niedziela, 31 maja 2009

Zjazd rodzinny

Wczoraj byliśmy na działce rodziców Łukasza.
Śliczna działeczka, z pięknym małym i przytulnym domkiem, zadbana co do centymetra. Warzywka rosną na schludnych grządkach, mnóstwo kwiatów i trochę drzewek owocowych.
A na dodatek po działeczce pomykają ślimaki!
Niektóre okazy ślimaków były ogromne i dorodne - w dodatku w większości były to winniczki, więc gdyby ktoś chciał i umiał je przyrządzić, świetnie nadawały się na przekąskę. :)
Rodzice Łukasza tępią te ślimaczki, bo co wiosnę mają istną plagę! Tabun ślimaków przetacza się przez działkę i zjada wszystko, co znajdzie na swojej drodze. Trzeba więc z nimi walczyć, jak ze zwykłymi szkodnikami.
W Mielcu jakoś amatorów ślimaczego mięsa brak, nie ma więc kto ich wyłapać na półmisek.
Ślimacza rodzina składa się z osobników przeróżnej wielkości - wielkich seniorów rodziny, średnich ale już wyrośniętych dorosłych osobników i małych ślimaczątek.
Zrobiło się nam żal tych biedaków i wyłapaliśmy je z Łukaszem wszystkie, jakie tylko mogliśmy znaleźć. Zanieśliśmy je w kąt działki, za domek, gdzie jest kompostownik i najpierw zorganizowaliśmy im zjazd rodzinny. Ślimaki zgromadzone w jednym miejscu łaziły, właziły na siebie, rozglądały się, wysuwały czółka i były bardzo pocieszne.




Zrobiliśmy im kilka zdjęć - portretów rodzinnych, pobawiliśmy się trochę z nimi, najbardziej zabawne było zdejmowanie jednych z drugich, bo wpełzały sobie na skorupy piętrowo.


Na koniec ślimacza rodzina została wrzucona do kompostownika. Nie zda się na nic taki środek zapobiegawczy przed zeżarciem warzyw na działce. Ślimako z kompostownika wypełzają całkiem dziarsko, zajmuje im to z pół godziny, po czym wędrują przed siebie w kierunku, w którym udało się im wydostać z dołu. Wieczorem zapewne część z nich z powrotem hasała po działce i podgryzała rzodkiewki i truskawki. Ale nas już tam nie było, aby to sprawdzić.


Zostały nam tylko fotki ze zjazdu rodzinnego i wspomnienia jak ślimaczki wesoło wędrują przed siebie nie patrząc, że właśnie depczą po swoich dziadkach i ciotkach. :)



sobota, 30 maja 2009

Szybka trasa do Mielca

Wyruszyliśmy wczoraj w drogę do Mielca dopiero po 19-tej. Zanim przyszłam z pracy, spakowaliśmy się, zrobiliśmy co trzeba - już było po siódmej.
Najpierw trzeba było się zatankować. I tu zdarzyła się pierwsza niespodziewana i miła rzecz.
Zajechaliśmy na stację Łukoil koło naszego rondełka osiedlowego, przełknęliśmy z rozczarowaniem wielką kolejkę do dystrybutorów, jak się nam objawiła. Trochę dziwił nas tłok na tej stacji, ale ona w łikendy jest dosyć oblegana, bo na każdy łikend obniżają trochę ceny paliw. Doczekaliśmy swoje, zatankowaliśmy się i Łukasz poleciał do kasy. Po chwili wrócił z wiadomością, że terminal do kart na stacji nie działa, nie da się zapłacić kartą, a żadne z nas nie miało gotówki. Na stacji jest jednak bankomat, wstawiony przez bank Pekao SA, więc poszłam do niego ja ze swoją kartą Aliora, którą mogę bezprowizyjnie wypłacać z bankomatów innych banków. Pod warunkiem oczywiście, że ten bank w ogóle obsługuje karty Aliora, bo już wyhaczyłam kilka banków, których bankomaty tych kart nie akceptuję i jedynie nimi plują. Pekao na szczęście Aliora obsługuje. Na szczęście, bo nikt z własnej nieprzymuszonej woli nie będzie płacić 5 PLN prowizji za wypłacenie 50 zł z bankomatu. Najpierw nie mogłam bankomatu znaleźć, w końcu Łukasz pokazał i pacem, w który kąt stacji mam iść. Poszłam więc pod sam bankomat i stanęłam 2 m za facetem wypłacającym pieniądze. Postałam tak dłuższą chwilę, ale że facet jakoś wolno działał na tym bankomacie, rozejrzałam się dokoła. Z 2 metry za mną stał inny facet. Stał dosłownie na środku tego sklepu. Wydało mi się to najpierw bez sensu, że tak tam tkwi nieruchomo, po czym olśniło mnie, że on chyba też stoi w kolejce do tego bankomatu, tyle, że ja mu się w tą kolejkę zwyczajnie wepchałam. Zapytałam go czy stoi w kolejce do bankomatu. Facet kiedy zobaczył, że ja na niego spojrzałam - dokładnie w tej samej chwili powiedział do mnie, że on w kolejce też stoi, na co ja stanęłam za nim i przeprosiłam go ze śmiechem, że tak się zapędziłam i wlazłam przed niego.
Koleś wypłacający pieniądze skończył operację, odszedł od bankomatu i w tym momencie ten pan sprzede mnie spojrzał na mnie i zapytał mnie czy mi się bardzo spieszy. W domyśle miał, czy ma mnie przepuścić. Odparłam, że nie, ale jego pytanie mnie bardzo miło zaskoczyło. Rzadko się to zdarza, to było bardzo ładnie z jego strony,że tak się zainteresował. Mi co prawda było obojętne czy wyjadę minutę wcześniej czy później, ale rzadko kto jest skory do przepuszczenia kogoś w kolejce i to jeszcze tak niepytany, z własnej inicjatywy.
Pan zrobił na mnie bardzo miłe wrażenie swoim szarmanckim zachowaniem gentelmena.
Druga miła rzecz spotkała nas na trasie na Janów, za Kraśnikiem. jechała przed nami ciężarówka, którą dosyć szybko dogoniliśmy. Kilka samochodów przed nami ją wyprzedziło i nadeszła w końcu nasza kolej. Niestety najechaliśmy na taki fragment trasy, kiedy wyprzedza się ciężko. Najpierw było kilka zakrętów, jakieś podwójne i pojedyncze ciągłe i znaczki w stylu "Nie wyprzedzać". Nie za wiele było widać zza tej ciężarówy, a z naprzeciwka przejechało kilka aut, chociaż ta trasa była miejscami zupełnie opustoszała. I tak jedziemy grzecznie za tą cieżarówą, co chwila się wychylałam zza niej, aby zobaczyć co jest przed nami, a tu nagle - kiedy minęło nas kilka samochodzików z naprzeciwka - widzę, że ciężarówka miga prawym migaczem. Pobocza na tym odcinku trasy nie było wcale, tir nie zwalniał, więc ewidentnie dał nam znak, że można wyprzedzać. Wychyliłam się i faktycznie - trasa przed nami pusta i prosta, można popędzić.
To było duże ułatwienie, że kierowca tej ciężarówki nam tak pomigał. Bardzo miłe z jego strony. Zapewne, gdyby było pobocze, to by nam zjechał, a tak przynajmniej nam zasygnalizował, że można się przymierzyć do wyprzedzenia.
Łyknęliśmy go w kilka sekund, jechał chyba ze 100 na godzinę, więc nasz opel był już w tej fazie prędkości, kiedy przyspieszanie nie sprawia mu trudności. Po chwili już byliśmy daleko z przodu, a ciężarówka znikała z tyłu za nami.
Fajnie, że niektórzy kierowcy rozumieją, że taka kultura na szosach ułatwia podróżowanie. Zwłaszcza, jeśli jedzie się takim słabszym autkiem, jak nasze, które nie ma za wielu koni mechanicznych.
Dalej na szosie spotkaliśmy jeszcze jakąś młodą dziewczynę, jadącą wolniutko całkiem dobrym samochodem. Była na tyle świadoma swojej prędkości i miła, że zjeżdżała na pobocze wszystkim, którzy przymierzali się do wyprzedania jej.
I tym sposobem droga do Mielca minęła nam bardzo przyjemnie i bardzo szybko. Dojechaliśmy w 2,5h, rodzice nie spodziewali się nas tak wcześno, byli zaskoczeni, kiedy zadzwoniliśmy do drzwi.
Nas trasa wcale nie zmęczyła, tylko ostatnie 50km przejechaliśmy po ciemku, ale ten odcinek drogi to są podrzędne szoski między wioskami, z kiepskim asfaltem, jedzie się wtedy na skróty i zbacza z głównych dróg krajowych. Wjeżdża się w strefę miliona zakrętów i dziur w asfalcie, więc traci się znacznie na szybkości. Ciemność nie spowalnia tak skutecznie, jak zła nawierzchnia szosy.

piątek, 29 maja 2009

Łikend w Mielcu

Za chwilę wyruszamy w drogę do Mielca.
Zabawiliśmy w domu niecałe 3 dni i już wyjeżdżamy w kolejną podróż. ;)
Z Lublina do Mielca jest ok. 180 km. Po przejechaniu 400-tu do Zakopanego i tyluż samo z powrotem, droga do Mielca wydaje mi się bardzo krótka i dodatkowo łatwa do przejechania.
Dla ułatwienia, na trasie są świetne szosy - od Kraśnika do Janowa - świetny, nowy asfalt, równiutko i prościutko. Za Janowem trasa przez lasy janowskie - fantastyczna droga. Może śmiało jechać ponad stówką - nawet 140 miejscami. 120 km/h to standard, lekką ręką da się pociągnąć, radarów nie ma. A przynajmniej nie w lesie, albo nie w szczerym polu.
Mój Opelek nie lubi jeździć szybciej niż 145km/h bo coś zaczyna mu wibrować, chyba silnik. Ale nawet nie potrzebne mi szybciej, niż się da. A przynajmniej nie tym samochodem i nie po tych szosach. Może, jak wyjadę na autostradę i przesiądę się w coś bardziej pancernego, na przykład jakieś volvo, to pocisnę więcej. Póki co, 120 km/h mi wystarcza.
Dodatkowo mój Opel jest trochę kiepski do wyprzedzania. A raczej - jest trochę kiepski do wyprzedzania, jeśli jedzie się wolniej niż 120 na godzinę. Za to kiedy można się rozpędzić bardziej, to od 120 zaczyna bardzo szybko przyspieszać i można pięknie łyknąć każde auto, nawet ciężarowy!
Na trasie z Zakopanego śmialiśmy się, że trzeba sobie zrobić odpowiedni rozmach, aby wyprzedzać bez wysiłku. Na szczęście droga z Zakopca była pusta i nie jechało za wiele zawalidróg. W drodze do Zakopanego mieliśmy wyjątkowe (nie)szczęście do wszelkiego rodzaju ślimaków; ciężarówek, autobusów, żółwich osobówek, które snują się niezdecydowane czy mogą rozwinąć ponad świetlną prędkość przekraczającą 50km/h. To była droga przez mękę! Słońce grzało jak szalone, niestety nie mamy klimatyzacji w aucie, droga za Rzeszowem zaczynała się wić jak serpentyna, a im bliżej zakopanego, tym bardziej kręte szosy. Pod górkę całe kawalkady samochodów traciły rozpęd i zwalniały niemiłosiernie, nie można było wyprzedzać na większości trasy za Rzeszowem. Jechaliśmy całe 8h, z czego tylko 1h spędziliśmy na postojach. W połowie drogi ja zmieniłam sobie jeansy i bluzeczkę z długim rękawem na rybaczki i koszulkę z krótkim rękawem, a i tak dojechałam ugotowana na miękko! Zupełnie nie jak w maju, pogoda była iście lipcowa! Znudziła nas ta podróż dokumentnie, hart ducha i morale wycieczki upadło niechlubnie i tylko siedzieliśmy skwaśniali i wypatrywaliśmy z utęsknieniem tabliczki z napisem "Zakopane".
W końcu, w końcu pojawiła się na horyzoncie, a my z ulgą wysiedliśmy z samochodu, zdawkowo powitaliśmy się z gospodarzem naszej kwatery, wrzuciliśmy bagaże do pokoju i polecieliśmy kolejno pod prysznic.
Dopiero po odświeżeniu się poczuliśmy się z powrotem jak ludzie i mogliśmy wyruszyć na Krupówki.
Od takich ekstremalnych przeżyć rozpoczął się nasz urlop, który cały był ekstremalny i pełen różnych przeżyć.

środa, 27 maja 2009

Powrót z urlopu

Właśnie mijają ostatnie godziny mojego urlopu. Łukasza urlop skończył się prawie dobę temu. On zaczął urlop wcześniej, ja za to kończę później.
Dzisiaj cały dzień spędziłam w domu. Nie wyszłam za próg nawet na krok. Nawet nie zajrzałam do skrzynki pocztowej na dole klatki. Zajmowałam się prostymi i przyziemnymi sprawami typu: sprzątanie, pranie, gotowanie i komputerowanie.
Rano próbowałam się trochę poopalać. Nałożyłam sobie na twarz maseczkę z zielonej glinki i zasiadłam na balkonie z gazetą w ręce. Gazeta wcale nie miała posłużyć mi do zasłaniania twarzy, zupełnie nie zainteresowało mnie, co sąsiedzi sobie pomyślą widząc zielono-gębego potwora w bikini na balkonie. Ich wytrzymałość została poddana próbie. Niestety mój eksperyment szybko się skończył, bo zrobiło się zimno i zaczął wiać niezły wiatr!
Zmyłam więc maseczkę z twarzy, ale dla odmiany nałożyłam maseczkę na włosy. Tą jednak przykrywa się ręcznikiem, no i nie ma ona żadnego odstraszającego koloru, więc nie byłam już widowiskiem. W międzyczasie zdążyłam zrobić dwa prania i przestraszyć się, że wiatr zwieje mi z balkonu bieliznę. Po wyjęciu pierwszego prania z pralki, okazało się oczywiście, że jakimś niewyobrażalnym cudem uprałam chusteczkę higieniczną - jak zwykle byłam niebotycznie zdumiona i mocno przekonana o tym, że sprawdziłam wszystkie kieszenie przed wrzuceniem spodni do pralki. Przyjęłam tym sposobem do wiadomości, że życie wróciło do normy, koniec urlopu, relaksu i turystyki. Skoro już uprała się chusteczka, oznacza to, że proza codziennego życia powróciła!
Umyłam podłogi i starłam szybko kurze, a potem zrobiłam obiad. Bardzo smaczny obiadek z wielkimi kotletami. Jeden kotlet był schabowy, a drugi z piersi kurczaka, ale nie zamierzałam wypuszczać się na wojaże po sklepach, nawet do najbliższego spożywczaka nie miałam zamiaru iść - wykorzystałam więc to, co znalazłam w zamrażarce. Niestety znalazłam dwa pojedyncze kotlety nie do pary. :)
Łukasz ambitnie poszedł wieczorem na basen. Ja dalej siedziałam w domu, jak zaklęta. Upiekłam tylko babeczki z jeżynami, bo nadal przeprowadzam akcję czyszczenia zamrażalnika z różnych tkwiących w nim produktów. Muszę przyznać, że powoli się tam przeluźnia, trochę tych mrożonek różnego rodzaju zjedliśmy.
Z bardziej produktywnych zajęć zrobiłam dzisiaj jeszcze albumy on-line w Picasa. Opanowałam ten głupi program w końcu na tyle, że udało mi się udostępnić kilka folderów ze zdjęciami z różnych okazji. Zainstalowałam sobie na komputerze ACDSee do obróbki zdjęć, bo musiałam je zmniejszyć odrobinkę, a Picasa nadal jest zbyt skomplikowane dla mnie. Chociaż - opanowałam świetną funkcję do redukcji czerwonych oczu - Picasa ma swoje niewątpliwe zalety. :)
Zainstalowałam sobie również Office, bo przecież nie miałam Worda od dłuższego czasu. teraz mogę startować z pisaniem.
Najprzyjemniejsze w powrocie z urlopu są rozmowy z przyjaciółmi. Już od niedzieli przypominają sobie o mnie i dzwonią i jest to bardzo miłe. To jest taki amortyzator w tym traumatycznym przeżyciu, jakim jest powrót do rzeczywistości. Bardzo miło było sobie porozmawiać z koleżankami, fajnie wiedzieć, że ktoś o mnie myśli i jak wyjeżdżam, to trochę czasem zatęskni. :)

niedziela, 24 maja 2009

Wdrapaliśmy się na Morskie Oko

Droga na Morskie Oko jest dłuuuuga i kręta! Nie jest trudna, tylko długa.
Najpierw jechaliśmy busem po takich serpentynach, że aż mnie zemdliło. Kierowca chyba miał doświadczenie w wożeniu worków z kartoflami, bo pędził, jak szalony, a w busie rzucało nas na prawo i lewo. No, ot - taki folklor miejscowy.
Potem wdrapywaliśmy się pod górkę i zdawało się, że nasza wędrówka nie ma końca! Widoki po drodze były przepiękne, droga łatwa, bo wyasfaltowana na całej długości, tyle, że długa. Trochę nudna nawet, przez to właśnie, że taka łatwa.Ale ten asfalt był dla mnie dzisiaj błogosławieństwem, bo miałam mini kontuzję na kostce i nie mogłam założyć dzisiaj butów trekkingowych, więc poszłam w balerinkach. Kontuzji nie było wcale widać, ale trochę pobolewała, bo ją urażał but. Bardzo szkoda, bo gdyby nie to, to pewnie wdrapalibyśmy się też na Czarny Staw pod Rysami, albo poszli do Doliny Pięciu Stawów, bo szlak już był otwarty.
Zamiast jednak szarżować dzisiaj - zrobiliśmy sobie spacerek do Morskiego Oczka i z powrotem. Lajtowo.
Wczoraj się trochę przeforsowałam i dzisiaj już niespecjalnie miałam zapał do wędrówek wyczynowych.
Justyna za to dała czadu! Poszła do jakiejś doliny, po czym szlak zaprowadził ją na górkę, na którą podejście trwało 45 minut! Dzisiaj zrobiła chyba lepszą trasę niż my, a tak zaklinała się, że ona nie chce po górkach latać. :)


Pozdrowienia znad Morskiego Oka!

Kasprowy Wierch zdobyty piechotą!

Dzisiaj zrealizowaliśmy nasz plan na wielką wędrówkę!
Najpierw wdrapaliśmy się trudniejszym szlakiem do Murowańca. Justyna po drodze stwierdziła, że to nie dla niej wspinaczka i rezygnuje i zamiast pod górkę - sturlała się z górki do jakiejś dolinki.
My pieliśmy się dzielnie po skalnych schodkach i podziwialiśmy imponujące widoki po drodze. Pogoda się trochę popsuła, bo było dosyć chłodno, na Kasprowym zapowiadali tylko 1 stopień ciepła, ale jak się tak trzeba wysilić, aby wejść na górkę, to robi się człowiekowi gorąco. Kompletnie znieczula się człowiek na pogodę i nawet kurtka jest niepotrzebna.
W Murowańcu chwilę odpoczęliśmy, wysłaliśmy kilka MMS-ów z pozdrowieniami i wypiliśmy ciepłą herbatkę z cytrynką i sokiem malinowym.
W drodze pod górkę mijaliśmy taką starszawą panią, chyba ze Szwajcarii, przynajmniej Łukasz tak wywnioskował. Pani powoli wspinała się trudnym szlakiem i szła własnym tempem. Powolutku, pomalutku. Dotarła w końcu do schroniska, kiedy my już się zbieraliśmy do wyjścia dalej. Szła, szła, aż doszła do celu. Grunt to wytrzymałość.
W schronisku przestudiowaliśmy mapę i postanowiliśmy, że skoczymy nad Czarny Staw Gąsienicowy, a potem pomyślimy o Kasprowym Wierchu. Pogoda robiła się coraz ładniejsza, więc szkoda było nie wspiąć się na Kasprowy, ale ten zapowiadany jeden stopień ciepła nas zastanawiał, bo nie byliśmy przygotowani na takie ekstremalne temperatury. Mimo polarów - mamy wiosnę, więc nic bardzo ciepłego nie zabraliśmy ze sobą.
Nad Czarny Staw droga jest bardzo łatwa i przyjemna, widoki oczywiście fantastyczne! Ale pod samym stawkiem jest podejście pod górę i tam właśnie zalegał jeszcze śnieg! Wielka płachta białego, szklanego śniegu! Niezły to był wyczyn, aby w naszych butkach się nie ześlizgnąć po tym śnieżku, wprost ze szlaku w przepaść... :) Wejście pod górkę, to jeszcze nic wielkiego, wiadomo, że wchodzić jest łatwiej po śliskim, niż schodzić. Obejrzeliśmy więc Czarny Staw i wszystko dookoła i trzeba było jakoś przejść po tym śniegu w dół, z powrotem. Daliśmy radę! Trochę zjechałam na butach, kucając, trochę przeszłam, Łukasz zdecydowanie dawał sobie lepiej radę niż ja.
I dalej ruszyliśmy na ten zimny Kasprowy Wierch. A co tam! Słońce już przygrzało ziemię, więc zrobiło się bardzo przyjemnie. Oczywiście na Kasprowy szło się trochę po ziemi, a trochę też po śniegu. W wyższych partiach gór śniegu lezy jeszcze naprawdę dużo. Obok nas, równolegle na wielkiej połaci śniegu wspinali się pod górkę narciarze. Lepiej im poszło wspinanie się po śniegu na nartach, niż nam na butach. :)
Udało się jednak nie zgubić szlaku, chociaż turyści przed nami wydeptali na śniegu ścieżkę na skróty, zupełnie nie dbająco to, jak leci szlak.
Dotarliśmy całkiem szybko na szczyt, a na miejscu okazało się, że wcale tak zimno nie było. Chociaż owszem, nosy nam zmarzły na wietrze.
Z Kasprowego zjechaliśmy sobie w dół kolejką. Już byliśmy dość zmęczeni, no i było trochę za późno na ponad dwugodzinne zejście na piechotę. A szkoda... Szlak był zachęcający. I zaczynał się w strasznie dziwnym miejscu.
Wróciliśmy na kwaterę zmęczeni, ale zadowoleni. Zrobiliśmy sobie niezły marsz przez wertepki!

Zdobywcy szczytów!

środa, 20 maja 2009

Kręgle z przyjaciółmi

Poniedziałkowe spotkanie zrobiło nam smaka na więcej! Dzisiaj wybraliśmy się więc na kręgle do Fantazy Parku. Pojawiło się sporo osób, nawet unikatowe egzemplarze. Miło było zobaczyć osoby, z którymi dawno się nie widzieliśmy. Niektórzy się nie zmieniają wcale, jacy byli fajni, tacy są. Inni się zmieniają. No ale co poradzisz? Taka karma.
Drużyna do kręgli była siedmioosobowa. Kilka osób nie zostało na grę, ulotnili się do domu po krótkiej pogawędce przy stoliku.
A my – kule w dłoń i do dzieła!
Kręgle są wypróbowanym sposobem na świetny wieczór. Dużo śmiechu, coś się dzieje, dobra zabawa. Jest czas na to, aby zamienić kilka słów ze znajomymi, robimy ciekawe zdjęcia i ruszamy mięśnie. Każdy gra w swoim – wielkim stylu, a wszyscy inni komentują i się nabijają. Za każdym razem próbujemy opanować dokładnie zasady naliczania punktów, nigdy nie udaje się nam do końca ich zrozumieć i cień zagadki pozostaje na następne spotkanie.
Na drugi dzień zawsze boli lewy pośladek od przykucania na lewej nodze przy każdym rzucie.
Jakoś trudno było się nam rozstać po skończonej grze. Poszliśmy tłumnie na podziemny parking, a snuliśmy się całą grupą wolniutko, noga za nogą. Każdy uskuteczniał swoją głupawkę i było nam strasznie wesoło. Zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć w Plazie, a potem na podziemnym parkingu, ostaliśmy swoje przed samochodami i w końcu, w końcu wyściskaliśmy się, pożegnaliśmy i zapakowaliśmy się do aut i odjechaliśmy. Naprawdę nie chciało się nam Kończyc tego uroczego wieczoru.

Smutków ciąg dlaszy

Jakby było mało moich własnych smutków, to jeszcze w niedzielę dowiedziałam się, że nasz kolega został pobity pod swoim blokiem, na osiedlu niedaleko nas.
Bardzo pobity, wylądował w szpitalu z poważnymi obrażeniami, bo jakiś kretyn rzucił w niego porcelanową nogą do umywalki i pocelował w głowę.
Słowo daję, że ludzie są beznadziejni!
Cała sprawa jest wprost niewiarygodna!
Od kilku dni chodzi mi to po głowie, wydaje mi się to wprost niemożliwe.
Banda wyrostków zamarzyła sobie kogoś zaczepić i pobić i akurat padło na Kubę.
Człowiek sobie wraca do domu zupełnie spokojnie i nagle czepiają się go tacy idioci i wywracają mu życie do góry nogami. Mogli go zabić przecież... No ale trudno wymagać od takich debili, aby myśleli o tym co robią skoro robią to, co robią.

Mam nadzieję, że ich wyłapią i wsadzą do więzienia z ciężkimi wyrokami...

wtorek, 19 maja 2009

Wstępne pakowanie

I jestem już częściowo spakowana na wyjazd!
Tylko częściowo, bo niestety wybieranie ubrań mnie przerosło i zostawiłam je na jutro.
Po pracy dzisiaj pojechaliśmy w poszukiwaniu butów trekkingowych dla Łukasza. Miał już upatrzone dwie pary, ale jakoś żadne nie były idealne w jego odczuciu, a do mnie żadna para nie przemówiła na tyle, aby mu je doradzać. W innych sklepach też nie bardzo było na czym oko zawiesić...
Poszliśmy więc dosyć zrezygnowani z powrotem do samochodu i po drodze zaszliśmy do sklepu Campusa w Plazie. Tak bez większej nadziei, ot po prostu dlatego, że ten sklep był prawie po drodze.
I znienacka w Campusie znalazły się idealne wprost buciki, czarne, ślicznie uszyte i wygodniutkie. Alpinusa. Łukasz założył je na nogę i od razu stwierdził, że te może kupić bez zastrzeżeń.
Takie zakupy są najlepsze, bo wiadomo, że jak coś podpasuje od pierwszego założenia, to potem się dobrze nosi. Buty zwłaszcza. Ja osobiście wszystkie swoje najlepsze buty kupiłam zachęcona takim bardzo pozytywnym pierwszym wrażeniem.
Łukasz więc ma buty trekkingowe na szlak, ja mam takie od dawna, więc możemy wyruszać na podbój Tatr!
Strasznie się cieszę na ten wyjazd.
Co prawda nie wiem sama co mi odbiło, że tak pragnę przejść się po jakimś trudniejszym szlaku, zmęczyć, obejrzeć widoki, popodziwiać przyrodę, zdobyć jakiś szczyt.
To chyba przez ten aerobik - jakoś tak polubiłam wysiłek fizyczny i aż mi się zachciało aktywnego urlopu. Ale to tak aktywnego na maxa!
Justyna stwierdziła, że ona nie jest amatorką szlaków, więc odpuści sobie co trudniejsze nasze eskapady, ale ogólnie, to gdzies tam sie z nami wybierze. W Zakopanem jest wiele płaskich dolinek, gdzie nie trzeba się wspinać, więc w razie czego - ma alternatywę.
Tata dzisiaj wymienił mi olej w aucie, kosztowało go to paskudne oparzenie na rece, bo dotknął gorącego silnika. Mam nadzieję, że nie będzie go to bolec, bo wyglądało nieciekawie...
Olej miał być wymieniony już z 5 albo nawet 7 tys. km temu, ale jakoś się tak zeszło, odwlekło się i tak do tej pory jeździłam na niewymienionym. Skoro jednak zapuścimy się w trudniejsze dla auta rejony pagórzyste - warto było nalać świeżego oleju.
Samochód więc został przygotowany.
Pod meblami stoi moja torba podróżnika, a w niej podstawowe akcesoria kobiety na wyjeździe: suszarka, bielizna, kosmetyki do pielęgnacji, skarpetki (cały zapas), mnóstwo próbek kosmetyków, których normalnie nie zuzywam, ale wyjazd jest dobrą do tego okazją, strój kąpielowy i klapki.
Strój kąpielowy to muszę sobie pożyczyć od Małej Słoninki. Kamisio ma taki fajny sportowy, w sam raz do aquaparku. Więc ten element bagazu podlega jeszcze modyfikacji.
Więcej niestety nie jestem w stanie spakować, bo już mi się tak kleją oczy i jestem mocno niewyspana po wczorajszym bujnym zyciu towarzyskim, że muszę już się położyć...

Spotkanie w większym gronie

No i już wiem dlaczego mieszkałam w smuteczkowie wielkim. Jest czerwona kartka w kalendarzu, hormony opadają, życiu wracają jaśniejsze barwy, mój humor się poprawia.
Dzisiaj po pracy spotkaliśmy się u państwa S., a powodem był urlop Krasego. Skoro Krasy przyjechał z Anglii na te kilka dni, trzeba było to wykorzystać. Każdy powód aby się spotkać w większym gronie jest dobry.
Bardzo było fajnie, spędziliśmy wesoły wieczór, zrobiliśmy kilka fotek, zjedliśmy pyszne menu, które z takim poświęceniem przygotowywałyśmy z dziewczynami - każda we własnym zakresie.
Chłopaki wypili morze wódki, oczywiście skutek dla niektórych osobników był łatwy do przewidzenia. Było kolorowo, a momentami, to nie wiedzą jak było, bo stracili pamięć fragmentami...
Ja nie wiem, co to za przekleństwo, że kieliszki u państwa S. są albo za głębokie, albo za szybko śmigają. Każda wizyta u nich jest tak mocno zakropiona, że potem są przeboje. To jest zniechęcające. Za każdym razem, ale to każdym razem, kiedy na stole ląduje wódka, kończy się to dramatycznymi przeżyciami po imprezie. niespecjalna atrakcja. Pan S. może wypić bardzo dużo i wcale go to nie rusza, ale oprócz niego nikt inny - dosłownie - nikt inny nie ma takiej odporności na alkohol i swoje odcierpieli już liczni chojracy - Łukasz i Krasy wiodą prym, ale nawet Sylwek, który jest postawny i dobrze zbudowany po listopadowym spotkaniu mocno odchorował wszystkie flaszki.
Ja dzisiaj spałam na kanapie. Profilaktycznie zeszłam z linii strzału Łukaszowi. Oczywiście niespecjalnie się wyspałam.

niedziela, 17 maja 2009

Łikend w Smuteczkowie

Sobota.

Już drugi dzień mieszkam w Smuteczkowie Wielkim. Przeprowadziłam się tu wczoraj, zupełnie tego nie pragnąć i pomimo, że pragnę się stąd wynieść – nie jestem w stanie.
Jest mi nadal straszliwie smutno, mam jakieś żale i pretensje, na szczęście nikogo, do kogo je mam nie ma w pobliżu. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Cały dzień spędziłam w domu, zajmując się takimi przyziemnymi sprawami, jak sprzątanie i gotowanie.
Łukasz pokręcił się po mieszkaniu, zrobił zakupy i pojechał do pracy. Zjedliśmy na obiad kapuśniak, a raczej warzywniak z kapustą, który ugotowałam w ramach debiutu, bo zup to u nas się nie uświadczy, więc jak dotąd nie zdarzyło mi się zrobić kapuśniaku ani razu. Ale, ponieważ gotuję z rozmachem, to dodałam do zupy tyle warzyw, że wyszedł on cokolwiek niestandardowy. Ale smaczny.
Obejrzałam dzisiaj ostatni odcinek piątego sezonu Grey’s Anatomy. Wstrząsający. Lubię ten serial, bardzo fajna w nim panuje atmosfera, chociaż mają lepsze i gorsze momenty i czasem zdarza się, że robią się męczący. Piata seria skończyła się fatalnie. Wymyślili dla jednego z bohaterów wstrząsający wypadek. Mimo, że wiem, że to zmyślone, to i tak wczuwam się w fabułę, polubiłam bohaterów i – co tu dużo mówić, po obejrzeniu 5-ciu serii zżyłam się z nimi. Więc dzisiaj cały dzień przypomina mi się to fatalne zakończenie ostatniego odcinka. A szósta seria będzie za ładnych kilka miesięcy, więc zanim cokolwiek się wyjaśni, będziemy trwać w zawieszeniu i wymyślać sobie mniej lub bardziej prawdopodobne ciągi dalsze.
Na pocieszenie zmieniłam pościel na łóżku. Tym razem na buraczkowe prześcieradło i poszewki na poduszki i fioletową poszwę na kołdrę. Bardzo ładne i bardzo przyjemnie się w niej śpi.
Pierwotnie miała być w tonacji pomarańczowej pościel, ale okazało się, że wymiarowo jest zdecydowanie za mała. Założyliśmy prześcieradło, dało się jakoś naciągnąć, chociaż zdaje się, że na szerokość zrobiliśmy wymiar 140 ze 100 centymetrów. Niezły wyczyn, wyciągnąć prześcieradło o 40cm bardziej. Niestety z poszwą na kołdrę nie dało się tego zrobić i to co najdziwniejsze – była ona za krótka, a nie – jak standardowo – za wąska. Ale co dziwniejsze – ta pomarańczowa pościel dziwnie pachniała, a raczej niespecjalnie było to zapach, zastanowiłam się przez moment, czy ja może uprałam to bez proszku…? Wszystko możliwe, bo zapach jest zastanawiająco intensywny.
Zrobiłam też porządek na balkonie – umyłam podłogę, ustawiłam kwiatki, Łukasz przyniósł balkonowe i nasz balkonik zrobił się bardzo przytulny i śliczny. Jednak żywe kwiatki dodają dużo uroku.
Zauważyłam, że na kwiatkach w skrzynkach, które przed Zimnymi Ogrodnikami stały już kilka dni na balkonie – jest już jakiś szkodnik! Nie wiem co to jest, coś mikrusie, ale już zaatakowało liście!! To jest po prostu okropne! Kwiatki ledwo od ziemi odrosły, a już coś próbuje je zjeść! Rozbełtałam więc moją antyszkodnikową truciznę i spryskałam wszystkie kwiatki – zaatakowane przez to coś spryskałam dokładnie, a niezaatakowane pokropiłam tylko trochę, tak profilaktycznie.
Będę je w tym roku pryskała regularnie, bo nie mam zamiaru dać ich na pożarcie jakimś szkodnikom!

Piątek

Czekałam na Łukasza do północy – uprzedzał, że zostanie dłużej w pracy ale nie spodziewałam się, że aż tak. Zadzwoniłam w końcu koło 23,50 trochę zaniepokojona, aby rozeznać się w sytuacji. Okazało się, że mają cały korowód w związku z bardzo dowcipnym telefonem od jakiegoś gówniarza, który stwierdził, że podłożył im bombę. Najlepszy w tym wszystkim był ten wiz, że dzieciak zadzwonił na 3 minuty przed końcem pracy, tuz przed 22-. A po takim telefonie zaczyna się dużo dziać.
Była więc policja, zeznania, spisywanie protokołów i cały korowód.
Ja czekałam do 2-giej w nocy oglądając serial, w końcu jednak mnie zmogła senność i przetransportowałam się do łóżka. Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki- senność zniknęła. Czekałam więc dalej na Łukasza, tym razem przewracając się z boku na bok w pozycji horyzontalnej.
Łukasz wrócił o 3-ciej nad ranem. Stwierdził krótko, że gówniarz od domniemanej bomby nie ma szans i na pewno go złapią. Ja dodatkowo mam nadzieję, że będą go wieki przesłuchiwać i nie dadzą mu spać, tak jak on nam i będzie miał za swoje.
Prawdą jest jednak, że taki telefony wykonują prawdziwi kretyni. Dzwoni taki debil do firmy tak mocno monitorowanej na wszystkie możliwe sposoby i nie spodziewa się, że za chwilę zapuka do niego policja i zgarnie go na dołek? To jest naprawdę porażający brak rozumu! Jak można nie wydedukować sobie, że firma opierająca swoją działalność na telefonach ma wszelkie narzędzia, które ułatwią prace policji!
Inna sprawa, że należy się takim gówniarzom naprawdę solidne manko za takie durne żarty!

Niedziela

Na dokładkę więcej smutków

Na dzisiaj miałam zaplanowane robienie krokietów i pieczenie muffinek na jutrzejsze spotkanie.
Wstałam więc rano i od razu powędrowałam do kuchni. I tak zostałam w tej kuchni przez pół dnia! Zadziwiające, ile czasu może pochłonąć zrobienie krokietów!
Krokieciki wyszły jednak pyszne - puchate naleśniki, a w środku farsz z pieczarek, papryki, cebulki i pasztetu drobiowego. Całość opanierowana - w tym pomagał mi Łukasz - panierowaliśmy taśmowo - ja w jaju, on w bułce.
Zjedliśmy sobie krokiety na obiad, chociaż Łukasz stwierdził, że jak na niedzielny obiad to trochę ubogi. Zbeształam go, ze za to straszliwie pracochłonny, więc zjadł, co miał zrobić. :)
Upieczenie muffinek tez okazało się dosyć zajmujące, no ale to już pikuś w porównaniu do tego ile pracy się wkłada w krokiety.
Więc pierwszą część dnia spędziłam w kuchni.
A drugą na bardziej kulturalnych zajęciach.
Poszliśmy do kina, zobaczyć "Tatarak". Nie wiem co mnie podkusiło, aby zażyczyć sobie, żeby Łukasz mnie na ten film zabrał! Sam z siebie by mi tego nie zaproponował, no i słusznie, bo film jest traumatyczny. Mnie zaciekawił ten watek autentyczny - przeżycia Jandy, kiedy jej mąż chorował i umierał na raka. To było warte wybrania się do kina, bo skoro już opowiedziała o tym publicznie w filmie, to trzeba to zobaczyć. Nie z takiej czystej, wścibskiej ciekawości, ale z takiego ludzkiego punku widzenia.
Film jest mixem opowiadania Iwaszkiewicza, opowiadania jakiegoś lekarza i opowiadania Jandy. Całość jest smutna, ale najgorszym rozczarowaniem jest to opowiadanie Iwaszkiewicza! Ta część
Ta koncepcja kłóci się z moimi przekonaniami. W roli odbiorcy filmu można się nie zgodzić z pomysłem na jego fabułę. Może z punktu widzenia pisarza wyglądało to bardziej sensownie i celowo... Może Iwaszkiewicz napisał to ku przestrodze samotnych, zagubionych kobiet, które chcą zawrócić w głowie chłopcom z pokolenia ich dzieci...
Nastrój jakby mi się poprawiał. Trochę ten film pasował w sam raz do mojego smuteczkowa. Chyba dlatego, że już byłam w najgłębszym dostępnym odmęcie smutku, nie odebrałam filmu z należytą intensywnością, jako tragedii skończonej.
Nic na to nie poradzę. Mam swoje żale, smutki i swoją udręczoną duszę i dzisiaj moja dusza jest odrobinę znieczulona na smutki innych dusz.
Jakby mi było wesoło, zapewne współczułabym Jandzie o wiele, wiele bardziej. A tak, tylko jej współczułam bardzo.
A czytałam niedawno jej książkę, która wydała gazeta PANI - w lutym chyba. Zbiór felietonów Jandy. Jest w nich taka wesoła, radosna, pełna optymizmu i życia. I mąż jej jest zdrowy. Jak czytałam tą książkę, to nie wiedziałam, że on już nie żyje. I myślałam sobie, że fajnie, że ma takiego dobrego męża, pełnego ciepła i miłości, który ją wspiera i z którym się tak im dobrze układa. No to już się skończyła ich sielanka...
Nie mogłam uwierzyć, że Janda obecnie nie jest już tą samą Jandą z książki, bo jest już sama, bez męża, za to ze smutkiem...
filmu mnie zwyczajnie wkurzyła. Zupełnie jak w "Małej Moskwie" - nie rozumiem po co ludzie zawracają głowę innym ludziom, kiedy nie powinni tego robić. Wynikają z tego same nieszczęścia. I w "Tataraku" był taki sam wątek - stara kobieta podrywa młodego chłopaka. Wynika z tego tragedia. Może oszczędzę sobie szczegółów, nie będę psuła nikomu przyjemności z obejrzenia filmu. Ale jak zapaliło się w kinie światło, stwierdziłam, że wątek jest bezsensowny i niepotrzebny. Ot, autor miał taki kaprys, aby napisać tragedię.

piątek, 15 maja 2009

Kiepski początek

Jakoś ten 32-gi rok życia nie zaczął się za dobrze dla mnie. Dzisiaj był fatalny dzień, fatalny po prostu.
Obudziłam się rano z bólem głowy. Dotarłam do pracy na 9-tą i było mi tak smutno, że nawet nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Dobrze, że mamy maile, przynajmniej można się pocieszyć z przyjaciółmi.
Po wymienieniu szeregu mało przytomnych maili z mojej strony udało się nam też umówić z Kamą na spotkanie wieczorem. Przełknęła moje marudzenie z wyrozumiałością.
Trochę mi to przywróciło równowagę, ale dla odmiany po południu głowa rozbolała mnie nie na żarty. Od 16-tej ledwo siedziałam już za biurkiem, było mi niedobrze i nie mogłam patrzeć w komputer.
Musiałam wyjść kwadrans wcześniej, bo już nie byłam w stanie dosiedzieć do 17-tej. Wróciłam do domu ledwo żywa, głowa mi mało nie pękła, żołądek fikał koziołki i zrobiło mi się słabo. Zadzwoniłam do Kamy z informacją, że możliwe, że mi to nie przejdzie w ciągu dwóch godzin. Przełożyłyśmy spotkanie na bliżej niesprecyzowane kiedyś.
Położyłam się w kompletnej ciemności - czyli z zamkniętymi oczami i głową pod poduszką i przespałam całe popołudnie. W międzyczasie obudziła mnie pani namolnie zbierająca na kościół w naszej parafii - słowo daję, te zbiórki są za często. Dzisiaj robiła rundę uzupełniającą, bo zbierała we wtorek pieniądze z naszego bloku, ale nas nie było. Nie omieszkała tu wrócić.
Ponieważ kręciło mi się w głowie i trzęsły mi się ręce (doprawdy, przedziwny dzień), więc mruknęłam, ze nie czuję się za dobrze, na co pani opowiedziała mi o swoim dzisiejszym fatalnym samopoczuciu - też ją bolała głowa i leciała jej krew z nosa. Ewidentnie jej dzisiejsze dolegliwości bardzo panią poruszyły, bo powtórzyła mi z trzy razy o nich, na co ja pomyślałam tylko, że dla mnie to żadna sensacja, w dobrym tygodniu z odpowiednim poziomem stresu zdarza mi się to dzień w dzień, no ale ta pani najwyraźniej rzadko miewa okazje oglądać swoją krew.
Dałam jej pieniążka i poszłam spać uboższa o 20 zł.
Głowa prawie przestała mnie boleć koło 21-szej i czuję się teraz jakbym miała w niej ogromną pustkę. Jak minie duży ból, to jest takie poczucie ulgi i lekkości.
Za to znów jest mi smutno, chociaż już nie tak bardzo.
W pracy przez moment naszła nas głupawka, chyba poprawki do specyfikacji tak na nas podziałały, bo ja robiłam uwagi, a Agata stwierdziła, że się czepiam. Powiedziałam więc, że owszem, jestem dzisiaj trochę marudna, na co Ćwik pospiesznie skorzystał z okazji aby rzucić kąśliwie żartobliwą uwagę: "Dzisiaj?".
No dzisiaj.
Dzisiaj jest zdecydowanie dzień, o jakim nie chce się pamiętać. Beznadziejny i przygnębiający.
Chyba pójdę z powrotem spać. Czekam na Łukasza, miał zostać dzisiaj chwilę dłużej w pracy, no i został.
Może jak wróci, to wszystko nabierze odpowiedniej perspektywy...
Dzisiaj przeczytałam w gazecie, że lekarze z jakiegoś uniwersytetu z USA odkryli, że czułe słowa skierowane do nas powodują, że w organizmie zachodzą reakcje chemiczne, dzięki którym zmniejsza się wydzielanie negatywnego hormonu stresu - jakiegoś NPY czy jakoś tak - i to powoduje, że organizm szybciej się regeneruje, lepiej się czujemy, szybciej zdrowiejemy. Przyznam, że miałam tak obolały mózg, że zapomniałam, jak to zgrabnie było ujęte w tym mini artykule, więc nie jestem w stanie tego przytoczyć tak, aby zrobiło odpowiednie wrażenie, ale sens był taki, że jak ktoś się czuje źle albo jest zestresowany albo zrani się - trzeba być dla niego miłym i troskliwym i dzięki temu szybciej wróci do formy.
No dzisiaj kilka osób było dla mnie bardzo miłych i troskliwych. Dziękuję bardzo. :)
Pewnie dlatego głowa mnie już prawie nie boli.

Smutno mi

Dzisiaj rano wstałam bez humoru. Nie znaczy to wcale, że nie mam dobrego nastroju, ale w zamian mam zły nastrój. Nie mam żadnego nastroju, nie mam humoru i już.
Jest mi smutno i jestem rozżalona.
I chyba sobie taka pobędę, bo nawet nie mam nic do powiedzenia, nie chce mi się włączać w żadną rozmowę, wygłupy w pracy. Słowem dla otoczenia jestem neutralna, ale w środku mam jedno wielkie kłębowisko emocji, żalów i smutku.
Może mi przejdzie jak wyjdę z pracy…. Albo może mi przejdzie w trakcie pracy.
Albo może mi nie przejdzie i się rozpłaczę w końcu zupełnie tak, jak robią to małe dzieci.
Umawiamy się z Kamą T. na spotkanie wieczorem. Miła perspektywa, ale jaki będzie ze mnie pożytek dzisiaj? Poszłabym na dużą kawę latte i ploteczki, może nadam się do wyjścia za kilka godzin.
A jeśli nie, to wrócę do domu, zajmę się jakąś odmóżdżającą czynnością i spędzę sama apatyczny wieczór. Na szczęście dla niego, Łukasz dzisiaj pracuje do 22-giej.

czwartek, 14 maja 2009

Ale ci dobrze!

Przed chwilą dzwoniła do mnie Kama B.
Tak na marginesie; dawno się nie słyszałyśmy, prawda?! :) Jeszcze chwilę dłużej byśmy wczoraj porozmawiały i już skończyłybyśmy rozmowę dzisiaj. Północ nas prawie zastała przy plotkach.
W każdym razie, Kama zadzwoniła do mnie siedząc na balkonie, w swoim domu. Siedziała sobie beztrosko, w słoneczku i podziwiała wiosenny krajobraz, pelargonie, ocalałe z pyska łakomego psa, spędzała sobie urocze południe, wolna od obowiązków i pracy, korzystając z życia.
A ja - co za odmiana! Siedzę w pracy -w tym więzieniu ponurym, bez słońca, z zaciągniętymi na oknach roletami, klepię swoje przebrzydłe testy i czekam zmiłowania - czyli godziny 16-tej, kiedy będę mogła stąd wyjść!
Och, jak to fajnie jest mieć wolny zawód! Można coś użyć z życia, a nie tylko dać się zużyć pracodawcy.
Przyznaję się bez przymusu – Kama, zazdroszczę ci! Żywa kobiecą zazdrością… :)))))
Zmotywowałaś mnie: wybiło 31 - najwyższy czas coś sobie odmienić w życiu i uprzyjemnić je jakoś! :)

Mam kolejny rok do kolekcji

Dzisiaj mam urodziny.
19-te. Oj... Nie, lepiej nie 19-te, to głupi wiek, człowiek jeszcze nie ma koncepcji na życie.
No to powiedzmy... 25-te. To już ładny wiek. Życie do czegoś zmierza, nabiera rozpędu i kierunku. Mogą być 25-te. W tym wieku już kobietom zdąży zaniknąć tłuszczyk młodzieńczy, rysy twarzy robią się wyrazistsze, figura już jest ukształtowana i nie ma się problemów z chudnięciem / tyciem w ciągu roku i zmieniających się pór roku. Ma się już pracę, sensownych znajomych, grono przyjaciół i już się żyje samodzielnie. Już się jest na tyle ustawionym, aby móc sobie pozwolić na wyjazdy urlopowe zasponsorowane z własnej kieszeni, już się wie, co się lubi i - co ważniejsze - czego się spodziewać. Człowiek w wieku 25-ciu lat ma już rozum w głowie.
Tak, 25-te urodziny mogą być.
Więc dzisiaj są moje 25-te urodziny. Będę je obchodzić tak długo, dopóki mi się nie znudzi. Ale nadal jestem rocznik 1978 - mój ulubiony. Będę udawała, że wcale mi nie przybyło lat, że w mojej kolekcji nie pojawił się kolejny rok, jestem wiecznie młoda i czas mnie nie wzrusza. No fakt, że mentalnie bliżej mi do 25 niż 31, zupełnie nie czuję się na więcej niż udaję, że mam, więc jaka to różnica? Mogę świętować 25-te urodziny w nieskończoność.
Wczoraj upiekłam ciasto do pracy. Nie bardzo miałam zacięcie do pieczenia, ale pokonałam jakoś swoją niechęć i koło godziny 20-tej zabrałam się za pieczenie.
Zdecydowałam się na wu-zet-kę (kto tak głupawo nazwał ten placek i skąd ta nazwa się w ogóle wzięła?? chyba nie od trasy W-Z? Tylko z tym mi się kojarzy...) Ciemny biszkopt i biała bita śmietana. Na wierzchu posypany kakao, po boku oblepiony posypką czekoladową. Biszkopt upiekłam w niedużej blaszce, w sam raz wielkość do zabrania do pracy. Jak już wyrósł, okazało się, że jest dosyć wysoki. Mam taki sposób na biszkopty, że zawsze wychodzą mi śliczne, równiutkie, ładnie wyrastają, bez górki na środku, nie pękają, nie zapadają się po wystygnięciu i nie opadają. Sposób polega na tym, że po ubiciu białek z cukrem, ubijam osobno żółtka z cukrem i odrobinką proszku do pieczenia. Ubijam je na jasną puchata piankę, zupełnie jak się ubija białka. Po czym mieszam wszystko razem, z mąką i resztą proszku do pieczenia. Niezawodna metoda.
Bita śmietana również się udała, posłodziłam ją hojnie, ale nie za bardzo, wyszło jej mnóstwo! Usztywniłam tylko smietanfixami w dużej. W tym momencie zadzwoniła Kama B. i zaczęłyśmy sobie w najlepsze plotkować. Założyłam na telefon zestaw słuchawkowy i zajęłam się nakładaniem śmietany. Plotki z Kamą znacznie mi uprzyjemniły nakładanie śmietany, mycie i sprzątanie naczyń! :)
Zamiast zwykłego ciasta, wyszedł mi wysoki tort z tej wu-zet-ki! Udekorowałam kakaem i posypką czekoladową i włożyłam do lodówki. Kiedy wrócił Łukasz z pracy i zobaczył ciasto, stwierdził, że zje to ciasto sam, nie ma mowy, aby je zanieść do pracy! Zabarykadował lodówkę i stał przed nią, broniąc dostępu. Śmieszne! :)
Placek jednak dotarł na miejsce przeznaczenia Puczo kupił mi rano talerzyki jednorazowe i widelce, bo w pracy mamy deficyt w tej dziedzinie. Nasi Specjaliści zaśpiewali mi „Sto lat” i wycałowali mnie wszyscy. Hmm… Bardzo przyjemny obrót sprawy! :) Warto było przemóc lenia i ciasto upiec.
Pokroiłam tort z wydatną pomocą Kariny i usłyszałam, że wyszedł przepyszny. Bardzo mnie to ucieszyło! Prezentował się naprawdę ładnie, dobrze, że smakował adekwatnie do swojego wizerunku scenicznego!
W Sali szkoleniowej obok akurat było szkolenie i jak mówiła Ewa, słyszeli tam wszystko – nasze sto lat, rozmowę o torcie, nasze śmiechy i wygłupki. Bardzo łatwo zorientowali się w temacie.
No i tak zaczął się miło dzień. Posprzątaliśmy po torcie, poczęstowałam nim jeszcze kilka osób, po czym umyłam tacę i nóż i wróciłam za swoje biureczko. Całkiem produktywnie dzisiaj mija czas, co tez jest przyjemne. Udało mi się z samego rana załatwić kilka spraw, bez większego wysiłku, lubię właśnie takie dni, kiedy w pracy wszystko się układa.
No cóż, mam nadzieję, że dzień dalej będzie przyjemny i udany. Pogoda jest ładna, znajomi składają mi życzenia. Niby tak niespecjalnie mnie te urodziny tym roku cieszyły, ale jednak się udają.
Bardzo dziękuję za życzenia kochani, to bardzo miło, że ktoś o mnie pamięta i że mi tak ładnie życzy! :)
Przesyłam Wam wirtualne buziaczki!! :)

wtorek, 12 maja 2009

Ten czy tamten - jaka to różnica?

No Ewa to jest dopiero agentka! Właśnie rozbawiła mnie totalnie!
Wyszłyśmy z Jolą na przerwę śniadaniową, siadłyśmy w kuchni przy herbatce i gadamy sobie w najlepsze. Po chwili wpadła Ewa. Wyciągnęła kanapeczkę i wkomponowała się zgrabnie w naszą rozmowę. Wszystkie trzy zrobiłyśmy sobie quick update z tego, co się u nas dzieje, co się wydarzyło od wczoraj i po chwili Ewa zapytała mnie na którą przyszłam do pracy. Odpowiedziałam, że na 9-tą dopiero, bo dzisiaj nie miałam motywacji do zrywania się wcześniej z łóżka, skoro po południu będę w domu sama, Łukasz w pracy do 22-giej.
A Ewa na to: „Jak to sama? Przecież Łukasz jest w pracy. Siedzi przy biurku.” Aż się zastanowiłam czy możliwe, aby Łukasz był, skoro ja żyję w przekonaniu, że o tej porze nie ma prawa go tu jeszcze być. Z małym wahaniem stwierdziłam, że nie ma Łukasza, przyjdzie na 14-tą. A Ewa na to: „A no tak, to nie Łukasz, to Michał!”. Spojrzałyśmy na nią z niedowierzaniem i wybuchnęłyśmy śmiechem! A to nas rozbawiła!
Hmm.. ciekawy punkt widzenia, facet to facet, tak? Taki czy inny, wszyscy do siebie podobni – chodzą w spodniach i koszulach i są wysocy.
Między Łukaszem a Michałem jest tylko takie podobieństwo, że w pracy obaj noszą okulary! Poza tym- same różnice! Łukasz ciemny blondyn (tzn chciałam powiedzieć jasny szatyn) z niebieskimi oczami, odrobinę niższy od Michała. Michał ciemny brunet, brązowe oczy, wyższy. Zupełnie nie są do siebie podobni i naprawdę trudno ich pomylić! Jak to się Ewie udało?
Śmiejąc się serdecznie uświadomiłam Ewie, że to nie za tego chłopaka wyszłam, to nie jest mój mąż i niech tak lepiej zostanie. Po czym zapytałam czy Ewa w ogóle wie, jak jej kierownik, czyli Łukasz, wygląda! :)
Cała Ewa! Gdzie się nie pojawi tam robi się wesoło. ;)

Ponury wtorek

Wczoraj wieczorem lał deszcz. Monotonnie i jednostajnie, trochę się błyskało przy tym, ale generalnie był to zwyczajny deszcz beż żadnych większych atrakcji świetlnych czy dźwiękowych. Czyli żadna atrakcyjna burza. Niby dobrze, że popadało, bo do niedawna była wielka susza; lasy paliły się całymi hektarami, a rośliny zamiast rosnąć więdły na stojąco. Nic zasianego nie chciało kiełkować, no może poza rzodkiewką, której żadna klęska żywiołowa nie wzrusza.
Co z tego jednak, że dobrze, że pada deszcz, skoro dzisiaj temperatura spadła do 4 stopni i taki oto mamy zimny i ponury dzień! Dzisiejszy maj, to nawet mi się nie podoba. Taka niby jesień wiosenna.
Dotarłam do pracy na 9-tą dopiero, co znaczy że posiedzę tu do 17-tej. Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, a nie miałam żadnej motywacji, bo Łukasz po południu pracuje do 22-giej, więc spędzę popołudnie sama.
W zasadzie to samotne popołudnie w mieszkaniu ma swój urok. Co prawda jest totalnie pusto, cicho i ewidentnie mi brakuje Łukasza obok, ale z drugiej strony nie zdarza się to tak często, aby było specjalnie dokuczliwe. A mogę zająć się jakimiś kobiecymi sprawami, typu upiększanie się, maseczki. Mogę przegadać godzinę czy dwie przez telefon z koleżanka - o ile mam nastrój, a z drugiej strony kabla zadzie się ktoś, kto akurat ma czas. Albo mogę włączyć w TV jakiś wybitnie niemęski kanał typu TVN Style albo Polsat Cafe i oglądać. Cokolwiek.
Zauważyłam, że strasznie wciągają mnie programy typu gotowanie na ekranie i redekoracja mieszkań. Chyba jestem typową kurą domową. :)
Jak już włączę coś takiego, to siłą muszę się odrywać od ekranu – gapię się w niego, jak sroka w gnat i oglądam to niemalże z zapartym tchem. Jest taka jedna bardzo fajna dekoratorka, prowadzi Boskie wnętrza - jej styl do mnie przemawia. Urządza mieszkania gustownie, w ciekawych kolorach, z oryginalnymi akcentami i dodatkami, przy czym nie jest to jakiś wydumany i pretensjonalny styl. Można by spokojnie zamieszkać w takim domu. Często w soboty leci kilka odcinków Boskich wnętrz pod rząd. Najchętniej przesiedziałabym na kanapie tylko je oglądając, ale to jest jednak strata czasu - i tak w najbliższym czasie nie będziemy remontować mieszkania, więc nie wykorzystam jej pomysłów w praktyce. Zazwyczaj więc zerkam jednym okiem sprzątając w międzyczasie.
W pracy wszyscy są delikatnie niemrawi. Snują się apatycznie i widać po nich, że marzą tylko o tym, aby ten dzień się skończył. To zadziwiające, jak ludzie bardzo są wyczuleni na pogodę i na swoje otoczenie. Na pogodę zwłaszcza dziwne. W sumie, kiedy jest się w pracy, to żadna różnica czy za oknami jest słońce czy deszcz, skoro siedzimy zamknięci w budynku bite 8h i nawet tego nie odczuwamy. Co innego jakbyśmy pracowali na zewnątrz, albo musieli biegać z jednego budynku do innego. A tak, temperatura w naszym budynku jest zawsze mniej więcej taka sama, nic nam nie kapie na głowy, nic nie oślepia blaskiem. Dzień, jak każdy inny. Dzień, jak co dzień.

niedziela, 10 maja 2009

Warszawa ponownie

I znów pojechaliśmy dzisiaj do Warszawy na wystawę. Tzn. pojechaliśmy dzisiaj do Warszawy - niektórzy na wystawę, a inni na plotki. :)
Wyjazd tym razem stał pod wielkim znakiem zapytania, bo niby trochę chciało się nam jechać, a trochę nie chciało. I tak niby postanowiliśmy, że jedziemy, ale trochę się ociągaliśmy. Obudziliśmy się rano po 6-tej, Łukasz wstał dzielnie i poszedł się ogolić, a ja tkwiłam uparcie w łóżku. Pierwotny plan pojechania busem o 8-mej rano upadł sromotnie. Zadzwoniłam do Kamisio, aby sprawdzić jak u niej sprawy stoją i okazało się, że wcale nie lepiej. Jej też nie chciało się wstawać…
W końcu poszliśmy na kompromis i zapadła decyzja, że pojedziemy busem po 9-tej. Żadne z nas nie było skore do pędzenia ekspresem na dworzec PKS, za to wszyscy chcieliśmy spokojnego poranka. Kamisio vel Mała Słoninka zebrała się jakoś po wczorajszych koncertach i zwlokła z łóżka. Przyturlała się na dworzec autobusem i nawet wyglądała na wypoczętą, ale to chyba był tylko makijaż. Chociaż, kto ją tam wie? Ona teraz znów zakochana śmiertelnie, więc w jej żyłach płyną hormony szczęścia i czysta euforia! :)
Bus dowiózł nas do Warszawy zadziwiająco szybko, korków nie było, droga spokojna, szybko minęła. Pogoda była niby ładna - słonecznie i ciepło, ale widać było, że po południu na pewno coś lunie, bo powietrze było mętne i czuć było, że na coś się zanosi. Mieliśmy tylko nadzieję, że deszcz nie złapie nas w środku niczego i nie zleje do suchej nitki! Ale w sumie, co tam dla nas jakiś deszcz? Jak jedziemy do Warszawy, to jedziemy do Warszawy! Nic nas nie powstrzyma!
W Warszawie w Złotych Tarasach czekała już na nas Just. Podzieliliśmy się na 2 grupy i Kamisio z Łukaszem pojechali do Wilanowa do Muzeum Plakatu, a my z Just poszłyśmy na cofee w Green Cofee. I tak nam minęło wczesne popołudnie na ploteczkach, kawie, spacerach. Pogoda była piękna, cieplutko i słonecznie. Nastroje nam dopisywały, tematów do nadrobienia na żywo było sporo, więc nie nudziłyśmy się.
O 16-tej znienacka się zachmurzyło i lunął deszcz. Na szczęście my z Just tkwiłyśmy wtedy na poczcie głównej, ja pisałam kartkę do Babci. Nawet nie słyszałyśmy za dobrze tego deszczu.
Za to Kamisio i Łukasz zmokli, bo ulewa złapała ich w drodze z Muzeum do autobusu. Nie przejęli się tym jednak wcale. Mówili, że deszcz nawet był ciepły. No w końcu to deszcz majowy! Po nim się podobno rośnie, a przynajmniej takie bajki słyszałam, jako dziecko. :)
Mała Słoninka chciała wracać do domu, na spotkanie z ukochanym, więc nawet nie zjedliśmy nic w Wawie. Dotarli do nas w okolice poczty i zarządzili, że jedziemy do domu. Pożegnaliśmy więc Just i popędziliśmy w stronę przystanku busów. I dopiero w drodze uświadomiłam sobie, że nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia z Just! Mamy mnóstwo fotek jakiś dziwacznych plakatów (wystawa była świetna, rzekomo…. taa…), ale zapomnieliśmy sfotografować mojej warszawskiej atrakcji! ;)
Więc wystawa się koneserom bardzo podobała. Mi by się nie spodobała, sądząc po zdjęciach. Kamisio interesuje się plakatem jako takim z racji swojego talentu plastycznego, kierunku studiów i zapędów w tej dziedzinie. Łukasz interesuje się plakatem filmowym. Wystawiane były plakaty filmowe z lat 60-tych, więc dwa w jednym. Dla obojga było to coś interesującego. Dla mnie nie bardzo, chociaż podobno znalazł się tam plakat z „Wojny i pokoju” – filmu, w którym grała Audrey Hepburn. Dla jednego plakatu nie warto jednak przeglądać całej wystawy.

sobota, 9 maja 2009

Imieniny Mamy

Wczoraj były imieniny Mamy.
Po pracy poleciałam do sklepu, który mi poleciła Kama i kupiłam Mamie prezent – bardzo śliczny komplet biżuterii sztucznej.
Kamiś – dzięki za namiary na sklep, faktycznie fajny - będę tam zaglądać w poszukiwaniu skarbów. ;)
Och, mam słabość do takich gadżetów! Jak dobrze, że dodatki znów weszły do mody, sama się do nich przekonałam i jestem wielką fanką gustownej biżuterii we wszystkich kolorach tęczy (no, ale jednak bez przesady), różnego rodzaju, z przeróżnych materiałów.
W sklepie nie ma może przeogromnego wyboru, ale to zawsze tak jest! W każdym sklepie ze sztuczną biżuterią można znaleźć góra dwa lub trzy naszyjniki, które wpadną w oko i które można by kupić. Mają tego towaru na półkach setki, a jak się przejrzy wszystko dokładnie, to człowiek się robi grymaśny i nie znajduje się za wiele obiektów godnych pożądania. Może to i lepiej, bo w przeciwnym wypadku można by było zbankrutować! :)
W domu u rodziców byli wszyscy domownicy, przyszła też ciocia, spędziliśmy wesoły wieczór, którego główną atrakcja był teatrzyk wystawiany przez Amelkę. Mi przypadła w udziale rola lektora, czytałam „Pchłę Szachrajkę”, a Amelka siedziała za kanapą i wystawiała nad oparcie tylko pluszaki i machała nimi zawzięcie. Fajna zabawa. Tym razem wszyscy braliśmy w niej udział, nie tylko Łukasz. Zazwyczaj męczy najbardziej jego.
Mój placek nie miał zakalca, nawet wszyscy go chętnie jedli, jednym słowem udał się. :)
Zrobiliśmy handel wymienny – my daliśmy Mamie prezent, a ona nam czekoladki z Wiednia. Prezent się Mamie bardzo spodobał, niewątpliwie bardzo jej pasuje i do jej garderoby też się wkomponuje kolorystycznie. Będzie miała niego pożytek. Czekoladek na razie nie otwieraliśmy, więc nie wiemy czy nam smakują. :)
Kupowanie prezentów jest jednak wyzwaniem… Co wymyślić, aby się spodobało? Aby się przydało potem, żeby nie było tak, że da się komuś prezent zupełnie nie trafiony, który potem będzie przekładany z kąta w kąt. Oj to jest zawsze duża zagadka i tylko czasem uda się w miarę bezboleśnie wpaść na jakiś genialny pomysł.
Można zapytać co by ktoś chciał dostać, ale to nie zawsze zdaje egzamin. Ja na takie pytanie nie mam odpowiedzi, bo od razu mam w głowie białą plamę i sama nie wiem co mogłabym sobie zażyczyć! Wydaje mi się, że wszystko mam! Swoją droga, to bardzo tani sposób na uszczęśliwianie kogoś – zapytaj co chciałby dostać, od razu wyda mu się, że wszystko ma i pomyśli, że ma takie cudowne i spełnione życie! :)
Taaa….

czwartek, 7 maja 2009

Sposób na marudę

Ooo… Boli mnie dzisiaj nerka. Zaczęła mnie boleć po południu w pracy i tak boli i boli po trochu.
Po pracy – pomimo zimnego wiatru – poszłyśmy z Magda i jej Majeczką na spacer. W słońcu było całkiem przyjemnie, ale w cieniu było okropnie zimno! Spędziłam przemiłe popołudnie patrząc, jak malutka Maja się do mnie uśmiecha, wypiłam herbatkę u państwa B., zjadłam ciasteczko i wróciłam do domu.
Łukasz pracował do 22, więc w ten sposób uniknęłam spędzania popołudnia samotnie.
W domu moja cierpliwość do marudzącej nerki się skończyła i potraktowałam ją piwem. Przygotowałam sobie grzańca z miodem, mandarynką (nie miałam pomarańczy, więc to był całkiem udany substytut) goździkami, cynamonem i gałką muszkatołową. Wlałam w siebie prawie pół litra – prawie, bo jednak w samotności, przed TV piwo nie smakuje wcale, trochę się jakby tym ciepłym piwem upiłam, ale malutko, bo to nie była ilość dająca się we znaki. Za to bardzo świetnie się tym piwkiem rozgrzałam i moja nerka w ciągu godziny się uspokoiła. No proszę, jak to medycyna naturalna może poskutkować!
Wypróbowałam ten sposób jakieś 2 lata temu, kiedy byliśmy w Zakopcu. Też mnie coś wtedy wywiało i po jednym grzanym piwie wypitym na Gubałówce przeszło mi wszystko, jak ręką odjął. Dzisiaj nadarzyła się okazja, aby zweryfikować tę metodę i potwierdzić czy faktycznie działa. Nom, działa! :)
Pomimo piwnych bąbelków szumiących odrobinkę mi w głowie, zrobiłam wieczorem jeszcze ciasto na jutro. Jutro jedziemy do rodziców na imieniny Mamy, zabierzemy więc ze sobą słodkie ciasto.
Planowałam, że wracając od Magdy, zajdę do sklepu, kupić cos na placek, bo tak mi świtało, że chyba coś mi zabraknie. Ale wracałam już o 20-tej, pochłonięta myślami o mojej upierdliwej nerce i zapomniałam. Łukasz kupił mi jajka w drodze do domu z pracy – już po 22-giej. Jak dobrze, że niektóre sklepy są dłużej czynne.
Placek wygląda, jakby się udał. Trudno stwierdzić, bo dawno go nie piekłam, ale urósł niby ładnie, może nie ma zakalca. Nie jest to w każdym razie angielski wynalazek typu: zakalec gwarantowany, więc jest szansa, że da się zjeść.
Dzień był więc długi o owocny. Padłam spać nadal jeszcze lekko znieczulona piwem…

środa, 6 maja 2009

Jak szaleć to szaleć!

Dzisiaj wysiedziałam w pracy do 18-tej, a nawet to po-18-tej, na dyżurze za Ćwika, bo wczoraj się zamieniliśmy, przy czym cały dzień kiełkował we mnie pewien plan.
Otóż zamierzałam po pracy pójść do Holibuta i kupić sobie czółenka.
Słowo daję, że ten sklep jest za blisko mojej pracy! Za często tam bywam ostatnio! Jakby był w Centrum, bywałabym tam raz na miesiąc, albo nawet rzadziej, nie wiedziałabym za dobrze, co w nim aktualnie mają na półkach i nie kusiłyby mnie żadne buty. A dwa tygodnie temu kupiłam sobie tam przecież balerinki, które mnie od razu obtarły i czekają na lepsze czasy, kiedy moje pięty zechcą je znów oglądać.
No ale! Mam deficyt czółenkowy, wiosna w rozkwicie, a ja zostałam z jedną parą czółenek, w dodatku starych i odrobinę out-of-fashion. Trzeba kupić nowe buty!
Jak postanowiłam, tak też zrobiłam, poszłam do sklepu i wyszperałam:

- brązowe czółenka, na które już kilka tygodni temu zwróciłam uwagę, ale nie byłam zdecydowana, a jak na złość mój rozmiar był i nikt go nie wykupił przez ten czas,
- szare czółenka - wypatrzone przy ostatniej wizycie, trochę nietypowe jak dla mnie - niepoprawnej klasyczki, są zdecydowanie nowocześniejsze i mają oryginalny fason. Myślałam najpierw, że nie ma rozmiarów z tego modelu, bo nigdzie koło półki, na której stały nie znalazłam pudełek z nimi, ale dzisiaj w pracy dostałam olśnienia, że dopóki nie dowiem się na pewno, że mojego 38 nie ma, to można założyć, że rozmiar jest i muszę koniecznie to sprawdzić, bo buty nie dają mi spokoju! Straszliwie mi się spodobały i nabrałam na nie wielkiej ochoty.
Przymierzyłam więc w sklepie: na jedną stopę but z jednej pary, na drugą stopę but z drugiej pary. Pasowały, jak ulał obydwa.
Jakaś kobieta najpierw stała i dłuższą chwilę gapiła się na moje stopy, aż przemknęła mi przez głowę myśl, czy ona spodziewa się, że kupię sobie dwa różne buty i będę w nich tak paradować po mieście, ale w końcu zdradziła się sama, że szare buty wyglądają "pięknie! bardzo zgrabne i świetny fason!" - jak to powiedziała. Pokazałam jej - wielce zainteresowanej bucikami, gdzie one stoją i widziałam, że nawet potem latała z jednym szarym czółenkiem.
Podjęłam typowo damską decyzję i postanowiłam kupić obydwie pary!
Wyszukałam sobie tylko inne pudło z tymi szarymi, bo w pierwszej chwili trafiło mi się jakieś pomięte, a wiadomo, ze pudełka służą do przechowywania butów.
I tym sposobem nabyłam buty w ilości prawie że hurtowej i wróciłam do domu z dwoma nowymi parami czółenek!
Kama - teraz mam wieeeelką nadzieję, że w żdnym bucie nie odpadnie mi obcas. No może, jak pojeżdżę w nich trochę samochodem, bo mam takie podejrzenie, że może sama sobie ten obcas zdezelowałam, opierając nogę na nim, kiedy naciskam w samochodzie gaz. Albo... były kiepskiej jakości nity po prostu. :)
Ale na tym - nowych butów dzisiaj nie koniec, jak się okazało!
Kilka dni temu kupiłam sobie balerinki na allegro i traf chciał, że akurat dzisiaj przyszła paczka! Pan od przynoszenia paczek byl tak miły, że przyjechał do nas chyba trzy razy! Wiem, że na pewno jeździ raz rano, a jeśli nie zastanie nikogo - wraca po południu koło 17-tej. jeśli wtedy nikogo nie ma - wystawia awizo.
Kiedy wróciłam do domu znalazłam w drzwiach awizo - znać był po południu.
A tu za pół godziny dzwonek do drzwi i facet zjawia się z paczką! Było już po 19-tej, stwierdził, że już do bazy zjeżdżał i zostawił moją paczkę na sam koniec! To baaardzo miłe z jego strony, bo poczta jest sto metrów dalej i nigdy nie chce mi się tam chodzić po odbiór przesyłki z awizo.
No i tak oto stałam się dumną posiadaczką trzech par nowiutkich, skórkowych i wygodniutkich bucików! Każde w innym koloże, przy czym jedne wydają się bardziej bezpiecznym nabytkiem niż pozostałe, bo obcasów nie mają i nie ma co odpadać!
No i to jest nauczka dla moich butów, że lepiej nie gubić obcasów, bo można zostać zastąpionym przez nowsze i wolne od wad i uszkodzeń, całkiem sprawne modele!
Oczywiście swoje ulubione księżniczkowe czółenka naprawię, ale szewcy.pl są aż na Narutowicza, w centrum, więc zupełnie mi nie po drodze i dotrę tam przy okazji jakiś jeszcze załatwień.
Najlepsze jest to, że to nie koniec zakupów obuwniczych na to lato / na tą wiosnę, bo potrzebuję też kupić sandałki. Coś co trzyma się nogi, ale ma minimum skóry na wirzchu i zapewnia komfort na upalne dni, na które tak bardzo liczę tego lata.
A nawet widziałam ostatnio fajne, na koturnie, skórzane - w sklepie w Centrum. No ale właśnie - w Centrum, więc nie po drodze. A że ja zakup butów muszę najpierw przemyśleć... Jeśli będą moje rozmiary przy następnej wizycie w tym sklepie - może sobie je kupię. A możliwe, że zajrzę tam w poniedziałek, planujemy wtedy z Kamą spotkać się na kawkę, lody i plotki.
Porozmawiamy sobie o naszych przygodach z butami...;)
upsss......

No pięknie!

Chyba mam zepsutego bloga!!
Jak to możliweeeee!!??!!
:)))))

Just pozdrawia Justee :)

Justee - już wiem jak to działa :)

wtorek, 5 maja 2009

Na gościnnych występach

No i mam dowód, że blogger nie działa idealnie i dziury w tym serze są! Posta opublikowała Kama wysyłając maila.

Nie wiem tylko dlaczego ja nie mogę wrzucić mailem posta na bloga Just... Może mój jest jakiś trefny...??

Cytuję:

Oj Justynka Justynka- wszytsko musisz przetestowac :)

Kamila T.

Poniżej była jeszcze cała długa stopka firmowa, ze wszystkimi szczegółami, którą oczywiście usunęłam. :)
Dzięki Kamiś za dobrą zabawę dzisiaj! :)))

poniedziałek, 4 maja 2009

Niemoc...

Taaa.... niemoc jest zwyczajowo mocno irytująca.
Jakakolwiek niemoc. Również ta niemoc w rozwiązaniu zagadki.
Just plis zasięgnij języka, bo to nie może przecież nie mieć zasad! :)

Ja ze swojej strony będę próbować wysyłać maile z różnych adresów i kompów, bo dopóki się nie dowiem jak to działa, to co mi szkodzi próbować. Fajna zabawa :)
Może w końcu się mi uda wpisać do czyjegoś (czytaj: Just) pamiętniblodżka. :)

Trzecie podejście na moim blodżku

Zagadka stulecia....
Testy trwają!
Obsesja się nasila!
Po czym blog rozpoznaje, że tego maila może opublikować, a tamtego nie?
Że ten jest od właściciela, a ten nie, więc nie wpuszczamy na wizję...
Po charakterze pisma? ;)
Jest kilka wariantów bardziej prawdopodobnych...

Jeszcze jeden test

Kontynuując szalone eksperymenty...
Teraz to już się wciągnęłam w temat i muszę to zgłębić, bo mnie to zaciekawiło i nie daje mi to spokoju.
Jak to działa??

Ser szwajcarski

Jak widać da się opublikować posta wysyłając maila na określony adres.
Ciekawe jak to działa.. Czy tylko z określonego adresu?
Teraz mnie ciekawi czy mogę opublikować tak posta komuś. Na przykład Just. Ma bloga na tym samym serwerze...
Nie chcę jednak robić psikusa całkiem niespodziewanego, bo to trochę takie rządzenie się nie swoim blodżkiem, ale kusi mnie straszliwie.
Grzecznie zapytałam ją czy mogę jej psikusa zrobić. Zgodziła się.
Z racji naszego zawodu jest to bardzo ciekawe doświadczenie. Takie skrzywienie zawodowe. Sprawdzanie co jest niedorobione, co jak działa i co się da zrobić.

Hmm... mój mail odbija się od jakieś zapory i wraca nieopublikowany. To dziwne.
Czy muszę być zalogowana do bloga, jeśli to z innego adresu?? Nieee.... to by się nie sprawdziło. Przecież chodzi im o zdalne publikowanie bez zalogowania.
Więc chyba sobie wykombinowałam zły adres do Just. Zdecydowanie...
Szkoda, nie udał się psikus. :)

Potestujmy...

A teraz sprawdzę czy blogspot ma dziury i czy mogę sobie opublikować dowolny post wysyłając maila na pewien adres...
:)

Wysokie obcasy

Dzisiaj po pracy postanowiłam wrócić do domu na piechotę.
Blisko, ładna pogoda, dobra trasa, nic tylko spacerować. Zostawiłam samochód Łukaszowi, który siedział swoje 8h do 22-giej, założyłam swoją MP3-kę na uszy, włączyłam audiobooka (teraz słucham "Nad Niemnem" Orzeszkowej, bo "Chłopi" się niestety już skończyli.... buuu!!) i wyruszyłam w drogę do domu!
Miałam na sobie swoje ulubione, sliczne czółenka na wysokim obcasie, bardzo wygodne, trochę nie do spacerowania, ale nie przeszkadzało mi to. Buty są idealnie wyprofilowane i można w nich biegać cały dzień, noga się nie męczy, nic nie boli. Szło mi się dobrze, a że szłam wolno, więc nawet nie czułam, że mam obcas, z resztą jestem przyzwyczajona - zawsze chodzę na obcasach.
Przeszłam już 2 km, zostało mi 500 metrów - dokładnie tyle, bo mierzyłam kiedyś odległość jadąc samochodem - miałam właśnie zamiar wstąpić do sklepu po zakupy, a nuż coś dobrego upichcę na kolację... Kiedy nagle poczułam, że prawa noga zapadła mi się w jakąś dziurę na ulicy.
Zerknęłam w dół - nie ma żadnej dziury. Zrobiłam znów krok - no jest dziura jak nic! I to głęboka! Przyjrzałam się - co jest?? No nic... Znów stawiam krok - zapadam się prawą nogą ewidentnie. Rozejrzałam się i dopiero wtedy się zorientowałam! Odpadł mi cały obcas!!!
Zgubiłam calutki obcas od prawego buta!! Bez żadnego potknięcia, żadnego skrzywionego stąpnięcia, bez wpadnięcia w żadną dziurę, po prostu obcas został za mną i sobie najspokojniej w świecie leżał! na chodniku
Podniosłam go i zobaczyłam, że umocowany był na kilka cienkich nitów, które się ułamały. Obcas plastikowy, ale cały, ładnie odłamany, bez żadnych uszkodzeń - tyle, że leży osobno od buta. Hmm... Byłam mocno zaskoczona! Taka sytuacja mi się jak dotąd nigdy nie zdarzyła!
No ale cóż - wygląda na to, że szkodę da się naprawić bez większych trudności, potrzebny tylko szewc, na szczęście Mama dała mi namiary na świetny zakład szewski (szewcy.pl) więc zaniosę im przy okazji mój pantofelek i poproszę, aby mi zamocowali w taki sposób, aby już więcej mi się taka niespodziewanka nie przydarzyła! Może na wszelki wypadek zaniosę im obydwa, co by za jakiś czas nie zostawić za sobą drugiego od pary.
Wrzuciłam obcas do torebki i ruszyłam dalej. I to dopiero okazało się wyzwaniem!
Nie mogłam stawiać stopy, jakbym była w obuwiu bez obcasa, bo but jest tak wyprofilowany, że ma się wrażenia, jakby się zapadało w dziurę. I to głęboką! Stawiałam więc lewą nogę normalnie, a prawą na palcach. I tak kuśtykałam, udając, że wszystko jest w porządku, mam dwa buty z dwoma obcasami i idę zupełnie normalnie. Starałam się zasłaniać trochę tą kuśtykającą nogę siatką, torebką, żakietem, ale kto miał bystre oko, na pewno widział, że w prawym bucie mam wirtualny obcas... :)
Po drodze spotkałam koleżankę, pogadałyśmy chwilkę, ale ona jest tak zajęta swoim życiem, ze nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, że może idę trochę nierówno. :)
Dotarłam do domu szczerze rozbawiona tym zdarzeniem. Był to totalny absurd!
Ale takie rzeczy się zdarzają. Zdarzają się nawet jeszcze ciekawsze przypadki, jak rozpadające się buty. Wtedy to dopiero trzeba dzwonić po pomoc drogową.
Koleżanka-której-imienia-nie-wymienię (ochrona danych osobowych przed ewentualną kompromitacją) miała parę ulubionych bucików, w których sporo biegała po mieście i pewnego dnia butki widocznie uznały, że nadszedł czas skonać. Niefortunnie dla niej wybrały sobie zły moment na to konanie, bo jeden z butów rozpadł się, kiedy koleżanka była na mieście! A odpadła jej cała podeszwa! :)) Daleko od domu...
To jest dopiero zabawne!
Masz but, ale tylko taką atrapę, bo tak naprawdę chodzisz bosą stopą po ziemi! Koleżanka nie poważyła się wrócić samodzielnie do domu przez całe miasto w tym pseud-bucie, zadzwoniła po chłopaka, który przybył z pomocą i zawiózł ją samochodem pod dom.
Ta historia jest zdecydowanie lepsza, niż mój odpadnięty obcas, jest znacznie bardziej śmieszna. Wyobrażam sobie zdziwienie dziewczyny, kiedy zorientowała się, że ma buta, ale... jakoby go nie było! :)
Swoją droga, ile Ty kobieto musiałaś latać w tych butach, że odpadła Ci podeszwa?? :))
Siedzę przed komputerem, stukam w klawisze i podśmiewuję się serdecznie z tego, bo to wyobrażenie jest komiczne!
Dzisiaj obie zastanawiałyśmy się, czy to dopiero początek naszych perypetii z butami na ten rok, czy może to już koniec, norma wyrobiona, nic więcej nie będzie się działo, można śmiało wypuszczać się na miasto bez obuwia zapasowego.
Kiedy byłam mała czytałam taką bajkę, w której było kilka sióstr - księżniczke, jak na bajeczkę przystało, które codziennie dostawiały nowiutkie buciki. Następnego dnia jednakże buciki miały doszczętnie zdarte podeszwy! Król Ojciec zachodził w głowę, jak to możliwe? I codziennie kazał szewcowi nadwornemu sprawić księżniczkom nowe pantofelki. Kolejnego dnia historia powtarzała się od nowa, a Król Ojciec na nowo dziwił się - dlaczego buciki całe zdarte? Hmm... otóż te księżniczki co noc wędrowały na tajemny bal, na którym tańczyły z przystojniakami-księciami całą noc i w ten sposób zużywały swoje pantofelki!
Pozostałej części tej bajki nie pamiętam, nie wiem nawet już teraz, o co w niej chodziło. Utkwiły mi w pamięci tylko te zdarte pantofelki. Pewnie dlatego, że wydawało mi się to dziwne (i nadal mi się dziwne wydaje), że można zedrzeć pantofelki w jedną noc! Co to za kiepskiej jakości obuwie? Zawsze byłam raczej praktyczna... No ale... W jedną noc?
Przecież nawet, jeśli idzie się na bal... najczęściej na jakieś wesele teraz się idzie - w butach za 100zł (no za 150zł, za 100zł się raczej butów nie kupi) i przetańczy się w nich całą noc, to następnego dnia się buty czyści, odświeża i są jak nowe. Podeszwy nietknięte, zaledwie lekko użyte. Nie tańczy się przecież po papierze ściernym...
Jednak ciekawe, że chodząc po mieście można sobie zdezelowac bucika...
Koleżanko-której-nie-wymienię-z-imienia, nie zapytałam czy rozpadł się Twój lw=ewy czy prawy bucik?? :)