poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Dzień na błądzenie

Miałam w sobotę z rana wyruszyć w dłuższą trasę sama, bo Łukasz niestety pracował i nie mógł pojechać ze mną.
Z jakiś powodów wizja samotnej wyprawy mnie przerażała. W zasadzie to powód był jeden - bez Łukasza-nawigatora, to dłuższa trasa jawiła mi się, trochę, jak droga zbłąkanej owieczki. Przewidywałam, ze zgubię się na pewno, pytanie tylko jak daleko uda mi się zajechać zanim się zgubie, tudzież: jak szybko się zorientuję, że się zgubiłam.
Naprawdę mnie ta wizja stresowała, a tu Kama na wieść, ze jadę sama zaoferowała, że wybierze się ze mną! No tego to się nie spodziewałam, nie muszę chyba dodawać, że ucieszyłam się bardzo i od razu poczułam się raźniej. :)
Trochę mi się w głowie nie chciało pomieścić, że Kama tak chętnie pisze się na pojechanie dosyć daleko zupełnie charytatywnie, bez żadnego celu osobistego - czyli - bez większej motywacji. No i do tego trzeba było bladym świtem zerwać się z łóżka, spędzić calutki dzień w podróży w tą i z powrotem, a do tego wrócić busem, bo ja tego dnia nie wracałam.
A Kamie się chciało. Twierdziła, że nic jej nie zraża i że nie zmieni zdania. Zawsze wiedziałam, że jest bardzo wielkoduszną i kochaną osóbką o dobrym serduszku, ale o takie poświęcenie jednak bym jej nie podejrzewała. A tu proszę! :)
Zgodnie z planem, o 6tej rano wyruszyłam z domu, zawinęłam po Kamę i o 6,30 wyruszyłyśmy w drogę. Miałyśmy do przejechania 260km, a na miejscu musiałam być na 11tą. Niby czasu dużo. Niby.
Jechałam średnio-szybko, za to gadałyśmy, jak najęte. Miałyśmy mnóstwo spraw do omówienia, całe stado plotek i było nam bardzo wesoło. Skutkiem tego w połowie drogi zorientowałam się, że po pierwsze to nie wiem, przez jakie miejscowości jedziemy, bo czytam tylko znaki drogowe w sensie znaki, bez tablic z nazwami miejscowości. To - co mi było potrzebne, widziałam i odnotowywałam. Ale nazwy miejscowości wcale mi nie były do niczego potrzebne, więc nie zapadały mi w pamięci zupełnie! Ważne było tylko czy to zielona tablica, teren zamieszkany, jak tak - to zwalniałam, a kiedy był koniec terenu zamieszkanego - przyspieszałam. Ale jaka to była wieś? Co to za różnica.
A po drugie zaczęłam się zastanawiać czy my na tą 11tą zdążymy się doturlać. Stwierdziłam, że najwyżej zadzwonię i uprzedzę, że się spóźnię, ale naprawdę nie miałam weny na pędzenie i spieszenie się bardziej.
W pewnym momencie zorientowałam się, że zabłądziłyśmy. Zjechałyśmy z trasy jakimś sposobem. Wjechałyśmy w jakąś miejscowość. Zatrzymałam się przy najbliższej stacji benzynowej i wyciągnęłyśmy mapę.
- A jaka to miejscowość? - zapytała Kama z powątpiewaniem
Spojrzałam na mapę i oświadczyłam zdecydowanym tonem:
- Międzyrzec Podlaski!
Po czym pokazałam Kamie na mapie, jak mamy pojechać, gdzie zawrócić, a gdzie skręcić, aby wrócić na trasę. Tak też zrobiłyśmy. Trafiłyśmy na naszą trasę bez problemu, okazało się, że zamiast skręcić w prawo przez miasteczkiem, pojechałam prosto. W tym szczególnym miejscu trasa jest oznaczona cokolwiek słabiej niż zazwyczaj i łatwo to przegapić. Z Łukaszem tego nie przegapiliśmy, ale co się dziwić, że we dwie z Kamą źle pojechałyśmy, skoro nasza wyprawa polegała na gadaniu i chichraniu się?
Wyjechałyśmy z tego miasteczka, a Kama nagle mówi:
- Wiesz co, to nie był żaden Międzyrzec Podlaski, tylko jakieś Łosice!
Hmm... To jakieś 30 km za Międzyrzecem, ale co tam! Jakimś cudem na mapie trasa przez Międzyrzec i przez Łosice mi się zgodziła. Śmiałyśmy się z tego długo, że dwie łosice zabłądziły w Łosicach. Kama protestowała, że ona nie prowadziła, więc wcale się nie zgubiła, ja twierdziłam, że ok - ja się zgubiła, a Kama dała się zgubić.
Na wjeździe do Białystoku zabłądziłam po raz drugi i zamiast pojechać prosto w miasto, skręciłam za trasą. Zajechałyśmy w jakieś osiedla, zaczęłyśmy kombinować i się zawracać i trochę się nawet przestraszyłyśmy, że zabłądzimy już całkiem i nigdy nie trafimy do celu. Planu miasta oczywiście nie miałyśmy, bo chyba w całym Lublinie nie dostaniesz takiego wynalazku. Widocznie Białystok jest za daleko i Lublinianie tam nie jeżdżą, na co więc im plan? Do dyspozycji miałyśmy mini mapkę miasta w atlasie, ale 2/3 ulic na tej mini-mapce nie było! Nie szkodzi. Kama dostała atlas do ręki i zadanie aby nas jakoś przez miasto przeprowadzić. Ja jechałam, ona czytała tą niby-mapę.
Trzeba przyznać, że poszło jej to gładko, jak z płatka! Wyprowadziła nas prościutko, jak po sznurku z tych uliczek osiedlowych na obrzeżu miasta do samego centrum i w pięć minut parkowałyśmy się na miejscu.
Nasze błądzenie to był dopiero początek wyprawy. Kolejne atrakcje na nas dopiero czekały.
Na obiad postanowiłyśmy zjeść pizzę. Znalazła się fajna pizzeria gdzieś przy uniwersytecie, bardzo ładny lokal, elegancki, fajne menu. A w lokalu co? Jakiś śpiący pijany klient. Kelnerzy zorientowali się, że gość w boksie za nami pochrapuje smacznie i zaczęli go wypraszać kulturalnie, ale stanowczo za drzwi. Co temu panu się zamarzyło pospać w pizzerii, nie wiadomo. Był jednak pijany w sztok, więc chyba było mu obojętne gdzie śpi, byle tylko spał. Po pierwszej rundzie pan wyszedł za drzwi, a kelnerzy wrócili za bar. Po chwili jednak pan wrócił i zajął z powrotem swoje miejsce do spania. kelnerzy rozpoczęli więc drugie podejście. Tym razem udało im się dopiąć swego i pan po wyjściu z pizzerii już nie wrócił. Ale było to śmieszne doświadczenie jeść pizzę, kiedy za plecami kelnerzy namawiają pana na spanie gdzie indziej.
Po przemierzeniu połowy miasta spacerkiem, Kama pojechała popołudniowym busem do Lublina. W tym samym czasie z Lublina jechał do mnie Łukasz. Oba busy spotkały się na dłuższym postoju w... Łosicach! Widocznie tam wypada połowa drogi. Ja w tym czasie, już wypluta z sił, siedziałam w kawiarni nad filiżanką herbaty i mapą, planując trasę na PKS po Łukasza. I pisałam smsy na zmianę z Łukaszem i Kamą. Najpierw Łukasz napisał mi, że stoi w Łosicach, a tubylcy opowiadają sobie historię, jak to dzisiaj rano bordowa astra na lubelskich numerach krążyła po Łosicach, szukając swojej trasy. Ha ha! Dowcipniś. :) Kama za chwilę napisała mi, że jej bus stoi koło Łukaszowego i widzi Łukasza przez okno. Jej bus miał przyciemniane szyby, więc Łukasz jej nie widział. Po chwili rozjechali się każde w swoją stronę i zabawa się skończyła. A ja opracowałam sobie trasę, jak dojechać autem na PKS. Miałam już plan miasta, w Białystoku sprzedają plany swojego miasta, a droga na busa wydawała się banalnie prosta. Raz w prawo i cały czas prosto, postój busów po lewej.
Wyjechałam więc zgodnie z planem po Łukasza i skręciłam w prawo, gdzie miałam skręcić, po czym... jechałam, jechałam i jechałam, aż doszłam do głębokiego przekonania, że zajechałam o wiele za daleko, ale PKS się nie pojawił. Zanim się zorientowałam, gdzie jestem, zobaczyłam znaki na wyjazd na Warszawę! Rany! Jak to się stało? Już się przeraziłam, że zaraz z tej trasy na Warszawę będę się zawracała w najbliższej miejscowości, bo wszędzie były wielopasmówki bez możliwości zawrócenia się, kiedy szczęściem pojawiły się znaki na centrum. Bez wahania skręciłam.
Zatrzymałam się na przystanku, sprawdziłam mapę raz, potem drugi raz i zajechałam w końcu pod PKP... od przeciwnej strony niż myślałam. Doszłam do wniosku, że to mi wystarczy, nigdzie więcej nie jadę, dopóki Łukasz nie siądzie obok mnie z mapą w ręce i nie zacznie mnie prowadzić. Przez tory nie bardzo widziałam możliwość przejechania autem, a na mapie nie bardzo był objazd. Zaparkowałam się więc na pierwszym parkingu, jaki się nawinął i zadzwoniłam do Łukasza, aby przyszedł do mnie przez te tory na piechotę. Na dodatek w tym czasie zaczęła do mnie wydzwaniać koleżanka, z którą rozmawiamy rzadko, ale zawsze długo i o której myślałam już od tygodnia. Nie miałam czasu jednak do niej zadzwonić, a zawsze składa się tak, ze jeśli ja za długo się zastanawiam czekam na chwilę spokoju, aby do niej zadzwonić, to ona sama do mnie dzwoni. Ma taki radar na mnie i już od dawna tak się składa, że odbieram od niej telefon po tygodniu przymierzania się, aby do niej zadzwonić. Napisałam jej jednak tylko SMSa, że dzisiaj nie porozmawiamy, bo właśnie zabłądziłam autem obcym mieście i Łukasz szuka mnie na piechotę i od wtedy jeszcze z nią nie rozmawiałam. Aż wstyd przyznać. :)
Łukasz znalazł mnie bez problemu. Dalsza trasa z nim była już prościutka! Co to jednak znaczy właściwa osoba na właściwym miejscu. :)

Brak komentarzy: