środa, 22 września 2010

Ciasto na pdniesienie ciśnienia

Słowo daję, że ja nie będę oglądała tych głupich programów kulinarnych, które mnie inspirują do kulinarnych nowości i potem doprowadzają tymi nowościami do białej gorączki.
Jest taki program "Gotuj i chudnij" czy coś w tym stylu. Bardzo go lubię. Oglądam go raz na miesiąc, albo rzadziej, ale jak trafię na niego to zawsze patrzę z ciekawością, jak też te prowadzące zamieniają tuczące składniki potraw na ich lżejsze odpowiedniki. Przepisy mają w tych programach dosyć pospolite i łatwe do zrobienia, więc od czasu do czasu coś zaczerpnę. Kwestia odchudzania w tym programie jest trochę - powiedziałabym: sporna. Prowadzące same wyglądają, jak kluski, wiec nie powinny czepiać się kobiet, które są od nich o jeden raptem rozmiar grubsze... No ale pomijając dietetyczną stronę programu - coś można z niego wynieść.
Kiedyś zrobiłam ciasto czekoladowe z burakiem wg ich przepisu. O, to było legendarne pieczenie!
Ciasto piekło się wieki całe i wyglądało, jakby miało zakalca. Nie wiadomo dlaczego, ale naprawdę tak wyglądało. W efekcie trochę je przypiekłam za bardzo i wierzch mu się lekko podpalił.
Byłam wtedy chyba zmęczona, albo to ciasto mnie wykończyło. I było już późnawo. To było wiosną przed naszym wyjazdem do Krakowa, bo pamiętam, że to ciasto pojechało wtedy do Krakowa razem z nami i zachwycała się nim Tusia. Chyba jako jedyna, bo ja już się zdążyłam do niego zrazić bezpowrotnie.
Kiedy spojrzałam do piekarnika po godzinie pieczenia i stwierdziłam, że niechybnie to jest zakalec puściłam przed tym piekarnikiem małą wiązankę, na co Łukasz prawie się popłakał ze śmiechu.
Trochę, jak ten Miś Przekliniak, którego wtedy jeszcze nie znałam. Łukasz potem mnie przedrzeźniał i przypominał mi moją wyliczankę wiele razy, zabawę z tego ma do dzisiaj.
Ciasto, co dziwne, wcale zakalcowate nie było, smakowało faktycznie żywą czekoladą i gdyby nie to, że straciłam do niego serce całkiem, może bym je z raz jeszcze upiekła...
W niedzielę zamarzyłam sobie, że zrobię ciasto cytrynowe.
Przygotowałam migdały sproszkowane, wymieszałam jaja i cukier, zrobiłam puree z gotowanych cytryn, wymieszałam z mąką i proszkiem do pieczenia, wylałam na blachę wyłożoną papierem i wstawiłam do gorącego piekarnika. Zabrałam się za sprzątanie kuchni i wtedy zorientowałam się, że nie dałam tych sproszkowanych migdałów!
No to dawaj! Wyciągnęłam ciasto z piekarnika, ale było już ciepłe, więc niechybnie po wymieszaniu z migdałami już nie urośnie... Zawahałam się chwilkę, ale dosypałam papkę migdałową i zaczęłam to mieszać mikserem w blaszce. Łukasz poradził mi, abym to przelała z powrotem do miski, ale blaszka była gorąca, a mi się nie chciało ciapać. I co?
W chwili nieuwagi papier wciągnął mi się w widełki miksera. Bryzgneło ciastem po szafkach, mikser stanął. A ja zbaraniałam.
Tak, tym razem przedstawiałam inny gatunek niemądrego zwierzątka.
Łukasz za to wybuchnął takimśmiechem, że nie mógł przestać się śmiać.
Został więc wypędzony z kuchni.
Powstrzymałam się od wyrażenia swoich emocji, bo nic cenzuralnego by nie wyszło z moich ust, a poza tym nie miałam już nawet siły się złościć. Wyjęłam papier z widełek, wymieszałam migdały i wstawiłam kandydata na konkursowego zakalca do piekarnika.
O dziwo, pomimo, że placek słabo urósł - ze zrozumiałych powodów - to zakalec z niego była średniawy. Prawie żaden. Smakował dobrze, tylko był mało puchaty.
Chyba jednak nie ma szans, abym powtórzyła ten przepis, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości, bo jakoś mnie ten placek do siebie zraził.
Przypomniało mi to, z zastraszającą jasnością, jak moja Babcia kiedyś robiła babkę czekoladową. Ta Babcia lubelska. Była to swego czasu prędka kobieta, która latała, jak fryga i robiła wszystko z prędkością światła. Kiedy mieszkaliśmy na jednym piętrze z Dziadkami, przed rozbudową domu, co niedziela rano budziły nas hałasy w kuchni. Babcia gotowała. Niedziela zaczynała się od mszy na 8 rano, po czym Babcia wracała do domu i gotowała obiad, taka łikendowa rutyna. Przy tym gotowaniu tak trzaskała pokrywkami i szczelękała garnkami, że o 9.30 wszyscy już byliśmy na nogach. A przynajmniej nikt nie spał, taka to była skuteczna pobudka.
Kiedyś Babcia w swoim pędzie piekła tą nieszczęsną babkę. Na koniec do ciasta dolewało się rozpuszczoną margarynę. I co - Babcia rozpuściła margarynę w garczku i zapomniała o niej. Wymieszała ciasto, wsadziła do duchówki - i to takiej w piecu kaflowym w dodatku - i kiedy zaczęła sprzątać zorientowała się, że nie dodała margaryny! Szybko wyciągnęła ciasto z piekarnika, foremka już była gorąca, to pamiętam, dodała margarynę, wymieszała (żaden papier się jej w mikser nie wkręcił jednak, pewnie nie wyłożyła brytfanki papierem, bo to były czasy, kiedy jeszcze w kuchni nie było tylu udogodnień i zachodniej cywilizacji) i wsadziła ciasto z powrotem do piekarnika.
Ja byłam wtedy mała, Babcia dużo mówiła i raczej głośno, więc cała ta operacja z wyjmowaniem ciasta z gorącego piekarnika mnie dosyć przestraszyła. Wrażenie było niezapomniane.
Nie pamiętam tylko czy ta babka czekoladowa miała po tym wyciąganiu z piekarnika zakalca... Ona ogólnie często się nie udawała i miewała zakalce, wiec może i wtedy też, ale nie pamiętam.
Chociaż - znając szczęście Babci - obstawiałabym, że placek wyszedł udany.
No cóż, zestawiając te dwa sklerotyczne wyczyny w kuchni mogę rzecz tylko jedno: zawsze mi rodzina powtarzała, ze jestem do Babci podobna. Widocznie jestem...

Brak komentarzy: