wtorek, 30 czerwca 2009

Najgorszy dzień świata

Co za dzień…
Dzisiaj jest jeden z tych „najgorszych dni świata”. Mojego świata.
Jestem wkurzona i rozdrażniona i wszystko mnie wnerwia. I tak od rana, ale mam nadzieję, że z biegiem dnia mi przejdzie.
Straszny dzień…
Nic tylko marudzę, jęczę i się złoszczę.
I wszystko wydaje mi się bez sensu, beznadziejne i głupie, nic mi się nie podoba i czarno to wszystko widzę, a życie jest do kitu.
Rewelacyjny dzień… Dzień użalania się nad sobą.
Mam ochotę siąść i płakać, albo położyć się spać i wyłączyć kompletnie świadomą egzystencję.
Albo posiedzieć na balkonie z książką w ręku, przy ślicznym zapachu moich surfinii…
I chyba to jest jedyna konstruktywna i jako tako sensowna rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Niestety jest to dla mnie nie osiągalne aż do późnej godziny popołudniowej, kiedy już odsiedzę w pracy do 17-tej, odbiorę oponę z wulkanizacji, zrobimy zakupy, podpiszę nową umowę w Nplay i zrobię obiad. Może zastrajkuję i zrobię nie wiadomo komu na złość i chociaż tego obiadu nie zjem…
No świetny dzień… Będę tak się męczyć z moimi głupawymi emocjami, dopóki coś nie sprawi, że zapomnę o tym, że miałam kiepski dzień i dopóki nie poprawi mi humoru.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Upał

Co za skwar zapanował!
Ta polska pogoda nie ma umiaru. Jak nie leje deszcz tygodniami, to teraz będzie lał się z nieba żar.
Ja w takim klimacie nie funkcjonuję.
Wczoraj snułam się po mieszkaniu ociężała i ospała, a dzisiaj w drodze do domu zmogłam nieodpartą chęć położenia się w cieniu pod pierwszym lepszym drzewkiem, tudzież zajechania do sklepu i ochłodzenia się w dziale z mrożonkami.
Ledwo dotarłam do domu, a jak na złość dzisiaj mam jeden z tych dni, kiedy to chce mi się coś porobić, ale sama nie wiem co, gdzieś pojechać, ale sama nie wiem gdzie, coś załatwić, ale oczywiście jest to coś bliżej niesprecyzowanego, spotkania się z kimś, porozmawiania... Wszystkie te zachcianki są jednak takie niedookreślone, bo w zasadzie, to nie chce mi się nic, bo upał mnie wprost zwala z nóg.
Pojechałam po pracy oddać oponę do wulkanizacji. Przeszłam się po butiku De facto w galerii handlowej leclerc'a i pojechałam do Obi. Ale po co - tego do tej pory nie wiem. Chyba po nawóz interwencyjny, którego już w Obim nie było. Kupiłam więc jakiś zwyklejszy i wróciłam do domu. Wjeżdżając na osiedle przypomniałam sobie, że mogę skoczyć do Nplay i zapytać o nową ofertę abonamentową. Skoczyłam więc. Wyszłam zupełnie skołowana, bo dowiedziałam się, że mogę płacić mniej o 4 PLN ale przepustowość mi skręcą o 2 MB, albo płacić więcej o 6 PLN, ale mieć przepustowość 2x tyle, co obecnie, czyli 12 MB. Świetnie. Do tego jakieś gratisy typu miesiąc za darmo i coś antywirusowe. Nie wiem czy to się w ogóle opłaca. Chyba siądę z kartką ołówkiem, ich ofertą i kalkulatorkiem i dokonam prostego przelicznika w skali roku / 2 lat.
Do domu dotarłam ze spodniami przyklejonymi do tyłka. Szłam od samochodu po parkingu i miałam ochotę zdjąć te spodnie z siebie chociażby i przed blokiem. Weszłam do mieszkania i dosłownie prosto pod prysznic i z dziką przyjemnością zmyłam z siebie makijaż, upał, kurz i pot, prazwie że razem z tymi spodniami.
Narawdę nie zostałam stworzona do takich temperatur. Zdecydowanie wolę założyć na siebie dwie warstwy ubrań i żyć w trochę niższej temperaturze...
Teraz rozumiem Tatę, który, kiedy tylko robi się ciepło, chodzi kręcąc nosem i wzdycha: "Dlaczego jest tak gorąco..?". No właśnie - dlaczego?
A jeszcze na dodatek, ktoś w naszym bloku słucha na cały regulator "Tubular bells" Mike Oldfielda! Całej płyty! Na balkonie świetnie to słychać... Oj, bleeee...

niedziela, 28 czerwca 2009

Pająk zielony!

Nie jest tajemnicą, że potwornie boję się pająków. Chociaż może nie tyle boję się ich, ile brzydzę się niezmiernie. Okropnie. Niestety nie przechodzi mi to z wiekiem i jest raczej nieuleczalne.
No, ale: kto to widział, aby komuś nogi wyrastały prosto z głowy? Bleee... To takie nienaturalne.
Nie potrafię oduczyć się bać pająków, ani nauczyć się ich nie bać. Jestem więc w impasie, trwającym całe moje dotychczasowe życie i pomimo ambicji wielu osób, aby mnie mojej fobii wyleczyć – skutków nikt nie osiągnął żadnych.
Kiedy widzę takiego głowo-nogiego potwora, to aż mnie dreszcze przechodzą. Dreszcze obrzydzenia oczywiście.
U rodziców w domu pająki zabijała mi Kamisio, a potrafiły być takie wielkie byki, że zabicie ich było nie lada wyczynem! Właziły z dworu do mieszkania, hodowały się i pasły całe tygodnie, aby na koniec wleźć do domu i to zawsze, z uporem maniaka lazły najwyżej, jak się dało, czyli na moje poddasze.
Raz – podczas akcji z pająkiem w roli głównej - wystraszyłam niechcący małą Amelkę.
Miałam w pokoju krzesło, na którym wieszałam ubrania. Składowałam je czasami po 2 - 3 dni, kiedy akurat nie miałam czasu albo ochoty, aby schować je do szafy lub kiedy planowałam założyć je za kilka dni. Najczęściej wisiały na oparciu krzesła spodnie.
Raz zostawiłam na krześle moje ciemno-zielone dzwony. Mam takie bardzo szerokie, z Mexx'a. Kiedy na nie patrzę, od razu słyszę w głowie "Małgośka, mówią mi..." i staje mi przed oczami Maryla Rodowicz, śpiewająca ten przebój na jakimś koncercie, ubrana w takie właśnie niesamowicie szerokie dzwony.
Moje Mexx'y, razem z kilkoma innymi ciuchami, przeleżały na krześle raptem jeden dzień. No - licząc noce, to półtora dnia. Po czym rano naszła mnie ochota, znów je ubrać. Wzięłam je do ręki i zobaczyłam, na nich mały kokon. Takie zawiniątko z cieniutkich nici, jakby przyklejony kłębek waty.
Ja z moją fobią anty-pająkową od razu wysnułam zastraszające przypuszczenie, że to jest kokon pająka, który zniósł sobie na moich spodniach jajka, albo może uwięził w kokonie swoją ofiarę. Pająka jednak nie było w pobliżu, szybko przepatrzyłam inne ubrania, ale zrobiłam to bardzo pobieżnie i mało wnikliwie, bo obawiałam się tego znaleźć tego domniemanego pająka. Jakby się zlazł, to dopiero miałabym problem! Sama, o jakiejś nieludzkiej godzinie 7.30 rano! Co ja bym z nim zrobiła? Czym bym go zabiła?
Pająka nie znalazłam, ale rzuciłam spodnie na kupkę ubrań na krześle, zostawiając je w spokoju i wyciągnęłam z szafy zupełnie inne ciuchy do założenia. Poszłam do pracy ubrana w coś, na czym nie było żadnych śladów bytu pająków.
Po powrocie z pracy jednak trzeba było coś z tymi ubraniami z krzesła i tym przypuszczalnym pająkiem zrobić.
Akurat była ze mną w pokoju Amelka, kiedy naszła mnie odwaga na załatwienie tej kwestii. Zawsze to jakieś wsparcie, duchowe przynajmniej, mała osóbka – bo mała, ale osóbka.
Dziecko miało wtedy niecałe 4 lata, jak sądzę. Siedziała sobie mała Amelka na wersalce naprzeciwko mnie, a ja zapowiedziałam, że będę przerzucała ubrania z krzesła na dywan i szukała pająka. Amelka pająków się nie bała. Przynajmniej wtedy się nie bała, nie wiem czy po tym zajściu nie boi się ich dalej, trochę w to wątpię.
Dywan, pech chciał, miałam wzorzysty. Brązowy, w takie typowo dywanowe wzorki z czarnymi obwódkami i różnymi odcieniami brązu. Dostałam go od Babci i tak sobie u mnie leżał, zawsze i nieodmiennie utrudniając polowania na pająki, bo wypatrzenie na nim czegokolwiek wymagało sokolego wzroku i nie lada bystrości. Nawet uciekający pająk był wyjątkowo trudny do zauważenia na tym dywanie.
Brałam więc w dwa palce po jednym ubraniu z krzesła, obracałam każdy ciuch dookoła, delikatnie i uważnie, sprawdzając czy nie zaczaił się na nim pająk po czym rzucałam koło krzesła. Amelka siedziała sobie spokojnie, obserwując mnie z ciekawością i czekając na rozwój wypadków. Pająka nie było. Przerzuciłam też te nieszczęsne spodnie z kokonem, ale pająk się nie pojawił, przemknęło mi przez myśl, że zwiał wcześniej, albo kokon zmajstrowało inne – mniej straszne stworzenie. I nagle, kiedy brałam do ręki kolejną rzecz, Amelka wykrzyknęła, że pająk jest i w dodatku ucieka.
Spojrzałam na wzorzysty dywan: no był pająk, rzeczywiście! Zwiewał, jak tylko mógł najszybciej - a na 8-miu nogach można bardzo szybko biec - prosto pod wersalkę!
No nie! Do tego nie mogłam dopuścić. Wrzasnęłam, jak oparzona, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć nad tym, jak moje zachowanie wpłynie na psychikę małego dziecka. Rzuciłam się w stronę pająka wydając z siebie różne okrzyki: przerażenia/ obrzydzenia / dla dodania sobie otuchy.
Zadeptałam go, wydając przy tym z siebie również odpowiedni wrzask, ale ta czynność zawsze budzi we mnie takie obrzydzenie, że nie mogę się opanować.
Kiedy już zabiłam drania, spojrzałam na Amelkę - a ona siedziała taka cokolwiek zdezorientowana, a w jej małej główce trwało przetwarzanie danych. Nie bardzo rozumiała, dlaczego ja tak zareagowałam, ale zobaczyłam po wyrazie jej twarzy, że zaczyna rozumieć, że pająków należy się bać.
Natychmiast pożałowałam swojego braku opanowania i tej wrzaskliwej reakcji i postarałam się obrócić wszystko w dobrą zabawę. Nie do końca mi się to udało, bo Amelce zapaliła się w głowie czerwona lampka i nie chciała wcale zgasnąć.
W każdym razie pamięta to zdarzenie do tej pory, ale najważniejszym wnioskiem z tej lekcji życia, jaki wyciągnęła jest, że tego pająka znalazłyśmy i zabiłyśmy tylko dzięki niej.
Największym jednak koszmarem, jaki może się zdarzyć, jest pająk spadający na głowę.
Raz na mnie spadł taki na schodach do piwnicy. Na tej szczególnej mini-klateczce schodowej w domu rodziców, pod sufitem zawsze mieszka ich kilka. Pół biedy, jeśli są to długonogie kosarze, jakoś jestem na nie odporniejsza. Może to zasługa mojej kuzynki, która próbowała nauczyć mnie miłości do pająków, kiedy miałam tak z 6 lat. Kosarza zniosę i zabiję w miarę bezboleśnie. Za to normalne pająki, z grubym odwłokiem są zbyt straszne i jeśli taki siedzi mi nad głową - nie zejdę do piwnicy schodami. Pójdę najwyżej na około, wejściem z dworu.
Dawno temu jeden niezbyt wielki pająk na mnie spadł na tych schodach i od tej pory ja nie chcę tam chodzić, a jak chodzę to najpierw uważnie oglądam sufit i oceniam, czy mogę podjąć to ryzyko, a potem zbiegam po schodach, zakrywając głowę rękami.
Mój Tata śmieje się, że są tam pająki "latające" - nie do końca to prawda, ale trochę racji ma. Są skaczące na głowę.
No i co? Dzisiaj się mój koszmar ziścił! I to w miejscu publicznym! Mało tego: pod kościołem wpadł mi za dekolt pająk!
Słowo daję, że to był mocny sprawdzian wytrwałości mojej wiary, bo skoro takie rzeczy dzieją się pod samym kościołem, to ja już nie mam pytań!
Poszliśmy na sumę, bo akurat państwo PRT chrzcili swoją śliczną Zosię. Stanęliśmy pod kościołem, trochę spóźnieni, dookoła stało mnóstwo ludzi, niektórzy oczywiście z wózkami i dzieciakami, a inni z komórkami na przykład.
Trochę mi się robiło słabawo, bo dzień dzisiaj miałam wyjątkowo kiepski, postałam przez większość mszy, ale w końcu powiedziałam, że przejdę się na chwilę do domu, bo dosłownie robiło mi się ciemno przed oczami.
Po chwili wróciłam pod kościół. Doszłam za plecami stojących ludzi do głównej "furtki", która de facto jest to wyrwą w żywopłocie i drzewach, kiedy nagle poczułam że coś mnie łaskocze po dekolcie i schodzi w dół pod sukienkę. Zerknęłam w dół, w pierwszej chwili nie zauważyłam nic, ale coś łaskotało mnie coraz głębiej, więc odchyliłam sukienkę i z przerażeniem zobaczyłam całkiem pokaźną dupkę zielonego, pękatego pająka! Dupkę miał jak ziarnko soczewicy, okrągłą, więc mały nie był. Aaaa! Pająk mi wpadł za sukienkę! Co za dramat!
O rany! Co robić? Wokoło ludzie, a pająk łazi mi po brzuchu!
Szybko rozważyłam opcję przygniecenia go i zabicia, ale perspektywa pajęczych flaków na moim brzuchu mnie obrzydziła. Postanowiłam walczyć i wypędzić gada w całości, byle tylko nie musieć go z siebie ścierać.
Ale jak to zrobić?? A co gorsza: jak to zrobić nie krzycząc z przerażenia / obrzydzenia / i nie wołając "Pomocy!"?
Nie będę przecież wrzeszczeć pod kościołem, w czasie mszy!
Łukasz był ładnych paręnaście metrów dalej, pod samymi drzwiami kościoła, a między nami stał rząd ludzi. Musiałam sobie radzić sama. Na całe szczęście udało mi się nie zrobić przedstawienia. Nie wrzasnęłam, nie zemdlałam, nie machałam rękami, jak wiatrak i nie zachowałam się jak opętana. W zasadzie to zachowałam całkiem zimną krew.
Odpięłam jeden guzik sukienki, potem drugi, sięgnęłam po pająka i starałam się go wyrzucić chusteczką, którą miałam w ręce, ale ten zamiast wychodzić, wlazł jeszcze głębiej!
Sukienka miała guziki od góry do dołu, a na środku pasek. Ja z rozpiętymi dwoma guzikami, jeszcze dosyć dyskretnie wyglądałam, ale aby go dostać, musiałam rozpiąć więcej guzików.
Za mną były poparkowane auta, na moje nieszczęście w jednym siedział jakiś dziadek, chwilę wcześniej widziałam, jak wychodził z kościoła z pomocą kogoś młodszego. Najpierw tego dziadka wcale nie zauważyłam, pochłonięta moją małą wojną z atakującym pająkiem.
Zdesperowana, odwróciłam się więc tyłem do kościoła, a przodem do tego dziadka w samochodzie (niestety) zupełnie nie rejestrując czyjejkolwiek obecności. W tym szczególnym momencie, prawdę mówiąc, wszystko mi było jedno, czy ktoś mnie widzi czy nie. Musiałam wyjąć pająka zza pazuchy!
Rozpięłam szmizjerkę do pasa, oczywiście stanik mi było świetnie widać, ale co tam - był ładny i dobrany kolorystycznie do brązowej sukienki. Dziadek miał darmowy peep show. Jakimś cudem, nie wiem nawet w którym momencie pająk dał się wygonić. Zniknął mi gdzieś, nie wiem gdzie polazł, ale przestał mnie łaskotać, a później w domu na ubraniu nie znalazłam ani jego, ani śladów po nim.
Kiedy już zorientowałam się, że pająka nie ma, dotarło do mnie też, że po pierwsze to tym samochodzie obok mnie ktoś siedzi, a po drugie, że to nie jest jedyna osoba, która widziała mnie grzebiącą sobie w dekolcie i rozpinającą się do stanika!
Trochę zrobiło mi się głupio, ale poczułam tak wielką ulgę, że jestem już "pająk-free", że miałam to gdzieś.
Zapięłam sukienkę, ogarnęłam włosy, odetchnęłam i poszłam pożalić się Łukaszowi.
W całej tej sytuacji uratowało mnie chyba tylko to, że pająk był zielony, a nie czarny. Zawsze to jakaś niecodzienna rasa, więc tym samym mniej straszna.
Kiedy byłam mała mówiłam "Ty kocie zielony" - ale było to wczasach kiedy po pierwsze nie odróżniałam kolorów, a po drugie nie bałam się jeszcze pająków. Dzisiaj zielony był pająk.
Wnioski z tej tragicznej sytuacji mam następujące:
- nie trzeba wychodzić z kościoła w czasie mszy, bo to się na człowieku zemści,
- latające pająki istnieją, wbrew kpinom mojego Taty
- zawsze trzeba mieć ładną bieliznę, padującą do stroju, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie człowiekowi się do niej rozebrać w miejscu publicznym i przy świadkach.
- w obliczu dramatycznej sytuacji potrafię zachować odrobinę zdrowego rozsądku i zimnej krwi.
- ze swoim wrogiem walczę, a nie uciekam.

W domu, kiedy już to całe zdarzenie przetrawiłam, przemyślałam i się uspokoiłam, doszłam do wniosku, że jednak jestem fighterką i walczę, zamiast wariować, poddawać się, panikować, czy uciekać. Zdenerwowana, ale walczę. I myślenie mi nie zanika w chwilach kryzysu, a przynajmniej nie totalnie.
Dobrze czasem przekonać się, że nie jest się taką ostatnią fajtłapą.
Może na skalę ogólnoludzką taki incydent z pająkiem nie jest straszny, ale pająki są dla mnie najstraszliwszą rzeczą, jaką przyroda stworzyła, więc na moje standardy: był to wielki dramat. Na pewno wiele osób podziela mój punkt widzenia. :)

czwartek, 25 czerwca 2009

Będzie burza taka duża!

Od kilku dni codziennie są burze.
Mniejsze lub większe, ale są i to właśnie najgorsze, że są codziennie. Nawet jeśli rano widać piękne niebo i słońce, to i tak można się spodziewać po południu burzy i deszczu, jak z cebra. Powietrze jest fatalne, wszystko paruje i jest ogromna wilgotność powietrza. Ewie wykręcają się od niej włosy i codziennie przychodzi do pracy prawie płacząc, że prostuje swoje loczki wieczorem i rano, a zanim dotrze do pracy włosy już się z powrotem skręcają i falują. Dzisiaj w końcu poddała się i po przyjściu do pracy poszła do łazienki aby swoje loczki zmoczyć i aby mogły się poskręcać, jak im się podoba.
Dzisiaj jednak ta burza mnie wkurzyła nie na żarty. Już mam dość takiej pogody i - o ile normalnie jestem obojętna na pogodę, ciśnienie, na to, cokolwiek leci na głowę z nieba, na chmury i kaprysy zmiennej aury - o tyle dzisiaj to już się zagotowałam.
Powód był malutki, ale bezcenny dla mnie!
Otóż dzisiaj po powrocie do domu poleciałam od razu na balkon, aby zobaczyć, jak tam moje kwiatuszki i co? Jeden z nich był złamany! Burza złupiła je totalnie! Moje aksamitki powyginały się na prawo i lewo i zwisały z doniczki smętnie i bezwładnie. A jakobinki to już zupełnie tragedia! przyklapnięte i wprost wbite w ziemię! A jedna złamana całkiem, ledwo ją naprostowałam, ale nie sądzę, że bez opatrunku postoi. A taka śliczna była! I miała kwitnąć. Nie wiem czy dam radę ją uratować...
A poszłam dzisiaj do pracy w takich letnich fatałaszkach! Cienka kolorowa spódnica, zielona bluzeczka z krótkim rękawem, pończochy, jasne balerinki. Na szczęście miałam tyle oleju w głowie, aby zabrać sweterek - no ale klimatu u nas w pracy również nie da się przewidzieć i bardziej prawdopodobne jest, że w lecie nasza klimatyzacja nas zmrozi, niż że się spocimy. Wzięłam też letnią białą kurteczkę z kapturem, co mi się bardzo przydało w drodze do domu, kiedy z nieba siąpiły pozostałości po burzy.
I po co było się tak stroić na letniaka? Po południu mój strój był zupełnie nieadekwatny do panującej aury...
Mogłam założyć dżiny i jakiś ciepły sweterek, to może by nie padało... Wiadomo, że zazwyczaj pogoda jest zupełnie inna, niż się spodziewamy. Ale z drugiej strony wiadomo też, że pogoda nigdy się nie sprawdza, synoptycy kłamią, bo muszą coś mówić i jest to wszystko jedną wielką zagadką.
Zupełnie jak w tym dowcipie:

Przyszli Indianie do Szamana i zapytali :
- Szaman, jaka będzie w tym roku zima?
Szaman odprawił swoje obrzędy i odpowiedział, że zima będzie bardzo mroźna.
Indianie więc cały rok pilnie zbierali chrust na zimę, aby był na opał. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo zima była całkiem lekka.
Na drugi rok znowu przyszli do Szamana i zapytali:
- Szaman, powiedz, jaka będzie w tym roku zima, tylko się nie pomyl!
Szaman trochę przestraszony odprawił swoje obrzędy, poczarował i wyszło mu, że będzie strasznie sroga zima, trzeba zbierać chrust!
Indianie posłusznie znowu cały rok zbierali chrust. Po raz drugi niepotrzebnie., bo kolejna zima była lekka.
Na trzeci rok Indianie mocno się wkurzyli, poszli wściekli do Szamana i mówią:
- Szaman, masz ostatnią szansę. Powiedz, jaka będzie w tym roku zima, ale nie ściemniaj, bo my już niepotrzebnie zbieramy chrust dwa lata! Jeśli znów się pomylisz, to cię oskalpujemy!
Szaman wystraszony usiadł i myśli, co zrobić? Jak nie zgadnie, będzie po nim! W końcu wpadła na pomysł, że pójdzie do stacji meteorologicznej, zapyta, naukowcy na pewno wiedzą takie rzeczy, więc mu pomogą. Poszedł więc do meteorologów i pyta:
- Jaka w tym roku będzie zima?
A meteorolodzy pokręcili głowami i mówią:
- Oj sroga na pewno! Będzie to bardzo, bardzo mroźna zima, Indianie już dwa lata zbierają chrust!

Jestem zdania, że w Polce pogodę przewidują sami Szamani, bo nic nie potrafią zgadnąć. :)

Chuda nieanemiczka

Poszłam dzisiaj po pracy do sklepu z ziołami.
Powiedziała mi o nim wczoraj koleżanka, która wybrała się do niego w poszukiwaniu cudownego remedy na wypadające włosy. Ja poszukiwałam remedy na wypryski, podobno jest tam świetnie działające mydełko ze srebrem, które ma wybitne właściwości bakteriobójcze.
Sklep jest tuż obok mojej pracy, na pobliskim mikro-osiedlu, składającym się z 3 bloków i mnóstwa betonu. To osiedle zawsze i nieodmiennie mnie zdumiewa - typowe blokowisko w nowoczesnym stylu, wybrukowane kostką i zupełnie nieekologiczne i w dodatku mało przyjazne człowiekowi.
W sklepie dzieją się przedziwne rzeczy, jak się okazuje.
Była w nim najpierw jedna marudna klientka, która kupowała dwa produkty całą wieczność, potem weszła druga, oglądająca zawartość półek. Potem przyszła mocno zdecydowana trzecia, opowiadająca o tym, jak to jakiś preparat jej świetnie pomógł podwyższyć poziom żelaza i jak to lekarze są z niej dumni. Wzięłam sobie mydełko antybakteryjne ze srebrem i stanęłam za anemiczką w kolejce. Nagle weszła jakaś kobieta w wieku o jedno pokolenie bardziej zaawansowanym od nas, wepchnęła się w pustą przestrzeń między anemiczką, a mną i zapytała o jakiś balsam mineralny. Sprzedawczyni podliczyła anemiczkę i podała balsam zaawansowanej wiekiem kobiecie. W tym momencie kobieta mnie zaczęła drażnić, bo najwyraźniej wepchnęła się w kolejkę przede mną i ani myślała się na mnie obejrzeć. Obejrzałam ją od góry do dołu, po czym popatrzyłyśmy na siebie ze sprzedawczynią, ja wzruszyłam ramionami, ona się uśmiechnęła. Obie chyba odniosłyśmy takie samo wrażenie po tej babce.
Rozważyłam opcję zwrócenia jej uwagi, ale babka była trochę jakby znerwicowana i nie wyglądała za zdrowo. Taka bida chodząca. Niby porządne ubranie, ale nerwowe ruchy, chuda i niewyraźna. Pomyślałam, że postoję już za nią i nie będę jej wyganiać za mnie, bo ani nie miałam ochoty wdawać się z nią w najmniejszą nawet rozmowę, ani nie chciałam oglądać jej potencjalnej reakcji. Cokolwiek było z nią nie tak - było to widać i najwyraźniej ciągnęło się to już jakiś czas. Zazwyczaj ludzie są znacznie mniej nerwowi. Nie mówiąc już o tym, że mają trochę kultury i patrzą na innych, przynajmniej w tym minimalnym stopniu, aby nie wpychać się w kolejkę na chama.
Babka kupiła co chciała i poszła.
Po niej kupiłam ja, coś tam porozmawiałam ze sprzedawczynią, która o ziołach wiedziała sporo, doradziła mi coś na paznokcie, podpowiedziała jak stosować. A po mnie położyła na ladzie swoje produkty następna klientka.
Od słowa do słowa wywiązała się gadka o tym, że każdy w tym sklepie ma takie same potrzeby - włosy, skóra, paznokcie, niedobór witamin. Na co sprzedawczyni rozgadała się o tej anemiczce.
Powiedziała, że jakiś czas temu zaczęła ona przychodzić do sklepu po produkty na bazie pokrzywy i zwalczyła tym swoją mocno zaawansowaną anemię. A była blada, chuda, bez życia, wycieńczona, wyglądała, jak zjawa. Powiedziawszy to sprzedawczyni obrzuciła mnie wzrokiem i dodała, że ja też jestem chuda, ale we mnie widać życie, a w tej anemiczce nie było życia wcale.
Na te słowa obrzuciła mnie wzrokiem kupująca klientka. Oblukała mnie od góry do dołu i z powrotem bardzo uważnie, co oczywiście było doskonale widać. Spojrzałam na nią, zrobiłam minę typu "No pięknie, jest we mnie jakieś życie..." i poszłam sobie precz cokolwiek ogłuszona tym niespodziewanym podsumowaniem.
To świetnie, że jest we mnie życie, dokładnie taką mam nadzieję, ale dlaczego wszyscy uporczywie wmawiają mi, że jestem taka chuda, kiedy nie jestem?
Mam koleżankę, która jest może w połowie mojej postury, ona to jest dopiero chuda. Jestem od niej dwa razy większa na szerokość.
Chyba ludzie mają zwidy jakieś!
Mam rozmiar 36, to nie jest żadna anomalia, przecież szyją takie w standardzie! To dlaczego niby ja jestem rzekomo taka dziwnie chuda?
Poza tym przytyłam w zimie 2 kg i nadal je na sobie noszę, bo jakoś ich z wiosną nie zgubiłam. W związku z tym dwie pary moich spodni są na mnie przyciasne.
Więc tak, owszem, jest życie na tej planecie, nawet jeśli jest ona w rozmiarze 36. :)

wtorek, 23 czerwca 2009

Wspomnienie kajaków

Dzisiaj wszyscy oglądali zdjęcia z kajaków.
Jedne fotki zrobił Marcin, a drugie Krzysiek. Oglądamy je cały dzień, wspominamy spływ i co śmieszniejsze momenty.
Ze wszystkich zdjęć najbardziej podoba mi się jedno - na którym sprawdzam, jak bardzo mam mokre na tyłku spodnie! Dokładnie to wtedy robiłam, właściwie cały ten postój ubolewałam nad tym, że spodnie na dupeczce są zupełnie przemoknięte, na pewno nie przeschną, zanim ruszymy dalej, więc będę musiała siedzieć na takich zimnych i mokrych do końca spływu.



Jakimś cudem pomimo tak niesprzyjających warunków, zimna i deszczu, mokrych spodni, brodzenia w wodzie i chodzenia prawie boso po piasku - nie jesteśmy chorzy. I ja też nie.
Trochę dzisiaj się kiepskawo czułam, ale chyba bardziej niż spływ, rozłożył mnie wczorajszy chłodny wieczór, kiedy to spacerowaliśmy ze znajomymi po osiedlu. Jedna polopiryna wzięta w strategicznym momencie z rana, załatwiła sprawę i czuję się już dobrze.
Spływy kajakowe mają swoją stronę:
http://www.kajaki.nadbugiem.pl/
na której Krzysiek bardzo ładnie opisał nasz ambitny wyścig kajakowy i wrzucił kilkadziesiąt fotek.
Można oglądać i wspominać.
Po ochłonięciu z wrażeń, powrocie do codzienności, po tym, jak już się rozgrzaliśmy i wysuszyliśmy i przemyśleliśmy całą imprezę - chyba wszyscy chętnie powtórzą spływ. A jeśli jeszcze trafi się odrobinkę lepsza pogoda - będzie jeszcze lepsza jazda! :)

Ale nazmyślałam...

Dzisiaj okazało się, że mam fantazję - iście ułańską. Potrafię zmyślać, jak z nut, a do tego całkiem trafnie, bo jak się okazuje moje kłamstwa okazały się prawdą. :)
Właśnie skończyłam rozmawiać przez telefon z Magdą i obie serdecznie uśmiałyśmy się z tej zakręconej sytuacji.
Agata - siostra
Magdy N. - była w ciąży. Kiedy ostatni raz rozmawiałam z Magdą - już kilka tygodni temu, tak ze 3 tygodnie temu, jak sądzę - siostra w ciąży była nadal i w dodatku nie wiedziała, jaka będzie płeć dziecka.
Agata mieszka ze swoją rodziną w Szwecji, gdzie - co prawda - USG kobietom w ciąży się robi w ramach podstawowej opieki zdrowotnej, ale płci lekarze nie zdradzają, no chyba, że dopłacisz, bo to jest informacja dodatkowo odpłatna. Dziwne, jak na polskie standardy, no ale: skoro mają taką politykę w służbie zdrowia, to niech im tam będzie.
Agata o płeć dziecka nie pytała więc. Najwyraźniej nie było jej to do szczęścia potrzebne. Poza tym - może była trochę sceptycznie nastawiona do tej dziwacznej sytuacji z odpłatnymi informacjami.
Dodam, że Agata ma już kilkuletnią córeczkę.
Kilkanaście dni po rozmowie z Madzią N., rozmawiałam przez telefon z Kamą B..
We trzy z Magdą i Kamą chodziłyśmy przez jakiś czas do LO, potem Magda zmieniła szkołę, ale jeszcze jakiś czas znajomość się nam ciągnęła, po czym na kilka lat kontakt się urwał.
Z Kamą dokończyłam naukę w LO, a po maturze poszłyśmy na zupełnie inne kierunki studiów.
I ku mojemu zdziwieniu, spotkałam Madzię znów na egzaminach na studia. Dostałyśmy się razem na pedagogikę i spędziłyśmy bajeczne 5 lat studiując razem.
W tym czasie dla odmiany urwał się mi kontakt z Kamą B..
Ale po studiach znajomość z Kamą się odnowiła, a z Magdą nie urwała. :) Więc teraz, ponownie po kilku latach różnych przerw - mamy stały kontakt ze sobą we trzy.
Wracając do tematu - rozmawiałam więc z Kamą, która zapytała, co u Madzi. Od słowa do słowa zeszło na Madzi siostrę i jej ciążę. I ja - nie wiadomo skąd - powiedziałam Kamie, że Agata urodziła córeczkę. Oczywiście bylam święcie przekonana, ze tak właśnie było i że Agata ma małą dzidzię.
Słowo daję, miałam chyba jakieś haluny czy co...?
Dzisiaj rozmawiałam sobie w najlepsze z Madzią i dowiedziałam się od niej, ze owszem, Agata urodziła, ale dopiero 9 dni temu -i owszem, dziewczynkę, ale przecież wcześniej nie znała płci, dziecka. A ponieważ my z Magdą rozmawiałyśmy ze sobą co najmniej 3 tygodnie wcześniej, więc nie miałam jak dowiedzieć
się o tym.
No tu się zdumiałam!
Jak to nie wiedziałam o tym?
Przecież wiedziałam i w dodatku mówiłam o tym Kamili... Hmm... Dziwna sprawa!
Skoro nie mogłam o tym wiedzieć, to skąd to mi się wzięło??
Ale nakłamałam Kamili! :))
I w dodatku wszystkie moje kłamstwa były już wtedy prawdą, bo z Kamą rozmawiałam z 7 dni temu. Skojarzyłam, że faktycznie nie mogłam wiedzieć wtedy, że Agata ma już drugą córeczkę i że faktycznie Madzia nie miała mi kiedy tego oznajmić.
Wszystko sobie dopowiedziałam sama, albo mi się przyśniło, w każdym razie opowiadając te wierutne kłamstwa Kamie, Agata de facto córeczki miała już dwie.
Stwierdzam, że chyba coś jest nie tak z moją głową, albo z moją pamięcią, skoro pamiętam rzeczy, które nie miały miejsca. :)
Świadkiem w sądzie byłabym wielce niewiarygodnym. Zeznałabym chyba cokolwiek, co mi by się zdawało...
No cóż, jak to było...? "Nie wierz nigdy kobiecie", czy jakoś tak.... ;P

niedziela, 21 czerwca 2009

Spłynęliśmy do domu

Po spływie nocowaliśmy u państwa Buczków w Sławatyczach.
Kwatera trafiła się nam super, gospodarze fantastyczni, atmosfera rodzinna i ciepła. Zdecydowanie to były najlepsze kwatery, w jakich do tej pory kładliśmy głowy na poduszki.
Niedziela niestety nas rozczarowała - lało, jak z cebra od samego rana, a może nawet od środka nocy. Nic nie wyszło z naszego opalania się nad jeziorem, a po deszczowej, mokrej i chłodnej sobocie, to już nawet zwiedzać cokolwiek w tym niedzielnym deszczu się nam odechciało.
Zjedliśmy dłuuugie, leniwe śniadanie w gościnnej kuchni naszych gospodarzy i dokładnie w południe pożegnaliśmy się z nimi i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Nasz szofer Marek przejechał swoją limuzyną trasę Sławatycze - Lublin bardzo szybko. Drogi były puste i nawet pomimo deszczu jechało się jednostajnym tempem, spokojnie i bez przeszkód i zawalidróg.
Byliśmy bardzo zdziwieni, jak szybko minęła nam trasa.
I niedzielne popołudnie spędziliśmy w domu, ja - ledwo ruszając rękami... Byłam zmęczona i powoli zaczynałam czuć zakwasy w mięśniach.
Łukasz zrobił pyszny obiadek. Nawet nie pomogłam mu pokroić ogórka, jak poległam na kanapie, tak sobie leżałam, najchętniej nie zmieniając pozycji. :)
Zdecydowanie obawiam się, co będzie jutro...
Oszacujemy straty. A może raczej zyski, zawsze to mięśnie się rozruszały...

Spływaj, nie wiosłuj

Spływ się odbył.
Pomimo niesprzyjającej pogody, niskiej temperatury i padającego deszczu - spływ się odbył i spływ się udał.
Wyruszyliśmy w sobotę rano - niezrażeni kiepską pogodą i nastawieni na dobrą zabawę mimo wszystko. Jechaliśmy na 2 samochody, w siedem osób, z czego 6 osób zebrało się dziarsko rano i było w umówionym miejscu na czas, a siódma osoba zaspała po piątkowej imprezie i dopiero brała prysznic w chwili, kiedy my już wyruszyliśmy z domu. Cała grupa więc czekała na marudę ponad pół godziny w samochodzie na Placu Zamkowym, po czym kiedy spóźnialski łaskawie przybył, jego zdawkowe "przepraszam" napotkało wyjątkowo chłodne przyjęcie.
Z dużym poślizgiem wyjechaliśmy z Lublina w trasę do Sławatycz. Musieliśmy jechać szybko, aby nie spóźnić się na spływ i aby przez nas cały plan dnia 50-cio osobowej grupy nie zawalił się, lub abyśmy nie zostali sami na lądzie, kiedy inni odpłyną w najlepsze w siną dal.
Zdążyliśmy jednak na czas, tylko odrobinkę spóźnieni - taki kwadrans akademicki. Kierowców mieliśmy świetnych, z nawigatorami za to było różnie, bo jeden samochód zabłądził w drodze.
Podział na samochody był taki trochę toaletowy - jeden damski, drugi męski. Wsadziłyśmy chłopaków w jedno auto, marudera z nimi, natomiast kobiety wsiadły w drugie auto i tak sobie jechaliśmy. Chłopaki oczywiście nam uciekli swoim wypasionym samochodem, ale dogoniłyśmy ich, kiedy tankowali we Włodawie na stacji benzynowej. Minęłyśmy męski samochód i pojechałyśmy dalej, nie czekając na nich, ale po kilku kilometrach Łukasz zadzwonił z pytaniem, jak pojechałyśmy na drugim rondzie.
Hmm.. my nie jechałyśmy przez żadne drugie rondo. Padło więc pytanie, jak jechałyśmy? Według mapy i znaków drogowych - na Terespol. Chłopaki skręcili nie tam, gdzie trzeba, więc trochę pobłądzili, szybko jednak zawrócili w odpowiednim kierunku.
Zostawiliśmy sobie rzeczy na kwaterze i podjechaliśmy - zupełnie bez sensu - 3km dalej do schroniska w Lisznej, na zbiórkę. Ponieważ było już po zbiórce wróciliśmy piechotą do Sławatycz, na miejsce skąd kajaki wypływają. Auta zostały w Lisznej, abyśmy mogli wrócić nimi po spływie na kwaterę, gdzie planowaliśmy się wykąpać i przebrać.
Nad rzeką zastaliśmy już organizację w dosyć zaawansowanym stanie; grupa w większości już była, kajaki wybrane, kapoki ubrane. Wybraliśmy więc sobie kajak i my, dostaliśmy kapoki, zapakowaliśmy plecaki w torby foliowe i posłuchaliśmy odprawy. Zostaliśmy pogryzieni przez komary i nastraszeni przez organizatora, który nas trochę zniechęcił opowieścią o tym, co może pójść nie tak, jak można się wywrócić kajakiem do góry, wylądować pod kajakiem w wodzie, co robić, a czego nie robić i jak spływ będzie zorganizowany.
Kajak znosiło się do rzeki samemu. Parami. Każda para łapała za uchwyty z tyłu i z przodu kajaka i dawaj na wodę. Hmm... Ja kajaka nie dałam rady podnieść, więc nasz zniósł Łukasz z pomocą Adama.
Od razu przy wsiadaniu do kajaka Łukasz się poślizgnął i usiadł na tyłku w błocie - podobnie zrobiło kilka innych osób, ale pogoda była kiepskawa, deszcz kropił, było chłodno i mokro, więc na samym brzegu Buga było ślisko. Akurat w tym miejscu, skąd kajaki ruszają jest dosyć trudne zejście, nie ma plaży, piasku i płaskiego brzegu.
Pływanie kajakiem okazało się w miarę łatwe.


Grupa ruszyła niby powoli, ale od razu stało się jasne, że to będzie bardzo szybki spływ, bo co niektórzy jak już raz chwycili za wiosła, to nie mogli przestać nimi machać. Widocznie jesteśmy bardzo konkretnymi ludźmi, którzy jak mają coś do zrobienia, to robią, a nie obijają się. Mieliśmy płynąć, to płynęliśmy. Było zimno, więc wiosłowanie nas rozgrzewało. A kiedy znajomi płyną szybko, to przecież nie będzie nikt snuł się w ogonie na końcu - trzeba było ich gonić!
W efekcie cały spływ odbył się w godzinę krócej, niż powinien.
Zdaje się, że odezwał się w nas duch rywalizacji i ze spływu zrobiły się nieformalne wyścigi.
Organizatorzy co chwila zatrzymywali czołówkę i kazali nam zwalniać i czekać na pozostałe kajaki, bo wolniejsi zostawali mocno w tyle.
Najlepsze jednak było to, że po stronie Białoruskiej wypatrywał nas patrol straży granicznej. Bug jest rzeką graniczną i połowa należy do Polski, a druga połowa do Białorusi. Na odprawie był strażnik z Białorusi, który zapowiedział, że należy trzymać się lewej - czyli Polskiej strony rzeki, nie wychodzić na ichni brzeg, nie fotografować słupów granicznych i generalnie to nie przekraczać granicy kraju, która w zasadzie nie wiadomo gdzie się znajduje, bo na rzece żadnych sznurków, linii czy boi nie ma, ale połowa jest do naszej dyspozycji, a druga nie.
Z tym trzymaniem się lewej strony to było różnie. Jakoś nauczeni zasadami ruchu drogowego podpływaliśmy co chwila bardziej na prawo, na szczęście nikt do nas nie strzelał, jak to zapowiadał dowcipniś Marek. :)
Straż graniczna z Białorusi jednak nas pilnowała. Wiedzieli mniej więcej z jaką prędkością odbywają się spływy i gdzie i w jakim czasie powinni się nas spodziewać. Podjechali więc na pierwsze miejsce patrolowe - czekali i czekali na nas, ale nas nie było. Domyślili się, że płyniemy szybciej niż standardowo poruszają się spływy. Podjechali więc dalej, spodziewając się, że w następnym miejscu nas zastaną. Postali chwilę, poczekali,wypatrując nas usilnie, a tu kajaków, jak nie było, tak nie ma! Chwycili więc za telefony i zadzwonili do organizatorów z pytaniem, gdzie ten spływ się zapodział, że nie ma nas ani dalej, ani bliżej? Ku ich zdziwieniu my już byliśmy daleko za połową trasy, pędziliśmy jak wichura i nigdy by się nas nie doszukali, oczekując nas według standardów. Pojechali więc strażnicy jeszcze dalej, w miejsce patrolowe już pod koniec trasy i tam nas zastali, nadpłynęliśmy zgodnie z informacjami od organizatorów. Strażnicy więc - w swoich ubrankach-khaki-które-wtapiały-się-w-krzaki, zaczaili się na brzegu, popatrzyli na nas przez lornetki, ocenili szkodliwości naszego pływania wzdłuż i w poprzek Bugu, po czym zwinęli się i zniknęli. Wypatrzyła jednego strażnika Kama, która chyba obijała się na przedzie swojego kajaka i podczas gdy Marek wiosłował w tempie śmigłowca, ona rozglądała się po okolicy. Dzięki niej wiemy, że Wielki Brat czuwa.
Przygody po drodze były ciekawe, było nam wesoło, mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, więc deszcz nie psuł nam zabawy. Niektórzy pływali całkiem profesjonalnie, umieli się sterować, kajak pruł prosto przed siebie, prąd nie znosił, kierunek łapali dosyć łatwo. A inni - machali wiosłami bez koordynacji, pływali zygzakiem, zajeżdżali drogę innym i obijali się po brzegach.
My początkowo należeliśmy do tej drugiej kategorii kajakarzy - potem jednak awansowaliśmy do pierwszej, po tym, jak już udało się nam technicznie udoskonalić nasze umiejętności. Bug nie jest bardzo wartką rzeką, jest szeroki, więc płynie się po nim dobrze, chociaż w wielu miejscach prąd znosi na prawo i na lewo i manewrowanie kajakiem jest bardzo trudne.
Największym wyzwaniem była sama końcówka spływu - trzeba było wpłynąć cieniutką rzeczką pod prąd, przepłynąć pod dwoma mostkami, z czego pod jednym na leżąco i ledwie się mieszcząc.
Do Lisznej zabrał nas autokar.
Po powrocie nasi gospodarze zaskoczyli nas bardzo miłym przyjęciem, zaserwowali nam gorącą herbatę, nalewkę cytrynową i ciasto domowego wypieku. Zdecydowanie nam się to przydało, zwłaszcza ta cytrynówka na rozgrzewkę.
My - potulne baranki - nie mieliśmy żadnej piersiówki na trasie, a przydało by się coś mocniejszego, bo na postojach marzliśmy potwornie! Mokre ubranie, padający deszcz, woda spływająca po wiosłach do kajaka i do naszych rękawów, mokre klapki i brodzenie w wodzie - przy tej temperaturze było dosyć ekstremalne doznanie.
Pomimo siąpiącego deszczu i chłodu zabawa na spływie była świetna. Co niektórzy chlapali wodą, inni w zamian przyłożyli im wiosłem, ścigaliśmy się i dawaliśmy znosić rzece, przepchnęliśmy niechcący kajak znajomych na Białoruską stronę, bo akurat wyrosła nam na środku rzeki wyspa, przestraszyliśmy się, że się potopili, bo zanim się wydostali zza wyspy my już zdążyliśmy wymyślić milion czarnych scenariuszy i zedrzeć sobie gardła wołając ich - czego wcale nie słyszeli. Podobnie z resztą, jak do nas nie docierały ich wołania.
Teraz już wiemy co to jest spływ kajakowy, jak to się odbywa i jak się przygotować. Przede wszystkim - czego się spodziewać. Na pewno nauczyliśmy się sporo o kajakowaniu, spływach i organizacji. Chyba wszyscy byli mniej lub bardziej zadowoleni. Na pewno większość z nas chętnie pojedzie drugi raz. Tym razem już perfekcyjnie przygotowana.
Mamy mocne postanowienie, że na drugi raz - jeśli będziemy płynąć - wykorzystamy swoje doświadczenie do jeszcze lepszej zabawy.
O spływie mam jeszcze sporo do opowiedzenia, ale dzisiaj już nie dam rady, bo bolą mnie moje zakwasy, więc:
c.d.n. :)

środa, 17 czerwca 2009

Pogoda na sobotę?

Wszyscy żyją tylko kajakami. Wszyscy, którzy wybierają się na spływ w sobotę oczywiście.
Umawiamy się, zmawiamy i omawiamy pogodę.
Pogoda jest naszym głównym tematem i wszyscy tylko mają wielką nadzieję, że nie będzie padać, nie będzie zimno, za to będzie słońce i będzie ciepło. Na razie jest znośna pogoda, ale jakoś nie zapowiada się, aby było rewelacyjnie gorąco. Portale internetowe są raczej sceptyczne i na najbliższe dni zapowiadają raczej pogorszenie, niż polepszenie aury.
My jesteśmy pełni nadziei i obaw jednocześnie.
Mamy już względne pojęcie co zabrać i jak się przygotować. W większości na spływ wybierają się sami nowicjusze, nie mamy żadnego konkretnego doświadczenia, a tylko nieliczne osoby miały jakkolwiek do czynienia z łódkami i wiosłowaniem.
Ja popływałam łódką trochę w Stanach. W Grand Superior Lodge, gdzie pracowaliśmy były łodzie - nazywali je "canoe", chociaż to nie były typowe czółna, tylko zwykłe łódki. Może to takie uniwersalne określenie czegoś pływającego po wodzie, co jest nie wielkich rozmiarów. Braliśmy sobie czasami te łódki i wiosłowaliśmy wzdłuż brzegu po jeziorze Górnym.
Samo jezioro było piekielnie zimne. Hmm.. chyba nie jest to najszczęśliwszy dobór słów, w piekle podobno jest gorąco. Było więc lodowato zimne i to lodowato w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Kąpać się w jeziorze nie dało, w najlepszym wypadku można było sobie zamoczyć nogi lub ręce, ale po chwili odechciewało się bezpośredniego kontaktu z wodą, bo cokolwiek się do niej włożyło - zaraz drętwiało.
Wpadnięcie do wody groziło śmiertelnym wychłodzeniem organizmu w ciągu kilku minut. Wątpię, aby była szansa po wypadnięciu z łódki aby podpłynąć jakiś dłuższy kawałek, bo przy tej temperaturze raczej nie można się swobodnie poruszać. Pływaliśmy w kapokach na szczęście i na szczęście nikt nigdy nie miał żadnego wypadku ani wypadnięcia z łódki.
To była całkiem fajna zabawa.
Jednego dnia na jezioro zapadła błyskawicznie mgła i w pewnej chwili zorientowaliśmy się, że nie widać brzegu. Płynęliśmy na pamięć, wierząc, że łódka nie obróciła się niepostrzeżenie i trafimy do brzegu, ale przez moment poczuliśmy strach. Łatwo stracić orientację bez kompasu i obeznania w posługiwaniu się kompasem w terenie, gdzie nie ma żadnego punktu odniesienie i w dodatku nie widać nic przez mgłę. A było to już pod wieczór, telefonu komórkowego nikt z nas oczywiście nie miał, więc jakbyśmy zabłądzili to mogło być nieciekawie. Czym prędzej zawinęliśmy się do brzegu i więcej w mgliste popołudnia już nie pływaliśmy.
Moje doświadczenia z łódkami, kajakami i wiosłowaniem są więc dosyć skromne.
Nigdy nie brałam udziału w żadnym spływie, kajak widziałam na oczy raz, również w Stanach, a w dodatku był to kajak sportowy, który w zasadzie ubiera się na siebie. Był malutki, wąski, jednoosobowy chyba, miał taki kołnierz, w który się wchodziło, coś jak golf - nogi wtedy więzły w przodzie kajaka i czułam się w nim okropnie spętana. Pamiętam, że Ani P. bardzo się podobał, a mi nie bardzo. Pływać w nim nie pływałam, a czy Ania się przepłynęła, to nie pamiętam.
Nasze sobotnie kajaki mają być normalniejsze - nie sportowe tylko turystyczne czy rekreacyjne, więc nie będziemy się w nie ubierać, tylko w nie wsiądziemy. ;)
Nasza organizacja na sobotnią wyprawę wygląda całkiem dobrze. Logistykę już opanowaliśmy - już wiemy, jak kto jedzie, kto z kim, kto nocuje, gdzie śpimy i jak się ubierzemy. Organizator, Krzysiek - kolega z pracy - napisał nam konkretnie co warto wiedzieć, więc delikatną orientację mamy. Nie bardzo wiemy czego się spodziewać, ale co tam. Nastroje są bardzo dobre, wszyscy liczą na świetną zabawę w świetnym towarzystwie, pogoda - jaka by nie była da się przeżyć, a wiadomo, że w ekstremalnie niesprzyjających warunkach cała impreza zostanie zreorganizowana. Będzie więc dobrze.

wtorek, 16 czerwca 2009

Serialowy scenariusz na życie

Mam koleżankę, której życie ostatnio przypomina - jak to sama określa - serial.
Dziewczyna miewa takie przypadki, że sama w to nie może uwierzyć. Jedne weselsze, inne smutniejsze, ale tak nieprawdopodobne, że z powodzeniem można by ich użyć do napisania scenariusza filmu.
W kolejnym odcinku Panna X przeżyła romantyczne, aczkolwiek oderwane od rzeczywistości oświadczyny.
Poważnie. Zapewne romantycznie, chociaż takie się jej nie wydały, a już na pewno odrealnione, bo chłopak pojechał po bandzie i wyskoczył z tym swoim zrywem miłosnym całkiem jak przysłowiowy Filip z konopi.
A więc Panna X pracuje w instytucji, w której napotyka klientów, ludzi z zewnątrz, którzy zgłaszają się do niej aby pomogła im w sfinansowaniu ich życiowych planów. Panna X spotyka w swojej pracy przeróżnych osobników i osobniczki i jej doświadczenia z ludźmi stają się bardzo zróżnicowane.
Kiedyś na przykład przyszła do niej pani, która akurat rozwodziła się ze swoim mężem. Planem tej pani było kupienie sobie mieszkania, bo od męża po rozwodzie trzeba się będzie uniezależnić i wyprowadzić. Po spokojnej i fachowej rozmowie na temat finansów, możliwości i opcji pani owa nagle doznała jakiegoś załamania nerwowego i zaczęła płakać, żalić się i wywnętrzniać przed Panną X, opowiadając jej historię swojego życia i wszystkie swoje problemy. Dodam, że Panna X widziała ową kobietę po raz pierwszy w życiu. Niepohamowana potrzeba owiej kobiety, aby opowiadać obcej osobie o swoim nieudanym związku wprawiła Pannę X w takie osłupienie, że nawet nie bardzo wiedziała, co ma mówić i jak się zachować. W końcu pani się wygadała, wypłakała i wyżaliła i poszła sobie do domu. Panna X została sama ze swoim zdumieniem i z jednym wielkim pytaniem: jak samotna i cierpiąca musi być kobieta, aby tak się wywnetrzniać przed zupełnie obcą osobą? Zapewne, kiedy owa pani ochłonęła pożałowała swojego spontanicznego wystąpienia. Pech chciał, że Panna X sama w tym czasie nie była najszczęśliwsza i miała nadłamane serduszko. Timing tego show był po prostu jedną wielką ironią losu. Przykład publicznego załamania nerwowego tej pani był jednak tak rażący i dobitny, że jedyną konkluzją, jaka się nasuwała potem było, że trzeba panować nad swoimi uczuciami i nie dać się ponosić publicznie emocjom.
Panna X jednakże kilka tygodni później przeżyła jeszcze większe zaskoczenie.
Jeden z jej klientów - młody chłopak, mieszkający za granicą, przy okazji wizyty w Polsce postanowił zainwestować w nieruchomości i pojawił się w biurze Panny X po pomoc. Po zakończonej współpracy chłopak wrócił na swoje wygnajewo za tą granicę, ale nie stąd ni zowąd zaczął popisywać do Panny X maile. Ich treść i forma były jednakowo zaskakujące. Chłopak oznajmił, że Panna X wpadła mu w oko i chciałby się z nią spotkać. Panna X odczytała treść maila z niejakim trudem, ponieważ każde zdanie napisane przez owego osobnika jeżyło się mnóstwem rażących błędów ortograficznych, stylistycznie z resztą też nie brzmiało to najlepiej. Przeczytawszy maila Panna X najpierw poczuła się porażona błędami, po czym przezwyciężywszy pierwszy szok przeniosła uwagę na samą treść, jaką ta wiadomość niosła i doznała drugiego szoku. Koleś widział Pannę X zaledwie kilka razy, w dodatku na gruncie służbowym, a po kilku dniach wystartował z niemalże wyznaniami miłosnymi.
Dyplomatycznie Panna X próbowała gościa zniechęcić i spławić. Koleś był dosyć uparty, nie dawał za wygraną, sytuacja pogorszyła się nawet o tyle, że planował przyjazd do Polski i zamierzał Pannę X odwiedzić w pracy ponownie, tym razem jednak z prywatną wizytą.
Panna X zdaje się trochę zapomniała o tych planach, ale ku jej kolejnemu zdumieniu koleś po kilku tygodniach pojawił się w jej biurze znowu - przybył w długi łikend czerwcowy - z bukietem kwiatów i oświadczył (prawie że "się" oświadczył), że kocha Pannę X i chce z nią być - ale, żeby sprawa była jeszcze ciekawsza: chce z nią być nie jako jej chłopak, ale jako jej mąż!
Na to wyznanie oczy Panny X zrobiły się wielkie jak spodki, przez moment nie bardzo rozumiała, co się wokół niej dzieje, po czym - kiedy już doszła do jako takiej przytomności umysłu - powiedziała gościowi, że jest głupi.
Oto, co dostaje chłopak za niewyważone zachowanie.
Po chwili jednak zrobiło się Pannie X żal chłopaka i pożałowała też, że ww pierwszym odruchu tak mu dosadnie odpowiedziała na to niespodziewane oświadczenie. :)
Chłopak mimo nieprzychylnego przyjęcia powiedział niezrażony, że za kolejne dwa tygodnie znów przyleci do Polski i przyjedzie ponownie, po czym dał się spławić.
Panna X umówiona była na spotkanie z innym chłopakiem tego dnia, wsadziła więc kwiatki do torebki (!!) i poszła. Przez całe spotkanie miała w torebce nieszczęsne kwiatki, a w głowie tabun myśli i podejrzenie, że to nie dzieje się naprawdę, że właśnie śni jej się kolejny odcinek jej życia.
Kiedy opowiedziała mi tą historię - mailowo z resztą - siedziałam akurat w pracy. Najpierw wybuchnęłam śmiechem do swojego monitora, po czym zapytałam jej jakie to były kwiatki, że zmieściła je do swojej torebki? Stokrotki? Konwalie? Co mogło dać się upchnąć w torebce?? W całej historii najbardziej zainteresował mnie ten wątek! Ja do swojej torebki nie wepchnę nawet liścia, bo moje torebeczki są tak małe, że po włożeniu niezbędnika każdej kobiety nie mieści się do niej nawet MP3-ka, nie mówiąc już o okularach przeciwsłonecznych, a Panna X jakimś cudem włożyła do torebki cały bukiet kwiatków! Dowiedziałam się, że bukiet był duży, przeciętnych rozmiarów, nie były to żadne mini-kwiatki, a torebka Panny X jest na tyle duża, że dała radę je pomieścić.
Zainteresowało mnie więc, czy chłopak dał jej również pierścionek zaręczynowy, skoro już o ślubie mówił i czy pierścionek Panna X też upchnęła w torebce? Otóż pierścionka niestety nie było. Hmm... może więc to zgubiło romantycznego amanta? Co to za oświadczyny bez pierścionka? Skoro już tak poszedł na całość, to może trzeba to było zrobić porządnie, jak na oświadczyny przystało? :)
Jak na razie historia przybrała melodramatyczny obrót, ponieważ chłopak wróciwszy na swoją emigrację najwyraźniej odzyskał właściwą perspektywę i przemyślał swoje postępowanie. Musiał też spojrzeć na nie samokrytycznie, bo napisał do Panny X maila, już mniej natchnionego, z informacją, że on ją przeprasza za swoje wystąpienie i że głupio to wyszło. Dodał też, że Panna X nie musi odpisywać, co sprowokowało u Panny X przypływ opiekuńczości i zaczęła się zastanawiać czy powinna mu odpisać. Hmm... koleś mimo wszystko miał dosyć skuteczne modus operandi, skoro osiągnął przynajmniej tyle. Zapytałam Panny X kogo to interesuje, co on by chciał? Bo zainteresowanych interesuje tylko, co chciała by ona w tej sytuacji.
Chwilowo koleś się nie pokazuje, więc chyba dał za wygraną.
Jego zryw był bardzo romantyczny. Był tak romantyczny, że aż głupi.
Może, gdyby to był film i Panna X pałała by do gostka utajonymi uczuciami, to po takim wystąpieniu z bukietem-ale-bez-pierścionka bylibyśmy świadkami wielkiego happy endu i wielkiej miłości. Niestety życie nie jest serialem ani filmem i takie niewyważone zrywy są bardziej skazane na niepowodzenie niż sukces. W każdym razie dostarczają niezłej rozrywki ludziom dookoła, więc fajnie, że się zdarzają.
Kolesiowi jednak trzeba oddać sprawiedliwość - wykazał się odwagą i niewątpliwą pomysłowością i brawo dla niego, ze tak dążył do spełnienia swojego marzenia o zdobyciu fantastycznej kobiety, która podbiła jego serce.
Miejmy nadzieję, że w przyszłości będzie miał więcej szczęścia w miłości. :)

niedziela, 14 czerwca 2009

Żółte begonie

W zeszłym roku w wakacje odwiedziliśmy Kamę i Andrzeja. Mieszkają pod Łodzią, w domku jednorodzinnym z bardzo świetnym balkonem. Podłoga balkonu - co jest rzadkością - zrobiona jest z drewnianych listewek. Między nimi są przestrzenie, przez które widać trawnik piętro niżej. Na tym balkonie Kama posadziła mnóstwo różnych roślin, między innymi begonie. Znalazła je w jakimś sklepie ogrodniczym i tak ją urzekły, że kupiła zestaw trzech kolorów - żółtą, pomarańczową i czerwoną. Begonie wyglądały ślicznie, nie mogłam od nich oderwać wzroku.
W tym roku postanowiłam skorzystać z inspiracji Kamy i również sobie takie begonie kupić i posadzić.
Rozpoczęłam poszukiwania begonii w szklarni niedaleko rodziców, gdzie co roku można zakupić śliczne kwiatki różnego rodzaju i świetny nawóz do nich. Niestety Szklarniarz powiedział, że mają póki co tylko begonie drobnokwiatowe, a wielkokwiatowe może w czerwcu wyhodują, bo na razie nie mają na to warunków.
Mama powiedziała, że niedawno do Głuska przyjechała jakaś handlara, stanęła dużym transporterem pod sklepem spożywczym - wiadomo jest to najlepsze lokum do handlu, bo do sklepu spożywczego najwięcej ludzi chodzi. I sprzedała prosto z samochodu takie właśnie begonie wielkokwiatowe w kolorach, jakich poszukuję po 5zł za sztukę. Niestety wtedy Mama nie wiedziała, że takie begonie mi się marzą, a od wtedy handlarka nie przybyła do Głuska więcej. Mama jednak nastawiła radar na begonie i handlarę i obiecała, że jeśli tylko się pojawi ona w zasięgu wzroku, to mi je kupi.
Ja kontynuowałam poszukiwania najpierw w Obi - bez powodzenia. Szczerze nie lubię tego sklepu, bo są tam potwornie drogie rzeczy, a jakościowo są kiepskie i w dodatku jak na taki wielki sklep, to zaplecze ogrodowe mają mierniutkie.
W piątek w drodze do rodziców zawinęliśmy do centrum ogrodniczego. Znaleźliśmy begonie za 6,50 zł, w dwóch kolorach - czerwonym i pomarańczowym, dokładnie takie, jakich poszukiwałam, ale żółtych ani śladu.
Posadziłam w skrzynce dwie begonie w dwóch końcach, a na środku zostawiłam miejsce na żółtą, której jeszcze nie miałam, nie było, ale mimo to miałam nadzieję nabyć.
W sobotę pojechaliśmy z Łukaszem i Mamą do makro, gdzie podobno było mnóstwo kwiatków, jako produktu sezonowego i begonii żółtych i wielkokwiatowych też. Niestety makro nas mocno rozczarowało, bo nie dość, że nie było wcale wiele kwiatków, to begonii mieli tylko dwa kolory - czerwony - a taki już miałam i różowy, którego nie pragnęłam mieć.
Zamiast żółtych begonii kupiliśmy mnóstwo innych rzeczy za ponad 200 zł. Trochę na zasadzie "zamienił stryjek, siekierkę na kijek". Kwiatków, jak nie było, tak nie ma, a pieniędzy wydaliśmy od groma. I to w dodatku Mami pieniędzy...
Dzisiaj rano Łukasz poszedł do kościoła, a ja powoli się budziłam. Wykąpałam się, zjadłam śniadanie i właśnie siedziałam sobie najspokojniej w świcie z kawą nad książką, kiedy wpadł zadyszany Łukasz i kazał mi się szybciutko ubierać i lecieć z nim na parafiadę pod kościół - cytuję: "bo są te..." . Patrzyłam na niego trochę nie rozumiejąc, po co mam tam lecieć, a Łukasz przez chwilę grzebał w pamięci poszukując odpowiedniego słowa i w końcu mnie oświecił:
- Są żółte
begonie!!
Łukasz przeszedł się po stoiskach na tej parafiadzie i jak tylko zobaczył stoisko z kwiatkami od razu przypomniały mu się te nasze poszukiwane kwiatki. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że są na półce w całkiem pokaźnej ilości, ale dla pewności zapytał sprzedawczynię czy mają może żółte begonie. Babka pokazała mu całą półkę doniczek z właśnie tymi upragnionymi kwiatkami, więc Łukasz szybko przybiegł po mnie.
No to mnie zaskoczył! Tego to się nie spodziewałam!
To my latamy po całym mieście w poszukiwaniu żółtych begonii, a tymczasem w niedzielę, za sprawą księdza i jego pomysłowej parafiady, begonie zjawiły się same tuż pod moim blokiem!
Hmm... Może nie trzeba było biegać za nimi od tygodnia, tylko po prostu pomodlić się i zażyczyć sobie, aby cały trójkolorowy zestaw zjawił się tuż pod moim blokiem?! :)
Co za niespodzianka!
Czym prędzej wskoczyłam w buty i poszliśmy kupić moje wymarzone żółte begonie do tego uroczego tria. Begonie mieli po 3,50 zł, bardzo śliczne, kilka rodzajów, z ciemnymi i z jasnymi liśćmi, żółte i czerwone i łososiowe. Bardzo piękne. Kupiłam więc sobie żółte, a Mami kupiliśmy cały zestaw; żółtą, czerwoną i łososiową. Do tego kupiliśmy też petunie - te kwiatki poleciła mi Ewa. Miała w zeszłym roku granatowe, mówiła, że bardzo ładnie pachniały. My kupiliśmy dwa zestawy po dwie petunie stojące w kolorze ciemno-fioletowym i jedną zwisającą ciemno-różową.
Od razu dosadziłam swoją żółtą begonię do skrzynki, teraz już komplet prezentuje się, jak powinien.
Po południu zawinęłam resztę kwiatków i pojechałam do Mami. Posadziłyśmy jej begonie - ależ się pięknie razem prezentuje jej zestaw trójkolorowy, wsadziłyśmy też petunie do doniczek i wróciłam z nową porcją skrzynek do zawieszenia na balkonie.
Powoli robi się na tym balkonie gęsto! :)
Musimy dokupić jeszcze co najmniej dwa komplety uchwytów do wywieszenia doniczek za barierkę, bo nie mieszczą się nam. Załatwimy to w tym tygodniu.
Na zawieszenia czekają jeszcze jedne aksamitki, jedne jakobinki i forsycja. Jeśli dwie z tych trzech skrzynek wylądują na uchwytach, będzie już luźno. Ale mamy śliczny, ukwiecony balkon! :)

środa, 10 czerwca 2009

Łikendowa inwentaryzacja

Zaczyna się długi łikend i zaczyna się burza!
Co za sprawiedliwość na tym świecie? Człowiek tyra w pracy od poniedziałku do piątku, przy pięknej pogodzie za oknem, marząc tylko aby wyjść i cierpiąc męki Tantala. A jak ma trochę wolnego, to pogoda się psuje i równie dobrze można by wtedy pracować, bo połowa rzeczy, które można zrobić w czasie wolnym przy pięknej pogodzie – zostaje zdyskwalifikowana przez deszcz.
Przy takiej pogodzie to ani opalania, ani wyjazdu nad jezioro, ani pójść na rower. Jaka szkoda... Mam nadzieję, że jednak się coś rozchmurzy i ociepli. Trochę słońca i wyższej temperatury wcale by nam nie zaszkodziło.
Łukasz zrobił zakupy – zaopatrzył nas w same smakołyki, bo menu na nadchodzące dwa dni mamy wyśmienite. Na jutro gulasz curry z knedli kami, na piątek tortille, a na deser ule – według czeskiego przepisu. Kupiłyśmy z dziewczynami foremki do uli na Internecie, dzisiaj muszę je odebrać z poczty i mogę przystąpić do zakładania słodkiej pasieki. Przepis na ule jest bardzo prosty – nie piecze się ich. Kruszone herbatniki miesza się z cukrem i masłem i nabija w foremki uli. W środek wkłada się nadzienie – tu przepis został zmodyfikowany i nadzienie będzie budyniowe, a na spód daje się okrągły biszkopt.
Hmm… Dzisiaj Ewa przyniosła mi swoją niby-książkę kucharską. Ma taki duży skoroszyt z powklejanymi przepisami. Super sprawa! Każdy przepis ze zdjęciem, wiadomo, jak potrawa będzie wyglądać. Przepisów w jej książce kucharskiej jest mnóstwo, a mówi, że wybierała tylko co ciekawsze. Chętnie je sobie obejrzę i coś pokseruję. Grunt do ciekawa receptura.
Ja wyszukuję sobie przepisy na Internecie, ale mam je pokopiowane do Worda bez zdjęć, więc trzeba ruszyć wyobraźnię, aby domyślić się, jaki będzie efekt końcowy. Ze zdjęciem łatwiej wybrać.
Moja następna inspiracja, to ciasteczka zielone – robione z herbatą Matcha. Jest to delikatny proszek z zielonej herbaty. Można go dodawać do lodów, deserów, ciast, koktajli itp. Daje smak i kolor. Herbata raczej nie do dostania w Lublinie, bez powodzenia szukałam jej tydzień, aż w końcu kupiłam na Internecie. Teraz czekam na paczkę i piekę zielone herbatniczki.
Mój miniaturowy ogród na balkonie rośnie. Kwiatki póki co nie zostały zaatakowane i pożarte przez szkodniki. Te, które zaatakowały jakobinki w pierwszym rzucie- zostały wytrute i na razie się nie odradzają. Jakobinki za to starają się odrodzić, ale rosną wolno. Wyraźnie ich siły zostały nadwątlone przez plagę niewidzialnych szkodników.
Skrzynki zamocowane przez Łukasza i jego tatę, póki co trzymają się i nie spadły jeszcze nikomu na głowę albo samochód. W razie katastrofy mamy wykupioną polisę OC w życiu prywatnym, więc nie zbankrutujemy na rachunkach za lekarzy albo blacharza-lakiernika.
Suszki - pięknie prezentujące się w glinianych donicach - co drugi dzień próbują się zasuszyć na stojąco, bo albo piją wody na potęgę, albo woda wyparowuje przez tą glinianą doniczkę podgrzaną słońcem. Co wieczór muszę je podlewać, bo już dwa razy znalazłam je w stanie agonalnym, ze zwiniętymi listkami i zwiędnięte.
Aksamitki wyrosły wszystkie, jakie zasiałam i mają tak gęsto w skrzynkach, że chyba je trzeba przerzedzić. Może w piątek niektóre wyrwę z korzeniami i zawiozę rodzicom. U nich miejsca jest dostatek, więc mogą rosnąć i kwitnąć jak szalone.
Stokrotki - wsadzone bidy z działki rodziców - rozrosły się w skrzynce i wybujały, jeszcze nigdy nie były tak wysokie i dorodne. Najwyraźniej dobrze im - mają mokro, dawki nawozu regularnie, nikt po nich nie jeździ kosiarką. U rodziców na ogrodzie stokrotki nie były najszczęśliwsze, bo rosły gdzie popadło, a raczej gdzie się posiały same, tata systematycznie je podcinał od góry kosiarką, więc niektóre wzięły się na sposób i kwiatki wychodziły im prosto z ziemi niemalże. W górę nie miały szansy urosnąć. Chyba też trzeba skrzynkę ze stokrotkami przerzedzić i wysadzić cześć w jakieś zaciszne miejsce u rodziców.
Ostatnio wsadziłam w doniczce miętę, u rodziców jest cała plantacja, mięta rośnie i się rozrasta. Mam więc teraz kilka łodyżek w doniczce. A razem z Mamą planujemy przydybać miętę na dniach i wyciąć do suszenia zanim zakwitnie. Według zaleceń specjalistów. Będzie w sam raz na herbatkę miętową. i to swojska mięta, z domowej hodowli.
Bazylia - jedyne zioło, które mi urosło w doniczce w miarę dorodne - została już ogołocona do bułeczek i zapiekanki. Teraz czekam na nowe liście. Zasiałam sobie też nową porcję bazylii i odkryłam przy tym dlaczego tak wiele ziół mi w ogóle nie wzeszło. Otóż miały za mokro i musiały zapleśnieć w ziemi. Nową bazylię wyniosłam na balkon do wietrzenia i suszenia, może dzisiaj jej wiatr przewiał ziemię i jednak zakiełkuję. Chyba sobie posieję zioła na nowo i postawię doniczki na balkonie, póki jest ciepło, to nie utopię ich zanim urosną....

Nowe tytuły Reymonta

Dzisiaj w pracy, jak co rano, rozpoczęliśmy dzień od zrobienia sobie herbatki. Zanim wyszliśmy do kuchni minęła już godzina od rozpoczęcia pracy, każdy zdążył już coś zrobić na swoim komputerku i wydawało się, że funkcjonujemy już jako tako obudzeni.
Okazało się, że nie wszyscy.
Poszło nas po herbatę czworo.
W kuchni, podczas ceremonii parzenia porannej herbaty pletliśmy co nam ślina na język przyniosła na wszelkie dziwaczne tematy. Standardowy poranek.
W pewnym momencie zdecydowałam, że pochowam pojemniki stojące na szafkach, bo codziennie ja je chowam, żeby nie stały na wierzchu i nie robiły bałaganu, a ktoś je tam uparcie ustawia. Raz dwa zmiotłam pojemniki z szafki i wzięłam się za chowanie kubków, których też co rano stoi na szafce cała galeria, bo nikomu nie chce się ich wstawić do szafki.
W tym momencie trójka naszych specjalistów chwyciła za swoje kubki z herbatą i rozpoczęła ewakuację. Powiedziałam, aby na mnie zaczekali i nie zostawali mnie samej – za chwilę skończę z kubkami i też idę. Na co Marek odparł, że zaczekają, bo cytuję: „jeszcze wywrą na mnie...”… coś najwyraźniej, bo bliżej nie sprecyzował. Możliwe, ze chodziło mu o wywieranie nacisku albo presji, chociaż to nie było całkiem adekwatne stwierdzenie. Możliwe, że dlatego też Marek zawiesił się i nie dokończył.
Mi od razu wywieranie skojarzyło się, z Reymontowskim określeniem z „Chłopów” – „wywrzeć gębę na kogoś” i odpowiedziałam, że jak nie zaczekają, to ja na nich gębę wywrę, jak to pisał Reymont.
- Gdzie to pisał? – zapytał Marek . Odpowiedziałam, że w „Chłopach”.
- O, to nie pamiętam, chociaż czytałem. A co jeszcze pisał?
- Ja wójt wama powiadam. Sielny parob. - zaczęłam cytować co ciekawsze sformułowania z „Chłopów”.
Marek najwidoczniej uznał, że są to tytuły powieści Remonta, o to z resztą chyba pytał. Zmarszczył czoło i powiedział:
- A to nie znam. To ja z tego tylko „Chłopów” czytałem.
Hmm…. Nie trzeba chyba dodawać, że śmialiśmy się bardzo. :)

wtorek, 9 czerwca 2009

Egoiści

Ludzie są straszliwie egoistyczni.
Naszła mnie właśnie taka smutna refleksja.
To chyba nie jest żadne odkrycie, co jakiś czas można się o tym przekonać. Czasem widać to bardziej, czasem mniej. W każdym razie widać.
Jak to chętnie ludzie wykorzystują innych, ale kiedy inni coś potrzebują, to nic im z siebie nie dadzą...
Właśnie usłyszałam urywek rozmowy dwóch znajomych mi osób. Sytuacja miedzy nimi wygląda w skrócie tak: jak ty potrzebowałaś wsparcia i pociechy, to ja cię olałam. Ale jak ja potrzebuję pomocy, to uderzam do ciebie i ty mi pomóż.
Niecierpię takich zachowań. Niestety czasami ludzie których znamy okazują się nie aż tak fajni i wartościowi, jak się nam zdawało.
No i co? Nie wstyd tej pierwszej osobie, że tak olewała drugą? Najwyraźniej nie wstyd.
Na jej szczęście i korzyść - druga osoba puściła to w zapomnienie.
Postałam kilkadziesiąt sekund i odeszłam zniechęcona i zniesmaczona obrotem sprawy. Tak wprawdzie, to czuje się mocno rozczarowana ta interesowną osobą...

niedziela, 7 czerwca 2009

Połykać nie rozpuszczać

To prawda, że choroba myśleniu nie sprzyja.
Łukasz dostał wczoraj na tą swoją anginę zestaw lekarstw, całkiem zwyczajnych, chociaż sposób zażywania dwóch jest dosyć ciekawy. Panuje tu umiarkowana dowolność. Po pierwsze ma antybiotyk, który może połknąć, jak zwyczajną tabletkę, chociaż jest dosyć spora lub też może go rozpuścić w wodzie i wypić. Po drugie - ma jakiś odpowiednik lakcidu - czyli bakterie osłonowe na żołądek. Jest to jakiś nowoczesny specyfik o przedziwnej nazwie, przy czym jest on w postaci proszku, zapakowany w saszetki. Można wsypać zawartość saszetki do ust i przełknąć (proszek!) lub rozpuścić w wodzie i wypić.
Do tego ma zupełnie standardową witaminę C 1000 i wapno - obydwa w postaci wielkich tabletek musujących, których nie połyka się, tylko rozpuszcza. Wiadomo.
No niby powszechnie wiadomo, jest to standard na rynku i inaczej się tego nie zażywa, ale - tu Łukasz wykazał się dużą dozą inwencji.
Po południu Łukasz przełamał jednego talarka witaminy C, aby nie wypijać na raz całej wielkiej dawki, rozpuścił ją sobie w szklaneczce w wodzie i wypił, jak farmaceuta przykazał.
Drugi rzut antybiotyku wypadał mu o 00.30, w środku nocy. Obudził się i przyczłapał do kuchni dosyć zaspany, a na pewno chory i osłabiony. Myślenie miał najwyraźniej też osłabione, bo siedzi przy stoliku, pije te lekarstwa - tym razem tylko antybiotyk, polopirynę i witaminę C - i nagle mówi do mnie:
- Połknąłem ją.
Ja akurat myłam naczynia, stałam do niego tyłem i nie patrzyłam co robi. Odwróciłam się i zapytałam co połknął, bo nie zrozumiałam kontekstu. No połknął tabletki, to dobrze. A Łukasz mówi do mnie, że połknął tą połówkę musującej witaminy C, zamiast rozpuścić ją w wodzie!
Tego się nie spodziewałam, ale jak można się spodziewać - wybuchnęłam śmiechem!
Wydało mi się to przedziwne - jak można było połknąć tabletkę wielkości połówki pięciozłotówki, grubszej od pięciozłotówki dwa razy, która zaraz po włożeniu do ust, zaczyna musować i puszczać bąbelki?? Jak on to zrobił?
Łukasz stwierdził, że jakoś się zapomniał i przełknął tabletkę dosyć gładko, nie zastanawiając się wcale nad tym, czy powinien coś z nią zrobić innego.
Śmiałam się, jak opętana, nie mogłam przestać, bo za każdym razem, kiedy pomyślałam, że przełknął takiego buzującego talarka, nachodziła mnie nowa fala śmiechu.
Zapytałam, czy tabletka nie stanęła Łukaszowi w gardle, ale stwierdził, że nie. Niby popił ją szklanką wody, ale to nie to samo, co rozpuścić ją przed połknięciem.
Zapomniałam o tej tabletce przez noc, ale dzisiaj przy obiedzie Łukasz mi o tym przypomniał, kiedy powiedział tak:
- A wiesz, że jak się potem położyłem spać, to czułem, jak mi te bąbelki lecą w gardle i tak podchodziły mi do ust.
Fala śmiechu naszła mnie od nowa i miałam z tego ponownie wielką radość.
Dzisiaj Łukasz już rozpuścił musujące tabletki przed zażyciem i nie sprawdzał, czy przejdą mu przez gardło. A ciekawe swoją drogą, czy udało by się mu przełknąć całą taką wielką musującą tabletkę - na przykład wapna ... :)

sobota, 6 czerwca 2009

Artykuł pierwszej potrzeby

Przed 22- pojechałam do apteki po coś mocnego od bólu gardła, coś do ssania, bo Orofar ani Tantum Verde nie pomagało na Łukasza bolącego migdałka.
Apteka całodobowa jest na Wallenroda, niedaleko nas.
Kiedyś pojechaliśmy z Łukaszem do niej wieczorem aby wykupić receptę, bo jednak okazało się, że bez antybiotyku nie wyzdrowieję. Apteka zajmuje duże pomieszczenie i droga od drzwi do lady to ładnych kilkanaście metrów. Powiedziałabym, że ze 30 metrów najbidniej.
Wieczorem zamykają drzwi apteki i otwierają okienko w drzwiczkach, a sprzedawca musi biegać od drzwi, przez całą tą przestrzeń aż do półek, potem wraca z lekami, musi jeszcze zainkasować pieniądze, wydać resztę. Apteka wyspecjalizowała się tak sprytnie, że przy drzwiach jest mini-domofon, pani aptekarka - jak już znajdzie leki - mówi przez niego cenę i pyta z ilu wydać. Potem wraca z lekami i resztą za jednym zamachem. Czasem o coś dopytuje przez ten głośniczek, w każdym razie pozwala on jej uniknąć zbędnych kilometrów.
Popatrzyliśmy z Łukaszem, jak aptekarka biega w tą i z powrotem i zaświtała mi myśl, że czasami ludzie przychodzą do apteki całodobowej po jakieś błahostki. Bo im się zamarzy kupić witaminy o pierwszej w nocy, albo jakiś kosmetyk. Niby co to kogo obchodzi, apteka całodobowa, więc można kupić w niej cały asortyment w dowolnym momencie. Ale jednak ktoś w tej aptece musi pracować, biegać po nocy, przynosić mniej lub ważne leki. A przecież - nawet pracując na zmianie nocnej, człowiek ma potrzebę wyciszenia się i zaśnięcia. Wiem, bo sama przepracowałam kilka nocek, od czasu do czasu mi się zdarzało i nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie.
Zrobiło się nam szkoda tej aptekarki. Zwłaszcza gdy pomyślałam, że na pewno mnóstwo ludzi przychodzi w nocy po prezerwatywy. Niedaleko jest miasteczko akademickie, w blokach obok mieszka mnóstwo młodych ludzi. Na pewno przychodzą tylko po prezerwatywy i zawracają w nocy głowę. Wymyśliliśmy wtedy, że powinni powiesić na okienku w aptece kartkę z tekstem:
"W nocy sprzedajemy tylko leki pilnie potrzebne w nagłych wypadkach. Prezerwatywy nie są pilną potrzebą w nagłym wypadku."
I aptekarz miałby spokojną noc.
Dzisiaj pod drzwiami apteki zjawił się ojciec z synkiem. Takim maluchem, może 6-cio letnim. Taki w ciekawskim wieku, kiedy dzieci zadają mnóstwo pytań i drążą każdy temat. Nawet tematy niewygodne.
Mały rozejrzał się po przedsionku apteki i zobaczył automacik - mały automat z prezerwatywami wiszący na ścianie. Przyjrzał się mu dobrze, po czym zapytał ojca:
- Tato, co to jest?
Spojrzałam na obiekt jego zainteresowania i pomyślałam, że apteka widocznie doszła do takich samych wniosków, jak ja kilka miesięcy temu i powiesili dobie prezerwatywomat, aby żądni wrażeń mężczyźni nie ganiali ekspedientek dla tak prozaicznych akcesoriów. Zanim mały o to nie zapytał, nawet nie zauważyłam, że automat tam w ogóle wisi.
No ale właśnie: co to jest tato? Jak ty tato z tego wybrniesz?
Przeniosłam wzrok na ojca, zaciekawiona, jak też odciągnie uwagę chłopca od tego - jakże dorosłego - urządzenia i co w ogóle powie małemu, dla zaspokojenia jego ciekawości!
Ojciec zawahał się chwilę, po czym odparł, że jest to automat, do którego wrzuca się pieniążki i wylatuje z niego coś. Dla dorosłych. Ale działa zupełnie tak, jak automaty z cukierkami dla dzieci.
- A co jest w tym? - drążył temat dzieciak
Ojciec dyplomatycznie, nie zrażony tym, że dzieciak nie odpuszcza, a ja słucham z uwagą - odrzekł, że jest to coś dla dorosłych i nadal podkreślał, że dla dzieci są takie same automaty z cukierkami. A mały zażyczył sobie, aby tata mu kupił takie coś z automatu.
Upss... Mamy problem! :)
Tata ze stoickim spokojem powiedział małemu, że nie kupi mu nic z tego automatu.
- A dlaczego nie? - dopytywał mały powoli uderzając w płaczliwy ton.
- Ponieważ nie używamy takich automatów.
- Proszę cię, kup mi! - miauknął mały, ale ojciec twardo podtrzymywał swoje stanowisko tłumacząc małemu, że nie używają tych automatów. Pomyślałam, że prościej byłoby powiedzieć małemu, że automat się zepsuł, na pewno by już nie chciał z niego kupować, ale jakoś ojciec na to nie wpadł. Może nie chciał dzieciaka okłamać...? Chwalebne.
- A dlaczego? - nie odpuszczał mały
- Ponieważ są lepsze sposoby wydawania pieniędzy niż wrzucanie ich do tego automatu, Adasiu. - odpowiedział pouczająco ojciec.
- A jakie? - lawina pytać ze strony małego nie kończyła się.
- Na przykład pójście na koncert. - usłyszałam odpowiedź, ale w tym momencie mały głośniczek koło drzwi powiedział do mnie:
- 16.50 z ilu wydać? - i to oderwało mnie niestety od tej fascynującej rozmowy dydaktycznej. Z żalem grzebnęłam w portmonetce i powiedziałam, że mam tylko 20 zł, bez żadnych drobnych. Pani przyturlała się ze Strepsilsem, zapłaciłam i wyszłam, ciesząc się w duchu z ciekawego widowiska.
Jak by nie patrzeć dzisiaj jest w Lublinie Noc Kultury!
Miałam więc niezgorsze przedstawienie z tej okazji. :)
Strepsils Intensiv Łukaszowi pomógł. Nocna wizyta w aptece okazała się nie tylko ciekawa, ale też owocna.

Angina atakuje

Pięknie się nasz łikend rozwinął!
Wczoraj wieczorem zaczął Łukasza boleć migdałek. Nie bardzo go bolał, ale ból się nasilał. Kupiliśmy mu tabletki na ból gardła do ssania, popsikał migdałka Tantum Verde Forte i poszedł spać.
Dzisiaj pojechał do pracy samochodem. Zamierzał jechać rowerem, ale rano stwierdził, że gardło go boli nadal, więc weźmie auto. Zanotowałam to między jednym obrotem na łóżku, a drugim, bo spałam zgoła nieprzytomnie.
Po pracy Łukasz zadzwonił, że gardło go już boli nie na żarty i ma temperaturę. Przyjechał do domu, zmierzył, no 37.7, nie za wysoka, ale temperatura, jak nic. Zgooglował sobie swoje objawy i postawił autodiagnozę: angina.
Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na ostry dyżur do przychodni.
Lekarka najpierw dowiedziała się od koleżanek, jak przyjmuje się pacjenta z podkarpackiej kasy chorych, bo Łukasz do tej pory nie zmienił przychodni z mieleckiej na lubelską. Sprawdziła numer Łukasz kasy chorych i w końcu - już wyedukowana, zbadała Łukasza.
Wyszedł z gabinetu z receptą na antybiotyk i fachową diagnozą, że angina się dopiero zaczyna, nie jest jeszcze zbyt zaawansowana.
Następny przystanek - apteka.
Zaopatrzeni w leki wróciliśmy do domu, Łukasz zjadł z wielką niechęcią dwie kanapeczki, wziął lekarstwa i śpi. Całe popołudnie.
Mam nadzieję, że szybko mu to przejdzie, bo angina nie jest najprzyjemniejszą chorobą...
Podobno jest zaraźliwa. Piję więc profilaktycznie herbatę z miodem i cytryną i herbatkę z lipki - to akurat moja ulubiona ziołowa herbata.
Choroba Łukasza popsuła nam plany na jutro. Mieliśmy zrobić sobie sentymentalny obiad z kapustą zasmażaną. W Zakopanem Łukasz i Justyna wzdychali do kapusty zasmażanej i obiecaliśmy sobie taki obiad też po powrocie.
Przepis na kapustę znalazłam w internecie, wczoraj się zmówiliśmy, że w niedzielę się spotkamy, a w menu miały się znaleźć schabowy z młodymi ziemniaczkami i kapusta zasmażana, wino, ciasto i szejk bananowy.
Justyna już upiekła ciasto, miała już przygotowane wino.
A tu klops!
Strasznie szkoda, ale co tam, spotkamy się kiedy indziej.
Ja przez Łukasza chorobę musiałam sama wynieść frakcję suchą do śmieci i zrobić zakupy. Zakupy, jak to zazwyczaj, wyszły mi nadzwyczaj ciężkie i dwie siaty, które przytargałam do domu o mało mi rąk nie urwały.
Kapustę kupiłam, owszem. Schabowe też. Zrobię ten obiad na nas dwoje, przynajmniej poćwiczę i nabiorę wprawy. I sprawdzimy czy kapusta będzie zjadliwa, bo nigdy wcześniej nie robiłam.
Co przedziwne - są na rynku młode ziemniaki, chociaż sezon na nie jeszcze daleko przed nami. Ziemniaczki sprowadzane są z Grecji... Odkąd się dowiedziałam - dziwi mnie to nieodmiennie kiedy na nie patrzę. Greckie ziemniaczki. No ale cóż, są całkiem smaczne. :)

Łikend zacząć czas

No i mamy łikend, upragniony i wyczekany!
To trochę niesprawiedliwe, że czeka się na ten łikend całe pięć długich i pracowitych dni, a potem wolne trwa raptem dwa dni, które w dodatku upływają w mgnieniu oka.
W piątek pod wieczór odwiedziliśmy kuzyna Łukasza. Mieszkają - kuzyn i żona kuzyna - niedaleko nas, tuż obok naszej pracy praktycznie, ale rzadko się widujemy. Chyba są zbyt zajęci swoim życiem.
Kilka razy już Łukasz dzwonił do kuzyna, aby się umówić na jakieś spotkanie, ale nigdy im nie pasowało. W końcu wczoraj się udało spotkać.
Żona kuzyna jest w ciąży i za 2,5 miesiąca ma termin.

Kiedy wyszliśmy od kuzyna, wybraliśmy się z ciekawości do Plazy, aby zobaczyć, co się tam dzieje.
Plaza wczoraj świętowała drugie urodziny. Oczywiście drugie urodziny Plazy. To teraz takie popularne, aby świętować rocznicę otwarcia.
W Plazie sklepy były otwarte do północy i w większości były jakieś przeceny. Średniawe przeceny, ale były.
Obeszliśmy parter i pierwsze piętro i na drugie już nie dotarliśmy, bo było stanowczo za wiele ludzi, w sklepach nie było nic bardzo ciekawego, zwyczajny standard, a poza tym, my nie mieliśmy specjalnych potrzeb zakupowania. A włóczenie się bez celu po sklepach nie jest w naszym stylu ani guście. W dodatku we wczorajszym tłoku, trzeba było się mocno przeciskać, aby zerknąć na półki w butikach. Tragedia. Kupowanie w takich warunkach jest wysoce niekomfortowe.
Warto jednak było się wybrać, z ciekawości, aby zobaczyć te setki samochodów, poparkowanych, gdzie tylko się dało. Tysiące ludzi w butikach, w holu, na schodach, wędrujące od sklepu do sklepu w poszukiwaniu substytutu szczęścia.
Nie rozumiem tej manii zakupowej u ludzi. Co to jest za fenomen?
Ile par spodni można potrzebować? Ile koszul, bluzek, spódnic, sukienek i butów? Co oni z tym robią? Czy mieście się to w ich szafach potem? Na hasło "Wyprzedaż", "Promocja", "Obniżka cen" - wszystko znika z półek sklepowych w tempie błyskawicznym. Ludzie przejawiają niezaspokojony głód i potrzebę kupowania coraz to nowych ubrań, nowych rzeczy.
Może powinni się zastanowić na tym, czego tak naprawdę potrzebują. Na pewno nie nowej pary majtek, czy nowego swetra, który właśnie kupili.
W ogóle to nie rozumiem tej potrzeby spędzania czasu w centrum handlowym. Wczorajsza noc zakupów była owszem, kusząca i było to coś nieczęsto spotykane, faktycznie: powód, aby się znaleźć w Plazie. Rozumiem.
Ale w Plazie jest wiele ludzi zawsze. A szczególnie w niedziele. Czasami wybieramy się z Łukaszem do kina do Plazy w niedzielne popołudnie. Rzadko, ale czasem na tak spasuje. Zawsze wtedy jest problem z zaparkowaniem na ich mini-parkingu podziemnym, na którym nie mieszczą się auta wszystkich uczęszczających do tej mekki. Potem trzeba dotrzeć na trzecie piętro lawirując w tłoku i odstać swoje w kolejkach do kas, a w niedziele kolejki potrafią być gigantyczne.
Ludzie mają teraz taki koncept na niedzielną rozrywkę. Zamiast pojechać na wycieczkę, za miasto, pójść do jakiegoś kulturalnego miejsca, coś zwiedzić, coś zobaczyć - oni wolą snuć się bez celu po centrum handlowym.
Kolega z pracy, który nota bene pracuje w Warszawie - ma taki rytuał z rodziną, że co niedziela jadą do Plazy właśnie. Połażą, pooglądają, kupią coś, albo i nie. Ale rytuał mają.
Hmm... Ojcowie kiedyś zabierali swoje rodziny w plener. Teraz zabiera się w cztery ściany.
Zapewne jest to jakiś stopień ewolucji społecznej, ciekawe tylko, że wygląda to bardziej na regres.
Kosmetyczka raz opowiadała mi, że jedna z jej klientek codziennie chodzi do Plazy. Codziennie! Przez półtora roku od otwarcia, do dnia, kiedy o tym mówiła kosmetyczce - laska nie była w Plazie zaledwie kilka dni. Bo coś jej tam wypadło. A tak - codziennie tam zachodzi. Po pracy ma taki pomysł na wyluzowanie się. Spacer po centrum handlowym. A mieszka gdzieś niedaleko Plazy, więc nawet w dni wolne tam zagląda... No proszę cię! Mogłaby sobie zmienić ten pomysł na wypoczywanie w jakiś bardziej konstruktywny sposób - np. na siłowni.
No ale po co, skoro Plaza dostarcza jej - najwidoczniej - tak uzależniających bodźców.
Na szczęście ani Łukasz, ani ja nie mamy tej potrzeby karmienia się wrażeniami z centrów handlowych. Zakupy robimy szybko i konkretnie i poświęcamy swój wolny czas na... hmm... najwyraźniej nie modne już zajęcia!
Czytanie, spotkania ze znajomymi, przyjemne wieczory spędzane razem, pielęgnowanie kwiatków, gotowanie, korespondencję... Kto jeszcze o tym dzisiaj pamięta? Jakieś nieliczne sztuki chyba. Pozostali pogubili swoje rozumki w owczym pędzie do nowej mekki społeczeństwa i zatracili się w zakupach!

czwartek, 4 czerwca 2009

Teoria wielkiego wybuchu

Zaginął samolot. Od poniedziałku jest o tym głośno w mediach na całym świecie.
Samolocik zabrał na pokład prawie 230 osób: pasażerów i załogę i wyleciał z Rio de Janeiro - jak się okazało donikąd. Planowo miał dotrzeć do Paryża, ale mu się to nie udało.
Po drodze nagle zniknął z radarów, urwała się z nim łączność i ślad po nim przepadł! Piloci nie zdążyli nawet nadać jakiegoś „Mayday!” czy „SOS” – po prostu zniknęli z powietrza i powierzchni ziemi i lądów i nic o nich nie wiadomo do dzisiaj. Leciał nad Atlantykiem i dosłownie przepadł, jak kamień w wodę!
Spekulacje trwają. Ludzie domyślają się przeróżnych przyczyn, co mogło być powodem spadnięcia samolotu. Bo spadł niechybnie, ale co przedziwne – nie ma jego szczątków nigdzie, więc ciekawostka jest jaka była sama przyczyna spadnięcia!
Może spadł, jak kamień w wodę i zatonął w głębinach, a może wybuchł i tylko jego szczątki dryfują gdzieś na oceanie. Nie wiadomo.
Podobno jakieś szczątki się ostatnio gdzieś znalazły. Podobno, bo jeszcze nie potwierdzone czy to faktycznie resztki lotu AF447.
Podobno w samolot mógł walnąć piorun. Podobno samolot mógł tego nie przetrzymać i wybuchnął.
Wszystko „podobno”, bo nikt tak naprawdę nic nie wie.
Puczos utrzymuje, że są osoby władne na świecie, które to wiedzą. Cytuję: „Kto ma wiedzieć, ten wie. Ale nie podadzą tego do wiadomości publicznej. Dlatego zwykli ludzie nie wiedzą nic.”.
Dzisiaj na obiedzie w kuchni wysnułyśmy z dziewczynami nieoczekiwanie dwie nowe teorie.
Najpierw przy okazji rozmowy o implantach silikonowych piersi (tak, tak, nie tylko faceci o tym rozmawiają!:) ) - pojawił się pomysł, że może jakaś laska w samolocie miała potężne implanty i podczas lotu jej wybuchły. Wiadomo, że jak są źle zrobione, to mogą wybuchnąć na odpowiedniej wysokości. Może więc wybuchły potężnie, rozerwało samolot, a że stało się to w mgnieniu oka, nikt się nie spodziewał, to i nie zdążyli zawołać pomocy.
Ewa jednak zaprotestowała i powiedziała, cytuję: „Alianci go porwali!”.
Hmm… alianci to może niekoniecznie, już się skończyła wojna, to nie te czasy! Ale alieni, o których z resztą jej chodziło, to i może. :) Dla Ewy jakoś alieni utożsamili się z aliantami.
Ona w ogóle ma zwidy. Rzekomego Łukasz widziała już dwa razy, chociaż wcale go nie było w pobliżu miejsc, gdzie go wypatrzyła. Ostatnio przyznała, że zobaczyła w kuchni w pracy jedną dziewczynę i myślała, że to ja. Tyle, że poza chudością i ciemnymi włosami – nic nie mamy z ta laską podobnego. Dodatkowo ta dziewczyna ubiera się jak klaun! Ewa na ubranie nie popatrzyła – chuda brunetka, to muszę być ja! Szkoda, że nie zaczęła do tej dziewczyny mówić. Mogło być jeszcze śmiesznej. :)

Teatr odpisał!

No proszę, a jednak ktoś w lubelskim teatrze Osterwy czyta maile od widzów!
Przeczytali mój i nawet pokusili się, aby odpisać…
Wejściówek nie ma i nie będzie, ale przynajmniej nie zostawili tego bez odzewu. To ładnie z ich strony.
Nasza korespondencja wyglądała tak – literówek nie poprawiam:

Ja do teatru:

Słowo na temat wejściówek...

Witam,
zwrócę Państwa uwagę na kiepską organizację wydawania wejściówek na sobotnie "Randez-vouz z Melpomeną".
Pierwotnie w prasie były informacje, że wejściówki można zarezerwować telefonicznie, ale telefonicznie okazało się tylko, że z tej formy Teatr zrezygnował i wejściówki będzie można odebrać osobiście, w kasie, w godzinach pracy kasy.
Czyli od 12-tej.
O tej porze, kiedy otwierana jest kasa, większość ludzi pracuje, a nie każdy może pozwolić sobie na luksus wyjścia w środku pracy i udania się po wejściówkę. Zwłaszcza, jeśli pracuje się na obrzeżach Lublina i do centrum jest daleko.
Dzisiaj po pracy pojechałam więc do teatru z nadzieją dostania wejściówki, ale po dotarciu na miejsce okazało się, że o żadnych wejściówkach nie już ma mowy, ponieważ rozeszły się zaraz po otwarciu kasy. W południe.
Nie miałam więc najmniejszej szansy na dostanie wejściówki.
Odeszłam więc spod drzwi Teatru gorzko rozczarowana, liczyłam bowiem na szansę podejrzenia pracy Teatru od kuchni. Jestem regularnym widzem Państwa spektakli i uważam, że Wasz Teatr reprezentuje wysoki poziom, a przedstawienia mają swoisty charakter i oryginalność.
Niestety mocno zawiodła mnie organizacja tego wyjątkowego wieczoru Nocy Kultury.
Telefonicznie każdy miałby szansę na zarezerwowanie miejsca, ale osobiście już nie.

Życzę udanego randez-vouz!
--
Z pozdrowieniami :)
Justyna



Teatr do mnie:

z Teatru

Witam,
Dziękuję za Pani uwagi.
Faktycznie doszło do nieporozumienia, gdyż media poinformowały o
możliwości rezerwacji wejściówek oraz taka infromacja została podana
na stronie nocy kultury.
Na naszej stronie internetowej podawaliśmy właściwe informacje.
Taką , a nie inna formę rozdawania wybraliśmy, gdyż w taki sposób
postępowaliśy zazwyczaj, gdy były jakiś bezpłatne wydarzenia w teatrze.
Nie spodziewaliśmy się tak ogromnego zainteresowania zwiedzaniem
teatru i nie sądziliśmy, że pozostawimy tylu zawiedzionych widzów.
Pocieszeniem jest to, że jest mnóstwo innych imprez w tym czasie i mam
nadzieję, że znajdzie Pani coś interesującego dla siebie.
Zapewniam, że weźmiemy pod uwagę Pani sugestie przy organizacji
kolejnej nocy kultury.

--
Pozdrawiam,
Ewa S.
Kierownik Biura Organizacji i Reklamy