środa, 28 kwietnia 2010

Dobrzy ludzie

Jak to dobrze, że oprócz tych wszystkich wkurzających małych ludzików, którzy dzwonią, aby zapytać czy czasem nie mogłabym wrócić do pracy, aby ktoś inny poszedł się lenić, oraz tych obojętniaków, którym inni zwisają i którzy mają wszystko w dalekim poważaniu - jest cała masa dobrych ludzi, którzy dzwonią, aby zapytać czy wszystko ok. ;)
Bo jak mam zw to ich to obchodzi.
To bardzo miłe. :)
Dziękuję!
Od razu robi się człowiekowi wesoło na duszy. :)

Można oszaleć

Nawet nie mogę sobie pochorować! Nie mogę posiedzieć spokojnie na zwolnieniu, bo beze mnie jakaś czarna dziura w pracy by była. Jakiś dramat, tragedia i nie wiadomo co!
Jakie to jest wkurzające!
Zadzwoniła do mnie szefowa z pytaniem czy ja bym nie mogła wcześniej ze zw wrócić, bo kolegi żona jest w szpitalu i lada chwila urodzi. Lada chwila znaczy lada dzień i jeszcze nie wiadomo jaki to dzień wypadnie, ale oczywiście kolega na urlop musi iść już natychmiast a ja to mam chyba nagle w cudowny sposób ozdrowieć i wracać do kieratu.
Chyba ktoś jest niepoważny! Chyba nie będę wytykać palcem, ale chyba skoro tak, to ja wyłączę telefon i mam w nosie wszystkich dzwoniących. Służbowej komórki nie mam, wiec niech mnie pocałują w nos. A najlepiej nich mnie nie dotykają i trzymają się z daleka i niech ktoś puknie się w głowę i poszuka w niej rozumu!
Świetnie, waśnie taka jest kolej rzeczy. Jak chcesz urlop, to możesz sobie iść i zostawić wszystko odłogiem, ale jak masz zwolnienie, to musisz wracać do pracy natychmiast.
Q...... tutaj klnę, ale nie zacytuję.
Z kim ja pracuję??
Co to są za porządki?

ZW

Siedzę w domu na zwolnieniu. Mam całe dni wolne. Jakoś to dziwnie...
Kiedy przyszło do wypisywania zw okazało się, że ja nie mam nic, co do wypisania zw jest potrzebne. Nazwę firmy znam, więc z tym nie było problemu, ale jakiś NIP? Hmm... W notesiku nigdzie go nie miałam, książeczki zdrowia czy jak to się nazywa - przy sobie nie miałam bo nie musiałam mieć. Skąd tu wziąć NIP? Łukasz zadzwonił do kolegi i ten nam podyktował.
Ostatni raz na zw byłam przez 3 dni w styczniu 2008r. Od tej pory przez prawie 2,5 roku nie byłam tak chora, abym musiała iść na zw, więc nie chodziłam.
A tu teraz 5 dni.
A to ci niespodzianka. Dla mnie, jak dla mnie, ale w pracy chyba lekko się zdziwili. Tym bardziej, że to tak z zaskoczenia.
No więc siedzę w domu. O ile pn jeszcze stał pod znakiem lekarza, rundy po aptece i wracania do domu - o tyle od wczoraj dni mijają mi niezakłócone niczym.
Odkryłam, że jeśli się nie chodzi do pracy - dni są okropnie dłuuugie!!!
Wczoraj wstałam ok. 10. Po pierwszym podejściu przed 9-tą - stwierdziłam, że jednak jeszcze chce mi się spać i wróciłam do łóżka na godzinę. Łukasz pojechał na pogrzeb.
Ale o 10tej byłam już zdecydowanie wyspana, odespałam stresy i męczące ostatnie dni i wstałam. Do południa snułam się w piżamie i czepiałam rzeczy typu podlanie kwiatków albo umycie naczyń.
Zanim wrócił Łukasz - ja już zdążyłam nabrać poczucia, jakby ten dzień trwał dwie doby!
Zadziwiające, człowiek idzie do pracy na 8h i zanim wróci, zje, ogarnie dom - jest już 18ta albo później. A tu o 16tej byliśmy po obiedzie!
Mam jeszcze przed sobą wiele takich długich, wolnych dni - będę leżeć plackiem i wypoczywać. To zw nie jest w końcu takie złe! A to ci odmiana do codziennej rutyny... :)

wtorek, 27 kwietnia 2010

Skoszone rzęsy

Ja cały czas się męczę z tymi odrastającymi włosami. Już jest całkiem nieźle. Już mam sensowną fryzurę i gdyby nie to, że z przodu grzywka jeszcze nie jest obcięta tak, jak być powinna, bo do tej pory jeszcze jest na to za krótka - to byłoby już całkiem dobrze.
Grzywka sobie rośnie, a ja systematycznie ją podcinam, wyrównuję i dążę do tej upragnionej linii, kiedy będzie się układała bez zarzutu.
Podcinam ją co jakieś dwa tygodnie.
I podcięłam ją w zeszły piątek. Wieczorem, w łazience przed lustrem, przyczesałam grzywkę do przodu, ułożyłam nożyczki na ukos nad okiem i podcięłam. Wyszło spoko, wszystko dobrze.
Następnego dnia robiąc sobie makijaż zabrałam się za malowanie rzęs. Maluję prawe oko, a tu rzęsy się nie wydłużają! Co jest?
Przyjrzałam się w lusterku - na kawałku powieki nie ma rzęs!
A to się zdziwiłam! Przemknęło mi przez myśl, że chyba mi wypadły! Co jest? Czy ja łysieję zaczynając od rzęs?
Przez dłuższą chwilę ie wiedziałam co się z rzęsami stało, aż w końcu skojarzyłam!! Obcięłam je! Podcinając sobie grzywkę obcięłam sobie też rzęsy!
Brawo! Tak się kończą wybryki z nożyczkami. To chyba znak, że powinnam zostawić moje włosy i nożyczki w spokoju i nie łączyć tych dwóch rzeczowników w jednym zdaniu, a już tym bardziej w jednej czynności. :)
Mam więc teraz na lewym oku ładne równe i długie rzęsy na całej długości powieki, a na prawym oku mam ładne długie rzęsy, przerwę i dalej na końcu znów ładne długie rzęsy. :)

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Dzień na błądzenie

Miałam w sobotę z rana wyruszyć w dłuższą trasę sama, bo Łukasz niestety pracował i nie mógł pojechać ze mną.
Z jakiś powodów wizja samotnej wyprawy mnie przerażała. W zasadzie to powód był jeden - bez Łukasza-nawigatora, to dłuższa trasa jawiła mi się, trochę, jak droga zbłąkanej owieczki. Przewidywałam, ze zgubię się na pewno, pytanie tylko jak daleko uda mi się zajechać zanim się zgubie, tudzież: jak szybko się zorientuję, że się zgubiłam.
Naprawdę mnie ta wizja stresowała, a tu Kama na wieść, ze jadę sama zaoferowała, że wybierze się ze mną! No tego to się nie spodziewałam, nie muszę chyba dodawać, że ucieszyłam się bardzo i od razu poczułam się raźniej. :)
Trochę mi się w głowie nie chciało pomieścić, że Kama tak chętnie pisze się na pojechanie dosyć daleko zupełnie charytatywnie, bez żadnego celu osobistego - czyli - bez większej motywacji. No i do tego trzeba było bladym świtem zerwać się z łóżka, spędzić calutki dzień w podróży w tą i z powrotem, a do tego wrócić busem, bo ja tego dnia nie wracałam.
A Kamie się chciało. Twierdziła, że nic jej nie zraża i że nie zmieni zdania. Zawsze wiedziałam, że jest bardzo wielkoduszną i kochaną osóbką o dobrym serduszku, ale o takie poświęcenie jednak bym jej nie podejrzewała. A tu proszę! :)
Zgodnie z planem, o 6tej rano wyruszyłam z domu, zawinęłam po Kamę i o 6,30 wyruszyłyśmy w drogę. Miałyśmy do przejechania 260km, a na miejscu musiałam być na 11tą. Niby czasu dużo. Niby.
Jechałam średnio-szybko, za to gadałyśmy, jak najęte. Miałyśmy mnóstwo spraw do omówienia, całe stado plotek i było nam bardzo wesoło. Skutkiem tego w połowie drogi zorientowałam się, że po pierwsze to nie wiem, przez jakie miejscowości jedziemy, bo czytam tylko znaki drogowe w sensie znaki, bez tablic z nazwami miejscowości. To - co mi było potrzebne, widziałam i odnotowywałam. Ale nazwy miejscowości wcale mi nie były do niczego potrzebne, więc nie zapadały mi w pamięci zupełnie! Ważne było tylko czy to zielona tablica, teren zamieszkany, jak tak - to zwalniałam, a kiedy był koniec terenu zamieszkanego - przyspieszałam. Ale jaka to była wieś? Co to za różnica.
A po drugie zaczęłam się zastanawiać czy my na tą 11tą zdążymy się doturlać. Stwierdziłam, że najwyżej zadzwonię i uprzedzę, że się spóźnię, ale naprawdę nie miałam weny na pędzenie i spieszenie się bardziej.
W pewnym momencie zorientowałam się, że zabłądziłyśmy. Zjechałyśmy z trasy jakimś sposobem. Wjechałyśmy w jakąś miejscowość. Zatrzymałam się przy najbliższej stacji benzynowej i wyciągnęłyśmy mapę.
- A jaka to miejscowość? - zapytała Kama z powątpiewaniem
Spojrzałam na mapę i oświadczyłam zdecydowanym tonem:
- Międzyrzec Podlaski!
Po czym pokazałam Kamie na mapie, jak mamy pojechać, gdzie zawrócić, a gdzie skręcić, aby wrócić na trasę. Tak też zrobiłyśmy. Trafiłyśmy na naszą trasę bez problemu, okazało się, że zamiast skręcić w prawo przez miasteczkiem, pojechałam prosto. W tym szczególnym miejscu trasa jest oznaczona cokolwiek słabiej niż zazwyczaj i łatwo to przegapić. Z Łukaszem tego nie przegapiliśmy, ale co się dziwić, że we dwie z Kamą źle pojechałyśmy, skoro nasza wyprawa polegała na gadaniu i chichraniu się?
Wyjechałyśmy z tego miasteczka, a Kama nagle mówi:
- Wiesz co, to nie był żaden Międzyrzec Podlaski, tylko jakieś Łosice!
Hmm... To jakieś 30 km za Międzyrzecem, ale co tam! Jakimś cudem na mapie trasa przez Międzyrzec i przez Łosice mi się zgodziła. Śmiałyśmy się z tego długo, że dwie łosice zabłądziły w Łosicach. Kama protestowała, że ona nie prowadziła, więc wcale się nie zgubiła, ja twierdziłam, że ok - ja się zgubiła, a Kama dała się zgubić.
Na wjeździe do Białystoku zabłądziłam po raz drugi i zamiast pojechać prosto w miasto, skręciłam za trasą. Zajechałyśmy w jakieś osiedla, zaczęłyśmy kombinować i się zawracać i trochę się nawet przestraszyłyśmy, że zabłądzimy już całkiem i nigdy nie trafimy do celu. Planu miasta oczywiście nie miałyśmy, bo chyba w całym Lublinie nie dostaniesz takiego wynalazku. Widocznie Białystok jest za daleko i Lublinianie tam nie jeżdżą, na co więc im plan? Do dyspozycji miałyśmy mini mapkę miasta w atlasie, ale 2/3 ulic na tej mini-mapce nie było! Nie szkodzi. Kama dostała atlas do ręki i zadanie aby nas jakoś przez miasto przeprowadzić. Ja jechałam, ona czytała tą niby-mapę.
Trzeba przyznać, że poszło jej to gładko, jak z płatka! Wyprowadziła nas prościutko, jak po sznurku z tych uliczek osiedlowych na obrzeżu miasta do samego centrum i w pięć minut parkowałyśmy się na miejscu.
Nasze błądzenie to był dopiero początek wyprawy. Kolejne atrakcje na nas dopiero czekały.
Na obiad postanowiłyśmy zjeść pizzę. Znalazła się fajna pizzeria gdzieś przy uniwersytecie, bardzo ładny lokal, elegancki, fajne menu. A w lokalu co? Jakiś śpiący pijany klient. Kelnerzy zorientowali się, że gość w boksie za nami pochrapuje smacznie i zaczęli go wypraszać kulturalnie, ale stanowczo za drzwi. Co temu panu się zamarzyło pospać w pizzerii, nie wiadomo. Był jednak pijany w sztok, więc chyba było mu obojętne gdzie śpi, byle tylko spał. Po pierwszej rundzie pan wyszedł za drzwi, a kelnerzy wrócili za bar. Po chwili jednak pan wrócił i zajął z powrotem swoje miejsce do spania. kelnerzy rozpoczęli więc drugie podejście. Tym razem udało im się dopiąć swego i pan po wyjściu z pizzerii już nie wrócił. Ale było to śmieszne doświadczenie jeść pizzę, kiedy za plecami kelnerzy namawiają pana na spanie gdzie indziej.
Po przemierzeniu połowy miasta spacerkiem, Kama pojechała popołudniowym busem do Lublina. W tym samym czasie z Lublina jechał do mnie Łukasz. Oba busy spotkały się na dłuższym postoju w... Łosicach! Widocznie tam wypada połowa drogi. Ja w tym czasie, już wypluta z sił, siedziałam w kawiarni nad filiżanką herbaty i mapą, planując trasę na PKS po Łukasza. I pisałam smsy na zmianę z Łukaszem i Kamą. Najpierw Łukasz napisał mi, że stoi w Łosicach, a tubylcy opowiadają sobie historię, jak to dzisiaj rano bordowa astra na lubelskich numerach krążyła po Łosicach, szukając swojej trasy. Ha ha! Dowcipniś. :) Kama za chwilę napisała mi, że jej bus stoi koło Łukaszowego i widzi Łukasza przez okno. Jej bus miał przyciemniane szyby, więc Łukasz jej nie widział. Po chwili rozjechali się każde w swoją stronę i zabawa się skończyła. A ja opracowałam sobie trasę, jak dojechać autem na PKS. Miałam już plan miasta, w Białystoku sprzedają plany swojego miasta, a droga na busa wydawała się banalnie prosta. Raz w prawo i cały czas prosto, postój busów po lewej.
Wyjechałam więc zgodnie z planem po Łukasza i skręciłam w prawo, gdzie miałam skręcić, po czym... jechałam, jechałam i jechałam, aż doszłam do głębokiego przekonania, że zajechałam o wiele za daleko, ale PKS się nie pojawił. Zanim się zorientowałam, gdzie jestem, zobaczyłam znaki na wyjazd na Warszawę! Rany! Jak to się stało? Już się przeraziłam, że zaraz z tej trasy na Warszawę będę się zawracała w najbliższej miejscowości, bo wszędzie były wielopasmówki bez możliwości zawrócenia się, kiedy szczęściem pojawiły się znaki na centrum. Bez wahania skręciłam.
Zatrzymałam się na przystanku, sprawdziłam mapę raz, potem drugi raz i zajechałam w końcu pod PKP... od przeciwnej strony niż myślałam. Doszłam do wniosku, że to mi wystarczy, nigdzie więcej nie jadę, dopóki Łukasz nie siądzie obok mnie z mapą w ręce i nie zacznie mnie prowadzić. Przez tory nie bardzo widziałam możliwość przejechania autem, a na mapie nie bardzo był objazd. Zaparkowałam się więc na pierwszym parkingu, jaki się nawinął i zadzwoniłam do Łukasza, aby przyszedł do mnie przez te tory na piechotę. Na dodatek w tym czasie zaczęła do mnie wydzwaniać koleżanka, z którą rozmawiamy rzadko, ale zawsze długo i o której myślałam już od tygodnia. Nie miałam czasu jednak do niej zadzwonić, a zawsze składa się tak, ze jeśli ja za długo się zastanawiam czekam na chwilę spokoju, aby do niej zadzwonić, to ona sama do mnie dzwoni. Ma taki radar na mnie i już od dawna tak się składa, że odbieram od niej telefon po tygodniu przymierzania się, aby do niej zadzwonić. Napisałam jej jednak tylko SMSa, że dzisiaj nie porozmawiamy, bo właśnie zabłądziłam autem obcym mieście i Łukasz szuka mnie na piechotę i od wtedy jeszcze z nią nie rozmawiałam. Aż wstyd przyznać. :)
Łukasz znalazł mnie bez problemu. Dalsza trasa z nim była już prościutka! Co to jednak znaczy właściwa osoba na właściwym miejscu. :)

piątek, 16 kwietnia 2010

A może by tak pomilczeć?

Czy można zagadać człowieka na śmierć?
Bo zdecydowanie można zagadać śmierć człowieka.
Ileż można mówić o tym? W sensie - ile można powiedzieć sensownych, rozsądnych i konstruktywnych rzeczy na ten temat?
Zdarzyła się tragedia, ważni ludzie zginęli tragicznie w szczególnym dla historii i Polaków miejscu.
Oniemieliśmy z wrażenia i dech nam zaparło od rozmiaru tej tragedii.
Co niektórzy jednak szybko odzyskali mowę i kiedy zaczęli jej używać - potok słów runął na nas, jak lawina i trwa to do tej pory. Bez względu na treść.
W takich sytuacjach należałoby raczej zachować powściągliwe milczenie, niż mówić, mówić i mówić...
I to w dodatku mówić, chociaż wszystko, co sensowne - zostało już powiedziane przez pierwsze dwa dni i od wtedy zaczął się medialny bełkot i pranie mózgów widzom i słuchaczom.
Dlaczego oni nie mogliby w tej TV pokazywać zdjęć z jakimś odpowiednim podkładem muzycznym i nie pleść tak?
O ile to by było właściwsze w tej sytuacji...

wtorek, 13 kwietnia 2010

Pies ogrodnika

Każdy zna to powiedzenie: być, jak pies ogrodnika - sam nie zje i komu nie da.
No więc, dzisiaj objawiło się mnóstwo psów ogrodnika w Krakowie.
Widziałam dzisiaj w TV, że w Krakowie protestuje 400 osób przeciwko temu, aby Pary Prezydenckiej nie chować na Wawelu. Dlaczego? Dobre pytanie. Otóż ponieważ tam są pochowani najwybitniejsi Polacy, zasłużeni dla Polski, a Prezydent i Prezydentowa "nie pasują do towarzystwa" - cytuję za jakimś wybitnie wyszczekanym patriotą. Koleś mówił to z taką aktorską skromnością, że niby jest mu głupio tak tam protestować, ale jednak...
Skoro jest mu głupio, to niech się puknie w tą swoją pustą głowę i zapyta siebie o co walczy? BO to nie jest do końca jasne. I najlepiej niech idzie do domu, a nie robi z siebie widowiska.
Ludzie są tacy małostkowi. Wszyscy jesteśmy, ale jednak są granice przyzwoitości.
Co mu szkodzi, że Para Prezydencka będzie spoczywać koło Piłsudskiego, Mickiewicza i innych osobistości historycznych? Jego samego na pewno tam nie pochowają, zwłaszcza po tym, jak pokazał, na co go stać, więc jemu nikt miejsca nie zajmuje. Więc o co chodzi?
Kogo chce tam pochować?
Bo jakoś we współczesnej historii brakuje ludzi wynoszonych na tak wysoki świecznik, aby chcieli ich tam chować. Ostatnią taką osobą był Papież Jan Paweł II. Po nim Polacy są raczej uśrednieni.
Co to za różnica czy Para Prezydencka tam będzie czy nie? To znaczy, może poprawnie pytanie brzmi: dlaczego im to jest solą w oku, że Para Prezydencka tam będzie spoczywać?
Nie rozumiem tego.
Zginęli tragicznie, cały świat wstrząśnięty, Polska załamana, niech sobie tam spoczną, Wawel w końcu to takie historyczne miejsce przywódców.
No ale chyba tylko tym 400 krzykaczom trzeba by to tłumaczyć, jak... dzieciom, poprzestańmy na takich porównaniach. Inni nie oponują.

Taka postawa kojarzy mi się z jedną przypowieścią, którą kiedyś przeczytałam w tomiku "Legendy chrześcijańskie". Było tam wiele fajnych opowiadań, które dawały do myślenia.
Święty Piotr umarł i poszedł do Nieba.
Kiedy tylko tam dotarł, zorientował się, że nie ma tam jego Matki. Zapytał więc Boga, gdzie jest jego Matka. Bóg, najdelikatniej, jak mógł odrzekł, że... "...no wiesz, Piotrze, twoja Mama sobie nie zasłużyła na Niebo."
Czyli jest w Czyścu? Drążył Św. Piotr. "No nie bardzo w Czyścu, widzisz, ona jest w piekle".
Św. Piotr zmartwił się bardzo, ale postanowił uprosić Boga, aby wyciągnął Mamę z piekła i przyjął do nieba. Prosił, prosił, aż w końcu Bóg się zgodził.
"Spróbujemy" - powiedział i rozkazał Aniołowi zlecieć do piekła i zabrać duszę Matki Św. Piotra do Nieba. Anioł poleciał. Św. Piotr i Bóg obserwowali akcję z wyżyn Nieba.
Anioł sfrunął do piekła i kazał Matce Św. Piotra złapać go za rękę, to poniesie ją ku Niebu. Tak też zrobili. Ale kiedy Anioł zaczął się wznosić ku górze, inne dusze cierpiące za swoje grzechy w piekle uczepiły się nóg Matki Św. Piotra, chcąc też wydostać się z piekła. Anioł leciał coraz wyżej, a Matka Św. Piotra zaczęła strącać uczepione jej dusze i odrywać je od siebie. "Odczepcie się - mówiła - to ja mam lecieć do Nieba, nie wy!" i kolejno, jedna po drugiej strącała dusze z powrotem
do piekła. A z każdą duszą, która się od niej odrywała, Anioł wznosił się coraz wolniej. Było mu coraz ciężej lecieć.
Aż w końcu, kiedy została sama Matka Św. Piotra Anioł nie mógł już unieść się ani o centymetr wyżej. Spojrzał na nią i powiedział smutno: "Przykro mi Matko Św. Piotra, ale nie jestem w stanie cię unieść do nieba. Twoja dusza jest za ciężka dla mnie!"
Matka Św. Piotra się oburzyła: "Jak to możliwe! Przecież niesiesz tylko mnie! Oderwałam wszystkie inne dusze i tylko ja zostałam!"
"Właśnie dlatego - rzekł Anioł puszczając jej rękę - Dbasz tylko o siebie, jesteś niedobra dla innych i twoje postępki nie pozwalają ci się wznieść do Nieba" i puścił Matkę Św. Piotra, która spadła z powrotem do piekła.

Chyba wielu jest chętnych na miejsce w piekle w kręgu przeznaczonym dla takich samolubników....

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

U nas w normie

No i mamy poniedziałek. Co za ulga. Przyszliśmy do pracy i stwierdziliśmy z niejakim zdumieniem, że nic się tu nie zmieniło. Oprócz tego, ze od soboty, przez żałobę narodową, nasze serwisy www są po części czarno-białe, w pracy nic nie uległo zmianie.
To trochę dziwne, a trochę pokrzepiające.
Dziwne, bo całe dwa dni wszędzie trąbili o tragedii. Cały czas słuchaliśmy w TV relacji z miejsca katastrofy i transportu trumny z ciałem Prezydenta. Całe dwa dni kręciły się wokół tego jednego wielkiego niedowierzania i pytania: jak to jest możliwe? Życie publiczne i świat polityczny w Polsce wywinęły koziołka i zamiast wylądować na nogi, klapnęły bezwładnie ogłuszone całą tą tragedią. A w pracy – biurka stoją, jak stały. Komputery, działają, jak działały. W kuchni nadal robi się herbatę i kawę, przez okno wpada słońce – zupełnie, jak przed tym ponurym i deszczowym łikendem. Zupełnie, jakby nic się przez te dwa dni nie wydarzyło, nie zmieniło i zupełnie, jakby czas tu stanął w piątek po pracy w miejscu i ruszył dalej dopiero dzisiaj rano.
A pokrzepiające, bo jednak pomimo, że cała Polska doznała wstrząsu i zszokowała się tym dramatem, to jednak było w poniedziałek do czego wracać. Nasze życie toczy się dalej swoją koleją i utartym rytmem.
A więc dzisiaj z rana, najpierw powiedzieliśmy, co mamy do powiedzenia w temacie sobotniej tragedii, popiliśmy te gorzkie przeżycia kawą, po czym zasiedliśmy na naszych krzesełkach, przy naszych biureczkach, przed naszymi komputerkami i zajęliśmy się pracą. Jak co dzień.
Nikt z nas nie stracił nikogo z rodziny, więc osobiście nasze życie nie zostało wywrócone do góry nogami i można normalnie funkcjonować.
I tylko czasami nachodzi nas refleksja, że cała rzesza bliskich ofiarom katastrofy osób teraz siedzi i płacze i czeka na identyfikację resztek ciał i jeszcze musi zaplanować pogrzeb. Dramat.

Refleks(ja)

W sobotę wstaliśmy zaraz po 9-tej. Nie chciało nam się wyskakiwać z łóżka, dzień nie był za piękny, w sam raz na leniwy poranek.
Łukasz wstał chwilę wcześniej niż ja i swoim zwyczajem poszedł do drugiego pokoju, włączyć TV i dowiedzieć się, co w trawie piszczy.
Po chwili usłyszałam, jak dzwoni do rodziców i mówi coś o rozbitym samolocie. Więcej do mnie nie dotarło, tylko takie strzępki zdań. Pomyślałam, że może coś mówią w TV o jakimś samolociku, który może gdzieś spadł, może podejrzewają, że się znów jakaś awionetka rozbiła, albo coś w tym stylu. Łukasza Tata jest pilotem, więc zrozumiałe, że takie wieści go interesują, i że Łukasz mu o tym mówi. Wstałam i kręciłam się po mieszkaniu między łazienką a kuchnią, zajęta zwyczajnymi porannymi czynnościami w sobotę. Moje myśli krążyły wokół planów wstawienia prania, pojechania do Rodziców z lewarkiem samochodowym, tudzież wymiany opon na letnie.
Po chwili Łukasz stanął w drzwiach kuchni i oznajmił, że chyba się rozbił samolot z Prezydentem i jego żoną, którzy lecieli na obchody do Katynia.
Nie bardzo wiedziałam, co Łukasz do mnie mówi.
Jaki samolot z Prezydentem? Jak to się rozbił? Z Prezydentem i jego żoną? Czy takie samoloty w ogóle mogą się rozbić? Przecież to najlepiej chroniona osoba w państwie, jak to się rozbił? To się nie zdarza!
Poszłam – cokolwiek ogłuszona przez telewizor, a tam prezenterzy nie mogli się zdecydować jaki to samolot się rozbił. Czy ten z Parą Prezydencką, czy inny… Nie wiedzieli sami, czekali na potwierdzenie, jakieś konkretne informacje. Chwilę to trwało.
Tupolew, czy nie Tupolew?
Prezenter rozmawiał z kimś przez telefon, dopytywał, zmieniał relację.
I w końcu potwierdzili, to jednak TEN samolot, z TYMI pasażerami i to w dodatku z TYLOMA pasażerami!
To było tak nieprawdopodobne, że wydawało się niemożliwe.
Relacje zaczęły się mnożyć na różnych kanałach, coraz konkretniejsze, coraz więcej zdjęć z miejsca katastrofy. Coraz więcej ofiar.
Od g. 9,30 mniej więcej ruszyła lawina coraz dramatyczniejszych wiadomości.
Wszyscy w szoku. Wszyscy zdumieni. Jedno wielkie niedowierzanie.
Godzinę później już mówili o mszach żałobnych, żałobie narodowej, o tym, kto zastąpi Prezydenta, kiedy wybory… To chyba mnie najbardziej zszokowało. Jak można tak szybko po pierwsze uwierzyć w to, co się stało, a po drugie już planować całe dalsze życie? Jak ci wszyscy decyzyjni ludzie przechodzą od takiej nowiny do działania bez chwili wahania?
W mgnieniu oka powstał biznes plan na uroczystości sakralne. Ludzie przed telewizorami jeszcze nie zdążyli zamknąć otwartych ze zdziwienia ust, po tej fatalnej wiadomości, a tu już zostały wyznaczone msze na popołudnie i już modlili się za zmarłych. Ludzie mają refleks.
Wydawało mi się to takie… trochę nieludzkie. To był ten moment, kiedy powinno się siedzieć w osłupieniu i bić z myślami i żywić jeszcze resztkę nadziei, że może ktoś przeżył, że może to nie prawda, że może to nie ten samolot mimo wszystko...
No, niestety nie było żadnego "mimo wszystko". Wszyscy wiemy, jaki był finał tej historii.

sobota, 10 kwietnia 2010

Tragedia

Dopiero się ucieszyliśmy, że Rosja oddaje sprawiedliwość ofiarom Katynia i przyznaje publicznie, że w ogóle coś takiego miało miejsce. Dopiero zaplanowali obchody w Katyniu, szumnie i hucznie.
Dobra wiadomość. Wszyscy się ucieszyli, że wreszcie...
A dzisiaj całe te obchody w Katyniu zeszły na drugi plan, bo wiadomością dnia jest katastrofa samolotu pod lotniskiem w Smoleńsku, gdzie zginęła cała rzesza najważniejszych osób w Polsce, z Prezydentem i Prezydentową na czele.
Dramat jakiś...
W wiadomościach mówią o różnej liczbie ofiar - od 88 do 132. Tragedia... Mamy kolejne ofiary poległe w tamtym miejscu, pod Katyniem...


Śliczne bratki

Miałam wczoraj bardzo zajęte popołudnie. Najpierw wizyta u kosmetyczki, a potem przegląd auta, a na koniec szybkie zakupy w markecie. Listy zakupów, starannie przygotowanej – oczywiście zapomniałam. Improwizowałam więc, czego skutkiem było kupienie dwu pozycji zgadzających się z listą i szeregu innych zupełnie z kosmosu. Na te zakupy poszłam tylko dlatego, że chciałam kupić coś na dobry obiad na dzisiaj. A tu Łukasz wywędrował w delegację do Warszawy i nie wiadomo czy będzie sens robienia tego obiadu, bo samej jeść go nie będę.
Ledwo przestąpiłam próg mieszkania, zadzwoniła Justi z pytaniem czy jestem domu, bo ona właśnie wchodzi do siebie, a wpadła by do nas siłą rozpędu, przyniosła by nam książki. Trzeba przyznać, że timing to ona ma niesamowity! Zawsze wstrzeli się idealnie. :)
Justi przybyła w ciągu pół godziny, z książkami i z… sadzonkami bratków! Przywiozła z plantacji jej mamy brateczki w trzech kolorach, już kwitnące, gotowe do wsadzenia do skrzynki. Nie muszę mówić, jak bardzo mnie ucieszyła!
Chociaż po moich ostatnich załamujących odkryciach, to nie wiem czy jest sens dawania mi kwiatków, tudzież nasionek kwiatków… Ale Justi stwierdziła, że bratki się nie przezimują i tak po przekwitnięciu trzeba je będzie wywalić, wiec dopóki pokwitną, to będą żyły, a kiedy już przekwitną to i tak się je wyrzuca, więc spełnią swoje zadanie tak czy owak.
No i mam śliczne sadzonki bratków – żółtego i białego z czarnymi języczkami i dwa granatowe. Dzisiaj je wsadziłam w skrzynki i ustawiłam tak, aby je widzieć przez drzwi balkonowe. Na moim balkonie zagościła już wiosna! :)
Och, od razu jakoś tak weselej się zrobiło.
Forsycję Łukasz też już wyniósł z piwnicy i powoli zaczyna kwiatek odżywać. Mam nadzieję, ze przezimował bez szwanku. Posiane kwiatki wschodzą i jak do tej pory, udało mi się ich ani nie utopić, ani nie ususzyć – tfu, tfu!
Doszłam jednak do przekonania, że sianie kwiatków nie ma żadnego sensu ekonomicznego. Tylko i wyłącznie satysfakcję daje. Paczka nasionek kosztuje np. 3,50 PLN – a w środku znajduje się dosłownie 3 sztuki nasion. Dosłownie trzy! To jest tyle, ile sadzonek jest w jednej kupowanej doniczce, za którą się płaci 3 PLN, a na kiermaszu pod naszym kościołem nawet 2,50 PLN. Zbieranie nasion osobiście miałoby sens, ale na tym trzeba się troszkę znać.

Zestaw na pocieszenie

Just postanowiła wysłać mi paczuszkę.
Zapowiedziała w mailu, że wysłała mi coś niewielkiego zwyczajną pocztą, po czym zabrała się na swój pięciogwiazdkowy wyjazd urlopowy.
Przesyłka nie przychodziła. Zaglądałam do skrzynki codziennie, zaintrygowana, co tez to może być, wypatrywałam, ale jak paczki nie było, tak nie było.
Po tygodniu przyszła do nas kartka pocztowa z pozdrowieniami od Just z Madery i tu listonoszka wykazała się przytomnością umysłu i znajomością nazwisk, bo kartka była zaadresowana na mieszkanie nr 89 zamiast 83, a mimo tego trafiła do naszej skrzynki pocztowej. Paczki nadal nie było.
Poprosiłam więc Łukasza, aby zapytał na poczcie czy nie ma czegoś na nasze nazwisko, co mogło być wysłane na zły numer mieszkania, ale pani na poczcie nie znalazła nic.
W międzyczasie Just wróciła z wojaży, a paczka… wróciła do nadawcy z adnotacją, że kod pocztowy (lubelski) nie zgadzał się z miastem, bo wpisane było Lubin zamiast Lublin.
Że to jest komiczna sytuacja, to jedna sprawa. Ale, po co poczcie te kody pocztowe, skoro wcale nie decydują o wysłaniu paczki? Każą je wpisywać i list bez kodu nie pójdzie, ale z kodem też nie jest gwarantowane, że dojdzie. Trąbią o tych kodach na prawo i lewo, „Wpisujcie kody!”, a nawet jeśli człowiek kod wpisze, to i tak miasto okazuje się ważniejsze.
A to taki czeski błąd był. Zabrakło jednej literki. Widocznie Just przy adresowaniu przesył ki była już jedną nogą na wakacjach. :)
Na dostarczenie paczki znalazła jednak skuteczny sposób, bo podała mi ją przez brata, który u nas pracuje.
Przesyłkę dostałam wczoraj. Zapakowana w śliczne zielone pudełeczko z kokardką, a w środku.. Zestaw przetrwania! Na czarną godzinę i czarny humor!
Coś słodkiego, coś z procentem na znieczulenie i coś miłego z Audrey Hepburn. :)
A do tego nasionka strelicji, bo powszechnie wiadomo, że nic tak skutecznie nie odgania złego nastroju, jak pożyteczne zajęcie. A z tego, co pisała Just, przygotowanie tych nasionek do włożenia w ziemię jest zadziwiająco pracochłonne.
Just – dzięki bardzo! :) Po wielu perypetiach przesyłka dotarła, a teraz będzie czuwać nad moim nastrojem w razie pogorszenia, na pewno mi pomoże go poprawić. Już nawet mam plan! Najpierw coś słodkiego, potem coś na znieczulenie i preparowanie włochatych nasionek. :)

czwartek, 8 kwietnia 2010

Quiz

A teraz mały quiz: co jest na tych zdjęciach??

Zdjęcie numer jeden:


Przypuszczam, że jest nie do odgadnięcia. Łukasz nie bardzo mógł uwierzyć, że to jest szczurzy nos. No faktycznie, bo nie wygląda!
Chciałam uwiecznić szczurkę w ładnym portreciku, ale ona w momencie, kiedy już naciskałam spust migawki, szczurzym sposobem chciała powąchać, co tez to ma przed oczami i wsadziła mi nos w obiektyw. No i taka oto wyszła wspaniała fotka ze szczurzym nosem na pierwszym planie. Nos zupełnie nie przypomina nosa, w dodatku wcale nie ma realnych proporcji. Bardziej by to na świński ryjek mogło wyglądać. Ale to szczur - en face.

A oto zdjęcie numer dwa:


Tak, ta kupa kłaków na podłodze nawet jest do siebie podobna. Tylko trzeba ją znać, aby rozpoznać. Tak, to jest Tofik, i nie, nic mu na tym zdjęciu nie jest. Jaka to jest jego część ciała, to nie wiem, bo nie ja to zdjęcie robiłam, wolę z resztą nie wnikac, na wypadek, gdyby miało się okazać, ze to jest ta... No wiecie co to może być. Kudłaty pies może wyglądać łudząco podobnie z przodu, jak i z tyłu.
Trochę Toffik na tym zdjęciu jest podobny do swojej Mamy i nie mam tu na myśli psiej mamy, która go urodziła, tylko misia Mamę, którą tarmosi odkąd go kupili. Mama też jest taka w takim no... nieciekawym kolorze i ma włoski. Tylko Toffik już ją wyskubał i teraz jest mocno zdepilowana. Widocznie wolał, aby Mama była nowoczesną kobietą i umiała o siebie zadbać i nie chodzić zarośnięta, jak dzika małpa.

Drugi wyścig gąsienic

W drugim wyścigu gąsienic brali udział: Mała Zwinna Gąsieniczka i Stary Gąsienic Bez Przymiotnika (bo jeszcze się obrazi :) )

Wystartowali równo i zaraz za linią startu okazało się, kto w tym wyścigu jest faworytem! Oczywiście Mała Zwinna Gąsieniczka!


Stary Gąsienic się jednak nie poddawał i pomimo braków technicznych dzielnie walczył, aby zachować honor! I pozory...


Po kilku minutach Mała Zwinna Gąsieniczka zdystansowała go, pozostawiając drastycznie w tyle!
Ale że ma dobre serce, to oglądała się na niego, sprawdzając czy jeszcze daje radę...


Stary Gąsienic walczył z zacięciem aż do drugiego etapu, wyturlał się za próg pierwszego pokoju i... zaczął słabnąć i tracić siły! Mała Zwinna Gąsieniczka parła do przodu niczym mała motoróweczka!


Stary Gąsienic patrzył tęsknie, jak Mała Zwinna Gąsieniczka się oddala...


...po czym poległ na polu walki i tak już został. W międzyczasie Mała Zwinna Gąsieniczka doczołgała się do mety i wygrała w cuglach ten wyścig!


Tymczasem Stary Gąsienic zdechł.


No niestety, nie każdy może brać udział w wyścigach. :)

W drugim akcie tego przedstawienia Stary Gąsienic namyśłił się i postanowił jednak nie zdychać, tylko przeobrazić się w pięknego motyla i tym sposobem został czymś na kształt Pazia Królowej. Ale to już nie należało do wyścigów, więc nie zostało uwiecznione w reporterskim sprawozdaniu.

Wyścigi gąsienic

A kto to wymyślił, aby "gąsienica" pisać przez jedno "n"? Jakoś to dziwnie wygląda.
Brzmi zupełnie, jakby było przez dwa "n". Język polski jest czasami taki nielogiczny...

Amelka ostatnio, kiedy u nas była, zarządziła, że robimy wyścigi. Ale nie takie zwykłe wyścigi, tylko wyścigi gąsienic.
Jakby ktoś nie wiedział, jak można szybko zamienić się w gąsienicę, to podaję prosty przepis: kładzie się na podłodze koc, po czym kładzie się na tym kocu samemu i zawija się szczelnie w koc od góry do dołu, wystawać może tylko głowa. Po czym takie gąsienice ścigają się suwając do przodu, niczym prawdziwe gąsienice. Czyli w praktyce wygląda to tak, że podnosi się dupkę spętaną kocem i się w ten sposób przesuwa ciało do przodu.
Uwaga! Nogi odjeżdżają do tyłu, więc w efekcie nie posuwa się wcale do żadnego przodu, tylko tkwi się w miejscu przez baaardzo długą chwilę i baaardzo wiele prób, zanim opanuje się jako taką technikę.
Wygląda to komicznie, śmiechu jest przy tym mnóstwo i zabawa przednia.
Wyścig numer jeden - Amelka i Justynka. Jedna młoda zwinna gąsienica, druga cokolwiek starawa i niezbyt sprawnie poruszająca się.

Gąsienice wystartowały!


Idą łeb w łeb!


Stara gąsienica wysuwa się na prowadzenie!

Ale młoda gąsieniczka szybko ją dogania!

Stara gąsienica pada na polu walki wyczerpana wysiłkiem, młoda gąsieniczka czeka na nią, bo co to za wyścig w pojedynkę!!

Uwaga! Czołgają się dalej! Znów równo! Skupione na tym, która jest o milimetr bardziej wysunięta do przodu ma milimetrową szansę na wagę złota, aby wygrać!

Jest!! Linia mety, wypadająca na progu kuchni została przekroczona!!
Wygrała oczywiście młoda zwinna gąsieniczka, na którą wszyscy stawiali!
Stara gąsienica, która nawet nie potrafi napisać "gąsienica" dostaje nagrodę pocieszenia.
Ale obie są zadowolone - młoda, bo wygrała, stara, bo wyścig wreszcie dobiegł (to słowo zdecydowanie jest nieadekwatne do sposobu, w jaki poruszały się gąsienice) końca.


Znalezisko

Nomad, zobacz, gdzie zawędrowaliśmy podczas naszej wyprawy do Krakowa.
Tak sobie myślę, że Ty chyba często zwiedzasz to miejsce. :)
Czy wygląda znajomo?


W środku nie zwiedzaliśmy. Przechodziliśmy obok.

Wiosna Tupaca Changes

Wiosnę już poczuł nawet jeż, pomimo, że udomowiony i że spędził zimę zamknięty w murach. Piwnica czy nora - jeże wiosnę czują nieomylnie i już od kilku tygodni Tupac Changes przejawia jako taką aktywność.


Oczywiście, jeż, jak i każde inne złośliwe i perfidne zwierzę, przejawia sobie tą aktywność wieczorami i nocą, kiedy nikt nie widzi i kiedy mnie u Rodziców nie ma.
Kiedy ja przyjeżdżam, o cywilizowanej porze, jeż śpi, jak zabity i tylko się chowa, kiedy do niego zaglądam. Tudzież fuka obrażony, że smię go zaczepiać i podglądać.
Miałam wielką nadzieję porobić mu w święta zdjęcia, bo jest taki uroczy z tymi małymi łapkami i długim noskiem, niczym ryjek.


Niestety Pan Jeż zamiast współpracować, najpierw udawał bardzo zaspanego i nawet nie reagował, kiedy mu błyskałam flashem aparatu po oczach.


A potem, kiedy tylko ruszyłam jego iście królewskim posłaniem z plastikowych torebek - cofnął się, jak niepyszny i urażony schował swój długi nos. I tyle było bratania się z jeżem.


Ale kilka fotek mu zrobiłam.


W ogóle on ma coś z tym upodobaniem do plastikowych torebek, bo najbardziej lubi w takich się zakopywać i spać. A co ciekawe, Tata i Adaś opowiadali, że kiedy idzie na swoje legowisko, wciśnie się w tą swoją niby-norkę, po czym zamyka sobie drzwi do niej. Jak? Zasuwa za sobą foliową torebkę, szczelnie nią zatyka dziurkę i tak sobie śpi w ciepełku.
Nadal jego ulubionym pomieszczeniem jest kotłownia, gdzie ciepło bije od pieca. Nie przeszkadza mu, że tam węgiel, że brudno. Jeż to jeż, a nie higienista.
Śpi tam sobie, a Tata i Adaś, kiedy palą w piecu, najpierw sprawdzają, gdzie leży jeż, czy jest na swoim miejscu i uważają tylko aby jeża przez przypadek nie wrzucić, do pieca z innymi śmieciami.
Nadal leży tam pudełko z napisem "Tu śpi jeż" i ta pseudo-nagrobna płyta chroni Tupaca Changes przed staniem się ofiarą całopalną.
Tata stwierdził, że prze zimę jeż schudł, teraz jest go tak o 1/3 mniej.
To dziwne trochę mi się wydaje. Jeż przez zimę chudnie, a ja tyję. W lato mamy na odwrót - jeż grubnie, ja chudnę.
Ciekawe czy upolował w ziemie chociaż z jedną mysz... W piwnicy to bardzo prawdopodobne, że jakaś była. Jeże potrafią łapać myszy, ale bo to on mi coś powie...? A mógłby się pochwalić czymkolwiek, porozmawiać z człowiekiem... A nie tylko odkręcać się do mnie dupką i obrażać, ze go zaczepiam.

Buda dla psa

No wiecie - ludzie sobie robią w domu kominki - w wiadomym celu. Chcą sobie w nich palić, aby im było ciepło i przyjemnie w chłodne dni. Pod kominkami często robi się takie miejsce na skłądowanie drewna, wiadomo. Taką półkę na podłodze.Jak się okazuje, taka półka na drewno może mieć również alternatywne zastosowanie! Zgoła nieoczekiwane i bardzo nietypowe. Otóż taka półka na drewno może służyć, jako półka na... psa!
Taka domowa psia buda.


Toffik zrobił sobie taką własną prywatną budę w salonie, właśnie na tej półce na drewno.
Wlazł tam w Wielkanoc i sobie tam tkwił, rozpłaszczony na podłodze wyłożonej terakota, bo było mu gorąco. W kominku nikt nic nie palił, bo dzień był ciepły i słoneczny.
Z resztą pies by się do kominka nie zbliżył, gdyby było w nim palone, bo by się chyba ugotował z gorąca.To chyba jest pies zimnolubny, bo kiedy tylko zrobi się ciepło, on lezie na pierwszą lepszą zimną podłogę i przywiera do niej brzuchem, rozkraczając się i płaszcząc, niczym jakaś płastuga.


Najkomiczniej wyglądał, kiedy się z tej swojej prowizorycznej budy wygrzebywał. Wyszły z niej najpierw przednie łapy, apotem wysuwał się tułów. Toffik wypełzł stamtąd, jak jakiś jamnik rekordowej długości! Aż zastanawiałam się, skąd się tego psa nagle tyle wzięło, że tak długo mu to wydłubywanie się z dziury szło.


Zającowa fotostory

Teraz będzie zdjęciowo.
Po kolei.
Mam kilka fajnych fotek z ostatnich dni i teraz nadeszła na nie pora.
Omijałam aparat z daleka od świąt, bo oczywiście straszliwie nie chciało mi się zrzucać fotek z MemorySticka na kompa. Dzisiaj - pomimo, że padam na nos ze zmęczenia - naszła mnie mobilizacja i poczułam, że mogę przełamać swoją niechęć i zająć się zdjęciami."Zająć się" oznacza tyle, że zrzucę je na dysk, poodwracam, aby wszystkie dały się oglądać bez przekręcania monitora i wrzucę kilka na bloga. Koniec tematu. Więcej zacięcia do zdjęć nie mam.
Retuszu, efektów Fotoshopa i korygowania, tudzież upiększania fotek nie robię. Tylko pozmniejszam je, aby nie zapchały mi od razu całego przydziału na Picasie. :)

Na początek - świąteczne króliki czy tam zające, jakie skikały po Wielkanocnym stole u Rodziców. Poskładane rączkami Amelujki i moimi, prezentowały się nader uroczo.

I oto mamy Wielkanocną foto-story. Dawno już nie było żadnej fotostory na blogu. Ta będzie... cokolwiek mało Wielkanocna. Ale zawsze to fotostory. :)

Pewnego razu na Wielkanocny stół wskoczyło stado Wielkanocnych Zajączków. Zanim ktokolwiek się spostrzegł zebrały się, aby się naradzić i opracować strategię.


Po czym rozbiegły się po stole, a każdy z Wielkanocnych Zajączków znalazł sobie wygodny zakątek.


Uważne przyglądały się, co się przy stole dzieje - jeden patrzył Mamie na ręce, kiedy dzieliła święconkę i sprawdzał, czy każdemu po równo przydziela.


Inny pilnował faszerowanych jajek i czuwał, aby za szybko nie zniknęły ze stołu, bo przecież musiało wystarczyć ich też dla jego przyjaciół!


Dwa inne stanęły przy sałatce i nie pozwalały nikomu jej zjeść. A jeszcze inne dwa stanęły przy kieliszku z winem i postanowiły walczyć do upadłego, ale obronić trunku!


I nikt nie mógł nic na to poradzić! Nawet Tata zrezygnowany stwierdził, że mogą już Wielkanocne Zające zostać na stole, trudno - jakoś się pogodzimy.


Ale nie ma to, jak pomysłowe Dziecko! Amelka siadła przy stole, przyjrzała się inwazji Wielkanocnych Zajączków i pomyślała przez chwilkę, co by tu można z nimi zrobić...?


I w końcu dzielne Dziecko objawiło swoją drapieżną naturę i pożarło jednego Wielkanocnego Zająca dla przykładu, co od razu poskromiło jego ziomali!

I tym sposobem Wielkanocne śniadanie zostało obronione i mogli je zjeść ludzie! :)

THE END!

środa, 7 kwietnia 2010

Ulubione kosmetyki

Najciekawszym pytaniem do kobiety jest „jaki jest twój ulubiony kosmetyk?”
Albo: „Bez jakiego kosmetyku nie mogłabyś się obejść?”
Albo: „Jaki kosmetyk zabrałabyś ze sobą na bezludną wyspę?”.
To jest mniej więcej jedno i to samo pytanie, tyle, że w kilku różnych wersjach.
Oczywiście to jest najciekawsze pytanie, o ile pytający jest kobietą, socjologiem, albo przedstawicielem firmy kosmetycznej. Albo mężczyzną z przerośniętą kobiecą stroną swojej psyche, bo mężczyźni typu macho kosmetykami się nie interesują.
Mnie to zawsze intryguje: jaki kosmetyka najbardziej poprawia samopoczucie kobiecie?
Kiedyś zrobiliśmy sobie w pracy taki quiz przy obiedzie. Humanitarnie ustaliliśmy, że można było podać trzy kosmetyki, wiadomo, że jeden to trochę za mało dla kobiety. – Odpowiedzi padały różne. Od jedwabiu do włosów, przez pudry do twarzy i tusze do rzęs, aż po perfumy. Co kobieta, to inny zestaw.
Nawet mieliśmy jednego mężczyznę w składzie quizowiczów, ale on miał trochę ograniczone pole do popisu, bo jednak mężczyźni korzystają ze znacznie mniejszej ilości wynalazków pielęgnująco-upiększających.
Na mój zestaw składa się nieodmiennie i od dawna tusz do rzęs – uwielbiam tusze do rzęs, chociaż 90% dostępnych na rynku jest totalnie badziewnych.
Jak do tej pory najdoskonalszy okazał się tusz Bourjois, za to najgorszych jest cała gama! Bourjois tusze są gładkie, nie robią się im grudki, super się rozprowadzają po rzęsach i nie sklejają, ani nie oblepiają ich. Nie kruszą się w ciągu dnia i nie rozmazują. Nie smużą. (Kama – z dedykacją dla Ciebie, wiem, że to słowo Ci się kojarzy zabawnie:))
Drugie dobre są jeszcze Maxa Factora, ale jednak nie dorównują Bourjois. Za to inne wynalazki – a zwłaszcza szumnie reklamowany L’oreal, można sobie odpuścić bez żalu. Ile z tym się trzeba namęczyć, aby nałożyć na rzęsy i jednocześnie nie posklejać ich w kurze łapki, muszę stopki albo inne wiechcie! Jak trzeba uważać, aby nie dotykać oczu, bo tusze kruszą się i spadają na policzki, po czym od razu się zaczynają rozmazywać i brudzić.
Nie wiem, jakiej jakości są tusze z przedziału cenowego 50 i więcej, bo jednak na takie drogie kosmetyki sobie nie pozwalam. Mogę tylko pomarzyć, że są wspaniałe i stanowią spełnienie marzeń każdej kobiety o tuszu idealnym. Zapewne w praktyce ich jakość bywa różna, ale póki co o tym się nie przekonam.
Drugi mój ulubiony kosmetyk to puder sypki. Odkąd go odkryłam, wiele lat temu, nie potrafię się bez niego obejść. Najchętniej kupuję Inglota, ma idealny dla mnie odcień w swojej palecie i ma dobra jakość. Od długiego czasu nie eksperymentuję w tej dziedzinie i obstaję przy tej jednej firmie.
A trzeci ukochany kosmetyk – o ile to jest kosmetyk – to perfumy. Nie wyobrażam sobie życia bez perfum. Co prawda kupuję zawsze zapachy o dosyć zbliżonej nucie – takie ciepłe, trochę piżmowe, trochę bergamotkowe. Czasem świeższe, czasem słodsze. Najdoskonalszą kompozycje ma jednak Carolina Herrera 212 sexy i nic jej nie pobije. Ten zapach podoba mi się nieodmiennie od dosyć dawna i o ile przechodzi mi zacięcie do różnych zapachów po tym, jak zużyję jeden ich flakonik – 212 sexy mi się podoba nieustannie.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Harry Potter (nie)pokonany

Skończyłam słuchać audiobooków Harrego Pottera. Przebrnęłam przez wszystkie książki – 7 części i obejrzałam wszystkie filmy.
Filmy tak w prawdzie to sobie obejrzałam ciurkiem zanim wysłuchałam książek. Zainspirowana planem Tusi, miałam najpierw wysłuchać książki, a potem oglądnąć film. Nakręcili 6 książek ostatnia będzie w 2 częściach – dwóch osobnych filmach, ale datę premiery ma na jesień 2010 dopiero. Niestety oglądanie filmów rozpoczęłam gdzieś w okolicach drugiej czy trzeciej książki i nie oparłam się pokusie – obejrzałam wszystkie filmy na raz. Potem dopiero słuchałam dalej książek.
Doszłam do głębokiego przekonania, że te książki są jednak genialne. Pomimo mojej pierwotnej niechęci do ich tknięcia – kiedy już się w nie zagłębiłam, pochłonęły mnie bez reszty. I jednak potwierdza się tu powszechnie znana prawda, że dziesięć tysięcy pingwinów nie może się mylić. Skoro wszyscy mówią, że jest to dobra literatura, to musi coś w tym być. :)
Rowling rozplanowała sobie akcję i treść książek bardzo filmowo – napięcie narasta z każdej kolejnej książki na następną, problemy bohaterów robią się coraz poważniejsze, a zawartość książek z każda kolejną częścią nadaje się dla coraz starszych dzieci. O ile pierwsze dwie części mogłabym poczytać mojej małej bratanicy – to z kolejnymi trzeba by już się wstrzymać, aby trochę podrosła, bo jednak opisywane wydarzenia stają się straszniejsze. Więcej jest napięcia, grozy, ofiar w ludziach i strat. Widać, że kiedy rośli bohaterowie książek, to i Rowling sobie poczynała coraz śmielej.
Ze wszystkich części najmniej podoba mi się ostatnia książka – jest w niej takie apogeum grozy i długi opis walki ze Śmierciożercami i Voldemortem. Bardzo długi. Dobrze to jest opisane, nawet ciekawie, ale cała ta ostatnia książka zasadza się już na ostatecznym rozprawieniu się ze złem, a co za tym idzie akcja jest taka… mało ciekawa.
Najfajniejszy w tych książkach jest ten ustalony rytm – na początku każdej książki są wakacje, Harry Potter jest u wujostwa, potem wyrusza do Hogwartu, dalej opisany jest rok szkolny, święta, cała fabuła, zasadnicza akcja, a na koniec znów rozpoczynają się wakacje, wracają z Hogwartu do domów, a on do wujostwa. Super jest taki rytmiczny koncept na każdą kolejną książkę! Już przy trzeciej części zaczyna się tego oczekiwać po każdej kolejnej.
Magiczny świat, jaki Rowling wymyśliła też jest dobrze przemyślany – zazębiają się jej różne wydarzenia, do niektórych rzeczy powraca dwie lub trzy części dalej, postaci są bardzo dobrze skonstruowane i każda z nich charakterystyczna. Jednym słowem – bardzo przyjemnie się tego słuchało. Pewnie jeszcze przyjemniej by się to czytało, ale mi potrzebny był audiobook, natomiast książki żadnej nie miałam, więc przerobiłam Harrego w takiej wersji.
Im dłużej słuchałam Harrego Pottera, tym bardziej się uzależniałam od tych opowieści. Mniej więcej przy trzeciej książce zaczęłam robić wszystko, przy czy mogłam mieć MP3kę na uszach i słuchać. W efekcie nasze mieszkanie było nader często sprzątane, okna wymyłam zaraz po tym, jak wyszło słońce i o wiele chętniej pichciłam coś w kuchni.
Doszło do tego, że jeśli nie słuchałam książki przez dłuższy czas (np. od rana do popołudnia) to już nie mogłam wytrzymać i chociaż na chwilkę sobie włączałam MP3kę.
I oczywiście na dobranoc zakładałam słuchawki na uczy i puszczałam cichutko Pottera. Po kilku dniach okazało się to bardzo skutecznym usypiaczem, a ja jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, jak tu zasnąć bez wizyty w magicznym świecie. :)
Poza tym Fronczewski i Zborowski przeczytali Pottera genialnie! Nie wiem, który lepiej, bo obaj mają zupełnie różny styl czytania. Zasadnicza różnica jest taka, że Fronczewski czyta bardzo szybko, co jest in plus, bo szybciej się wszystko dzieje. Zborowski natomiast czyta wolniej, ale za to z większym... namaszczeniem. Tak bym to ujęła. Drugie dobrze. Obaj genialnie modulują głos i każda z postaci ma u nich swój własny styl mówienia. Przy czym Fronczewski, który przeczytał 6 z 7 książek – zachował ten styl przez każdą czytaną część. A to jest wyczyn.
Jedyne co mnie dziwiło, to że nazwiska potrafi czytać zupełnie inaczej w różnych książkach. Nie wiem, jak to możliwe. Raz czyta tak, w kolejnej książce czyta owak… Nie mówiąc już o tym, że Zborowski czytał je jeszcze inaczej. W sumie to mało istotny szczegół, ale wydaje się przez to, jakby w języku angielskim panowała swoista dowolność w czytaniu nazwisk i nazw własnych. A tak nie jest. Poza tym – są przecież filmy i cześć nazw została wypowiedziana w filmach przez native speakerów, więc można było po prostu zaczerpnąć wymowę z filmów.
Wszystkie części Pottera jednak już wysłuchałam i jakoś muszę to przeboleć. W zeszłym roku na wiosnę słuchałam „Chłopów” w wykonaniu Sędrowskiego i tak samo ciężko mi było się z nimi rozstać, kiedy mi się audiobook skończył. W tym roku z żalem pożegnałam Pottera.
Teraz zabrałam się za „Lalkę” Prusa, czyta ją Kamas. Ale to jest tylko tak sobie ciekawe. Może mnie wciągnie jeszcze, dopiero z 1/5 przesłuchałam. Ale nie ciągnie mnie do niej tak, jak do Pottera, więc małe szanse.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Antyurodzaj

Dzisiaj się załamałam.
W zeszłym roku wsadziłam kilka szczepek krotona. Dałam chyba dwie Mamie, jak tylko się ukorzeniły, resztę wsadziłam do doniczek u siebie. Moje krotony - jak zostały wsadzone, tak siedzą. W tym tygodniu zobaczyłam, że jednemu z nich rośnie pierwszy liść. Na razie jest na etapie zarodka. Dzisiaj zeszło się u Rodziców na te krotony i Mama pokazała mi swoje szczepki - to są już duże kwiatki!! Jeden ma chyba z piętnaście liści i co najmniej 30 cm wysokości, jak go zobaczyłam, to przez chwilę nie wiedziałam, na co patrzę! Drugi ma tylko kilka liści, ale i tak zdecydowanie więcej niż mój.
Wczoraj patrzyłam na Mamy paprotkę - moja marnieje i nie wypuściła od roku ani jednego liścia. Mamy jest bujna, ciemno zielona i rośnie, jak przystało na porządnego kwiatka.
Co to za fatum jakieś?
W tym mieszkaniu nic nie rośnie, za to wszystko zdycha w tempie ekspresowym.
To jakieś fatum.
Składam się w scyzoryk, kupuję dobrą ziemię, sadzę te głupie kwiatki, podlewam nawozem i co? Nic nie rośnie, wszystko za to konkursowo marnieje.
Cały mój wysiłek na marne, ani zioła, ani fiołki, ani paprotka, ani nawet kaktusy. NIC nie chce tu rosnąć i mogę sobie sypać nawóz i dbać o nie, ile wlezie - i tak na nic się to zda.
Jeśli nie zeżre mi kwiatków na balkonie szarańcza, to w mieszkaniu coś nie daje im rosnąć.
Co to za jakiś badziewny klimat tu panuje? A może to jest jakieś fatum?

niedziela, 4 kwietnia 2010

Urodzaj na wiosnę

Święta mijają, my tyjemy przy stole, czyli wszystko w normie i zgodnie z planem. Jedyny suprajs dzisiaj miała Kamisio, która niespodziewanie dowiedziała się, że z całym prawdopodobieństwem jej szczurka jest w ciąży! Biedna Kamisio doznała głębokiego szoku!
Jej szczurka ma tak troszkę więcej niż rok. A niedawno Adaś kupił szczurkę również Amelce. Tyle tylko, ze dziewczyny sprzedające w zoologiku zupełnie się na swojej pracy nie znały i zamiast szczyrki wybrały szczura. Sprzedały go Ewie i Amelce twardo obstając przy tym, że jest to samiczka. Samiczka szybciutko okazała się ssamcem, którego męskości nie da się zaprzeczyć.
Niedawno Kamisio zapoznała szczurkę ze szczurem, ale szczur - jak to szczurzy facet, kierowany zwierzęcym instynktem, rzucił się agresywnie na biedną szczurzą kobietkę i Kamisio musiała z popłochem go od niej odrywać.
A dzisiaj szczurce dziwacznie zwisa brzuch. Jakby był lekko wypchany na bokach i ciążył do dołu.
Jak na mój gust, ten brzuch wygląda podejrzanie ciążowo. Normalnie u grubych szczurów skóra grubnie równomiernie, a szczurka jest sucha na grzbiecie i tylko brzuch jej zwisa. No i sutki jej widać aż za wyraźnie.
Ciekawe co z tego będzie.
Poza tym szczurka przejawia rożne inne symptomy ciąży - jest ospała, inaczej je, rusza się, jakby się kolebotałą na boki. Kamisio już kilka dni temu dziwiła się, że coś się chyba szczurce stało, tak się zmieniło jej zachowanie. No to mamy wytłumaczenie.
Okaże się za jakieś dwa tygodnie - może będą małe różowe szczurzątka??
Czytaliśmy dzisiaj na necie o ciąży u szczurów - dzieciaków może mieć od 5 do 15. Może też mieć tylko jednego. Albo i 20. Loteria - jednym słowem.
Kiedy mi się oszczurzyła moja ukochana szczurka, jakąś dekadę temu, miała chyba z 11 szczurzątek. Z całym prawdopodobieństwem Kamisi też będzie miała ,minimum 10 sztuk. Jest zdrowa.
Kamisio nadal jest w stanie szoku, pewnie tak czują się rodzice dzieci, którzy dowiadują się niespodziwanie, że zostaną dziadkami.
Profilaktycznie wstawiła szczurce do klatki pudełko, aby zrobić jej coś na kształt zadaszonego domku, w którym mogłaby swoje potomstwo spokojnie urodzić.
Póki co czekamy z niecierpliwością. Fajnie by było, jakby się faktycznie oszczurzyła. Byłaby cała banda małych, słodkich szczurków!

sobota, 3 kwietnia 2010

Święta za progiem

No już, wszystko gotowe: w domu czyściutko i pachną łakocie. Na stołach świąteczne stroiki i święconka w koszyczku. Placki upieczone, jajka nafaszerowane, sałatki zrobione.
Razem z Amelką złożyłyśmy serwetki w zajączki, aby jutro na śniadaniu wielkanocnym był wiosenny akcent na stole. Taka mała sztuka origami. Fajna zabawa. :)
Jakbyście chcieli sobie poskładać takie zajączki - a polecam, bo wyglądają na stole uroczo - to tu jest film instruktażowy. :)
Kamisio nakryła już stół, zrobiłyśmy na nim śliczne mini bukieciki z zieleniejących się chabuzi i żółtych żonkili. Albo tych drugich, co wyglądają prawie, jak żonkile, ale nigdy nie mogę zapamiętać ich nazwy.
W tym roku, po raz trzeci poszliśmy ze święconką we trójkę z Łukaszem i Amelką, specjalnie pożyczyliśmy sobie dziecko, aby mieć przy tym lepszą zabawę. Dwa lata temu była paskudna pogoda w Wielką sobotę, no ale wtedy święta były zaraz po połowie marca. Wiało straszliwie i coś pokropywało. Wychodząc z klatki powtarzaliśmy sobie, że musimy pilnować serwetki na koszyczku, aby nam jej nie zwiał wiatr. Amelka szła za rękę ze mną i obie niosłyśmy w tej ręce koszyczek. Łukasz wysunął się na czoło naszego pochodu. I co? Kiedy doszliśmy na plac zabaw zorientowaliśmy się, że nasza serwetka już dawno została wdmuchnięta i leży sobie z 30-ci metrów za nami. Bardzo nas to rozbawiło! Tak mieliśmy uważać na nią, tak jej pilnować i ani się obejrzeliśmy, jak zwiało nam ją!
Od wtedy dziecko pożyczamy na święconkę co rok i co rok dziecko ma nadzieję, że sytuacja z serwetką się powtórzy. Ale jak dotąd żadna kolejna Wielka Sobota nie jest już taka wietrzna.
Dzisiaj Amelka nawet próbowała potrząsać koszyczkiem, aby wiatr porwał z niego serwetkę, ale nic to nie dało. Niepocieszona zaniosła koszyk do kościoła i z powrotem i wyraziła nadzieję, że może za rok.. :)
Jaja faszerowane wyszły przepyszne! Za radą Agaty do farszu dodałam odrobinę przyprawy maggi., siekaną zieloną pietruszkę i szczypiorek. Maggi i pietruszki nigdy nie dodawałam, a to świetny pomysł! Daje to super smak! Już dawno takich dobrych nie zrobiłam. W ogóle to jakoś zapomniałam, że robi się jaja faszerowane.
Mazurka upiekliśmy według przepisu z nowego numeru PANI. Bardzo prosty i całkiem smaczny. Ale mazurków to jest tyle różnych rodzajów o tak zróżnicowanym stopniu trudności, że czasami mam wrażenie, że co kto chce - może nazwać mazurkiem.
U Rodziców Mama już upiekła mięsa, cały zastęp ciast i innych pyszności i tylko zastanawiam się, kto to zje?? Tyle tego, ze chyba po tych świętach przybędzie nam ze trzy kilo! :)
Moja Babcia - ta z Kielc - ma dobre podejście do szykowania na święta potraw - kiedyś powiedziała, ze człowiek musiałby mieć chyba z sześć żołądków, aby zjeść wszystko to, co się robi w ciągu dwóch dni świąt. Bardzo mi się to spodobało. No cóż, nie zrobi się nam sześć żołądków, choćby nie wiem co, to tylko krowy i inne przeżuwacze mają bardziej pojemne żołądki. Ale nic to, święta się skończą, ale przecież po świętach też się je, więc w końcu podołamy całemu menu. :)
Startujemy jutro rano, niemożliwie wczesnym śniadaniem, na które - jedyny raz w roku jada się zupę. Już dzisiaj widziałam ten biały barszczyk, z którego straszyła biała kiełbasa. Barszczyk super, biała kiełbasa źle mi się kojarzy, więc nie tykam nawet widelcem. Odkąd powiedziałam w pracy, że biała kiełbasa kojarzy mi się z rączkami niemowlaka i nie mogę się przemóc, aby to wziąć do ust, wszyscy się ze mnie nabijają. Zwłaszcza Puczo, któremu wydaje się to niesamowicie zabawne. Nawet w wierszyku o dziewczynach z naszego byłego już wydziału o tym napisał. Cha cha... Moja wyobraźnia jest jednak niezwyciężona i odkąd zobaczyłam białą kiełbasę po raz pierwszy w wieku kilku lat, to nic nie poradzę na to, że wydaje mi się obrzydliwa. :)
Raz tylko zjadłam kawałek białej kiełbaski, ale była upieczona, więc trochę straciła swój trupi wygląd i upodobniła się do normalnej kiełbasy, uwędzonej, jak przystało na kiełbasę. Było to na kolacji u teściów i przemogłam się, aby nie zrobić z siebie grymaśnej księżniczki. Poza tym nikt mnie nie zmusi, a własnej dobrej woli ku temu nie posiadam. :)
A tak a propos zup na śniadanie, to przeczytałam kiedyś gdzieś, że dawniej zupa na śniadanie to był powszechny zwyczaj. Potem dopiero, bardzo już współcześnie zupy wyparły jakieś mleczne wynalazki i kanapki. Ale w starszej Polsce była to zupełnie zwyczajna rzecz. Nawet Reymont w "Chłopach" opisywał, że na śniadanie na stół wjeżdżał u Borynów barszcz.
Tak więc smacznego barszczu na jutrzejszym śniadaniu wielkanocnym kultywującym staropolską tradycję żywieniową! :)

Wesołych i radosnych!

Wiosennie i świątecznie;
życzymy Wam spokojnych i radosnych Świąt Wielkanocnych!
Smakołyków na śniadanie wielkanocne i nie tylko,
łaskawego Baranka,
kicających zajączków i ziółtowych kurczaczków,
a w Dyngusa niech Was ktoś obleje na szczęście :)))

Justynka i Łukasz



piątek, 2 kwietnia 2010

Kapryśny kawomat

Jakiś czas temu stanął u nas w pracy kawomat. Maszynka z Jacobsa wydająca kilka rodzajów kawy i herbatę. Swego czasu, na starcie wydawała nawet coś zwanego zupą, ale podobno było to obrzydliwe. Lura w kubku o bliżej niesprecyzowanym smaku. Ni to warzywna, ni to rosół. Wyglądało to coś wysoce niezachęcająco. Nie zdało też jednak egzaminu. A przynajmniej idea wydawania zupy upadła z jakiejś przyczyny i zostały tylko kawa i herbata.
Okupacja kawomatu jest olbrzymia codziennie. Większość pracowników rzuciła się na te napoje, a niektórzy nawet się od nich uzależnili i biegają po kawę do automatu codziennie.
Dziwi mnie to straszliwie z kilku powodów.
Po pierwsze: od dawna słyszy się, że te kawy z kawomatów są niezbyt higieniczne, że w środku te kawomaty są brudne i zapleśniałe i że ktokolwiek raz zobaczył co kawomat ma wewnątrz - nigdy już napojów z niego nie tyka. Ja osobiście nie widziałam. To znaczy nie przyglądałam się - profilaktycznie. Widziałam parę razy, jak ktoś z serwisu uzupełniał paczuszki kawy w maszynkach, ale nie zaglądałam im przez ramię. Jeśli jest tam coś okropnego - wolałam nie oglądać.
Po drugie: u nas w pracy jest kuchnia, z czajnikiem, lodówką, każdy ma swój kubek, od biedy są nawet szafki, gdzie można przechowywać swoje produkty, jest lodówka. Jaki jest sens kupowania kawy z maszyny, skoro można sobie zrobić kawkę samodzielnie - dobrej jakości, aromatyczną, dowolną - z mlekiem, śmietanką, cukrem. Ja osobiście wolę kawę parzoną przez siebie, a zdecydowanie wydaje mi się o wiele bardziej zachęcająca, niż coś z dodatkiem sproszkowanego mleka, wyplute przez automat o wątpliwej reputacji.
Po trzecie: ze względów ekonomicznych - kawa z automatu kupowana w ilosciach hurtowych zupełnie nie kalkuluje się, jeśli można sobie kawkę parzyć w kuchni obok.
Po czwarte: automat lubi płatać różne fligle. Jest zupełnie niewiarygodny, bo potrafi przyjąć zamówienie na kawę z mlekiem, kiedy nie ma mleka - wydaje wtedy pół kubka samej kawy, ale nie zapłacisz za to mniej. Oszukuje zwyczajnie. Ludzie tak szybko wykupują te napoje, że co rusz coś się w automacie kończy - a to kawa, a to mleko, a to co innego. Mimo tego automat działa i skutek jest taki, że mnóstwo ludzi już nacięło się na takie półprodukty. Szczytem wszystkiego było, kiedy ktoś dostał pół kubka czystej gorącej wody! Cha cha! :) Mimo tego popularność automatu nie słabnie. Dzisiaj widziałam, jak jedna dziewczyna wrzuciła 5PLN, wybrała kawę za 1PLN i nie dostała reszty. Wybrała więc coś jeszcze za 0,80PLN, ale reszty nadal jej nie wydało. Poszła więc z dwoma napojami dosyć rozczarowana. Nie wiem, jaki był finał tej akcji, bo często serwisanci dają napoje osobom, które zgłosiły, że zostały przez kawomat oszukane. Resztę chyba też oddają.
Procesje do kawomatu przetaczają się więc nieustannie.
Niepojęte jest dla mnie, że rzesza jego wiernych fanów, pomimo wielu przykrych niespodzianek, nadal obstaje za kupowaniem w automacie kawy. A to taka loteria - raz jest wszystko w porządku, a raz nie do końca. A innym razem nie działa nic. Mimo tych przeciwności losu, ludzie się nie poddają. A może właśnie to ich kusi, ta swoista loteria, dodająca smętnemu tkwieniu w pracy odrobinkę pikanterii. Nigdy nie wiesz, co cię spotka przy tej kawowej wyroczni.
Inna sprawa, że ludzie są wierni swoim słabościom i pewnie kupują sobie kawę z maszyny pomimo wszelkich przeciwności losu i negatywnych opinii, jakie słyszą, bo się od niej uzależnili. Przynajmniej psychicznie. Pewnie to dla nich taka odrobinka radości w ciągu dnia pełnego kłótliwych i nieporadnych klientów. W końcu my - zwolennicy kawy parzonej własnoręcznie, też codziennie koło 15-tej biegniemy do kuchni i okupujemy ją delektując się rozmowami, wygłupami, żartami i gdzieś tam na marginesie kawą.
Brawo za wytrwałość dla wszystkich wiernych kawomatowi, którzy nie dają się zrazić i zniechęcić jego psikusom. I za swoisty upór, zupełnie dla mnie niepojęty.
No ale ja z moim mały rozumkiem czasami czegoś nie pojmuję. :)