niedziela, 28 czerwca 2009

Pająk zielony!

Nie jest tajemnicą, że potwornie boję się pająków. Chociaż może nie tyle boję się ich, ile brzydzę się niezmiernie. Okropnie. Niestety nie przechodzi mi to z wiekiem i jest raczej nieuleczalne.
No, ale: kto to widział, aby komuś nogi wyrastały prosto z głowy? Bleee... To takie nienaturalne.
Nie potrafię oduczyć się bać pająków, ani nauczyć się ich nie bać. Jestem więc w impasie, trwającym całe moje dotychczasowe życie i pomimo ambicji wielu osób, aby mnie mojej fobii wyleczyć – skutków nikt nie osiągnął żadnych.
Kiedy widzę takiego głowo-nogiego potwora, to aż mnie dreszcze przechodzą. Dreszcze obrzydzenia oczywiście.
U rodziców w domu pająki zabijała mi Kamisio, a potrafiły być takie wielkie byki, że zabicie ich było nie lada wyczynem! Właziły z dworu do mieszkania, hodowały się i pasły całe tygodnie, aby na koniec wleźć do domu i to zawsze, z uporem maniaka lazły najwyżej, jak się dało, czyli na moje poddasze.
Raz – podczas akcji z pająkiem w roli głównej - wystraszyłam niechcący małą Amelkę.
Miałam w pokoju krzesło, na którym wieszałam ubrania. Składowałam je czasami po 2 - 3 dni, kiedy akurat nie miałam czasu albo ochoty, aby schować je do szafy lub kiedy planowałam założyć je za kilka dni. Najczęściej wisiały na oparciu krzesła spodnie.
Raz zostawiłam na krześle moje ciemno-zielone dzwony. Mam takie bardzo szerokie, z Mexx'a. Kiedy na nie patrzę, od razu słyszę w głowie "Małgośka, mówią mi..." i staje mi przed oczami Maryla Rodowicz, śpiewająca ten przebój na jakimś koncercie, ubrana w takie właśnie niesamowicie szerokie dzwony.
Moje Mexx'y, razem z kilkoma innymi ciuchami, przeleżały na krześle raptem jeden dzień. No - licząc noce, to półtora dnia. Po czym rano naszła mnie ochota, znów je ubrać. Wzięłam je do ręki i zobaczyłam, na nich mały kokon. Takie zawiniątko z cieniutkich nici, jakby przyklejony kłębek waty.
Ja z moją fobią anty-pająkową od razu wysnułam zastraszające przypuszczenie, że to jest kokon pająka, który zniósł sobie na moich spodniach jajka, albo może uwięził w kokonie swoją ofiarę. Pająka jednak nie było w pobliżu, szybko przepatrzyłam inne ubrania, ale zrobiłam to bardzo pobieżnie i mało wnikliwie, bo obawiałam się tego znaleźć tego domniemanego pająka. Jakby się zlazł, to dopiero miałabym problem! Sama, o jakiejś nieludzkiej godzinie 7.30 rano! Co ja bym z nim zrobiła? Czym bym go zabiła?
Pająka nie znalazłam, ale rzuciłam spodnie na kupkę ubrań na krześle, zostawiając je w spokoju i wyciągnęłam z szafy zupełnie inne ciuchy do założenia. Poszłam do pracy ubrana w coś, na czym nie było żadnych śladów bytu pająków.
Po powrocie z pracy jednak trzeba było coś z tymi ubraniami z krzesła i tym przypuszczalnym pająkiem zrobić.
Akurat była ze mną w pokoju Amelka, kiedy naszła mnie odwaga na załatwienie tej kwestii. Zawsze to jakieś wsparcie, duchowe przynajmniej, mała osóbka – bo mała, ale osóbka.
Dziecko miało wtedy niecałe 4 lata, jak sądzę. Siedziała sobie mała Amelka na wersalce naprzeciwko mnie, a ja zapowiedziałam, że będę przerzucała ubrania z krzesła na dywan i szukała pająka. Amelka pająków się nie bała. Przynajmniej wtedy się nie bała, nie wiem czy po tym zajściu nie boi się ich dalej, trochę w to wątpię.
Dywan, pech chciał, miałam wzorzysty. Brązowy, w takie typowo dywanowe wzorki z czarnymi obwódkami i różnymi odcieniami brązu. Dostałam go od Babci i tak sobie u mnie leżał, zawsze i nieodmiennie utrudniając polowania na pająki, bo wypatrzenie na nim czegokolwiek wymagało sokolego wzroku i nie lada bystrości. Nawet uciekający pająk był wyjątkowo trudny do zauważenia na tym dywanie.
Brałam więc w dwa palce po jednym ubraniu z krzesła, obracałam każdy ciuch dookoła, delikatnie i uważnie, sprawdzając czy nie zaczaił się na nim pająk po czym rzucałam koło krzesła. Amelka siedziała sobie spokojnie, obserwując mnie z ciekawością i czekając na rozwój wypadków. Pająka nie było. Przerzuciłam też te nieszczęsne spodnie z kokonem, ale pająk się nie pojawił, przemknęło mi przez myśl, że zwiał wcześniej, albo kokon zmajstrowało inne – mniej straszne stworzenie. I nagle, kiedy brałam do ręki kolejną rzecz, Amelka wykrzyknęła, że pająk jest i w dodatku ucieka.
Spojrzałam na wzorzysty dywan: no był pająk, rzeczywiście! Zwiewał, jak tylko mógł najszybciej - a na 8-miu nogach można bardzo szybko biec - prosto pod wersalkę!
No nie! Do tego nie mogłam dopuścić. Wrzasnęłam, jak oparzona, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć nad tym, jak moje zachowanie wpłynie na psychikę małego dziecka. Rzuciłam się w stronę pająka wydając z siebie różne okrzyki: przerażenia/ obrzydzenia / dla dodania sobie otuchy.
Zadeptałam go, wydając przy tym z siebie również odpowiedni wrzask, ale ta czynność zawsze budzi we mnie takie obrzydzenie, że nie mogę się opanować.
Kiedy już zabiłam drania, spojrzałam na Amelkę - a ona siedziała taka cokolwiek zdezorientowana, a w jej małej główce trwało przetwarzanie danych. Nie bardzo rozumiała, dlaczego ja tak zareagowałam, ale zobaczyłam po wyrazie jej twarzy, że zaczyna rozumieć, że pająków należy się bać.
Natychmiast pożałowałam swojego braku opanowania i tej wrzaskliwej reakcji i postarałam się obrócić wszystko w dobrą zabawę. Nie do końca mi się to udało, bo Amelce zapaliła się w głowie czerwona lampka i nie chciała wcale zgasnąć.
W każdym razie pamięta to zdarzenie do tej pory, ale najważniejszym wnioskiem z tej lekcji życia, jaki wyciągnęła jest, że tego pająka znalazłyśmy i zabiłyśmy tylko dzięki niej.
Największym jednak koszmarem, jaki może się zdarzyć, jest pająk spadający na głowę.
Raz na mnie spadł taki na schodach do piwnicy. Na tej szczególnej mini-klateczce schodowej w domu rodziców, pod sufitem zawsze mieszka ich kilka. Pół biedy, jeśli są to długonogie kosarze, jakoś jestem na nie odporniejsza. Może to zasługa mojej kuzynki, która próbowała nauczyć mnie miłości do pająków, kiedy miałam tak z 6 lat. Kosarza zniosę i zabiję w miarę bezboleśnie. Za to normalne pająki, z grubym odwłokiem są zbyt straszne i jeśli taki siedzi mi nad głową - nie zejdę do piwnicy schodami. Pójdę najwyżej na około, wejściem z dworu.
Dawno temu jeden niezbyt wielki pająk na mnie spadł na tych schodach i od tej pory ja nie chcę tam chodzić, a jak chodzę to najpierw uważnie oglądam sufit i oceniam, czy mogę podjąć to ryzyko, a potem zbiegam po schodach, zakrywając głowę rękami.
Mój Tata śmieje się, że są tam pająki "latające" - nie do końca to prawda, ale trochę racji ma. Są skaczące na głowę.
No i co? Dzisiaj się mój koszmar ziścił! I to w miejscu publicznym! Mało tego: pod kościołem wpadł mi za dekolt pająk!
Słowo daję, że to był mocny sprawdzian wytrwałości mojej wiary, bo skoro takie rzeczy dzieją się pod samym kościołem, to ja już nie mam pytań!
Poszliśmy na sumę, bo akurat państwo PRT chrzcili swoją śliczną Zosię. Stanęliśmy pod kościołem, trochę spóźnieni, dookoła stało mnóstwo ludzi, niektórzy oczywiście z wózkami i dzieciakami, a inni z komórkami na przykład.
Trochę mi się robiło słabawo, bo dzień dzisiaj miałam wyjątkowo kiepski, postałam przez większość mszy, ale w końcu powiedziałam, że przejdę się na chwilę do domu, bo dosłownie robiło mi się ciemno przed oczami.
Po chwili wróciłam pod kościół. Doszłam za plecami stojących ludzi do głównej "furtki", która de facto jest to wyrwą w żywopłocie i drzewach, kiedy nagle poczułam że coś mnie łaskocze po dekolcie i schodzi w dół pod sukienkę. Zerknęłam w dół, w pierwszej chwili nie zauważyłam nic, ale coś łaskotało mnie coraz głębiej, więc odchyliłam sukienkę i z przerażeniem zobaczyłam całkiem pokaźną dupkę zielonego, pękatego pająka! Dupkę miał jak ziarnko soczewicy, okrągłą, więc mały nie był. Aaaa! Pająk mi wpadł za sukienkę! Co za dramat!
O rany! Co robić? Wokoło ludzie, a pająk łazi mi po brzuchu!
Szybko rozważyłam opcję przygniecenia go i zabicia, ale perspektywa pajęczych flaków na moim brzuchu mnie obrzydziła. Postanowiłam walczyć i wypędzić gada w całości, byle tylko nie musieć go z siebie ścierać.
Ale jak to zrobić?? A co gorsza: jak to zrobić nie krzycząc z przerażenia / obrzydzenia / i nie wołając "Pomocy!"?
Nie będę przecież wrzeszczeć pod kościołem, w czasie mszy!
Łukasz był ładnych paręnaście metrów dalej, pod samymi drzwiami kościoła, a między nami stał rząd ludzi. Musiałam sobie radzić sama. Na całe szczęście udało mi się nie zrobić przedstawienia. Nie wrzasnęłam, nie zemdlałam, nie machałam rękami, jak wiatrak i nie zachowałam się jak opętana. W zasadzie to zachowałam całkiem zimną krew.
Odpięłam jeden guzik sukienki, potem drugi, sięgnęłam po pająka i starałam się go wyrzucić chusteczką, którą miałam w ręce, ale ten zamiast wychodzić, wlazł jeszcze głębiej!
Sukienka miała guziki od góry do dołu, a na środku pasek. Ja z rozpiętymi dwoma guzikami, jeszcze dosyć dyskretnie wyglądałam, ale aby go dostać, musiałam rozpiąć więcej guzików.
Za mną były poparkowane auta, na moje nieszczęście w jednym siedział jakiś dziadek, chwilę wcześniej widziałam, jak wychodził z kościoła z pomocą kogoś młodszego. Najpierw tego dziadka wcale nie zauważyłam, pochłonięta moją małą wojną z atakującym pająkiem.
Zdesperowana, odwróciłam się więc tyłem do kościoła, a przodem do tego dziadka w samochodzie (niestety) zupełnie nie rejestrując czyjejkolwiek obecności. W tym szczególnym momencie, prawdę mówiąc, wszystko mi było jedno, czy ktoś mnie widzi czy nie. Musiałam wyjąć pająka zza pazuchy!
Rozpięłam szmizjerkę do pasa, oczywiście stanik mi było świetnie widać, ale co tam - był ładny i dobrany kolorystycznie do brązowej sukienki. Dziadek miał darmowy peep show. Jakimś cudem, nie wiem nawet w którym momencie pająk dał się wygonić. Zniknął mi gdzieś, nie wiem gdzie polazł, ale przestał mnie łaskotać, a później w domu na ubraniu nie znalazłam ani jego, ani śladów po nim.
Kiedy już zorientowałam się, że pająka nie ma, dotarło do mnie też, że po pierwsze to tym samochodzie obok mnie ktoś siedzi, a po drugie, że to nie jest jedyna osoba, która widziała mnie grzebiącą sobie w dekolcie i rozpinającą się do stanika!
Trochę zrobiło mi się głupio, ale poczułam tak wielką ulgę, że jestem już "pająk-free", że miałam to gdzieś.
Zapięłam sukienkę, ogarnęłam włosy, odetchnęłam i poszłam pożalić się Łukaszowi.
W całej tej sytuacji uratowało mnie chyba tylko to, że pająk był zielony, a nie czarny. Zawsze to jakaś niecodzienna rasa, więc tym samym mniej straszna.
Kiedy byłam mała mówiłam "Ty kocie zielony" - ale było to wczasach kiedy po pierwsze nie odróżniałam kolorów, a po drugie nie bałam się jeszcze pająków. Dzisiaj zielony był pająk.
Wnioski z tej tragicznej sytuacji mam następujące:
- nie trzeba wychodzić z kościoła w czasie mszy, bo to się na człowieku zemści,
- latające pająki istnieją, wbrew kpinom mojego Taty
- zawsze trzeba mieć ładną bieliznę, padującą do stroju, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie człowiekowi się do niej rozebrać w miejscu publicznym i przy świadkach.
- w obliczu dramatycznej sytuacji potrafię zachować odrobinę zdrowego rozsądku i zimnej krwi.
- ze swoim wrogiem walczę, a nie uciekam.

W domu, kiedy już to całe zdarzenie przetrawiłam, przemyślałam i się uspokoiłam, doszłam do wniosku, że jednak jestem fighterką i walczę, zamiast wariować, poddawać się, panikować, czy uciekać. Zdenerwowana, ale walczę. I myślenie mi nie zanika w chwilach kryzysu, a przynajmniej nie totalnie.
Dobrze czasem przekonać się, że nie jest się taką ostatnią fajtłapą.
Może na skalę ogólnoludzką taki incydent z pająkiem nie jest straszny, ale pająki są dla mnie najstraszliwszą rzeczą, jaką przyroda stworzyła, więc na moje standardy: był to wielki dramat. Na pewno wiele osób podziela mój punkt widzenia. :)

Brak komentarzy: