek. Ale był to tylko żart.
Nie mniej jednak cała ta sytuacja jest komiczna. I brutalnie udowadnia, że Lennon miał rację - życie przydarza się nam na przekór naszym planom. Lepiej więc nie planować, tylko płynąć z prądem... :)

Wspaniała porada

Jest taka osobniczka Magda Gesler. Nie wiem czy przez jedno czy przez dwa s, mniejsza z tym.
Taka pulcułowata blondyna, która lubi wszystkich rozstawiać po kątach i wymądrzać się, co i jak powinno być ugotowane, a przy tym i: jak podane, i ogólnie wszystko wie najlepiej.
Na marginesie ostatnio pewna osobniczka opowiadała, jak to wybrali się ze znajomymi do restauracji owej Magdy i jak to wyszli stamtąd głodni, ale lżejsi o ciężkie pieniądze. Bo za mikroskopijne porcyjki ładnie zaserwowanych dań, w restauracji trzeba było słono zapłacić. Standard. Takie snobistyczne miejsce do nabijania portfela właścicielce.
Magda Gesler w osotanim swoim telewizyjnym programie przyjechała do Lublina do Czarciej łapy. Program był w ten łikend w TVi wczoraj widziałam jego fragment u rodziców. Akcja w ogóle odbyła się tak, że wujek Rysio wysłał Tacie z Katowic SMSa, aby Tata włączył sobie TVN czy inny jakiś kanał. Tata włączył, a tam lubelska restauracja.
Dzisiaj ten odcinek był szeroko komentowany w pracy, akurat Łukasz miał okazję usłyszeć co, kto myśli na ten temat.
Otóż Magda G. błysnęła rewelacyjną kreatywnością i wywróciła Czarcią Łapę do góry nogami. Albo może - wyniosła ją z czeluści piekieł w anielskie niebiosa i pewnie oczekuje, że będzie jej za to chwała?
Oznajmiła, że po pierwsze nazwa Czarcia łapa nie podoba się jej i trzeba ją zmienić na jakąś tam anielską kuchnię. A po drugie, to nie podoba się jej wystrój wnętrz, bo na ścianach są sceny z czartami. I co? Trzeba te malowidła przykryć scenami z aniołkami!!
Jak na mój gust, to powinna poprzestać na krytykowaniu jedzenia, bo na tym - może i się zna. Ale krytykowanie wystroju wnętrz i folkloru miejscowego niech sobie odpuści, bo dzięki swoim pomysłom pozbawiła to miejsce tej charakterystycznej malowniczości, jaka wiązała się z nazwą Czarcia łapa i wszystkim, co się za tą nazwą kryło. Lublin ma od dziesięcioleci legendę o Czarciej łapie, odbitej na sędziowskim stole.
Teraz ta restauracja ma się przerobić na jakąś kuchnię anielską. Nie żartuję, taki rewelacyjnie odkrywczy pomysł miała Magda G., która najwyraźniej wszystko przerabia na jedną modełkę.
Szczerze mówiąc, to mnie to wkurzyło.
Pochodzę z Lublina i Czarcia łapa była zawsze obecna na Starówce, nierozerwalnie związana z miastem, Starówką i historią Lublina. I po jakiego pierona trzeba robić z niej knajpę na modłę włoską?
Jak ktoś chce mieć włoską knajpę, to zakłada włoską knajpę, a nie kupuje Czarcią łapę.
Właściciele ten restauracji nie wykazali się siłą charakteru, bo podobno już koło nazwy Czarcia łapa na knajpie wisi szyld z anielską nazwą. Rewelacja...
Proponuję, aby nic w Polsce nie zachowało typowo folklorystycznego charakteru. Po co? Miejmy same takie sieciowe i zagraniczne knajpy. Będzie tak wspaniale! Same włoskie, albo egipskie, albo Geslerowe. Jakiekolwiek, aby tylko nie bodły nas naszą własną kulturą.
Może Magda Gesler bała się, że jakiś diabeł zejdzie z fresku i kujnie ją w dupkę widłami za jej niekonstruktywną krytykę? Należało by się jej.
Mam nadzieję za to, że te anioły na ścianach będą grubymi cherubinami, z oponkami na nogach i brzuchu i że od patrzenia na nie człowiekowi będzie odbierało apetyt.
Osobiście uważam, że to jest upadek Czarciej łapy. Byliśmy tam jakiś czas temu, kiedy nowi właściciele zmienili wystrój i wymalowali na ścianach czarty. W restauracji dominowały piekielne kolory - czerwone siedzenia, ciemne ściany, szary i czarny. Bardzo było klimatycznie. To przemawiało do wyobraźni. Czuło się tą legendę wszechobecną w tym lokalu i bardzo mi się to podobało.
Skoro tak potulnie posłuchali rady Magdy Gesler i zamieniają się w anioły, to ja tam więcej się nie wybieram. Aniołów jest wszędzie pełno. Teraz już jest czas przedświąteczny i przez najbliższy miesiąc aniołów i Świętych Mikołajów będzie wszędzie na pęczki. Wielka mi oryginalność...

Gdzie ja mieszkam...

Każdy chyba zna takie opowieści, jak to się człowiekowi pomyliło, które drzwi do mieszkania w bloku są jego. To dosyć powszechne zjawisko.
Koleżanka z pracy opowiadała mi kiedyś, że ona regularnie włamuje się do drzwi sąsiadki mieszkającej piętro wyżej. Co zabawne, sąsiadka podobnie - regularnie próbuje sforsować drzwi do mieszkania owej koleżanki - dla odmiany drzwi o piętro za nisko. Drzwi w całej klatce mają jednakowe, jeśli idą zamyślone, to sąsiadka skręca o jedno piętro za wcześnie, a koleżanka, młoda osoba, pędzi o jedno piętro za wysoko, zupełnie nie licząc, ile już minęła pięterek. Żadna z nich nie ma pretensji do tej drugiej za nieautoryzowane próby sforsowania zamka w drzwiach. Śmieją się z tego i zawsze żegnają ze śmiechem, odgrażając się, że niedługo druga z nich znów się pomyli i będą przez chwilę kwita.
Kiedy przeprowadzaliśmy się na Porębę, Tata opowiedział nam, jak jego koleżka kilkanaście lat temu pomylił mieszkania w bloku na sąsiednim osiedlu. Na Widoku. Blok był ustandaryzowany, drzwi były wszędzie takie same, białe, wcale nie antywłamaniowe. Bez numerów mieszkań. Zamki miały takiego samego typu. Taki typowy blok z czasów post-komunistycznych.
Koleżka kiedyś wrócił do domu po popijawie i był mocno wstawiony. W mieszkaniu była jego żona i najwyraźniej nie chciała go wpuścić do środka, bo pomimo dzwonienia i stukania - nie otwierała. Klucz mu też jakoś nie pasował, a złość w nim rosła. Facet tak się nakręcił tym dobijaniem do własnego mieszkania, że wkurzył się nie na żarty. Jak to on nie może dostać się do swojego domu?? Niewiele myśląc, a w tym stanie szybkością myślenia też nie grzeszył, postanowił pokonać te drzwiczki za wszelką cenę. Rąbnął więc w nie raz i drugi porządnie, z bara. I wywalił je razem z futryną. padł z tymi drzwiami do środka, rozejrzał się i... właśnie wtedy uświadomił sobie, że to nie jest jego mieszkanie.
Co się działo potem - nie wiem, poza tym, że facio składał się w pół i musiał odkupywać drzwi, futrynę i naprawiać szkody. Ale opowieść jest pierwszorzędna i ku przestrodze dla potomnych, co by po pijaku raczej spali na wycieraczce, zamiast przenikać przez zamknięte drzwi.
W czwartek spotkaliśmy się ze znajomymi. Wieczór był super, po jakiejś godzinie już, od śmiania bolały nas policzki, a znajomych jakieś bliżej niesprecyzowane coś za uszami.
Na koniec właśnie zeszło się na takie opowieści o zabłąkanych duszach w stanie wskazującym.
Andrzej opowiedział, jak jego kolega po pijaku pomylił domy. Normalnie już nie tylko drzwi, ale cały dom mu się pomylił i poszedł włamywać się do sąsiadów, bo się kolesiowi umaniło, że ten po prawej to jego dom, a nie - jak do tej pory - ten po lewej. Podobno był z tego niezły dym. :)
U nas w bloku mieszkania mają wszystkie identyczne drzwi. Na każdych drzwiach jest jednak nalepka z numerem mieszkania. Amelka, kiedy do nas idzie - nie patrzy na numer, tylko na... wycieraczkę. Nasza jest duża, charakterystyczna, słomiana, ładna z resztą. Nikt inny takiej nie ma. Więc dziecko trafia do nas po wycieraczce. To też jest jakiś sposób. :)
Mama zapamiętała nasz numer mieszkania, bo jest taki sam, jak numer jej przedszkola. Cóż - każdy sposób dobry. Kama B. do tej pory nie pamięta, pod jakim numerem mieszkamy i pomimo, że była u nas już wiele razy, zawsze zanim przyjdzie, anonsuje się telefonem z pytaniem, jaki numer mieszkania, bo nie wie, co wybrać na domofonie. Czasem odbieram od niej telefon i mówię od razu numer, bo nie opłaca się mówić długiego "cześć, co tam" itp na wstępie, skoro obie wiemy, o co chodzi. :)

Przypadki - wpadki

To, że ja miewam różne głupie przypadki, to wiadomo. Łukasz się zawsze z nich śmieje potem dłuuugie tygodnie. I wypomina mi moje mądrości przy każdej okazji. Przyznaję, czasem niechcący palnę jakąś gafę i faktycznie śmiesznie to wychodzi. Ale to nie jest wyłącznie moja domena i każdy potrafi tak dać czadu od czasu do czasu.
Więc teraz będzie o takich przypadkach. Niekoniecznie moich. Za to takich, które są bardzo zabawne i z których się można dłuuuugo śmiać.
Oboje z Łukaszem mamy komórki służbowe. Łukasz ma przekierowanie rozmów przychodzących ze swojej służbowej komórki na swoją prywatną. Kiedy dzwonię do niego, zawsze więc odbiera telefon prywatny. Dzwoni do mnie przeważnie też z prywatnego. Ma w nim zapisane te nasze służbowe numery tak: jego służbowy widnieje jako "Służbowy", a mój jako "Justynka służbowy". Dzisiaj koło południa pojechałyśmy z Kamisio do sklepu w poszukiwaniu butów idealnych na zimowe mrozy. Łukasz w tym czasie skoczył do pracy, aby coś tam szybko załatwić. Łukasz oczywiście skończył szybciej, niż dwie baby mierzące dziesiątki butów, chciał więc zadzwonić do mnie i zapytać czy po nas przyjść. Dzwonił wiec na służbowy, który mam zawsze ustawiony wystarczająco głośno, aby go słyszeć. Raz zadzwonił - zajęte. Drugi raz - zajęte. Na prywatny więc spróbował, ale prywatnego to ja przeważnie nie słyszę, więc nie odebrałam. Co było robić, ruszył Łukasz do nas do sklepu. Spotkaliśmy się przy wyjściu. Na powitanie Łukasz oznajmił, że mam coś nie tak z komórką służbową, bo jest cały czas zajęta i nawet na pocztę głosową nie wpadł.
Ok, przyjęłam do wiadomości, ale nie przejęłam się tym.
Jakąś godzinę później przypomniało się to Łukaszowi przy obiedzie. Akurat mówiłam, że w jednym telefonie psuje mi się chyba bateria. Łukasz zapytał, czy sprawdzałam, co jest nie tak z tą służbową komórką, ale ponieważ nie miałam żadnych nieodebranych połączeń, żadnego info, że ktoś chciał się do mnie dodzwonić - co dziwne - więc zaczęłam wydzwaniać na nią z prywatnej. Wszystko działało.
Nagle Łukasz zmarszczył brwi, pomyślał, po czym zrobił zakłopotaną minę i poleciał po swój telefon.
Okazało się, że wydzwaniał na swoją służbową komórkę, a że dzwonił z prywatnej, na którą są przekierowane rozmowy, więc miał ciągle zajęte.
Brawo! Oficjalnie straciłam status jedynej zakręconej osoby w tej rodzinie. :)
Scenka II - nasza ulubiona Blondynka.
Blondynka miała tajny schowek na laptopa. Kiedy wybywała z domu na dłużej, chowała laptopa do szuflady pod kuchenką. Do tej szuflady, która mieści się pod piekarnikiem kuchenki. Laptop leżał tam zawsze grzecznie i bezpiecznie do jej powrotu. Blondynka wracała do domu, wyjmowała lapka z szuflady i wszystko grało.
Pewnego razu, po powrocie z dalekiej podróży Blondynka miała zaplanowane pieczenie ciastek. Albo czegokolwiek innego, nie pamiętam już co to było, w każdym razie wymagało to użycia gorącego piekarnika. Ciastka udały się świetnie, piekły się w wysokiej temperaturze w najlepsze, kiedy to Blondynce zaświtało, że przecież... Gdzie jest laptop?! Ano w szufladzie pod piekarnikiem. Aktualnie mocno rozgrzanym...
Na Blondynkę padł blady strach, poleciała ratować lapka, albo cokolwiek z niego zostało.
Ku jej uldze szuflada wcale się nie nagrzała od piekarnika, widocznie producent kuchenek przewidział, że trzeba ją dobrze zaizolować, bo może być wykorzystywana do przechowywania materiałów mało odpornych na ciepło. Lapek działa, nic mu nie jest, ale schowek został przekreślony raz na zawsze, jako miejsce niosące ze sobą potencjalne zagrożenie.

wtorek, 23 listopada 2010

Skutki uboczne

A więc: od dłuższego czasu ciężko harowaliśmy.
Wiadomo: nadmiar pracy może doprowadzić do... ciekawych przypadków.
Po trudach i znojach, ciężkiej pracy, nadgodzinach, setkach odebranych telefonów - końcu nadszedł dzień, kiedy zaczęliśmy spuszczać powietrze z siebie, bo już nasze przejęcie sprawą doszło do granic wytrzymałości. Niestety tego dnia trzeba było przyjść do pracy na 7 rano. Trochę wcześniej, niż zazwyczaj.
Tego pięknego ranka, mój budzik zadzwonił o 5.30. Używam budzika w komórce. Budzik zadzwonił, a ja szybko sięgnęłam po komórkę, nacisnęłam guzik i... przyłożyłam ją do ucha, aby odebrać. Już nabierałam powietrza w płuca, aby powiedzieć "Słucham", kiedy uświadomiłam sobie, że nie odebrałam połączenia, tylko wyłączyłam budzik... Ja już zaczynam, jak ten pies Pawłowa, reagować na dzwonek odruchowo.
To mi się skojarzyło z tym człowiekiem, który dostał nagrodę Darwina - to są nagrody przyznawane za najgłupszy sposób na śmierć. Pewnemu człowiekowi zadzwonił rano telefon. Pech chciał, że na nocnym stoliku trzymał on pistolet. I gość pomyłkowo wziął pistolet, zamiast telefonu, przyłożył do ucha, aby odebrać i... wypalił sobie w głowę.
Oto, co może stać się z człowiekiem, kiedy nie jest do końca przytomny.
Opowiedziałam o swoim poranku w pracy, na co Maciek pocieszył mnie, że jemu też już odbija, bo w nocy gada o karcie kredytowej. Dopiero po jakimś czasie pochwalił się, co dokładnie mówił, a mianowicie: "Moja ty karto kredytowa...". Nic dziwnego, że żona mu to wypomniała rano... :)

niedziela, 21 listopada 2010

Ciepło-zimno

Był u nas Rafał, przyjaciel Łukasza.
Rałał i Łukasz i jeszcze Jarek do kompletu i jeszcze jeden muszkieter - mieszkali razem na studiach. Wynajmowali razem mieszkanie i mieli taką kawalerską kwaterę. Od tego czasu wszyscy dorośli i trzej z nich się już pożenili, z czego dwóch już się odzieciło, a na polu walki pozostał tylko Rafał, który i tak już skapitulował i już się oświadczył. Wiosną będzie wesele.
Rafał odwiedza nas co roku. Średnio raz na rok, przyjeżdża na kilka dni. Czasem sam, czasem z Anetą, swoją narzeczoną. Tym razem był sam.
Przyjechał w piątek tydzień temu, niestety już dawno pojechał i od środy znów zostaliśmy z Łukaszkiem sami.
Było zabawnie i wesoło przez te kilka dni. Wynieśliśmy z tej wizyty kilka ciekawych kwiatków.
Między innymi ten:
siedzimy z Rafałem w pokoju, nagle wchodzi Łukasz, idzie prosto do witryny i czegoś szuka. Szuka i szuka, brzęczy naczyniami (zastawa rodowa), przekłada jakieś pudełka, w końcu zainteresowałam się, czego on tak szuka zaciekle i zapytałam. Łukasz na to, że szuka kieliszków do wódki.
Ja: Zapytaj mnie, to ci powiem, gdzie są. (nikt w rodzinie nie che mnie pytać gdzie jest coś, czego szuka, bo dyżurną odpowiedzią, jaką mamy na to pytanie Tata i ja jest: Żyd na kiju niósł. Nie mniej jednak często wiem, gdzie co leży)
Łukasz: A gdzie są?
Rafał na to: Powiedz mu „ciepło – zimno”. (miał na myśli zabawę w
„ciepło – zimno”. Każdy wie, jak się bawi w „ciepło – zimno”, prawda? Jak ktoś mówi "zimno", to jest się daleko od tego, czego się szuka itp.)
Ja na to: o to, zimno, zimno…
A Łukasz odwraca się zdumiony i pyta (całkiem serio): W lodówce????!!
Ale się śmialiśmy!
Do dzisiaj mnie to śmieszy za każdym razem, kiedy sobie przypomnę. Słodkie to było!

Trochę autoreklamy

A teraz będzie trochę o pracy.
Inteligo wyszło z jaskini, w której ukrywało się ostatnimi laty i rozpoczęło chwalenie się swoimi nowymi produktami. Ponieważ na te nowe produkty poświęciłam mnóstwo sił i czasu, czemu więc nie pochwalić się nimi na blogu.
Mamy więc kampanię reklamową i wychodzimy na rynek i do ludzi z otwartymi ramionami.
W ofercie pojawiła się karta kredytowa, o którą upominali się klienci i potencjalni klienci przez bardzo długi czas. Chcieliście? Proszę bardzo - oto karta. I to nie byle jaka.
Nawet sama się na nią skusiłam, chociaż broniłam się przed kartą kredytową dotąd rękami i nogami. Ale kiedy już ją dostałam, wypróbowałam, okazała się zupełnie fajna i z niej korzystam. I póki co pozostanę jej wierna. Nie na darmo się nad nią napracowaliśmy, jest czym się pochwalić.
Teraz więc "zacytuję" nasze spoty reklamowe.
Ladies and gentelmen - I give You: Peszek i Smolik and Inteligo!





Tak, tak - on długo się rozkręca w tej reklamie, nie popsuły się wam głośniki. :))

Głosowanie

Poszliśmy na wybory. Zagłosować trzeba, pytanie na kogo?
Nie mam swojego ulubieńca. Jak zwykle, bo polityka mnie strasznie odstrasza i tych wszystkich ludzi ze świata politycznego przepędziła bym kijem. W obietnice przedwyborcze i programy na ich przebudowę świata, jeśli wygrają - nie wierzę. Nic potem z tego nie wynika. Obiecanki cacanki vel kiełbasa wyborcza.
Ale na wybory chodzę. Czasem Łukasz mi zdaje relację z kampanii przedwyborczych i mówi, kto miał fajne pomysły na zmiany, a czasem Łukasz sam nie wie, kto z tego towarzystwa narobi po wyborach najmniej szkód.
Na wybory więc poszliśmy.
Siedliśmy przed tymi płachtami z nazwiskami kandydatów do tego i do owego i... ja osobiście poza kandydatem na prezydenta miasta, nie wiedziałam, na kogo chcę głosować. Coś jednak trzeba było zaznaczyć. Za radą Łukasza poczytałam nazwiska, sprawdzając czy kogoś znam. Nie znam. Widocznie moi znajomi byli do tej pory rozsądnymi ludźmi, których polityka nie skusiła.
No więc zastosowałam inne kryterium - najpierw ominęłam szerokim łukiem partie, których nie poprę nigdy, bo ich członkowie zachowują się skandalicznie i nie do końca normalnie, a potem przejrzałam pozostałe listy pod kątem takich imion i nazwisk, które do mnie przemówią. Nowoczesnych. Przyjaznych oku.
Przemówiły jakieś tam. W przypadku obu pozostałych arkuszy zwyciężczyniami okazały się dwie kobiety, które fajnie się nazywały.
Taką miałam metodę głosowania. Proszę bardzo - można sobie teraz do woli poużywać na temat mojej ignorancji politycznej i lunatykowatego sposobu głosowania. Wszystko mi jedno.
Co roku płaczą w mediach, że statystyki są kiepskie, więc chodzę na wybory i głosuję. A że czasem nie mam na kogo, to głosuję na kogoś. Tak czy owak.

Warszawo nadchodzę!

Ależ mi się nie chce... Dwa dni w stolicy. Na mini szkoleniu. Dwa dni tarabanienia się w pociągu lub busie, targania laptopa, torby z zestawem noclegowicza i torebki... Obijanie się po Wawie i z powrotem. A pogoda ma się popsuć i od wczoraj Amelka i Łukasz na zmianę mi powtarzają, że we wtorek będzie padał śnieg.
We wtorek?! W połowie listopada we wtorek!
A na początku października wszyscy trąbili, że śnieg będzie padał w połowie października i pomimo, że bardzo na ten śnieg czekałam, nie spadł ani jeden płatek. A ja tak pragnęłam zobaczyć to pandemonium, kiedy całe miasto zostanie sparaliżowane i utknie w jednym wielkim korku, bo połowie kierowców zabraknie benzyny w autach, a drugiej połowie koła będą się kręcić na lodzie, bo nie zdążyli zmienić opon. Co roku są takie fajne akcje, kiedy śnieg spada niespodziewanie, a w tym roku się tego widowiska nie doczekałam! :)
Zamiast śniegu mieliśmy od miesiąca iście wiosenną pogodę - ciepło i ładnie. Dopiero mgły ostatnimi dniami trochę burzą ten idealny obrazek.
Ma więc być śnieg w tym tygodniu, ale trochę mi to niej jest na rękę, skoro w tym tygodniu zostaję podróżnikiem.
Na całe nasze szczęście mamy nocleg zaklepany w centrum Warszawy, więc nie będzie trzeba wieczorem w poniedziałek jechać na koniec miasta, a we wtorek rana wracać z tego wygnajewa.
Ostatnio byłam w Wawie na trzy tygodnie temu. Też z noclegiem. Drugiego dnia rano jechaliśmy przez całe miasto, przy czym większość trasy metrem. A na wyjściu z metra okazało się, że jakiejś pani malutki piesek sfajdał wielką i koszmarnie śmierdzącą kupę na samym środku schodów wyjściowych z metra. Koszmar jakiś. O godzinie 8 rano, po śniadaniu takie zapachy i widoki są zabójcze. Pomyślałam wtedy, że Bogu dzięki w Lublinie nie mamy metra i nie musimy czuć się zakopani żywcem pod ziemią i totalnie ubezwłasnowolnieni. Wiem, że metro to super środek lokomocji, ale jakoś niespecjalnie mi się ten środek zareklamował...
Dwa dni w delegacji to są dwa dni odpoczynku od rutyny. Dwa dni wyrwania z codziennego kieratu i dwa dni robienia czegoś innego. To jest super perspektywa i to mnie mocno zachęca do tego wyjazdu. Zawsze wracam z delegacji odświeżona psychicznie, chociaż fizycznie raczej zmęczona.
Teraz pewnie będzie podobnie. Jest to niewątpliwa korzyść z przemieszczenia się do innej lokalizacji.
Ludzie podobno są z natury wędrowcami. Potrzebują drogi, aby nabrać dystansu do swojego życia. Czytałam o tym coś kiedyś, artykuł, może nawet książkę - nie pamiętam. Pamiętam jednak, że trzeba podróżować, aby zachować odpowiednie podejście do świata. I pamiętam, że nowoczesne środki lokomocji rujnują misję wyprawy, bo za szybko się przemieszczamy i nie mamy czasu na myślenie... Coś w tym jest.
Zanim kupiłam auto, jeździłam do pracy od rodziców autobusami. Droga do pracy zajmowała mi prawie godzinę, z pracy - drugie tyle. I w tym czasie myślałam. Były to czasu sprzed ery audiobooków i MP3-jek. Miałam walkmana i mogłam sobie słuchać co najwyżej muzyki, co nie absorbowało myśli bez reszty. I faktycznie w tym czasie myślałam o wielu rzeczach i odreagowywałam wiele stresów, porządkowałam sobie swój światopogląd. Dużo mi to dawało, ale uświadomiłam to sobie dopiero po kupieniu auta, kiedy zaczęłam nim jeździć i droga do i z pracy skróciła się do 20 minut max w jedną stronę. Nagle okazało się, że nie mam tej przerwy na rozskupienie się przed i po pracy. Nie mam tej chwili na rozprężenie myśli. Wstaję rano, wsiadam w auto i w pełni zmobilizowana, skoncentrowana na prowadzeniu docieram do pracy w kilkanaście minut. A po pracy wsiadam w auto i znów skupiona na jechaniu wracam do domu, czy docieram do innego miejsca w ciągu chwili. I gdzie się podział ten moment na rozprężenie?? Na niemyślenie o niczym? Na swobodne spadanie myśli?
Jakoś to przeżyłam i jakoś sobie z tą stratą poradziłam. Do komfortu można się łatwo przyzwyczaić, więc z auta nie zrezygnowałam. Teraz mam z resztą rzut beretem z domu do pracy - dwa i pół kilometra, więc czasem wolę wrócić do domu piechotą, lub autobusem, aby ochłonąć trochę po pracy.
Jutro będę miała dwie i pół godziny w podróży do Wawrszawy, aby sobie przemyśleć cokolwiek mi się pomyśli. Znając życie, będę spała. Wyjazd o 5.45 z LU, więc o tej porze nie spodziewam się, aby mi się nie chciało spać. To by było tyle na temat korzyści z podróżowania. :)

Jakby to było...

Jakby to było mieć pracę, w której nie trzeba zapamiętywać setek rzeczy każdego dnia? W której nie trzeba by było gimnastykować mózgu i zmuszać go do wysiłku każdego dnia?
Mogło by być pięknie... I trochę... nudno??
W pracy codziennie wsiąkam mnóstwo informacji. Przydatnych później, czy nie - muszę zapamiętywać, przetwarzać i szufladkować sobie w głowie do wyciągnięcia później. Kiedy później - nigdy nie wiadomo, może za tydzień, a może za rok. Nie ważne kiedy - informacja musi być pod ręką w razie konieczności. Musi trafić do właściwej szufladki i z niej wyskoczyć, kiedy będzie potrzebna. Muszę też przetwarzać informacje - dostaję pojedyncze newsy i nie tylko muszę je skompletować, aby były przydatne do wykorzystania, ale też muszę je poskładać, przetworzyć i wyciągnąć z nich wnioski.
Codziennie moją głowę zalewa rzeka śmieciowych informacji, które są przydatne tylko tu i teraz i nie są wcale przydatne w życiu na dłuższą metę.
Ostatnio (mam tu na myśli ostatnie 3 miesiące) tempo pracy było u nas szalone. Może powinnam powiedzieć, że było szalone dla mnie. Nie dla wszystkich w pracy, ale dla mnie zwłaszcza. No cóż... ciekawe doświadczenie.
Mój służbowy telefon dzwonił po pińdziesiąt razy dziennie i w bardzo niesłużbowych godzinach. Czułam się jak bohaterka "Diabeł ubiera się u Prady". Widzieliście ten film? Tak na marginesie to ja go bardzo lubię, ale jest tam taka jedna scena, kiedy zaraz po zatrudnieniu w Runwayu telefon Angie dzwoni o bladym świcie i okazuje się, że powinna być już dawno na nogach, myśląca, gotowa do pracy i w zasadzie to już powinna być w pracy. Na budziku była 6.15 rano. Albo te sceny, kiedy Angie siedzi w pracy wieczorem, chociaż już dawno powinna być w domu... Nom, właśnie tak było - w filmie i w moim życiu.
Zadziwiające to nawet było - planowałam na przykład zacząć pracę o 9 rano, o 8.15 byłam jeszcze w domu, w bieliźnie, zmierzając do deski do prasowania. I co? rozlegała się moja komórka w tym momencie i okazywało się, że trzeba zrobić coś, co jest absolutnie niewykonalne, będąc w domu. Albo scena nr II: idę do auta rano, spokojnie, bo oczywiście jest rano i pracę dopiero mam zacząć. I co? Dzwoni mój telefon! Odbieram, a tu news, który podnosi mi ciśnienie sto razy skuteczniej, niż kawa.
Albo scena nr III: godzina dwudziesta pierwsza. Jest wieczór i normalni ludzie spędzają go, żyjąc swoim prywatnym życiem. A ja siedzę w pracy. Po raz trzeci w ciągu tygodnia. Od 8mej do 21ej mija wiele godzin. Wiele, wiele godzin spędzonym na maksymalnym skupieniu i produkowaniu z siebie twórczych działań. O godzinie 21ej już jestem mocno odjechana ze zmęczenia i dzień kończy się... słuchaniem ckliwej piosenki Krzysztofa Krawczyka o tym, co dał nam los czy coś w tym stylu, którą grali na dwóch weselach, na których byliśmy w październiku. Normalnie nie słucham takiej muzyki, ale tego wieczora miałam nieodpartą ochotę wyskoczenia z siebie i stanięcia obok, aby przez chwilę się wyluzować.
Po 3 miesiącach pracy na najwyższych obrotach, mój mózg się przegrzewa. Nie mam ochoty siadać przed kompem w domu, nie mam ochoty pisać maili do znajomych, nawet pisanie SMSów mnie boli... Nie piszę nic na blogu, bo... nie piszę nic w ogóle. Poza specyfikacjami i mailami służbowymi.
Wypalił mi się mózg. Dosłownie.
W pracy potrafię wyprodukować z siebie wszystko, co potrzebne, bez zastanawiania się, czy potrafię, czy nie. Cokolwiek mam do zrobienia, robię bez wahania, nie ważne czy łatwe, czy trudne. Maksymalna mobilizacja. Biorę i robię, bo mam tyle do zrobienia, że każda chwila spędzona na zastanawianiu się jest bezcenna.
Siedzę w pracy, myślę o pracy. Wychodzę z pracy,
myślę o pracy. Biorę prysznic, myślę o pracy. Zasypiam, myślę o pracy. Budzę się, myślę o pracy. Śpię, śni mi się o pracy.
Praca, praca, praca...
Mam nadzieję, że tempo w pracy wraca do normalności, bo nie mam już siły na takie szaleństwo.
Muszę wrócić do równowagi pomiędzy pracą (1/3 dnia), a życiem prywatnym (2/3) życia. I do pisania czegokolwiek innego niż piszę w pracy.
Byłoby miło...

środa, 22 września 2010

Ostatnia noc... Irvinga

W księgarniach jest od kilku miesięcy nowa książka Johna Irvinga - "Ostatnia noc w Twisted River".
Wydali ją tak ogólnie już pewnie z rok temu, ale do Polski trafiła w maju. Tuż po moich urodzinach. Łukasz kupił mi ją, jako prezent urodzinowy, bo tak ogólnie to Irvinga uwielbiam.
Taa... Poza tą książką, to ogólnie Irvinga uwielbiam.
Ale po przeczytaniu "Ostatnia noc w Twisted River" stwierdzam, że chyba facet oszalał, aby wydawać takiego gniota!
Chyba się postarzał. Zaczął ględzić, gubić wątek, pleść trzy po trzy i pisać na zmianę o przysłowiowej dupie Maryni, albo o jednym i tym samym.
Tego się nie da czytać. Słowo daję. Dostałam tą książkę już ponad 2 miesiące temu, po tym, jak czekaliśmy, czy Prószyński i Sp. wydadzą ją w twardej oprawie. Nie wydali. Łukasz nawet zadzwonił do wydawnictwa i pytał o to, ale powiedzieli mu, że szanse są nikłe i raczej nie planują. Kupił mi więc taką w miękkiej oprawie, a ja zabrałam się za czytanie... No... i tak ją sobie poczytuję do dzisiaj.
Ten gniot ma coś koło 600 stron! 600 stron wypocin i bzdur!
Ja nie wiem, albo recenzenci postradali rozumy, albo tego zwyczajnie nie czytali. Za co ta książka ma takie rewelacyjne opinie?? ZA COOOO???
W skrócie warsztat pisarski w tym anydziele wygląda tak: Irving zaczyna opowieść w punkcie zero, cofa się pincet razy do czasów minus ileś tam (momentami cofa się o kilka lat, a momentami o kilka pokoleń) po czym przechodzi do punktu powiedzmy +10 i zaczyna swój taniec - raz krok do tyłu, raz krok do przodu. Cofa się, wybiega w przód. Trwa to w nieskończoność, nie ma żadnej szansy na zapamiętanie, że ten rozdział rozpoczął się od tego wątku i że wątek się jeszcze nie skończył. I nie ma żadnej szansy na śledzenie wątku, bo po pińdziesięciu dygresjach, które czyta się przez jakieś 80m stron, wątek się zwyczajnie gubi. Zdania są tak poskładane w paragraf, że momentami muszę wracać na początek akapitu, bo zdanie ciągnie się przez dwadzieścia linijek i ma tyle wtrętów kompletnie od czapy, że zapomina się, co autor miał na myśli.
Czytanie tej książki to jest tortura! To jest makabra i mówię to zupełnie poważnie, a zważywszy na to, że uwielbiam twórczość Irvinga - łatwo się do niego bym nie zraziła. Tą książką rozczarowałam się naprawdę mocno.
Po przeczytaniu 400 stron doszłam do przekonania, że przyzwyczaiłam się do tej książki. Czytam ją co wieczór, ale zacięcia wystarcza mi raptem na kilka stron maksymalnie. I idę spać totalnie powalona przez to, jak można skiepścić prozę...
I czy Irving nie ma redaktora?? Czy nikt tej książki nie czytał przed jej wydaniem? A może nikt nie śmie poprawiać mistrza?? Widocznie mistrz staje się starym gadułą, który zbacza z tematu i gubi cel podróży, bo wcześniej jego ksiażki czytało się bardzo dobrze. Nieporównanie lepiej.
Jak można było nie poprawić tych mega-długich zdań, które zdają się nie mieć końca w równym stopniu, co sensu?
W dodatku tłumaczka na polski była też kiepska i chyba jeszcze pogorszyła tej książce. Mimo całego domniemanego geniuszu twórcy, nie wszystko da się przełożyć z angielskiego na polski w proporcjach jeden do jednego. Czasem trzeba coś dostosować do specyfiki naszego języka i zredagować tak, aby po polsku też dało się czytać. Niestety, laska poległa na całej linii.
W dodatku są takie zdania, które są zwyczajnie źle przetłumaczone. Kiedy wiadomo, jak coś brzmi po angielsku, to wiadomo, że nie zawsze tłumaczy się dosłownie. A tymczasem w tej książce zdarzają się takie wtopy... Nie jestem wielką znawczynią angielskiego, ale jeśli oglądam seriale w oryginalnej wersji językowej, to wyłapuję takie haczyki. Widać niektórzy się na nie łapią.
Naprawdę męczy mnie czytanie tej książki. I smuci.
Tak mi przykro, że Irving, który był moim ukochanym pisarzem, upadł z hukiem z piedestału geniusza literackiego.
Dlaczego wydali mu takie nie-wiadomo-co??
I jak można pisać takie dobre recenzje??
To już jest zwyczajne kłamstwo, jak na mój gust. Taka zwyczajna komercja. Jak masz już nazwisko, zdobyłeś Oscara za scenariusz, to zawsze dadzą ci doskonałą recenzję, bez względu na to, co napiszesz. Masz już renomę i do końca życia będziesz zarabiał na siebie swoim nazwiskiem, które zapewni ci sukces bez względu na to, czy stworzysz coś wartościowego czy zwyczajnie wyrzeźbisz gniota.
Doczytam "Ostatnią noc w Twisted River", bo skoro już zaczęłam i skoro jest to moja kołysanka do snu przez ostatnie miesiące, to już ją zmogę. Ale radości z czytania nie mam żadnej.

Ciasto na pdniesienie ciśnienia

Słowo daję, że ja nie będę oglądała tych głupich programów kulinarnych, które mnie inspirują do kulinarnych nowości i potem doprowadzają tymi nowościami do białej gorączki.
Jest taki program "Gotuj i chudnij" czy coś w tym stylu. Bardzo go lubię. Oglądam go raz na miesiąc, albo rzadziej, ale jak trafię na niego to zawsze patrzę z ciekawością, jak też te prowadzące zamieniają tuczące składniki potraw na ich lżejsze odpowiedniki. Przepisy mają w tych programach dosyć pospolite i łatwe do zrobienia, więc od czasu do czasu coś zaczerpnę. Kwestia odchudzania w tym programie jest trochę - powiedziałabym: sporna. Prowadzące same wyglądają, jak kluski, wiec nie powinny czepiać się kobiet, które są od nich o jeden raptem rozmiar grubsze... No ale pomijając dietetyczną stronę programu - coś można z niego wynieść.
Kiedyś zrobiłam ciasto czekoladowe z burakiem wg ich przepisu. O, to było legendarne pieczenie!
Ciasto piekło się wieki całe i wyglądało, jakby miało zakalca. Nie wiadomo dlaczego, ale naprawdę tak wyglądało. W efekcie trochę je przypiekłam za bardzo i wierzch mu się lekko podpalił.
Byłam wtedy chyba zmęczona, albo to ciasto mnie wykończyło. I było już późnawo. To było wiosną przed naszym wyjazdem do Krakowa, bo pamiętam, że to ciasto pojechało wtedy do Krakowa razem z nami i zachwycała się nim Tusia. Chyba jako jedyna, bo ja już się zdążyłam do niego zrazić bezpowrotnie.
Kiedy spojrzałam do piekarnika po godzinie pieczenia i stwierdziłam, że niechybnie to jest zakalec puściłam przed tym piekarnikiem małą wiązankę, na co Łukasz prawie się popłakał ze śmiechu.
Trochę, jak ten Miś Przekliniak, którego wtedy jeszcze nie znałam. Łukasz potem mnie przedrzeźniał i przypominał mi moją wyliczankę wiele razy, zabawę z tego ma do dzisiaj.
Ciasto, co dziwne, wcale zakalcowate nie było, smakowało faktycznie żywą czekoladą i gdyby nie to, że straciłam do niego serce całkiem, może bym je z raz jeszcze upiekła...
W niedzielę zamarzyłam sobie, że zrobię ciasto cytrynowe.
Przygotowałam migdały sproszkowane, wymieszałam jaja i cukier, zrobiłam puree z gotowanych cytryn, wymieszałam z mąką i proszkiem do pieczenia, wylałam na blachę wyłożoną papierem i wstawiłam do gorącego piekarnika. Zabrałam się za sprzątanie kuchni i wtedy zorientowałam się, że nie dałam tych sproszkowanych migdałów!
No to dawaj! Wyciągnęłam ciasto z piekarnika, ale było już ciepłe, więc niechybnie po wymieszaniu z migdałami już nie urośnie... Zawahałam się chwilkę, ale dosypałam papkę migdałową i zaczęłam to mieszać mikserem w blaszce. Łukasz poradził mi, abym to przelała z powrotem do miski, ale blaszka była gorąca, a mi się nie chciało ciapać. I co?
W chwili nieuwagi papier wciągnął mi się w widełki miksera. Bryzgneło ciastem po szafkach, mikser stanął. A ja zbaraniałam.
Tak, tym razem przedstawiałam inny gatunek niemądrego zwierzątka.
Łukasz za to wybuchnął takimśmiechem, że nie mógł przestać się śmiać.
Został więc wypędzony z kuchni.
Powstrzymałam się od wyrażenia swoich emocji, bo nic cenzuralnego by nie wyszło z moich ust, a poza tym nie miałam już nawet siły się złościć. Wyjęłam papier z widełek, wymieszałam migdały i wstawiłam kandydata na konkursowego zakalca do piekarnika.
O dziwo, pomimo, że placek słabo urósł - ze zrozumiałych powodów - to zakalec z niego była średniawy. Prawie żaden. Smakował dobrze, tylko był mało puchaty.
Chyba jednak nie ma szans, abym powtórzyła ten przepis, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości, bo jakoś mnie ten placek do siebie zraził.
Przypomniało mi to, z zastraszającą jasnością, jak moja Babcia kiedyś robiła babkę czekoladową. Ta Babcia lubelska. Była to swego czasu prędka kobieta, która latała, jak fryga i robiła wszystko z prędkością światła. Kiedy mieszkaliśmy na jednym piętrze z Dziadkami, przed rozbudową domu, co niedziela rano budziły nas hałasy w kuchni. Babcia gotowała. Niedziela zaczynała się od mszy na 8 rano, po czym Babcia wracała do domu i gotowała obiad, taka łikendowa rutyna. Przy tym gotowaniu tak trzaskała pokrywkami i szczelękała garnkami, że o 9.30 wszyscy już byliśmy na nogach. A przynajmniej nikt nie spał, taka to była skuteczna pobudka.
Kiedyś Babcia w swoim pędzie piekła tą nieszczęsną babkę. Na koniec do ciasta dolewało się rozpuszczoną margarynę. I co - Babcia rozpuściła margarynę w garczku i zapomniała o niej. Wymieszała ciasto, wsadziła do duchówki - i to takiej w piecu kaflowym w dodatku - i kiedy zaczęła sprzątać zorientowała się, że nie dodała margaryny! Szybko wyciągnęła ciasto z piekarnika, foremka już była gorąca, to pamiętam, dodała margarynę, wymieszała (żaden papier się jej w mikser nie wkręcił jednak, pewnie nie wyłożyła brytfanki papierem, bo to były czasy, kiedy jeszcze w kuchni nie było tylu udogodnień i zachodniej cywilizacji) i wsadziła ciasto z powrotem do piekarnika.
Ja byłam wtedy mała, Babcia dużo mówiła i raczej głośno, więc cała ta operacja z wyjmowaniem ciasta z gorącego piekarnika mnie dosyć przestraszyła. Wrażenie było niezapomniane.
Nie pamiętam tylko czy ta babka czekoladowa miała po tym wyciąganiu z piekarnika zakalca... Ona ogólnie często się nie udawała i miewała zakalce, wiec może i wtedy też, ale nie pamiętam.
Chociaż - znając szczęście Babci - obstawiałabym, że placek wyszedł udany.
No cóż, zestawiając te dwa sklerotyczne wyczyny w kuchni mogę rzecz tylko jedno: zawsze mi rodzina powtarzała, ze jestem do Babci podobna. Widocznie jestem...

poniedziałek, 13 września 2010

Osioł na Krupówkach

W Zakpanem jest taki mały sklepik z gospodarstwem domowym. Sklepik jest gdzieś na przedłużeniu Krupówek, trzeba od Krupówek przejść kawałek w górę ulicy i po prawej stronie wypatrzyć niewielką witrynę z jakimiś przyborami kuchennymi czy czymś w tym stylu.
Szczerze mówiąc nie do końca wiem, co w tym sklepiku się sprzedaje, oprócz magnesów. Są w nim bowiem takie śliczne figurki na magnesach. Ulepione z modeliny, kolorowe, śliczne. Urzekły nas półtora roku temu i w tym roku też po nie poszliśmy.
Figurki są przeróżne - są owieczki, baca, Baba Jaga, krowy, konie, myszki i inne zwierzaczki.
Weszliśmy do sklepu, podeszliśmy do magnesów i zaczęliśmy wybierać.
- Popatrz, są koniki! - powiedziałam do Łukasza - Kupimy Kamie!
Wzięłam do ręki brązowego uśmiechniętego konika i odłożyłam na bok.
- O a tu jest jeszcze szary! - powiedziałam na widok drugiego
Pani za ladą się uśmiechnęła nieśmiało i powiedziała delikatnie:
- To jest osiołek...
Obejrzałam rzeczonego osiołka dokładniej, no faktycznie, miał inne uszy. Kolor jakoś mi nic nie powiedział. A Łukasz, którego drugie imię brzmi: Złośliwiec, rzucił:
- O, to osiołek może być dla ciebie...
Pani za ladą zachichotała cichutko...
A ja zabrałam osiołka ze sobą. Coby mu już nie było smutno, ze go mylą z konikiem...

Nic w przyrodzie...

Podobno w przyrodzie nic nie ginie. Nie wiem, jak to jest z przyrodą, ale okazuje się, że mi niektóre rzeczy jednak nie giną. A przynajmniej nie na zawsze.
Zgubiłam najpierw bransoletkę.
Taką śliczną, "napetłaną" - czyli ze zwisających elementów. Bransoletkę zrobiła mi mocno utalentowana siostra Agaty. Miałam całą garść koralików, które do niczego mi się nie przydawały, więc poprosiłam Agatę, żeby jej siostra zmajstrowała mi z nich biżuterię. Dostałam kolczyki i bransoletkę, komplet. Do tego było jeszcze kilka innych rzeczy, bo koralików miałam różne rodzaje, ale chodzi mi o tę najfajniejszą, najpiękniejszą, napetłaną.
Nazywałam ją "napetłana", bo koraliki z których była zrobiona, były płaskie i siostra Agaty musiała je poprzyczepiać do łancuszka bransoletki. Wyglądały, jak te charmsy, takie dyndające. Bransoletka była naprawdę piękna i uwielbiałam ją!
Wszyscy się nią zachwycali i mi jej zazdrościli.
Długo się nią jednak nie pocieszyłam, a na wieść, że mi bransoletka zaginęła - wszyscy zazdrośnicy zrobili przeciągłe: "Oooo!" I tak się temat bransoletki zakończył.
Bransoletkę pamiętam, że zdjęłam gdzieś, jakby u rodziców w domu czy gdzieś indziej, gdzie nie mieszkam - i schowałam, aby mi nie zginęła. Albo mi się to przyśniło, albo pamiętam, jak starannie odkładałam ją gdzieś - w bliżej niesprecyzowane miejsce, gdzie miała być bezpieczna.
I od wtedy słuch po niej zaginął.
Ani nie pamiętam kiedy, ani gdzie to było, ani tym bardziej gdzie tak troskliwie położyłam bransoletkę. Dość, że jej nie ma i nie mogę się jej doszukać. Zostały mi tylko kolczyki, ale od kilku miesięcy przerzuciłam się na delikatne perełki, które noszę non stop, więc chwilowo kolczyki nie mają u mnie wzięcia i leżą bezpieczne w szkatułce, razem ze stadem innych kolczyków.
Krótko po bransoletce zgubiłam pendraka. Miałam taki pendrive Kingstona, nie za wielki, bo tylko 2gb ale dawał rady, na moje potrzeby. Używałam go często, bo wiadomo, pendraki to bardzo podręczna rzecz. I miał się mój pendrak doskonale aż do pewnego dnia, kiedy uświadomiłam sobie, że ja już go nie mam.
Poszukiwania nic nie dały. Nie ma pendraka i koniec. Pamiętałam, że miałam go ostatni raz w piątek wieczorem, u rodziców w domu, kiedy to drukowałyśmy z Mamą z zacięciem dokumenty. Cała impreza była pyszna, bo drukarka rodziców drukuje tylko jednostronnie. Standard dla drukarek domowych. Sama mam w mieszkaniu identyczną, obie dostałyśmy te drukarki od mojego Brata, ale moja stoi nieużywana, a rodzicom służy doskonale. Nie wiem dlaczego wtedy pojechałam drukować do Mamy. Może dlatego, że oni mają drukarkę, która działa. Ja swoją podłączyłam po ponad roku kilka dni temu do prądu i okazało się, że nie mogę znaleźć kabla, którym podłącza się ją do komputera. A może Mama miała papier do drukarki, a ja nie? A może po prostu u Rodziców w domu była Mama, a u mnie nie? Z Mamą takie karkołomne przedsięwzięcia są zawsze dobrą zabawą. Wtedy wieczorem kminiłyśmy, jak wydrukować 400 stron, aby były zadrukowane kartki z obydwu stron, po dwie strony dokumentu na jednej stronie kartki. Uśmiałyśmy się, jak wariatki, zrobiłyśmy kilka kombinacji, które nijak nam nie wyszły, po czym okazało się, że trzeba by kartka po kartce przekładać w drukarce i puszczać po 2 strony na raz... i tak 200 puszczeń, sto przełożeń... Jakaś masakra! Toteż po tym, jak uśmiałyśmy się do rozpuku z naszych eksperymentów, po tym, jak kilka kartek nadawało się tylko do wyrzucenia - poszłyśmy po najmniejszej linii oporu i wydrukowałyśmy połowę dokumentu, przełożyłyśmy hurtem sto kartek w drukarce na drugą stronę i puściłyśmy dalszą część dokumentu.
Drukowanie się nam udało, chociaż potem okazało się, że nie ma i tak niektórych stron. Za to zabawa wieczorem była znakomita, a my z Mamą miałyśmy dawkę śmiechu na cały łikend.
Tyle, że efektem tego drukowania było zaginięcie mojego pendraka, na którym zawiozłam dokument do drukowania...
Obszukałam wszędzie! I u mnie i u rodziców, we wszystkich torebkach, kieszeniach. No nie ma. Diabeł ogonem nakrył, amba pożarła - pendrak zapadł się pod ziemię.
W czasie urlopu pojechaliśmy do Mielca i wieczorem któregoś dnia siedzimy sobie z Tusią, a ona mówi, że jej jeden pendrak zginął i nie może znaleźć. Ale będzie szukać. Na co ja zażartowałam:
- To może znajdziesz przy okazji mojego pendraka, bo ja zgubiłam już dawno temu i też nie mogę się go doszukać?
Tusia powiedziała, że nie ma sprawy, oczywiście wszystko to były żarty, ale wynik ich był zaskakujący.
Następnego wieczoru, idąc spać, zdjęłam spodnie i składając je poczułam coś twardego w kieszeni. Wyjmuję, a to mój pendrak zaginiony! Ależ byłam zdumiona!
A co ciekawe, to że ja od tego pamiętnego wieczoru, kiedy drukowałyśmy z Mamą dokument, nie miałam ich na sobie! Pewnie z pół roku, a może i dłużej. Fakt, w tych jeansach ostatnio bardzo rzadko chodzę. Ale na szczęście też ich nie prałam! Jakbym pochodziła w nich jeszcze kilka razy, niechybnie wylądowały by w pralce. I wtedy to dopiero prawdziwy szlag by mi pendraka trafił, bo tkwił on w bocznej kieszonce, do której nic nie wkładam i której bym raczej nie sprawdziła. Te spodnie mają takie kieszenie z boku, w okolicach łydek. Kto wkłada coś do kieszeni tak nisko?? Najwyraźniej schowałam do tej kieszeni pendrive, aby go nie zapomnieć, tyle, ze zapomniałam, gdzie go schowałam.
Najlepsze było to, że kolejnego dnia po cudownym objawieniu mojego pendraka, Łukasz sprzątał swój gazetowy majdan w pokoju i znalazł pendraka Tusi.
I tym sposobem urlop przyniósł takie zaskakujące znaleziska! :)

piątek, 3 września 2010

Smak wody

Dostałam do testowania wody smakowe Żywiec.
Niespecjalnie przepadałam za wodami smakowymi. Soków i oranżad nie pijam i zupełnie nie lubię. A wód smakowych próbowałam do tej pory tylko dwóch czy trzech i zupełnie mi nie posmakowały. Były takie... niezdecydowane. Ni to woda, ni oranżada. Ni to słodkie, ni nie słodkie.
A tu streetcom mi przysłał całą gamę wód Żywiec o przeróżnych smakach.
Wymyślili chyba z pięć różnych smaków - jabłkowy, truskawkowy, cytrynowy, pomarańczowy i ... yyy... zapomniałam. :)
No zaraz - wychodzi mi ich 4 smaki... No tak, jednak 4.
Kurier przytachał te wody w wielkiej paczce, nie wiem czy klął po drodze, ale jeśli tak, to jest to całkiem zrozumiałe. Jeszcze nie dostałam nic równie wielkiego ze streetcomu. Ciekawe czy kurierom płacą za dźwiganie ciężarów - szczerze mówiąc, mam nadzieję, ze tak.
Odebrał paczkę Łukasz, ja wtedy byłam w podróży. Jak pisał Capote "Panna Golightly w podróży". Nie panna i nie Golightly, ale byłam w podróży.
Najpierw otworzyliśmy jabłkową wodę.
No... wodą to ona nie smakuje, a wiem, bo piję wody bardzo dużo i mam wyczulony smak. :) Tu nie trzeba mieć żadnego wrażliwego podniebienia, te wody są pyszne. To takie niegazowane i nie za słodkie oranżady.
Zastanawiałam się, co w nich jest, bo nie można przestać ich pić.
Jabłkową wypiłam ciurkiem w jeden wieczór - 1.5 l.
Potem rozprawiliśmy się z truskawkową. Była tak samo pyszna.
Złych opinii na temat tych wód smakowych nie zebrałam, wszystkim smakują. Naprawdę im się udały. Jak ktoś nie lubi gazowanych napojów, w sam raz taka woda.
Ja raczej nie zostanę ich namiętną pijaczką, bo nic mi nie zastąpi wody i jednak tylko od wody się uzależniłam, ale już klika osób zasmakowało w nich.
Takie coś można testować, nie dość, że to dla mnie nowość, to jeszcze bardzo udany produkt. Poza tym Żywiec to moja bezwzględnie ulubiona marka wody. to trochę dziwacznie brzmi, nie? Marka wody.
Ale tak jest i Żywiec mnie uwiódł i smakiem - mają najpyszniejszą wodę na rynku - i butelką - uwielbiam tą ich kwadratową butelkę. Miła odmiana od wszystkich okrągłych, a poza tym jest ładna.
Smakowe wody też zrobili w tych ładnych kwadratowych butelkach. Udały się im, trzeba przyznać.

Muzycznie

Wpadło mi w ucho. Refren jest genialny.
Łukasz nie może tego ścierpieć. Albo może samego Timbalanda?? Nie wiem, ja go chyba po raz pierwszy słucham aktywnie z własnej woli, bo mi się coś spodobało.
No, tak żeśmy się dobrali z Łukaszkiem - ja nie przepadam za jego ulubioną muzyką (to JEST eufemizm) a on nie znosi mojej ulubionej muzyki (i to też JEST eufemizm, może nawet jeszcze większy) :))
Ale co tam, jakbyśmy byli taką parą xero, to by było nam nudno. Nie było by z czego się ponabijać i czym podrażnić. A tak mamy wesoło. :)
Dzisiaj wieczór pod znakiem Timbaland vs. Katy Perry i białego słodkiego wina. Bardzo radośnie. I dzięki Bogu, że kazał komuś wynaleźć słuchawki!!! :))
Nagram to sobie na składankę na drogę w nasze tournee po Polsce. Ciekawe czy Łukasz wysiądzie z krzykiem, jak włączę... :)))





Pani Frał i Miś Przekliniak

Z Włatców móch (może powinnam to odmienić: Włatcuff móch?) najbardziej lubię Panią Frał i Misia Przekliniaka.
Ona tak pięknie wrzeszczy na te dzieciaki! A on tak zabawnie przeklina co drugie słowo!
Panią Frał jest, wypisz wymaluj, dokładną kopią mojej biologiczki z podstawówki, tylko tamta tak nie zaciągała po wschodniemu.
Pani Od Biologii była super! Z perspektywy czasu sądzę, że byłam jedną z nielicznych osób, które ją naprawdę bardzo lubiły, pomimo tego, że złościła się zawsze i wszędzie, krzyczała i wyzywała uczniów zupełnie, jak Pani Frał, a cierpliwości nie miała za nic. Właśnie dlatego niektóre dzieci jej nie lubiły, wiadomo, nikt nie lubi, kiedy się na niego krzyczy. Ale niektórzy ludzie krzyczą dla zasady, tak w oderwaniu od obiektu, na którym się te krzyki skupiają. Niektórzy bardziej krzyczą "do" kogoś, niż "na" kogoś. Zawsze miałam wrażenie, że Pani Od Biologii krzyczała ot tak sobie, bo miała taką potrzebę. A potrzebę miała, oj miała!!
Była taka zabawna!
I też taka chuda, jak Pani Frał. Nawet czesała się podobnie, tylko miała ciemne włosy, nie siwe.
Biologiczka żyje nadal, piszę o niej w czasie przeszłym, bo w czasie przeszłym mnie uczyła. Teraz - o ile wiem - używa życia na emeryturze i bawi wnuki. Mam nadzieję, że ma do nich więcej cierpliwości, niż do swoich uczniów.
Możliwe, że nie bałam się wrzasków Pani Od Biologii, bo wytrenowała mnie Babcia, która krzyki miała "na podorędziu", jak to mawiała. No Babcia za swoich najlepszych dni była mega-krzykaczką. Po kilku latach z nią pod jednym dachem, darciu kotów i licytowaniem się w dyskusjach, miałam już niezłą wprawę w obchodzeniu się z krzykaczami.
Pani Frał jest więc takim wspomnieniem z dzieciństwa.
Jak dorośliśmy, to już ludzie nie krzyczą tak sobie wszem i wobec, są o wiele bardziej subtelni. A szkoda, bo było zabawniej, kiedy pani w szkole sobie pokrzykiwała i dawała upust swoim frustracjom. :)
Teraz upust frustracjom daje Puczo, który - kiedy się zdenerwuje - przeklina niewybrednie, na czym świat stoi! To jest zabawne, a już na pewno spontaniczne. On przynajmniej nie stosuje przekleństw, jako przerywników w rynsztokowym stylu, ale uprawia swoją swoją filozofię wyładowania stresu i złości w nieszkodliwy sposób.
Co to w ogóle jest z tym przeklinaniem??
Dawno temu ludzie wymyślili sobie jakieś słowa, które teraz są w złym stylu, ale nikt nie myśli o tym, dlaczego one zostały zanegowane. Są brzydkie i już. Lepiej ich nie używać.
Ludzie dzielą się na dwie kategorie, jeśli chodzi o przeklinanie - takich, którzy potrafią to wykorzystać i takich, których to kuje w uszy i którzy na najdrobniejsze przekleństwo krzywią się, jakby ich bolały zęby.
Miś Przekliniak tam klnie ile wlezie! W MTV wypikują mu co drugie słowo! Na Comedy Central puszczają bez cenzury, a my się śmiejemy z Łukaszem do rozpuku. :))

Postępujące coś

W pracy też zapanowała jakaś moda na wstawanie rano. Kiedy w tym tygodniu przychodziłam na 8-mą, nasz zespół był już w komplecie. Trzech facetów siedziało już za swoimi biureczkami, przed swoimi komputerkami i klepało zaciekle w klawiaturki. A ja codziennie rano wchodziłam i otwierałam oczy ze zdumienia, co jest?
Mi osobiście wstawanie rano w tym tygodniu przychodziło wyjątkowo ciężko, bo lekko mnie coś rozkładało. Zaliczyłam nawet wizytę u lekarza, bo męczył mnie kaszel. Męczył mnie już od kilku tygodni i może bym go dalej lekceważyła, ale się pogorszył. Pewnego dnia oświadczyłam Łukaszowi, że mam postępujące zapalenie oskrzeli, albo coś innego, co postępuje, ale na to oświadczenie zabił mnie śmiechem. :))
Lekarka stwierdziła, że mam coś postępującego, ale z krtanią i aby mi oszczędzić antybiotyku dała mi Eurespal. No to jest okropny lek. Okropny. Skuteczny, owszem, ale po nim czuję się dramatycznie i w czwartek rano myślałam że dosłownie zemdleję w windzie wiozącej mnie na nasze piętro w pracy. O dziwo w czwartek wieczorem byłam, jak nowo narodzona. Nie wyleczona, ale pełna sił i werwy i dzisiaj już wstawało mi się zupełnie dobrze.
Tym optymistycznym akcentem rozpoczynam urlop z mocnym postanowieniem, że odeśpię zaległości....
Zawsze tak sobie obiecuję, a już drugiego dnia urlopu okazuje się, że wcale mi się nie chce długo spać i że szkoda mi marnować dnia, wiec wstaję chętnie i pełna energii wcześnie rano.
Coś mi mówi, że ten urlop nie będzie wyjątkiem pod tym względem. :)


Tłumik

Znów trzeba reperować tłumik w aucie. Tym razem dwa tłumiki i rurę i ogólnie cały układ wydechowy czy wydalniczy, jakikolwiek samochód ma.
Przy okazji dowiedziałam się, że w aucie ma dwa tłumiki. Jakby jeszcze zużywających się i psujących części było za mało!
Jutro z rana jedziemy wymieniać tłumik. Na szczęście mój Tata potrafi wszystko i sami z Łukaszem to zrobią. Dzięki temu nie musimy oddawać auta do żadnego warsztatu, zostawać bez samochodu i płacić za robociznę.
Jutro mamy dosyć napięty plan dnia, chociaż przyznam, że nie do końca określony. Na pewno priorytetem jest tłumik, a potem wycieczka do pracy. A na koniec dnia wielkie pakowanie.
Coś czuję, że trzeba by ten dzień zacząć bladym świtem, aby nam czasu na wszystko wystarczyło.
To by na pewno ucieszyło Tatę, którego dewizą życiową jest wstawanie rano. Gwarantowane jest, że jak się z Tatą na coś umawia, to propozycja będzie zawsze niezmienna:
- Rano!
Jak rano?
Jak najwcześniej rano, najlepiej to gdzieś w okolicach środka nocy. :)
Jutro ten plan by się zdecydowanie sprawdził. Może trzeba go przemyśleć? :))

Urlop (prawie) rozpoczęty

Jedną nogą jestem na urlopie. Tą oficjalną nogą, tkwiącą w papierach, gdzie mam przyklepane, że od poniedziałku nie pracuję. Tą drugą, nieoficjalną nogą jestem daleko w lesie i jutro zdaje mi się pójdę popracować.
Dzisiaj tłukłam te przebrzydłe specyfikacje od rana. Oczywiście w pracy jest system "albo... albo" - albo pogrążasz się w jednym zadaniu, albo śledzisz wszystko na bieżąco. Pogodzić tego się nijak nie da. Dzisiaj robiłam to albo pogrążone w pracy i przez to zostawiłam w skrzynce coś koło 200 nieprzeczytanych maili. I oczywiście wypadłam z obiegu, nie wiem jakie dzisiaj objawiły się błędy, co zostało poprawione i jakie ustalenia padły. Przez cały tydzień pracowałam tym drugim albo i starałam się być na bieżąco, przez co specyfikacje przyrastały ledwo zauważalnie. I tym sposobem dzisiaj musiałam się im oddać bez reszty.
Reszta będzie jutro.
Klepanie pewnego pasjonującego zestawienia, czyszczenie poczty, która - mogę się założyć, że się zawiesi przez moją nieobecność. Chyba, że sobie wyeksportuję kilka katalogów do pliku.
Wizja tego, co zastanę za dwa tygodnie po powrocie z urlopu mnie przeraża.
Ale nasze plany skutecznie zapobiegną temu, abym leciała co kilka dni do pracy nadrobić zaległości.
Planujemy tournee objazdowe i już mamy na to biznes plan dosyć jasno sprecyzowany.

czwartek, 2 września 2010

Konieczko i spółka

Łukasz oglądał sobie "Włatcy móch" od dawna. Kiedy to leciało w TV zaśmiewał się do łez. A mi wydawało się to głupawą bajeczką i na początku omijałam TV z daleka, kiedy biegały po nim te koślawe ludziki.
Siłą rzeczy jednak dialogi z
"Włatcy móch" wpadały mi w ucho. I zapadały w pamięci.
W którymś momencie w pracy Puczo coś tam rzucił na temat Konieczki z
"Włatcy móch", a ja mu odpowiedziałam, jak Pani Frał "Konieczko! Za drzwi!".
I tak zaczęłam się wciągać w tą niby-bajkę
.
A kiedy ją obejrzałam dokładniej i lepiej się jej przyjrzałam, okazało się, że jest bardzo fajna i równie bardzo mi się podoba.
I tak sobie w pracy pogadywaliśmy z Puczem, on do mnie coś po konieczkowemu, a ja do niego po panifrałowemu.
Jakiś tydzień temu wybraliśmy się z Łukaszem do Leclerca na zakupy. A miałam wtedy wyjątkową wenę na oglądanie towaru na półkach, co mi się rzadko zdarza, bo niecierpię robić zakupów.
I w Leclercu znalazłam kubki z bohaterami
"Włatcy móch". Kubki chyba były na jakiejś wyprzedaży, bo miały etykietki z Empiku, a stały w markecie na dziale z gospodarstwem domowym.
Postanowiłam sobie kupić kubek z Panią Frau, i pomyślałam, że można by Puczowi sprawić też taki, ale pytanie z kim? Był kubek z Konieczko, Anusiakiem, Czesiem i Angeliką. Oczywiście mi się wszyscy ci chłopcy mylą i o ile znam ich z nazwiska, to "z twarzy" ich nie rozpoznaję.
Łukasz mi więc powiedział, kto jest na kubkach, powtórzył dla pewności drugi raz, a ja wyjęłam telefon i dzwonię do Pucza, aby zapytać kogo najbardziej lubi.
Puczo, akurat jechał samochodem i nie mógł rozmawiać.
Puczo odebrał, a ja... zaniemówiłam i wydukałam w końcu:
- Zapomniałam...
A Puczo na to:
- Justynka, ale mów szybko, bo ja jadę i nie mogę gadać.
Więc ja zawolałam szybko Łukasza, który już zaszedł dwie półki dalej:
- Łukasz, jak oni się nazywają?? - Łukasz mi powtórzył od nowa, po raz trzeci - raptem dwa nazwiska bohaterów, a ja podalam dalej do Pucza:
- Anusiak czy Konieczko?
Puczo na to cokolwiek zbił się z tropu:
- COOO??? - zapytał, dosyć niefrasobliwie, jak na kogoś, kto mnie minutę wcześniej poganiał, abym się streszczała, bo nie ma czasu gadać, jak prowadzi.
No to uprzejmie mu powtórzyłam pytanie jeszcze raz.
- Anusiak czy Konieczko?
- Konieczko - powiedział na to Puczo zdezorientowany i chyba tak tylko mechanicznie, bo brzmiał jakby ewidentnie nie wiedział, o co chodzi.
Na co ja grzecznie podziękowałam i się rozłączyłam.
Kupiłam mu więc Konieczkę.
Następnego dnia rano zaniosłam nasze kubeczki do pracy, zapakowane w ozdobne (ale trochę przykurzone) kartoniki. Puczo na widok kubka otworzył szeroko oczy i się zdziwił. Ale nasza rozmowa z dnia poprzedniego nabrała wtedy dla niego sensu. Śmiał się z tego cały dzień, ale kubek mu się bardzo spodobał.
Od razu rano poszliśmy do kuchni, aby je umyć, zrobiliśmy sobie w nich kawę i herbatę i teraz codziennie zerkają na nas za laptopów Konieczko i Pani Frał.

Więcej ofiar

O, a teraz się Łukasz tą przebrzydłą szybą skaleczył.
Liczba ofiar rośnie w zastraszającym tempie!!
Łukasz się na szczęście tylko drapnął rogiem, ale krew leciała i woda i plasterek poszły w ruch...
Ale szyba wymieniona. Wygląda, jak gdyby nigdy nic. Jakby ofiar w ludziach nie było.

Jak ci się spieszy....

...to sobie usiądź! - mawiała moja Babcia, która swego czasu była "prędką" kobietą i latała, jak fryga.
A moja Mama mówi, że jak masz dużo pracy, to sobie dołóż jeszcze więcej, szybciej się obrobisz.
A Żydowi z przypowieści Rabin kazał wstawić do domu kozę, bo Żyd narzekał, że miał mało miejsca...
Nom. A w polskim alfabecie jest dużo literek, które wymagają naciskania jakiegoś dodatkowego klawisza prawym kciukiem.
A ja sobie właśnie tego kciuka przecięłam. I mam go całkiem sporo rozciętego, bo tak gorliwie chciałam pomóc
Łukaszowi przy wymianie szyby w drzwiach.
Szybę zbił nam przeciąg pewnego ranka. Łukasz kupił nową i właśnie stuka gwoździe młotkiem, aby przybić ramkę mocującą tą szybę, a ja już mam wolne od pomagania, a na palcu mam kuku zawinięte plasterkiem.
A dlaczego tak cytuję te powiedzonka i przypowieści?
Bo od poniedziałku idę na urlop. A zanim na niego pójdę, mam jeszcze tak masakryczną ilość rzeczy do zrobienia, że chyba się nie wyrobię. Mam do napisania dwie specyfikacje, które są "w trakcie pisania" czyli rozdłubane i weny mi ciągle do nich brakuje. Mam do opędzenia mega zestawienie, które wymaga klikania myszką i robienia "kopiuj -> wklej". I ogólnie to mam pracę polegająca albo na klepaniu w klawiaturę (po polsku czyli używając kciuka), albo na klikaniu myszką.
No więc ślicznie się urządziłam.
Trochę mnie ten palec boli, tak szczypie w zasadzie. Ale nic mi nie pomoże na te specyfikacje...
No, więc właśnie tak mi się skojarzyło, że jakbym miała za mało do zrobienia przed urlopem, to mam jeszcze taki spowalniacz na dodatek.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Jak to Plus się przejął...

Tak, ten tytuł to JEST ironia.
Zadzwoniłam do Plusa koło południa, skarżąc się, że dostaję SMSy z cytatami z Biblii z jakiś numerów z Dalekiego i Bliskiego Wschodu.
Koleś na infolinii posprawdzał co mógł, a raczej co nie mógł, bo nic na temat podobnego problemu w ichnich zgłoszeniach nie znalazł, po czym przyjął zgłoszenie, z komentarzem, że sprawdzą i mnie poinformują.
Spoko.
Czekam.
I co? Długo czekać nie musiałam.
Koło 17tej dostałam dwa SMSy jeden po drugim.
W pierwszym bardzo uprzejmie Plus poinformował mnie, że zarejestrowano moje zgłoszenie o numerze jakimś sześciocyfrowym zaczynającym się na 6.
A w drugim SMSie poinformowali mnie, że owo zgłoszenie zostało zamknięte, a po informacje powinnam zadzwonić na infolinię Plusa.
I to jest to ich "poinformujemy panią"??
No jeśli tak, to mnie podkurzyli, bo ichnia infolinia jest płatna i to chyba z 2 PLN za rozmowę. To skoro ja zgłaszam im problem, a oni mają to sprawdzić i mnie poinformować, to chyba powinni się pofatygować i zadzwonić z jakąś wiadomością na ten temat. Jakakolwiek by ona nie była.
Bo ten SMS od Plusa nie wnosił nic, poza poczuciem, że oto Plus mnie olał najwyraźniej, bo stwierdzenie "zgłoszenie zamknięte" jest bardzo jednoznaczne i równie niekonkretne.
Już lepsze te Biblijne cytaty, mają w sobie więcej treści...
Nie wiem czy mój Biblijny spam wydał im się tak niejednostkowym i niepoważnym problemem?? Czy co?
Na razie poczekam jeszcze z dzień, może oddzwonią do mnie i coś mi powiedzą.
A jak nie to ja zadzwonię z pytaniem, co to miało znaczyć i jaki jest wynik ich sprawdzania skąd te SMSy.
Może się trochę czepiam, ale z racji mojej pracy miałam sporo do czynienia z customer care i naprawdę taki sposób zamykania sobie zgłoszeń i spuszczania klienta na drzewo mnie nie satysfakcjonuje.
Póki co idę jeść leczo cukiniowe...

Śledztwo SMSowe

W sobotę dostałam drugiego SMSa z cytatem z Biblii w języku angielskim. Tym razem SMS był z numeru: +919842566409 - wygląda na to, że kierunkowy jest na Indie.
Treść SMSa brzmiała:

For she had said unto the servant, What man is this that walketh in the field to meet us? And the servant had said, it is my master: therefore she took a vail.

Księga Rodzaju 24:65

Cytat według wersji: King James Bible.

Pod poprzednim postem na temat pierwszego SMSa z Biblijnym cytatem namnożyło się stado komentarzy. Okazuje się, że ta plaga spamu SMSowego padła na mnóstwo ludzi! Nieźle mnie to zdziwiło.
Uśmiałam się po przeczytaniu proroctwa, że spędzą nas na arkę dla odbudowania ludzkości. :)) Chociaż to było bardzo konstruktywne podejście do problemu i w dodatku bardzo... no powiedzmy bardzo nas doceniło.
Jakkolwiek - taka wizja namnażania się dla ponownego zaludnienia ziemi średnio mi się wydaje kusząca. :)
Postanowiłam więc zasięgnąć informacji u źródła.
Najbardziej zastanawiające jest to, że te wszystkie SMSy przychodzą na komórki w Plusie. Teoria kiepskiej blokady Plusa na spam wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.
Zadzwoniłam do Plusa.
Połączyło mnie z bardzo miłym i konkretnym chłopaczkiem, który zanotował sobie numerki, z których dostałam SMSy i przełączył mnie na holda, aby sprawdzić czy mają już na ten temat jakieś zgłoszenia.
Nie mieli.
Nie zdziwiło mnie to, co nie omieszkałam mu powiedzieć, bo moim zdaniem te SMSy są z netu. Jakiś generator wpisuje sobie numerki nadawcy i wcale niekoniecznie muszą się one powtarzać.
Napisała mi jedna dziewczyna, również ofiara takiego żartu SMSowego, że próbowała oddzwonić na ten numer, z którego przyszedł SMS, ale miała taki sygnał, jakby numer nie był dostępny, czy w ogóle nie istniał. A ci, którzy odpisali SMS na numer nadawcy - wszyscy zgodnie stwierdzili, że SMSów od nich nie doręczono.
Więc jaki można inny wniosek wysnuć?
Ma ktoś pewnie jakiś złośliwy programik, który wysyła sobie takie spamy, a Plus zamiast to wyłapywać, tkwi w błogiej nieświadomości.
Konsultant z Plusa zgodził, że to może być taka forma spamu z netu. Zgłoszenie przyjął, a technicy Plusowi mają to sprawdzić, ustalić i dać mi znać. Czekam z niecierpliwością.
Sądzę, że jeśli dostajecie takie SMSy, to też możecie zgłosić to do Plusa. Niech wiedzą, że mają jakiś problem i niech w tym pogrzebią. Na razie nic mi na ten temat nie umieli powiedzieć, wręcz konsultant wypowiedział się w tonie: pierwsze słyszę. najwyraźniej więc nie mieli takich zgłoszeń, a jeśli już to jakieś nieliczne i nic z tego nie wynikło.
Poza tym usilnie dopytywał mnie o te numery nadawcy i treść. Numery podałam mu tylko dwa, treści nie cytowałam, bo jak tak dalej pójdzie, to za kilka tygodni okaże się, że będzie można im zgłosić, ze łącznie dostaliśmy w tych SMSach całą księgę rodzaju, albo i nawet więcej ksiąg z Biblii.
Ale tu nasuwa mi się jeszcze jeden komentarz; treść tego spamu SMSowego jest bardzo... powiedziałabym... nietrafiona. To trochę tak, jakby woził drewno do lasu. W bardzo katolickiej Polsce to chyba nie trzeba nikogo nawracać cytatami z Biblii, bo nie dość, że chyba z 90% społeczeństwa jest katolikami, to w dodatku każdy mniej lub bardziej Biblię zna. Jak by nie patrzeć to bardzo ciekawa lektura, a obowiązkowe lekcje religii nas w tej dziedzinie dosyć wyedukowały.
Aczkolwiek teorie spiskowe są bardzo różnorodne, a odzew w tym temacie mnie zdumiał. To jest pocieszające, że nie tylko moim kosztem ktoś się zabawił.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Żałośni złodzieje

Jest takie powiedzenie: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Każdy zna, wiadomo o co chodzi.
A czy jest jakieś powiedzenie w stylu: gdzie ludzi kilkoro, tam złodziei sporo?
Nie ma? Więc ja właśnie takie wymyśliłam.
Dlaczego?
Dlatego, że u nas w pracy nie ma aż tak wiele ludzi, abyśmy byli anonimowym tłumem, a mimo wszystko jest pełno złodziei. Albo jest kilku złodziei prężnie działających.
I to jakiego kalibru złodziei! Takich miernot, których rasowi złodzieje by się powstydzili.
Złodzieje u nas w pracy kradną głównie jedzenie z lodówki i szafek.
Kiedyś było takie przekonanie, że jedzenie można ukraść bez grzechu. Bo to taka walka o byt, konieczność do przeżycia, komuś się źle wiedzie, albo nie wiedzie wcale i musi kraść kapustę z czyjegoś pola, aby przeżyć. Ok. Jeśli była bida z nyndzą a kraju i plebs nie miał co do ust włożyć, albo jeśli po świecie błąkały się sieroty bez matki i musiały jakoś sobie radzić - ok. WTEDY kradnięcie jedzenia nie było grzechem. I można było na to przymknąć oko. Od jednej kapusty mniej na zagonie pan nie zbiedniał.
Ale jeśli przychodzi się do pracy, gdzie WSZYSCY przychodzą, aby pracować i zarobić pieniądze i gdzie WSZYSCY zarabiają, to nie ma usprawiedliwienia dla złodziejstwa.
Bez przesady!
Każdy wie, dlaczego z kuchni jedzenie znika. Nie dlatego, że ktoś przymiera głodem. Dlatego, że jest leniwy i nie chce mu się zadbać o to, aby przynieść sobie do pracy kanapki, albo mleko.
Albo dlatego, że nie ma wstydu i wyciąga komuś z pudełek herbatę, bo mu się nie chce zajść do sklepu i kupić sobie swojej.
Albo dlatego, że jest totalnym dupkiem i kradnie komuś nieotwartą puszkę pepsi.
Tak - jakieś trzy tygodnie temu, kiedy były wielkie upały, zamówiliśmy sobie jedzenie z KFC. W zestawie mieliśmy puszkę pepsi. Była tak ciepła, kiedy przyjechała, że nie było mowy o jej wypiciu ze smakiem. Więc schowałam ją do lodówki. Leżała tam max 2 h. Włożyłam ją koło 14tej, a po 16tej wychodziłam do domu. Lubię pepsi. Zapłaciłam za nią. Miałam na nią więc ochotę, tym bardziej, że rzadko piję takie gazowane słodkości i od czasu do czasu nabieram smaka. Wizja zimnej pepsi prosto z lodówki była kusząca. I co? Poszłam do lodówki tylko po to, aby się przekonać, że ktoś się już nią uraczył.
Nie widzę żadnych okoliczności łagodzących dla zwinięcia komuś z lodówki puszki pepsi. Tym się nie najesz, do picia masz cały dystrybutor wody obok, wiec draniu nic cię nie usprawiedliwia.
Drań mi tą pepsi ukradł.
Wczoraj w lodówce zostawiłam mleko. Świeżo-otwarte, 3/4 litra mleka. W lodówce zawsze jest moje mleko. Przynoszę do pracy co kilka dni, piję do kawy, czasem pijemy obie z Kariną. I co? Dzisiaj Karina chciała sobie mleka dolać do kawy. A mleka nie ma. Nie ma wcale! Nie to, że ktoś sobie trochę go odlał. Ktoś wypił trzy szklanki mleka i wyrzucił kartonik.
Marek w tym wszystkim znalazł pozytyw: dobrze, że złodziej wyrzucił kartonik, bo jakby zostawił pusty, to by było dopiero bezczelne.
Może. Ale ja zaglądając do lodówki w poszukiwaniu mleka czułam się przez chwilę, jakbym traciła rozum i miała jakieś złudzenia, że dzień wcześniej zostawiłam w lodówce ledwo otwarte mleko. Dobrze, że inni to widzieli, bo możliwe, ze doszłabym do przekonania, że coś mi się pomyliło.
Nie pomyliło mi się nic. Ktoś mi mleko wypił.
Nie tylko mi znika coś z lodówki. CO chwila pojawiają się maile ze skargami na to i apelami, aby ludziom nie wyjadać / nie wypijać z lodówki tego, co sobie tam zostawią, bo nie po to tam zostawiają.
Słowo daję, jak trzeba nie mieć honoru i godności, aby tak sie czyimś regularnie częstować??
W ramach zemsty myślę, że w przyszłym tygodniu będę miała problemy z jelitami, albo coś i będę potrzebowała środków przeczyszczających, które sobie zostawię w lodówce rozpuszczone w mleku albo w pepsi. Raz dwa się wyda, kto to wypija.
Złapie się dupek na gorącym uczynku. A raczej na sedesie.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Feralny poniedziałek

Wczoraj rozgrywały się jakieś dramaty w Lublinie.
W Głusku ukradli pół kilometra kabli telekomunikacyjnych.
Nie wiem czyje to były kable, ale przypuszczam, że TP SA. Nie wiem też jakiego rodzaju to były kable, przypuszczam, że oprócz Tepsy wiedzą to bardzo dobrze złodzieje, skoro wykroili sobie taką udaną akcję.
Naprawdę, brawo za genialne pomysły! Nie ma to jak wleźć do studzienki i wypruć pińcet metrów kabla. To naprawdę jest skok stulecia! Jak dla mnie to na miarę tych drobnych pijaczków, obijających się od sklepu do sklepu, którzy nie mają na kolejną flaszkę taniego winiacza. Nie można powiedzieć, aby złodzieje popisali się inwencją twórczą.
Swoją drogą - ile można zgarnąć za pół kilometra kabli? Może zależy jakich? Światłowodowych? Czy to daje taki majątek czy tylko kilka flaszek jabcoka?
Mam nadzieję, że wkrótce zgarną ich za ten wybryk.
Jeśli sprzedali na złom te kable, to powinni przy okazji zawinąć do pudła jeszcze skupujących takie rzeczy. Bo chyba nikt normalny nie sprzedaje znienacka na złom TAKICH kabli w TAKICH ilościach. To musiało wyglądać podejrzanie. Czy złomiarze nie raportują takich podejrzanych transakcji na policji? Ogólnie to społeczeństwo polskie nie bardzo ma zaufanie do policji i chyba nikt sam z siebie chętnie po policję nie leci, no ale w takiej sytuacji to już powinni.
Ludzie w Głusku i okolicach rano obudzili się niczego nie świadomi, aby wkrótce przekonać się, że nie mieli kontaktu ze światem. Dokładnie mówiąc to nie mieli telefonii stacjonarnej i internetu. Telefon stacjonarny, to jak cię mogę, można bez niego się obejść, w dzisiejszych czasach chyba już 99% społeczeństwa ma telefony komórkowe. Ale internet to przecież okno na świat i bez tego ani rusz dzisiaj. Więc to trochę świństwo pozbawić ludzi kontaktu ze światem i tak tak od rana. Bardzo niehumanitarne.
No ale, nie takie rzeczy już kradli.
W dodatku kiedy pracownicy okradzionej firmy kładli te kable z powrotem i przywracali ludziom nasłuch na linii - zrobiły się jakieś przepięcia i Mama co chwila odbierała telefon tylko po to, aby posłuchać, jak na drugiej linii ktoś z kimś rozprawia o pączkach, parkowaniu, wyjazdach i innych takich tam. Zupełnie jak w tym filmie "Lekarstwo na miłość" czy jak to tam się on nazywał.
A w drugim dodatku - aby było jeszcze śmiesznej - to jak już się tak dogadali trójstronnie przez te sprzężone telefony, to się okazało, że się z Mamą znają.
Przez ten brak kontaktu ze światem, Mama nawet nie słyszała o wczorajszym pożarze. Dzisiaj więc się wymieniłyśmy informacjami, Mama mi powiedziała o ukradzionych kablach, a ja jej o tym, jak to wczoraj przed południem zjarała się klinika dermatologii.
Ogień buchał na metry wysoko, gasili pożar długie godziny, kilku strażaków podtruło się dymem i wylądowali w szpitalu. Na szczęście tylko na chwilę i wypuścili ich tego samego dnia.
Ale z kliniki nic nie zostało. No chyba tylko mury, bo strat jest na mniej więcej 8 mln.
Jakby nasza służba zdrowia była za bogata!
Klinika spłonęła od remontu tak naprawdę. Ogień podobno zaprószyli remontujący dach, którzy rozgrzewali papę czy coś. Podobno palnikami gazowymi.
Nie chcę nawet myśleć, jakie to ma konsekwencje dla firmy remontującej i mam tylko nadzieję, że mieli jakieś dobre OC wykupione.
Z dwojga złego lepszy ten psikus złodziei, mniej szkodliwy, jak by nie patrzeć...

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Tajemnicza przesyłka

W piątek znalazłam w skrzynce na listy przesyłkę z zeszytem w twardej oprawie 160 kartkowym z kotem na okładce i dmuchanym materacem do zabawy w wodzie. Zupełnie niespodziewana przesyłka i tylko po adresie zidentyfikowałam, że to od sprzedawcy z allegro, u którego kupiłam ostatnio gry. Sprzedawała to pani z Jędrzejowa, zapamiętałam sobie adres tylko dlatego, że to rodzinne strony mojej Mamy i tak trochę nostalgicznie zawsze to zapada mi w pamięć.
W kopercie nie było słowa wyjaśnienia.
W opisie aukcji ten użytkownik miał napisane, że w ramach gratisu dodaje dmuchane piłki plażowe. Aukcje zlicytowałam dwie. Powinny być dwa gratisy w sumie.
Piłki nie dostałam żadnej. Nie przejęłam się tym jednak. W paczce były za to małe puzzle - uznałam, że sprzedawca nie miał już piłek, więc dał za to te puzzle.
Ok. Nie na gratisie mi zależało, więc nawet się nie zainteresowałam tym.
W piątek przemknęło mi przez myśl, że to pewnie w ramach tego obiecanego gratisu. Ale nie byłam pewna. Nie było jednak czasu się dłużej nad tym zastanawiać, bo pakowaliśmy manatki i jechaliśmy do Mielca.
Moja wyobraźnia jednak uporała się z tą zagadką i w piątek w nocy przyśniło mi się wyjaśnienie; co to za przesyłka.
Śniło mi się, że w zeszycie znalazłam list. Trochę po niemiecku, trochę po polsku pisany. W tym liście nadawca - dziewczyna - pisała do chłopaka, który pochodził z Niemiec i jakiś czas mieszkał gdzieś w pobliżu niej, że coś tam bla bla... Treści listu nie pamiętam w większości, chociaż pamiętam, jak go w tym śnie czytałam. Stało się jasne, że ta przesyłka nie miała trafić do mnie, tylko do tego chłopaka.
Najlepsze było jednak na końcu tego listu. W bardzo dyplomatyczny sposób ta dziewczyna poinformowała chłopaka, że... jest z nim w ciąży.
Hmm... Zawartość tej paczki wydała mi się trochę dziwną amortyzacją tej - jakże szokującej - wieści. Może ta dmuchana deseczka na wodę to tak na wszelki wypadek, gdyby na tą wieść chłopakowi zachciało się spróbować utopić, czy co??
A zeszyt to już kompletnie od czapy prezent. No ale co tam. We śnie list był głównym elementem przesyłki.
W tym momencie mój sen przeszedł do jakiegoś innego wątku - aczkolwiek o pływaniu i to na całkiem głębokiej wodzie, tyle że bez dmuchanej deseczki. O liście i tym newsie myślałam jeszcze przez długich kilka snów dalej, ale nic z tego nie wynikło.
Na wszelki wypadek napisałam do sprzedawcy z pytaniem, czy ta paczka to ten gratis, o którym była mowa w opisie aukcji. Tak dla świętego sumienia, bo nawet nie bardzo opłaca się to wysyłać w tą i z powrotem, jakby to było nie dla mnie.

Gdzie ta burza?

Wczoraj w drodze z Mielca do Lublina mieliśmy piękną panoramę na burzę.
Jechaliśmy przez lasy janowskie, a burza cały czas była przed nami.
Łukasz prowadził, a ja sobie oglądałam błyskawice. Ach, jakie były piękne! Pokaz lepszy niż fajerwerki. Ideę fajerwerków z resztą to ja niespecjalnie rozumiem, jakoś mnie one nie zachwycają. Za to błyskawice jak najbardziej! Zawsze!
Kiedy mieszkałam u rodziców, a okna wychodziły na 4 strony świata, w dodatku na poddaszu był widok na daleki horyzont, czasami podczas burz siadaliśmy z bratem w oknie i oglądaliśmy jak pioruny strzelają. Błyskawice są fantastyczne! Krajobraz z błyskawicą jest niesamowity!
Wczoraj burza do nas nie dotarła. My w nią też po drodze nie wjechaliśmy.
W LU trochę powiało, pogrzmiało i przedstawienie się na tym zakończyło.
Dzisiaj wieje właśnie w tej chwili. Sąsiadom na górze tylko okna trzaskają. Może ich nie ma? To mają pecha, bo wiatr jest niesamowity!
Może wiatr przygoni jakąś konkretną chmurę i coś z tej chmurki lunie...
Zestawiliśmy kwiatki z haków na balkonie, bo już tydzień temu tak powiało, ze mi złamało dwie gałązki surfinii. A szkoda miały by mnóstwo pięknie pachnących kwiatków.
Upał jest okropny ostatnio. Już mam dość, naprawdę już nie mogę wytrzymać! Kto to widział, aby w sierpniu były takie upały i w dodatku jeszcze takie gorące noce? W sierpniu powinny tylko gwiazdy spadać i koniec. Żadnych więcej rewelacji.
W tym roku nie oglądałam żadnych spadających gwiazd. Trzeba by to nadrobić. Czy może już wszystkie przeleciały przez nasze niebo i po sprawie?
Jakąś dekadę temu... no może odrobinkę więcej, ale kto by to liczył. Przyjmijmy, że: parę lat temu, koło domu moich rodziców stał wielki stóg słomy. Stóg czy jakiś inny nie-stóg, ale takie kloce ze słomy, co wypadają z kombajnu czy innego wynalazku i ludzie je ustawiają w wysoką piramidę. Był wielki, naprawdę wielki. Co roku taki robili na polu dwie działki dalej. A my z kuzynką się na niego w nocy wdrapywałyśmy, kładłyśmy się na nim brzuchem do góry i oglądałyśmy spadające gwiazdy. Super było. Słoma troszkę drapała, ale co tam!
O leje. I to jak!! Jak z prysznica. :)
Bóg się zmiłował i zesłał nam mokrą chmurkę! O jak fajnie! :) Będzie życie na tej planecie!!