niedziela, 21 czerwca 2009

Spływaj, nie wiosłuj

Spływ się odbył.
Pomimo niesprzyjającej pogody, niskiej temperatury i padającego deszczu - spływ się odbył i spływ się udał.
Wyruszyliśmy w sobotę rano - niezrażeni kiepską pogodą i nastawieni na dobrą zabawę mimo wszystko. Jechaliśmy na 2 samochody, w siedem osób, z czego 6 osób zebrało się dziarsko rano i było w umówionym miejscu na czas, a siódma osoba zaspała po piątkowej imprezie i dopiero brała prysznic w chwili, kiedy my już wyruszyliśmy z domu. Cała grupa więc czekała na marudę ponad pół godziny w samochodzie na Placu Zamkowym, po czym kiedy spóźnialski łaskawie przybył, jego zdawkowe "przepraszam" napotkało wyjątkowo chłodne przyjęcie.
Z dużym poślizgiem wyjechaliśmy z Lublina w trasę do Sławatycz. Musieliśmy jechać szybko, aby nie spóźnić się na spływ i aby przez nas cały plan dnia 50-cio osobowej grupy nie zawalił się, lub abyśmy nie zostali sami na lądzie, kiedy inni odpłyną w najlepsze w siną dal.
Zdążyliśmy jednak na czas, tylko odrobinkę spóźnieni - taki kwadrans akademicki. Kierowców mieliśmy świetnych, z nawigatorami za to było różnie, bo jeden samochód zabłądził w drodze.
Podział na samochody był taki trochę toaletowy - jeden damski, drugi męski. Wsadziłyśmy chłopaków w jedno auto, marudera z nimi, natomiast kobiety wsiadły w drugie auto i tak sobie jechaliśmy. Chłopaki oczywiście nam uciekli swoim wypasionym samochodem, ale dogoniłyśmy ich, kiedy tankowali we Włodawie na stacji benzynowej. Minęłyśmy męski samochód i pojechałyśmy dalej, nie czekając na nich, ale po kilku kilometrach Łukasz zadzwonił z pytaniem, jak pojechałyśmy na drugim rondzie.
Hmm.. my nie jechałyśmy przez żadne drugie rondo. Padło więc pytanie, jak jechałyśmy? Według mapy i znaków drogowych - na Terespol. Chłopaki skręcili nie tam, gdzie trzeba, więc trochę pobłądzili, szybko jednak zawrócili w odpowiednim kierunku.
Zostawiliśmy sobie rzeczy na kwaterze i podjechaliśmy - zupełnie bez sensu - 3km dalej do schroniska w Lisznej, na zbiórkę. Ponieważ było już po zbiórce wróciliśmy piechotą do Sławatycz, na miejsce skąd kajaki wypływają. Auta zostały w Lisznej, abyśmy mogli wrócić nimi po spływie na kwaterę, gdzie planowaliśmy się wykąpać i przebrać.
Nad rzeką zastaliśmy już organizację w dosyć zaawansowanym stanie; grupa w większości już była, kajaki wybrane, kapoki ubrane. Wybraliśmy więc sobie kajak i my, dostaliśmy kapoki, zapakowaliśmy plecaki w torby foliowe i posłuchaliśmy odprawy. Zostaliśmy pogryzieni przez komary i nastraszeni przez organizatora, który nas trochę zniechęcił opowieścią o tym, co może pójść nie tak, jak można się wywrócić kajakiem do góry, wylądować pod kajakiem w wodzie, co robić, a czego nie robić i jak spływ będzie zorganizowany.
Kajak znosiło się do rzeki samemu. Parami. Każda para łapała za uchwyty z tyłu i z przodu kajaka i dawaj na wodę. Hmm... Ja kajaka nie dałam rady podnieść, więc nasz zniósł Łukasz z pomocą Adama.
Od razu przy wsiadaniu do kajaka Łukasz się poślizgnął i usiadł na tyłku w błocie - podobnie zrobiło kilka innych osób, ale pogoda była kiepskawa, deszcz kropił, było chłodno i mokro, więc na samym brzegu Buga było ślisko. Akurat w tym miejscu, skąd kajaki ruszają jest dosyć trudne zejście, nie ma plaży, piasku i płaskiego brzegu.
Pływanie kajakiem okazało się w miarę łatwe.


Grupa ruszyła niby powoli, ale od razu stało się jasne, że to będzie bardzo szybki spływ, bo co niektórzy jak już raz chwycili za wiosła, to nie mogli przestać nimi machać. Widocznie jesteśmy bardzo konkretnymi ludźmi, którzy jak mają coś do zrobienia, to robią, a nie obijają się. Mieliśmy płynąć, to płynęliśmy. Było zimno, więc wiosłowanie nas rozgrzewało. A kiedy znajomi płyną szybko, to przecież nie będzie nikt snuł się w ogonie na końcu - trzeba było ich gonić!
W efekcie cały spływ odbył się w godzinę krócej, niż powinien.
Zdaje się, że odezwał się w nas duch rywalizacji i ze spływu zrobiły się nieformalne wyścigi.
Organizatorzy co chwila zatrzymywali czołówkę i kazali nam zwalniać i czekać na pozostałe kajaki, bo wolniejsi zostawali mocno w tyle.
Najlepsze jednak było to, że po stronie Białoruskiej wypatrywał nas patrol straży granicznej. Bug jest rzeką graniczną i połowa należy do Polski, a druga połowa do Białorusi. Na odprawie był strażnik z Białorusi, który zapowiedział, że należy trzymać się lewej - czyli Polskiej strony rzeki, nie wychodzić na ichni brzeg, nie fotografować słupów granicznych i generalnie to nie przekraczać granicy kraju, która w zasadzie nie wiadomo gdzie się znajduje, bo na rzece żadnych sznurków, linii czy boi nie ma, ale połowa jest do naszej dyspozycji, a druga nie.
Z tym trzymaniem się lewej strony to było różnie. Jakoś nauczeni zasadami ruchu drogowego podpływaliśmy co chwila bardziej na prawo, na szczęście nikt do nas nie strzelał, jak to zapowiadał dowcipniś Marek. :)
Straż graniczna z Białorusi jednak nas pilnowała. Wiedzieli mniej więcej z jaką prędkością odbywają się spływy i gdzie i w jakim czasie powinni się nas spodziewać. Podjechali więc na pierwsze miejsce patrolowe - czekali i czekali na nas, ale nas nie było. Domyślili się, że płyniemy szybciej niż standardowo poruszają się spływy. Podjechali więc dalej, spodziewając się, że w następnym miejscu nas zastaną. Postali chwilę, poczekali,wypatrując nas usilnie, a tu kajaków, jak nie było, tak nie ma! Chwycili więc za telefony i zadzwonili do organizatorów z pytaniem, gdzie ten spływ się zapodział, że nie ma nas ani dalej, ani bliżej? Ku ich zdziwieniu my już byliśmy daleko za połową trasy, pędziliśmy jak wichura i nigdy by się nas nie doszukali, oczekując nas według standardów. Pojechali więc strażnicy jeszcze dalej, w miejsce patrolowe już pod koniec trasy i tam nas zastali, nadpłynęliśmy zgodnie z informacjami od organizatorów. Strażnicy więc - w swoich ubrankach-khaki-które-wtapiały-się-w-krzaki, zaczaili się na brzegu, popatrzyli na nas przez lornetki, ocenili szkodliwości naszego pływania wzdłuż i w poprzek Bugu, po czym zwinęli się i zniknęli. Wypatrzyła jednego strażnika Kama, która chyba obijała się na przedzie swojego kajaka i podczas gdy Marek wiosłował w tempie śmigłowca, ona rozglądała się po okolicy. Dzięki niej wiemy, że Wielki Brat czuwa.
Przygody po drodze były ciekawe, było nam wesoło, mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, więc deszcz nie psuł nam zabawy. Niektórzy pływali całkiem profesjonalnie, umieli się sterować, kajak pruł prosto przed siebie, prąd nie znosił, kierunek łapali dosyć łatwo. A inni - machali wiosłami bez koordynacji, pływali zygzakiem, zajeżdżali drogę innym i obijali się po brzegach.
My początkowo należeliśmy do tej drugiej kategorii kajakarzy - potem jednak awansowaliśmy do pierwszej, po tym, jak już udało się nam technicznie udoskonalić nasze umiejętności. Bug nie jest bardzo wartką rzeką, jest szeroki, więc płynie się po nim dobrze, chociaż w wielu miejscach prąd znosi na prawo i na lewo i manewrowanie kajakiem jest bardzo trudne.
Największym wyzwaniem była sama końcówka spływu - trzeba było wpłynąć cieniutką rzeczką pod prąd, przepłynąć pod dwoma mostkami, z czego pod jednym na leżąco i ledwie się mieszcząc.
Do Lisznej zabrał nas autokar.
Po powrocie nasi gospodarze zaskoczyli nas bardzo miłym przyjęciem, zaserwowali nam gorącą herbatę, nalewkę cytrynową i ciasto domowego wypieku. Zdecydowanie nam się to przydało, zwłaszcza ta cytrynówka na rozgrzewkę.
My - potulne baranki - nie mieliśmy żadnej piersiówki na trasie, a przydało by się coś mocniejszego, bo na postojach marzliśmy potwornie! Mokre ubranie, padający deszcz, woda spływająca po wiosłach do kajaka i do naszych rękawów, mokre klapki i brodzenie w wodzie - przy tej temperaturze było dosyć ekstremalne doznanie.
Pomimo siąpiącego deszczu i chłodu zabawa na spływie była świetna. Co niektórzy chlapali wodą, inni w zamian przyłożyli im wiosłem, ścigaliśmy się i dawaliśmy znosić rzece, przepchnęliśmy niechcący kajak znajomych na Białoruską stronę, bo akurat wyrosła nam na środku rzeki wyspa, przestraszyliśmy się, że się potopili, bo zanim się wydostali zza wyspy my już zdążyliśmy wymyślić milion czarnych scenariuszy i zedrzeć sobie gardła wołając ich - czego wcale nie słyszeli. Podobnie z resztą, jak do nas nie docierały ich wołania.
Teraz już wiemy co to jest spływ kajakowy, jak to się odbywa i jak się przygotować. Przede wszystkim - czego się spodziewać. Na pewno nauczyliśmy się sporo o kajakowaniu, spływach i organizacji. Chyba wszyscy byli mniej lub bardziej zadowoleni. Na pewno większość z nas chętnie pojedzie drugi raz. Tym razem już perfekcyjnie przygotowana.
Mamy mocne postanowienie, że na drugi raz - jeśli będziemy płynąć - wykorzystamy swoje doświadczenie do jeszcze lepszej zabawy.
O spływie mam jeszcze sporo do opowiedzenia, ale dzisiaj już nie dam rady, bo bolą mnie moje zakwasy, więc:
c.d.n. :)

Brak komentarzy: