niedziela, 30 sierpnia 2009

Downtown

Na dobry początek tygodnia mała pioseneczka. Coś optymistycznie brzmiącego.
Odrobinka klasyki, która się nie starzeje.
I coś co bardzo dobrze śpiewa się w duecie z Małą Słoninką. :)
Mam teraz taki motyw przewodni. Co prawda motywy szybko się zmieniają, ale może czas o nich zacząć wspominać na blogu. Chyba brakuje mu jakiejś oprawy muzycznej. :)
Ze specjalną dedykacją Kamisio dla Ciebie!



Chili on top

Ciąg dalszy w temacie specyfików powiększających usta jest taki, że dzisiaj - ku mojemu niebotycznemu zdumieniu - moja mała bratanica oznajmiła mi, że jej mama ma błyszczyk powiększający usta z dodatkiem... - uwaga: chili!
Tak! A jednak robią takie wynalazki!
Ewa! Kupujemy? :)
Cała rozmowa z Amelką była bardzo zabawna.
Dzisiaj rano malowałyśmy się. Ja tak na poważnie, aby zacząć wyglądać przyzwoicie, jak na niedzielę przystało, a Amelka mi do towarzystwa. Wiadomo - małe dziewczynki zawsze chcą robić to, co duże dziewczynki akurat robią. Pomalowałyśmy więc usta i oczy, przy czym Amelka miała poważny problem, jak ma sobie sama pomalować powieki cieniem, skoro musi zamknąć do tego oko? Jak ma zamknąć oczy do malowania powiek i jednocześnie widzieć co maluje? Jedno oko jakoś nie chciało się zamykać solo, za każdym razem pociągało za sobą to drugie. W końcu poradziłam jej, żeby podniosła w górę głowę i spojrzała w dół, wtedy będzie mogła pomalować powieki bez zamykania jednego oka. Podziałało. Mała pomalowała sobie prześlicznie oczy bladziutko-różowym cieniem, którego prawie nie widać, ale efekt jest. Ja w tym czasie zdążyłam pomalować oczy cieniem, kredką i tuszem do rzęs. Co to znaczy doświadczenie i wprawiona ręka.
Po oczach przyszedł czas na usta i na kolorową pomadkę z Sephory.
Skończyłyśmy to malowanie na prędce i poszłam do kuchni zrobić sałatkę do obiadu. Po chwili Amelka przyniosła do kuchni mój błyszczyk powiększający usta. Widocznie sama pomadka nie wystarczyła. Zapytała, czy może go użyć, na co ja powiedziałam, że owszem i oświeciłam ją, że to błyszczyk powiększający usta. A dziecko na to:
- Tak? A czy on też jest z dodatkiem chili?
Tu mnie zdziwiła. Ale ona ma wyjątkowy talent do zabijania mi tak zwanych ćwieków. Dziecko ma niecałe 7 lat, a jest w niektórych tematach bardziej zorientowana niż jej ciotka!
Kiedy powiedziałam, że chili w tym błyszczyku nie ma i zapytałam czy ona ma taki z chili, Amelka wyjaśniła mi, że jej mama ma właśnie taki z chili, który ma powiększać usta, ale jeśli się go nałoży za dużo, to usta pieką.
Czego to kobiety nie zrobią, aby wyglądać pięknie? Czego to koncerny kosmetyczne nie wymyślą, aby dogodzić kobietom?
Pomimo, że uprzedziłam Amelkę, że mój bez-chiliowy błyszczyk nie daje kompletnie żadnego efektu, pomalowała sobie nim usta i poszła do Łukasza, aby wymusić na nim przyznanie, że jej usta są znacznie bardziej powiększone od tego cudownie NIEdziałającego specyfiku. Łukasz oczywiście stwierdził, że usta ma pięknie powiększone. Co za udana manipulacja, prawda? Mała kobietka. :)
Tak sobie myślę - można sobie kupić błyszczyk z chili, albo można poprosić męża, aby ugotował jakieś chili con carne, które bardzo skutecznie powiększy usta i jednocześnie zmniejszy apetyt - w obydwu przypadkach co najmniej dwa razy.
Łukasz ugotował takie dwa tygodnie temu, kiedy gościł u nas Rafał. Dla mnie było niezjadalne, bo po dwóch kęsach czułam się jak ziejący ogniem smok! Wyżarło mi usta od środka, wypaliło przełyk i poparzyło żołądek. Ale Łukasz i Rafał dali mu radę.
Co prawda Łukasz gotując to chili wg przepisu najpierw przeczytał, że dodaje się 3 łyżeczki chili, dodał dwie i dopiero wtedy doczytał gdzieś na końcu przepisu, że najpierw trzeba dodać połowę dawki tej piekielnej przyprawy, bo potrawa może być za ostra! Niestety było już za późno - chili wyszło ostre jak miecz Samuraja!
Ale co? Kolejna potrawa, która zdziała dla twoich ust cuda!:)

czwartek, 27 sierpnia 2009

Pełne usta

To jest teraz w modzie. Każda szanująca się firma kosmetyczna wypuszcza na rynek produkty ujędrniające i powiększające usta na rozmaite sposoby.
Nie wiem na ile są one skuteczne - ale są. Kiedyś były na rynku tylko operacje plastyczne powiększające usta, wstrzykiwanie silikonu czy innych wynalazków, aby mieć pełne i zmysłowe usta, a teraz można sobie kupić błyszczyk czy pomadkę naładowaną kolagenem i twoje usta staną się jędrniejsze, pełniejsze, bardziej seksowne... Taa.... Staną się na pewno, jeśli tylko umiesz użyć... swojej wyobraźni.
Ale produkty na rynku są, jest ich nawet całe zatrzęsienie i można sobie wybierać i przebierać i kupować do woli.
Sama kiedyś dostałam taki błyszczyk kolagenowy z Sally Hansen. Dostałam go w zestawie z odżywką do paznokci. Odżywka świetna, zawsze pomagała mi na paznokcie i rewelacyjnie je wzmacniała, błyszczyk jednak do mnie nie przemówił, więc leży do tej pory - już ponad rok - mao używany i tylko od czasu do czasu pomaluję sobie nim usta. Jego ilość się nie zmniejszyła za bardzo, nie wiem ile poleży zanim się skończy, chyba wieki całe. Może dam go komuś w końcu, o ile trafi sie jakaś amatorka kolagenowych-błyszczyków-pseudo-powiększających-usta. Amatora raczej nie przewiduję. Amatorki z resztą też nie. Błyszczyk więc leży na półce w przedpokoju i błaga o zmiłowanie.
Dzisiaj napisała do mnie SMSa koleżanka. Miała jakiś zły dzień, chyba już któryś z kolei, chandra ją zdołowała, więc po pracy poszła się pocieszyć do swojego ulubionego Rossman.a Zaczynam podejrzewać, że jest ona w znacznym stopniu uzależniona od Rossmana. Chodzi tam zawsze, kiedy ma zły humor. W sumie to elegancka forma pocieszenia - sklep jest ładny, jasny, czysty, ma szeroki asortyment. Fajny asortyment. W sam raz dla kobiet. W zasadzie to Rossman może działać kojąco na nerwy i uspokajać. Hmm... No teraz, jak to przemyśłałam, to stwierdzam, że to całkiem fajny sposób na poprawienie sobie humoru.
Koleżanka czasem zachodzi do Rossmana i tylko sobie przejrzy pozycje na półkach, przejdzie, obejrzy produkty i promocje i wyjdzie z pustym koszykiem. A czasem coś kupi. A jeszcze innym czasem kupi coś nieprzemyślanego.
Wychodzi to zazwyczaj rozbrajająco.
Dzisiaj siedziałam sobie w pracy zarobiona testami, kiedy dostałam tego SMSa. I czytam coś w stylu: "Poszłam do Rossmana i na pocieszenie kupiłam sobie kolagenowy wypełniacz do ust L'oreala. Będę teraz miała zmysłowe usta.". Dalej nastąpił fragment, którego nie zacytuję, bo nie pamiętam, ale te usta zmysłowe zostały z lekka sprowadzone do niskiego poziomu. Typowy dla niej ironiczny humor. Zawsze tak samo rozbrajający.
Coś tam odpisałam w temacie pocieszania się i siebie na wzajem i o moim nieużywanym błyszczyku kolagenowym, który nic mi nie powiększa, a po chwili odebrałam od koleżanki telefon.
Stwierdziła, że nie wie czy ten jej wypełniacz coś daje, może wywaliła tylko kilkadziesiąt złotych na darmo, ale czasem zdarza się jej zrobić taki nieprzemyślany zakup pod wpływem emocji. Potem ją ten zakup tylko drażni i wkurza, kiedy na niego w domu spogląda. Błyszczyk ją na razie drażni.
No cóż, nie mogłam jej powiedzieć, że coś ten wypełniający usta błyszczyk da, mój nie daje. trudno uwierzyć w magiczne działanie innych.
Po powrocie do domu okazało się jednak, że owszem! Są na świecie rzeczy powiększające sta i w dodatku mają działanie natychmiastowe i gwarantowany efekt! Do tego są ogólnie dostępne i to za bardzo małe pieniądze, bo mniej więcej za 1.59 PLN za paczkę. Powszechnie znane pod nazwą marketingową: chili!
Taram!
Zrobiłam leczo cukiniowe. Pyszne, udało się rewelacyjnie! Tyle, że diabeł mnie podkusił, aby na koniec gotowania sypnąć odrobinkę chili! Odrobinkę! Efekt był jednak piorunujący! Nie dość, że chili zabiło smak potrawy, to jeszcze wyżarło mi to kubki smakowe i wypaliło usta. Moje usta stały się czerwone, powiększyły znacznie i na pewno wyglądały bardzo sexi i zmysłowo. W dodatku najchętniej nie zamykałabym ich wcale, wiec przez długi czas siedziałam z rozchylonymi uwodzicielsko ustami...
Wody wypiłam całą studię, po czym poprzysięgłam sobie, że nie dodam ani odrobineczki chili - tej szatańskiej przyprawy - już nigdy i do żadnej potrawy. O nie! Wolę smarować się nie działającymi kolagenowymi błyszczykami, zamiast torturować tą śmiercionośną bronią biologiczną!
Ale jeśli ktoś potrzebuje powiększyć sobie usta i chce mieć gwarantowany i natychmiastowy efekt - cukiniowe leczo z chili jest tym, czego poszukuje! Powodzenia i smacznego!

Długo jeszcze to lato?

Przyszła ta pora roku, kiedy powoli kończy się lato i trzeba za nim posprzątać.
Od kilku dni mam straszliwą ochotę zdjąć firanki i zasłonki, uprać, wyprasować i umyć okna. Na razie nie miałam na to jeszcze czasu.
Kurz na szybach widać, krople deszczu go pięknie rozmieściły we wzorki, w załamaniach framug zebrały się szare kreski - widać już to wyraźnie.
Firanki wyglądają na białe i czyste, ale one zawsze tak wyglądają, dopóki się ich nie zdejmie. Wtedy w jednej chwili szarzeją i nagle okazuje się, że wcale białe nie były - były już okurzone. A najbardziej od kurzu wlatującego przez otwarte okna i balkon.
Firanki i zasłonki mamy wielkoformatowe, bo są przymarszczone na taśmie. Do tego są gładkie - nie wiem czy to tiul, czy muślin, czy inny wynalazek - więc załamania na nich widać świetnie. Przez to zawsze mam nieprzepartą potrzebę ich wyprasowania. To komplikuje całe przedsięwzięcie.
Pranie i suszenie firanek i zasłonek to pikuś, ale prasowanie wymaga rozłożenia się na połowie podłogi w salonie. I zajmuje trochę czasu.
Ostatnio prasując firanki oglądałam film "Wszyscy ludzie króla", temat firanek kojarzy mi się teraz tylko z tym filmem. W zasadzie to miałam z tego filmu słuchowisko, bo na ekran rzadko spoglądałam, zajęta prasowaniem.
Można by spróbować powiesić te firanki wilgotne, niech się suszą i prostują jednocześnie, ale taka metoda do mnie nie przemawia, bo sama świadomość, że nie są wyprasowane mnie drażni. Będę więc prasować.
Na razie jest jeszcze ciepło i ładna pogoda, więc okna i balkon będziemy jeszcze długo otwierać. A takie porządki okienne to zazwyczaj taki rytuał pożegnania lata. Chyba jednak w tym roku nie dotrwam do czasu, kiedy pogoda się zepsuje, zacznie lać, zrobi się zimno i balkon przestanie być atrakcją.
Lubię jesień - ten jej niepowtarzalny nastrój, szare dni, nisko wiszące niebo, chmury zasnuwające równiutko całe niebo, coraz dłuższe wieczory, ten specyficzny zapach powietrza i wilgoć. Deszcz padający na głowę i powiewający wiatr.
Uwielbiam lato i wiosnę, kiedy dni są ciepłe, długie i słoneczne, człowiek odżywa i nabiera energii, humor się poprawia i chce się żyć. Ale kiedy już się pożyje przez te kilka ładnych i jasnych miesięcy - jesień jest taka urokliwa!
Ludzie zamykają się w domach, piją ciepłe herbatki, zakłada się grube skarpetki (z moich grubych skarpetek zawsze śmieje się Łukasz, a są takie urocze) i zaczyna hibernować. Wyszukuje się wtedy wszystkie te zajęcia, na które latem nie ma czasu, snuje się człowiek od okna do okna i patrzy na szary świat i wzdycha. Przed wyjściem na dwór trzeba się opatulić ciepło i antydeszczowo, półbuty jesienne przechodzą sprawdzian na wodoszczelność. Parasolki test na wiatroodporność drutów.
A ludzie test na odporność na złe warunki meteorologiczne.
Uwielbiam jesień i już się jej nie mogę doczekać. Może jak upiorę firanki i umyję okna to szybciej przyjdzie...;)

wtorek, 25 sierpnia 2009

Psia sprawka

W niedzielę pojechaliśmy do rodziców na rodzinny obiad. Ja co prawda byłam w stanie średnio nadającym się do użycia, bo wyłaziło ze mnie powoli zmęczenie naszym sobotnim maratonem malarskim, ale taką okazję do rodzinnego spędu trzeba było wykorzystać.
A obiad był w sporym gronie, bo przyjechała rodzina ze Śląska, więc to jedna z niewielu okazji ciągu roku, kiedy można się zobaczyć i sobie z nimi pogadać.
Kiedy już napełniliśmy brzuszki pysznym obiadkiem przygotowanym przez Ciocię i Mamę, siedzieliśmy przy stole i przy wesołych opowieściach.
Po jakimś czasie temat zszedł na psy.
Dosłownie.
Rodzice mają psa, Ślązacy mają psa i każdy miał coś o swoim psie do opowiedzenia.
Najbardziej nas jednak rozbawiła opowieść rodziców o psie, który się przypałętał do nich na podwórko i zdewastował Mamie kwiatka. Historia nieziemska. :)
Kwiatka kupiła sobie Mama na początku lata, kiedy to zaopatrywałyśmy swoje balkony / podwórka w kolorowe kwitnące ozdobniki. Mama kupiła sobie wtedy śliczny kwiatek z gatunku importowanych, który naturalnie rośnie gdzieś w hiszpańskim czy innym południowym klimacie, jako przydrożne ziele, gdzie popadnie, a do Polski został przywieziony dopiero
niedawno, jako atrakcyjna nowa odmiana.
Kwiatek był wsadzony w doniczce do powieszenia. Sadzonek było w niej chyba 3 - kwitły ślicznie pomarańczowymi kwiatuszkami.
Przez jakiś czas wisiała ta doniczka na rurce od namiotu podwórkowego, ale w końcu ktoś ją zdjął, bo podobno rurka owa się pod ciężarem doniczki wygięła. Kto kwiatka zdjął – nie wiadomo. Podejrzenie pada na Adasia.
Kwiatek został postawiony na ziemi, obok schodów wejściowych. I tak sobie stał przez kilkanaście dni, nie przeszkadzał nikomu, więc nikt go nie ruszał.
Tydzień temu Mama dzwoni do mnie i mówi, że znalazła rano kwiatka totalnie zdewastowanego, każda sadzonka leżała w innym miejscu, przy czym każdą kolejną Mama znajdowała coraz dalej dalej. Ewidentnie coś – pewnie jakiś pies przybłęda – wlókł doniczkę za sobą, a kwiatki z niej wypadały. Sadzonki miały korzenie totalnie wytrzepane z ziemi, więc musiały wlec się za sprawcą przez dosyć długo. Kwiatek był całkiem połamany, mama zaszczepiła z niego 14 sadzonek, z nadzieją, że da się je uratować i nie straci kwiatka całkiem. Mama zbierała je idąc przez całe podwórko, ciągnęły się tak sznurkiem porozrzucane na całej długości od schodów wejściowych do ogrodu.
Mama była naprawdę rozżalona, nic z resztą dziwnego, bo kwiatek był śliczny, dopóki był - i bardzo szkoda, że został zniszczony. Podejrzanym sprawcą był jakiś czarny piesek, który był widziany tej nocy na rodziców podwórzu. Co ciekawe – piesek miał podobno łańcuch przy obroży, czyli urwał się komuś spod budy i robił sobie w nocy wycieczkę krajoznawczą.
Wczoraj prawda wyszła na jaw. Całe to zajście widział świetnie Tata, co więcej nawet – Tata po części je spowodował.
Tata rano wyszedł przed dom i zobaczył przy schodach pieska przybłędę – pańskiego, bo z obrożą, fale aktycznie, obcego, który przelazł w ogródku przez dziurę w ogrodzeniu i przyszedł pożywić się z Tofika miski.
To jest – jak to ujął Tata – stołówka dla bezdomnych, bo każdy pies, który ma sprawny węch i nie jest uwiązany na swoim podwórzu może przyjść i zjeść, co Tofik w misce zostawi, a że z Tofika jest niejadek, to pożywiła się jego kosztem cała zgraja psów z sąsiedztwa. Co noc jakiś nowy.
Tata na widok obcego psa – kolejnego, który na dziko zwiedza nasze podwórze – tupnął nogą i krzyknął, aby go przegonić. Na to piesek – nie czekając na dalsze zachęty puścił się pędem przez całe podwórze w stronę ogrodu, do dziury, którą przelazł.
Pech chciał, że haczyk od doniczki z kwiatkiem zaczepił się pieskowi za obrożę i pies biegł wlokąc doniczkę za sobą. Doniczka za nic nie chciała odczepić się lub odpaść, za to wypadały z niej ziemia i kwiatki. Pies z doniczki nic sobie nie robił, bo o wiele bardziej pragnął się ewakuować, niż odczepić nieszczęsną doniczkę.
Tata za psem nie leciał, całe zdarzenie trwało kilka sekund, kwiatka nie było jak ratować, pies wpadł w dziurę w ogrodzeniu, aby wyjść na drogę i tu go doniczka wyhamowała! Pies w dziurze pod ogrodzeniem się zmieścił, ale doniczka już nie. I tym sposobem pies utknął za siatką, a doniczka przed. Ta cześć opowieści rozbawiła nas najbardziej! Biedny piesek - totalnie zdumiony - tkwił za siatką, ale nie mógł zwiać, bo doniczka została z drugiej strony siatki i nie dawała się ani odczepić ani przeciągnąć na wylot przez ogrodzenie! Komedia.
Zanim Tata wyprowadził samochód z garażu – psa już nie było. Ostała się tylko doniczka i kawałki kwiatków porozrzucane na całej długości podwórka. Jakimś cudem oswobodził się z potrzasku i wyrwał doniczce z haka.
Opowieść nas strasznie ubawiła.
Wyobraziliśmy sobie tego psa pędzącego przez podwórze z doniczką uczepioną przy obroży i nagle zastopowanego przy ogrodzeniu, kiedy już, już prawie udało mu się zwiać - i nie mogliśmy się przestać śmiać! Już nawet Mama się śmiała, pocieszyła się, że zaszczepki kwiatka zaczynają rosnąć i historia bawiła też ją. Przynajmniej dowiedziała się, jak to naprawdę było.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Pracowity łikend

Jak się okazuje w ciągu jednej doby można odmalować całkowicie pokój. I jeszcze wytapetować częściowo.
Trzeba tylko mieć odpowiedni squad do tego.
Nasza babska wyprawa z misją na Marsa się bardzo udała.
W piątek po pracy zrobiliśmy szybkie pakowanie. Byłam już w większości przygotowana do wyjazdu, miałam już wiele rzeczy zapakowanych i naszykowanych, ale jeszcze trzeba było wrzucić do torby kilka kosmetyków i jakieś ubrania aby móc następnego dnia rano jakoś się umyć i doprowadzić do przyzwoitego stanu.
Mała Słoninka dotarła do mnie koło 18-tej, zjadłyśmy zapiekanki na obiado-kolację, pokroiłyśmy melona na drogę i o 19,30 zapakowałyśmy się do samochodu.
A pakunków miałyśmy dziesiątki - jak ruskie babki! Łukasz się z nas śmiał, kiedy zobaczył na korytarzu przygotowane do zabrania torby, siatki i siateczki. Ledwo dało się upchnąć co większe pakunki w bagażniku, a i tak część jechała na tylnym siedzeniu. Samochód był zapakowany po zęby i miałyśmy tylko nadzieję, że w drodze powrotnej gratów będzie mniej do zabrania, bo wracać miałyśmy we trzy – z Mamą.
Tata dał mi GPSa i napisał wskazówki jak przejechać przez Kielce i na co po drodze trzeba uważać. Poza tym miałyśmy mapy i przykazanie, żeby dzwonić do Taty jeśli tylko się zaczniemy gubić. Ale wcale nie miałyśmy zamiaru się zgubić po drodze.
Kamisio włączyła GPSa, kiedy znalazłyśmy się na wylocie z Lublina. Pani z GPSa pomyślała przez chwilę, po czym wielce obrażonym i nieprzyjemnym tonem kazała nam wracać, skręcać w lewo i zawracać, albo skręcać w prawo - w każdym razie stanowczo zawracać! Robiła wszystko, aby skłonić nas do skrętu w którąkolwiek boczną drogę i do zawrócenia się. Uparta baba! Za nic w świecie nie chciała wymyśleć alternatywnej trasy, która przecież istnieje i którą właśnie jechałyśmy. Uznałyśmy, że jest chyba głupia jakaś i nas denerwuje, a skoro nie chcę się zaadoptować do sytuacji - pani z GPSa została zneutralizowana raz na zawsze. Bardzo rozczarowane brakiem pomocy z jej strony wyłączyłyśmy ją i jej upierdliwe gadanie.
Do Kielc dojechałyśmy bez problemu, w Kielcach wg wskazówek Taty też udało się nam przejechać jak po sznurku, za Kielcami droga poprowadziła nas sama i bez żadnych problemów dotarłyśmy na miejsce o 23,15. Tata miał bardzo dobry pomysł, aby napisać swoje wskazówki na kartce, bo nie było sposobu, abym zdołała zapamietać, jak mam przejechać przez trzy kolejne ronda, na którym prosto, a na którym w lewo. I jeszcze w dodatku jadąc przypomnieć to sobie w odpowiedniej kolejności. Dzięki rozpisce Taty - Kielce okazały się driver-friendly.
W sumie to długo jechałyśmy, ale po ciemku - to ja szybko jeździć nie potrafię. Z małym silniczkiem nawet nie ma jak wyprzedzać bezpiecznie.
Dotarłyśmy na miejsce, szybko przywitałyśmy się z Babcią i chwyciłyśmy za pędzle. A raczej za wałki malarskie. Mama zagruntowała wcześniej ściany, wyniosła z pokoju większość rzeczy, meble stały już na środku pokoju, więc wszystko czekało tylko na nas, na farby i na pomalowanie.
W ciągu 3h pomalowałyśmy pokój pierwszą warstwa farby. Poszło nam całkiem sprawnie. Zabawa była przednia. Babcia tylko chodziła i wzdychała i pojękiwała, że tak nam zawraca głowę, tyle pracy przez nią mamy itp., w końcu jednak odpuściła sobie i już nie ubolewała nad całym przedsięwzięciem.
Przez noc farba wyschła ładnie, my zregenerowałyśmy siły i następnego dnia z rana pomalowałyśmy drugą warstwę. Farb wystarczyło nam akurat, ani za dużo, ani za mało, w sam raz. A już obawiałam się, że w sobotę będziemy szukać sklepu z farbami. A to wieś, daleko od jakiegoś miasteczka, do najbliższego jest z 20 km co najmniej, wiadomo, że wyprawa tam to taki czaso-pochłaniacz. Byłam nawet zdeterminowana, że w razie potrzeby pojadę tak, jak stoję - zbryzgana kropkami białej farby i w ubraniu, w którym malowałam. Bez żadnych ozdobników w postaci makijażu czy biżuterii. Na dobrą sprawę, to miałam nawet nie ułożone włosy, fryzura była z dnia wczorajszego. Nie było do tego głowy.
Stary kolor ścian - zielony - zamalował się jednak całkowicie, chociaż dopiero po położeniu trzeciej, a miejscami nawet czwartej warstwy. Jednak trudno jest przykryć ciemniejszy kolor jaśniejszym.
Tapeta okazała się strzałem w dziesiątkę, wytapetowaliśmy jeden kącik - bardzo to urozmaiciło pokój i dodało mu eleganckiej nowoczesności. Całość świetnie spasowała się z meblami i zasłonkami, po prostu idealne zestawienie. Byłysmy wszystkie 4 bardzo dumne z rezultatów naszej pracy. A wybieranie farby w OBI zajęło nam chyba z pół godziny i dopiero, kiedy zdecydowałyśmy, że może łatwiej pójdzie z wyborem tapety - udało się nam podjąć jakąś decyzję. Tapeta wpadła nam w oko w jednej sekundzie. Śliczna jasna, z buraczkowymi makami. Farba - jakimś cudem dała się do niej dobrać idealnie, pomimo obaw w sklepie, czy na ścianie odcień nie okaże się dramatycznie różny od koloru na próbniku. Pasowała wyśmienicie.
Babcia jest bardzo zadowolona z efektu. Kolor i tapeta bardzo się jej spodobały, ucieszyła się, że pokój w beżu się rozjaśnił, czyli misja została wykonana.
O 19,30 w sobotę zapakowałyśmy się do samochodu i wyruszyłyśmy w drogę powrotną.
Gratów nam niestety nie ubyło, w zasadzie to zawiozłyśmy jedne na wymianę z innymi. Na tylnym siedzeniu jechała więc Mała Słoninka i nasze torby.
Wracałyśmy znów po ciemku, znów niezbyt szybko i tylko tym razem w Kielcach się zgubiłyśmy. A jednak! Czym byłaby podróż bez odrobiny emocji?
W zasadzie to nie tyle zgubiłyśmy się, co wjechałyśmy na trasę tranzytową przez Radom, a tamtą droga wcale nie chciałyśmy jechać. Za to pani z GPSa na pewno by chciała, bo tak jej przecież zależało na nawróceniu nas na radomską trasę w drodze do Kielc.
Wyleciałyśmy więc w Kielcach na trasę 73, jakoś z boku miasta i po krótkim i szybkim namyśle, bo jadąc trzeba decydować się błyskawicznie - zjechałyśmy z powrotem do centrum na pierwszym znaku, jaki się nam objawił. Wydało się nam to jedynym sensownym rozwiązaniem, a najbardziej sensowne chyba było to dla mnie, bo ja w Kielcach obczajam tylko rejon z dworcem PKP. Czyli musi to być centrum, skoro od dworca odchodzi główna kielecka ulica - ich pół-deptak na Sienkiewicza.
Jakimś cudem – bez mapy, GPSa i bez orientacji w mieście – udało się nam trafić na odpowiednią drogę. Dworzec PKP się znalazł, a obok niego i trasa na Lublin przez Opatów i Annopol! Byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Dalej już nie trzeba było się zastanawiać, na Lublin trasa wiodła po znakach.
Do domu dotarłyśmy na 23,15 – taki mały rytuał tego łiekndu. Zajeżdżamy do celu kwadrans po 23-ciej. :)
Zajechaliśmy wprost na grilla. Trochę wcześniej przed nami przyjechała rodzina ze Śląska, wieczór więc był jeszcze długi. Posiedziałam chwilę przy stole z wszystkimi, ale kiedy poszłam do łazienki i spojrzałam w lusterko - ogarnęła mnie zgroza! Wyglądałam tragicznie! Włosy posklejane i przyklapnięte, zero makijażu, cienie pod oczami, zmęczona i w tragicznym stanie. Nie to, abym była wyznawczynią perfekcyjnego wyglądu i pełnego makijażu o każdej porze dnia i w każdej sytuacji, ale tym razem byłam w takim stanie, że nikt nie powinien mnie oglądać. Prawie 500 km za kierownicą, doba malowania pokoju - machania wałkiem i pędzlami, 7h snu i zero prysznica po pracy - nawet ładne ubranie i biżuteria nie zdziała wtedy cudów. Nawet zadowolenie z efektu pracy na nic mi się zdało. Nie miało to żadnego przełożenia na wygląd zewnętrzny.
Zdecydowałam, że nie ma co narażać innych na TAKI widok i pojechałam do domu. Spędziłam chyba z 40 minut w łazience szorując się i myjąc włosy z farby i poczułam się, jak cywilizowany człowiek dopiero, kiedy wyszłam spod prysznica pachnąca i czyściutka.

Nie działam

Ależ to był łikend! Bardzo intensywny.
Napakowany maksymalnie, aktywny i pracowity.
Dzisiaj odczuwam jego skutki - siedzę w pracy i staram się zacząć funkcjonować. Jak na razie bez skutku. Oparcie krzesła podtrzymuje mnie w przyzwoitej pozycji i tylko dzięki temu nie leżę jeszcze pod biureczkiem i nie chrapię.
Ziewam rozpaczliwie, niczym mops, a moje oczy wcale nie chcą się trzymać otwarte. Powieki mi się zamykają i muszę wkładać naprawdę dużo silnej woli, aby je ponownie otworzyć.
Nie wiem czy kiedykolwiek tak mi się zrobiło, ale jeśli nawet to już dawno i nie pamiętam. Może w czasach szkoły albo studiów, kiedy zajęcia były nudne, a ja niewyspana. Zazwyczaj poranki nie są aż tak ekstremalnie traumatyczne.
Jak ja tu przesiedzę 8h? No, już tylko 7h.
W dodatku po pracy jestem umówiona z koleżanką.
Liczę - oj, bardzo liczę - na to, że do 16,30 moje powieki zrobią się lżejsze, a ja sama jakimś cudem nie wyląduję pod biurkiem. Może uda mi się przetrwać ten dzień w pozycji pionowej... Dobrze, że mam dzisiaj do zrobienia totalnie odmóżdżone testy, bo jakbym miała myśleć produktywnie i kreatywnie nad jakąś specyfikacją, to można by się obawiać efektów. A tak - przeklikam, co mam przeklikać, testy tylko ścieżką tylko pozytywną, no chyba, że wysilę się na jakiś scenariusz dodatkowy ścieżką negatywną. Przynajmniej łatwe.
Od dłuższej chwili przemyśliwuję, jak dotrzeć do kuchni, aby zrobić sobie kawę na start dnia. I może yerba mate, która ma podobno orzeźwiać i stymulować myślenie. Daj Boże, bo zasnę na siedząco, z palcami na klawiaturze.
Ale jak tu wstać z krzesła i dowlec się na drugą stronę korytarza, w dodatku pokonując dwoje ciężkich drzwi?
Nie chce mi się mówić nawet. Z resztą nie mam nic do powiedzenia, bo mój mózg nie chce wyprodukować żadnej myśli.
A może... jeśli postaram się bardzo mocno i skupię wystarczająco, to może plan testów otworzy się siłą mojej woli...? Chyba się jednak nie otworzy… Trzeba ruszyć przynajmniej palcem…
Jak widać jedyną funkcją, jaka mi działa, jest marudzenie. Ten moduł nigdy się nie psuje.

piątek, 21 sierpnia 2009

Wielka wyprawa

Dziwne, ale przygotowanie do naszego krótkiego wyjaździku okazuje się bardzo pracochłonne, czasochłonne i skomplikowane. Sama sobie to dodatkowo komplikuję swoją fantazją, ale to już taka karma chyba.
Miałam na wczoraj biznesplan bardzo precyzyjnie ułożony: spis zakupów w OBI i Tesco, a potem pakowanie manatków różnego rodzaju w domu, Tata miał mi podrzucić część rzeczy, które mam zabrać do Babci, a jedynym większym przedsięwzięciem miało być zrobienie zapiekanek.
Wyruszyłam z pracy do marketów uzbrojona w kartkę ze spisem zakupów.
W obi okazało się, że borderów do tapety, których potrzebujemy - nie ma wcale. Za to wpadły mi w oko prześliczne osłonki na doniczki do kwiatków, w kolorze idealnie pasującym do tapety i planowanych ozdobników. Akurat osłonki mieli na jakiejś wyprzedaży. Buraczkowe, lakierowane, wielkość w sam raz na średnią doniczkę. Oczami wyobraźni zobaczyłam rządek trzech fiołków w tych osłonkach, ściany po odmalowaniu w kolorze beżowego ecru i tą tapetę, jako ozdobnik. Postanowiłam osłonki kupić, dopasowałam do nich doniczki, a resztę niezbędników miałam w domu.
Podreptałam do stoiska z truciznami na szkodniki. Powiedziałam panu obsługującemu, że potrzebuję coś na mączniaka prawdziwego, który konsumuje mi surfinie i że mam całą listę trutek na niego. Pan zapytał czy z internetu. odparłam, że owszem. Na co on zapytał czy mam na liście gdzieś na jednej z pierwszych pozycji Topsin, bo on taki środek ma, nadaje się to na kwiatki ozdobne i jest skuteczny. Ja wyszperałam karteczkę z moją magiczną rozpiską i odparłam, że owszem - Topsin był na pozycji 3-ciej z 9-ciu. Chociaż tak w prawdzie, to żadnego rankingu na te specyfiki nie było. Ja tylko pospisywałam sobie wszystkie nazwy, jakie podawali uczynni internauci, znający się na grzybach surfiniobójczych. kolejność była uzależniona od kolejności otwarcia odwiedzonych przeze mnie stron. Listę zrobiłam na wypadek, gdyby sprzedawca nie znał się wcale na truciznach i trzeba było szukać odpowiedniego specyfiku czytając opisy na opakowaniach. Uznałam, że lista nazw znacznie ułatwi zadanie.
Pan mi podał Topsin, zamieniliśmy kilka słów jeszcze, było wesoło i poszłam sobie precz bardzo zadowolona, że tak łatwo mi poszło.
Ku mojemu rozczarowaniu żarówek 100W zwykłych w OBI nie mieli. A muszę sobie kupić kilkanaście na zapas, zanim je całkiem wycofają z rynku. Ja - taka światłomaniaczka nie pożyję długo na tych energooszczędnych wynalazkach, świecących dziwnego koloru światłem.
Zakupy w Tesco zrobiłam oczywiście rozrośnięte poza pozycje z listy. Standard. Naprawdę rzadko udaje mi się wyjść ze spożywczaka z zakupami w ilości odpowiadającej liczbie pozycji na kartce. Zawsze coś mnie skusi. Tym razem były to melony i nektarynki.
Dotarłam do domu obładowana jak dziki osioł, dobrze, że mi się ręce od tych dwóch meloników nie urwały! Ledwo weszłam za próg, już zadzwonił Tata, że zaraz będzie pod blokiem, spieszy mu się, więc tylko da mi co ma dać, i pojedzie.
A po jego odjeździe ja zaczęłam szykowanie do wyjazdu. Polegało to na zupełnie niespodziewanym zrobieniu dwóch prań wielkoformatowych, bo potrzebuję spodni na wyjazd, które bardzo pasują mi kolorystycznie, ale niestety były brudne. Upieczeniu muffinek, które mi strzeliły do głowy również całkiem znienacka. Zrobieniu zapiekanek - koszmarnie czasochłonnych, no ale na kolację coś ciepłego się nam przydało. Rozsadzeniu trzech fiołków, więc naciapałam sobie ziemią w łazience i musiałam to potem sprzątać. Opryskaniu surfinni i wszystkiej innej mojej balkonowej roślinności przeciwgrzybicznym Topsinem - ręce mi po tym odpadały, bo naciśnięcie spraya tysiące razy w tempie maksymalnie szybkim jest naprawdę skutecznym ćwiczeniem na rozruszanie sobie dłoni. W międzyczasie jeszcze porozmawiałam sobie przez telefon z Amelką i Agą, przynamniej miałam uprzyjemniacz podczas krojenia warzyw na zapiekanki. A jakie zapiekanki wyszły pyszne! :)
W efekcie nie wykonałam najważniejszych punktów mojego biznesplanu i ani się nie spakowałam, ani nie zrobiłam rundy po innych sklepach tapeciarskich w poszukiwaniu bordera, ani - co najgorsze - nie wyspałam się i dzisiaj rano wstawanie było wyjątkowo trudnym zadaniem...
Na dzisiaj mam znów naplanowane mnóstwo do zrobienia przed wybyciem z domu. Ciekawe o której wyjedziemy. Zapewne nie tak szybko, jak planowałyśmy. No ale może to i lepiej... Mniejszy ruch będzie na drogach, spokojniej. Jakoś tam się doturlamy w końcu.
Tata wczoraj przywiózł mi GPSa, wpisał w nim adres docelowy, a ja już się stresuję na myśl o tym, co ta głośna pani z GPSa wymyśli i gdzie mnie poprowadzi. Trochę mnie tata rozczarował, bo stwierdził, że trasa, jaką planowałam pojechać za Kielcami jest za trudna i się zgubię (też mi odkrycie, jakby kiedyś, jadąc nową trasą solo, udało mi się nie zgubić... ) i że powinnam jechać jakąś obwodnicą przez Małogoszcz.
Muszę więc zapytać mapę gogle o nowe wskazówki.
Wydrukować je i nauczyć się na pamięć.
Ale impreza zapowiada się ciekawie.
Kamisio już zgrywa pioseneczki do samochodu na drogę, ja spodnie mam, zapał mam, siły nie mam, ale co tam. Jeszcze kilka godzin i w drogę! :)

środa, 19 sierpnia 2009

Wiewióry z marchewką

Odkąd wróciłam znad morza, wiele osób na widok ciemnego koloru mojej opalonej skóry otwiera szeroko oczy i wyraża swoje zdanie / zdziwienie / zdumienie / podziw / zachwyt – względnie: nie mówi nic, tylko łypie na mnie ukradkiem. Wszyscy esteci kuszą się jednak na jakiś komentarz.
Zazwyczaj słyszałam zdania typu: wyglądasz jak Mulatka / ale się pięknie opaliłaś / przypiekłaś / ale jesteś ciemna (nie mylić z tabaką w rogu, mózg mi się nie spalił na tym słońcu).
Dzisiaj usłyszałam dla odmiany bardzo oryginalny komentarz, od niezawodnego kolegi, na którego można zawsze liczyć, że wyskoczy z czymś niespodziewanym. Mam na sobie dzisiaj zielone khaki spodnie i pomarańczową bluzeczkę. Paweł – który nota bene wrócił z Hiszpanii i sam również się pięknie opalił – wpadł do kuchni, obejrzał mnie od góry do dołu i stwierdził:
- Z tą opaloną skóra i w tej pomarańczowej bluzeczce wyglądasz jak marchewka!
Bardzo mi się to spodobało. Prawda, że oryginalne?
Kiedy spojrzałam w lusterko, przyznałam mu trochę racji – kolor skóry faktycznie odrobinę zlewa się z kolorem bluzeczki, więc nic dziwnego, że się mu tak skojarzyło.
Mam jednak nadzieję, że nie planuje mnie tak nazywać na co dzień w pracy.
Dawno, dawno temu zrobiłam sobie pasemka. Były rude. Jakoś tak wyszło, że farba w kontakcie z moimi włosami dała rudy odcień i to dosyć wyrazisty. Miałam wtedy w dodatku długie włosy, więc pasemka były bardzo dobrze widoczne i oczywiście bardzo mi się nie podobały. Zrobiła mi je fryzjerka, pewnego pięknego dnia rano. Nie wiem czy miałam wtedy zajęcia na uczelni, czy może byłam już po zajęciach – dość, że od fryzjera na żadną uczelnię nie dotarłam, zamiast tego pojechałam do koleżanki, skrupulatnie unikając miejsc, gdzie mógłby trafić się ktoś znajomy. Kolor włosów wybitnie do mnie nie przemówił i od pierwszego wejrzenia się nie polubiliśmy. On mi złośliwie nie pasował do karnacji, a ja się w nim wcale nie czułam.
Dotarłam do Ani, która mieszkała niezbyt daleko od Reala – wiadomo, market, czynny dosyć długo. Miałyśmy się uczyć angielskiego wtedy. Rozłożyłyśmy się na stole z książkami, zaczęłyśmy coś tam wkuwać, kiedy do mieszkania weszła Agnieszka, jej współlokatorka. Ja na widok Agi rzuciłam tylko krótkie „cześć!” i schowałam głowę pod stół, udając, że czegoś szukam. Aga oczywiście zorientowała się, że coś jest nie tak, zazwyczaj nie reagowałam na nią tak gwałtownymi unikami. Pasemka się wydały, ku mojej rozpaczy i po śmiechach, chichach laski nazwały mnie „wiewióra”.
A tak im obu to przezwisko się spodobało, że rozkoszowały się nim potwornie długo. A na obronę mojej magisterki dały mi prezent – kilka pomarańczowych rzeczy, bo przecież pomarańczowy, to kolor „wiewióry”. Mam do tej pory śliczny pomarańczowy kieliszek – podstawkę do jajek na miękko.
Tego samego wieczoru jednak urządziłyśmy z Anią małą wyprawę do reala po brązową farbę do włosów, nieszczęsne pasemka zostały zamalowane w ciągu kilku godzin, raz na zawsze i myśl o pasemkach nie postała w mojej głowie przez następne długie lata. Aż do tego roku. Tym razem jednak pasemka wyszły śliczne i nie rude, tylko jasnobrązowe, bardzo mi się podobają i nikt nie nazywa mnie „wiewióra”.
Poza tym rude wiewiórki to chyba rzadki gatunek, bo Stanach widziałyśmy z Anią mnóstwo wiewiórek, które hasały beztrosko po drzewach w centrum miast w parkach, lub gdziekolwiek miały kilka drzew. I żadna z tych wiewiórek nie była ruda. Więc to chyba jakaś mitologia…
Ostatnio na necie bardzo popularne jest zdjęcie wiewiórki, która wepchnęła się przed obiektyw turystom, którzy robili sobie w najlepsze zdjęcie samowyzwalaczem. Nastawili aparat, usadowili się na tle pięknego widoczku, a tu zanim trzasnęła migawka – przed obiektywem pojawiła się wiewiórka (tez brązowa, a nie ruda) i w efekcie to ona jest na pierwszym planie, a turyście daleko w tle!
Spryciara, nie? Stała się supersławna dzięki temu i wszyscy teraz wstawiają ją na swoje zdjęcia.

Wyłącznie kobiece towarzystwo

Już się nasiedziałam w domu i już mam kolejną okazję do pojechania gdzieś.
Tym razem do Kielc, odwiedzić Babcię.
I tym razem wyłącznie w kobiecym towarzystwie.
Pojedziemy tam z siostrą z misją pomalowania Babci pokoju. Wyjeżdżamy w Piątek po południu, zostaniemy do soboty i sobotnim wieczorkiem wracamy. Zabierzemy z powrotem mamę, która wybiera się do Babci już jutro.
Dziwnie będzie pojechać bez Łukasza! Zawsze, jak mam gdzieś dalej pojechać bez niego, wydaje mi się to strasznym wyzwaniem i nachodzą mnie wątpliwości: jak ja znajdę drogę? Jak trafię tam i z powrotem. Po chwili jednak dochodzi do głosu rozsądek i pojawia się myśl, że przecież to bez sensu obawy, bo są drogowskazy, mapy, numery dróg, a od biedy i GPSa mogę od Taty pożyczyć. Chociaż po grudniowych przygodach, kiedy to GPS mnie prowadził, a ja wbrew jego poradom jechałam po swojemu – akurat GPS jest dla mnie najmniejszą atrakcją.
Do samych Kielc dojadę bez problemu, bez mapy też bym trafiła, już z resztą raz dojechałam i wróciłam bez problemu. Co prawda wtedy były ze mną jeszcze 3 osoby, ale droga nie była żadnym wyzwaniem. Za to od Kielc jedzie się jeszcze z 30 km między wsiami, no i z samych Kielc trzeba dobrze wylecieć, aby nie pomylić kierunku.
Jakoś się doturlamy. W piątek po południu powinno się dobrze jechać, na spokojnie, bez pospiechu. Może będzie trochę ruchu na drogach, ale da się przejechać. Ważne, że nie będzie się nam spieszyć.
Dzisiaj przejdę się do Rossmana i kupię jakiś zestaw upominkowy dla Babci. Coś miłego, co jej wnuczki przywiozą. Mam już zrobiony biznes plan na to co trzeba kupić i zabrać, aby wielkie malowanie pokoju doszło do skutku.
Dzisiejszy dzień mam zapakowany po brzegi. Ale samymi przyjemnymi rzeczami – najpierw kawka z Kamą, a potem szybka wycieczka do Rodziców i wypad na zakupy do OBI.
Na kawkę się już nie mogę doczekać, co prawda tu w okolicy Zana nie bardzo są atrakcyjne knajpki do siądnięcia, ale chyba nie ma sensu aby jechać do centrum, skoro spotykamy się tu. W dodatku potem jedziemy w jednym kierunku – ja do Rodziców, a Kama do domu, więc jaki jest sens kręcić się po zatłoczonym centrum? Żadnego.
W pobliżu, najfajniejszym miejscem jest restauracja w Leclercu – pomimo, że to w hipermarkecie, to jednak dosyć przyjemne miejsce i dobre jedzenie. Nie wiem czy będziemy jeść, ale usiąść tam można. Chyba, że przejdziemy się na łono natury do wąwozu. Dzisiaj pogoda jest ładna, a upał chyba ni jest jakiś zabijający rozgrzanym powietrzem przy pierwszym wdechu. I kwiatki można tam pozbierać, mój polny bukiet już dawno zwiądł, więc chętnie zrobię sobie nowy.
Decyzja zapadnie dopiero, kiedy się spotkamy. Pójdziemy tam, gdzie się nam zamarzy.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Makaron ryżowy

Jakiś czas temu jedliśmy u rodziców Łukasz pyszną sałatkę z makaronu ryżowego. Chodzi o ten makaron zwyczajny, jajeczny, który ma kształt ryżu, nie o ten robiony z ryżu, który używa się do chińszczyzny. Jakkolwiek makaron ów zwany był ryżowym.
W czwartek, kiedy przyjechali Rafał z Anetką postanowiliśmy zrobić tą sałatkę z makaronu ryżowego na piątkowe śniadanie. Chłopaki akurat wybierali się do sklepu - wyszperałam więc przepis, zrobiłam im biznes-plan na zakupy i poszli.
Szukanie przepisu zajęło mi dłuższą chwilę, bo mam na komputerze dosyć pokaźny plik ze zdjęciami przepisów - to taki mój sposób na ładne skserowanie od kogoś przepisu ze zdjęciem potrawy. Robię sobie zdjęcie całej strony i potem trzymam to w wersji elektronicznej.
Zanim więc doszukałam się w stercie 350 fotek różnych przepisów tego, o który mi chodzi, rozpoczęła się dyskusja na temat tej sałatki - co w niej było u teściowej, co Aneta słyszała o tej sałatce, jaki to makaron ryżowy. Rafał bąknął wtedy coś o chińszczyźnie, ale nie zwróciłam na to uwagi. Jak się okazało - trzeba było, bo była to kluczowa wypowiedź.
Chłopaki wrócili z zakupami po bardzo długim czasie. Z dumą oznajmili, że kupili makaron ryżowy i nawet jeszcze coś!
Tym "jeszcze czymś" okazała się przyprawa do burito, o którą prosiłam Łukasza kilka tygodni temu. przeleciał wtedy przez 4 duże sklepy i szereg małych sklepików i nigdzie jej nie znalazł, wrócił więc przeświadczony, że wysłałam go po coś, co nie istnieje, przyprawę sobie wymyśliłam, a do tego obsługa sklepów patrzyła na niego, jak na wariata, kiedy o tą przyprawę pytał.
Zamiast przyprawy burito użyłam do tortilli wtedy przyprawy meksykańskiej, region ten sam, więc farsz do tortilli wyszedł pyszny.
Łukasz jednak o nieszczęsnej przyprawie burito nie zapomniał i szukał jej uparcie, aż znalazł! Byłam zdumiona, kiedy mi ją wręczył! :)
Po chwili spojrzałam do torby z zakupami - i zobaczyłam coś białego w kwadratowym woreczku. Zastanowiło mnie co to może być? Nic o podobnym wyglądzie nie znajdowało się na liście zakupów. Wiadomo, że faceci robią rozsądnie zakupy i biorą z półki tylko to, co planowali. Wyciągam to zagadkowe coś i moim oczom ukazał się napis na opakowaniu: "Makaron ryżowy". A w środku co? Białe nitki silikonowe! Żadne kluseczki w kształcie ryżu, tylko długi makaron zrobiony - jakimś cudem - z ryżu. Zupełnie nie taki, o jaki chodziło.
Na moje pytanie co oni kupili, Rafał z dumą oznajmił, że to upragniony makaron ryżowy i w dodatku to on wyszukał go a półkach z jakąś żywnością egzotyczną.
No świetnie, tylko po co nam taki?! Zrozumiałam wtedy, dlaczego wspominał o pysznej chińszczyźnie z makaronem ryżowym. :)
Żeńskiej części towarzystwa opadły ręce, zapytałyśmy, jak męska część wyobraża sobie tą sałatkę z tymi silikonowymi nićmi, ale na to już nam nie potrafili odpowiedzieć. Za to upierali się, że skoro na opakowaniu jest napisane "Makaron ryżowy", to kupili co trzeba, reklamacji nie przyjmują. A my na przyszłość powinnyśmy mówić: "makaron w kształcie ryżu", jeśli o taki nam chodzi! Fakt, można się było wyrazić precyzyjniej.
Co było robić - ubrałyśmy z Anetką kurtki i podreptałyśmy do sklepu zanim go nam zamknęli.
Makaron w kształcie ryżu był - na półkach z wieloma innymi rodzajami makaronów, znalazł się bez problemu. Dokupiłyśmy jeszcze mnóstwo innych nieplanowanych rzeczy i wróciłyśmy do domu, uświadamiać chłopaków o jaki makaron nam chodziło.
Lepszy motyw, że następnego ranka zapomniałam zupełnie, że mam zrobić na śniadanie tą sałatkę i gdyby mi Rafał nie przypomniał, to byśmy jej nie zjedli wcale. Ale sałatka została zrobiona i wyszła bardzo dobra!
Dosłowny makaron ryżowy w postaci białych nici został umieszczony w szafce i czeka na obiad inspirowany przepisami skośnookich Azjatów.

Mała bizneswoman

Nie wiem kto Amelce podsunął pomysł sprzedawania obrazków, ale mała wpadła jakiś czas temu na taki sposób zarabiania na siebie i jest w tym całkiem niezła. Na pewno lepsza od swojej ciotki, która spłukała się z ostatniego pieniążka i zapłaciła za zakup, jak za zboże.
A było tak:
Pewnego dnia przyjechałam do rodziców i dostałam propozycję nie do odrzucenia: zakupić kilka obrazków pokolorowanych przez dziecko. Obrazki były w przyzwoitej cenie po 2 lub 3 zł. Kiedy przyszło do wybierani obrazków okazało się, że pomimo sporej ilości - wybór mam ograniczony, bo niektóre - co ładniejsze - nie są na sprzedaż.
Kupiłam dla siebie i dla Łukasza chyba 3 sztuki łącznie, wyskoczyłam z 8 złotych i pojechałam do domu. Nie miałam akurat drobnych w portfelu, więc dałam dziecku banknot 20-złotowy, A
melka nie miała wydać, bo jej skarbonka upchnięta była w jakimś niedostępnym miejscu, bo przecież w domu remont i wiele rzeczy zostało pochowane przed kurzem. Umówiłyśmy się więc tak, że ona mi wyda resztę i ją gdzieś dla mnie przechowa, a ja następnym razem będę miała za co kupić kolejne obrazki.Zostałam w ten sposób z pustym portfelem i trzema kolorowymi zwierzątkami na pociechę.
Tydzień później Amelka zaprezentowała mi trzy - już nie pokolorowane, ale własnoręcznie narysowane obrazki. Prześliczne! Księżniczka, piesek i kotek. Piesek mnie urzekł! Amelka wzorowała się na książeczce do kolorowania, a że dziecko ma naprawdę duże zdolności plastyczne, jej piesek
narysowany odręcznie był kropka w kropkę, jak ten w książeczce. uroczy, mały piesek z podpisem: "PIESTOFIK", bo dziecko spacji między wyrazami nie używa.


Ciekawe jest, że naszego Tofika ten pies rysunkowy nie przypomina za bardzo, bo Tofik to włochaty cocker spaniel, a piesek rysunkowy wygląda kropka w kropkę, jak gładki Reksio z bajki.
Kiedy jednak wypowiedziałam głośno swoje wątpliwości, Amelka z żalem stwierdziła, że wszyscy mówią, że to Reksio, a to wcale Reksio nie jest tylko Tofik! Co było robić? Pocieszyłam dziecko, że my się najwyraźniej nie znamy i nie powinna się tym przejmować.
Amelka rysunku sprzedać nie chciała wcale! Po krótkich targach stanęło na tym, że piesek zostanie na lodówce u dziadków przez cały łikend, a dopiero na koniec łikendu mi go sprzeda.
Kiedy jednak przyszło do sprzedawania, okazało się, że wcale mi łatwo targi nie pójdą, bo Amelce jakoś rysunku szkoda. Po kilko odrzuconych ofertach zapłaciłam za psa-nie-reksia całe 12 zł tej reszty przechowywanej przez Amelkę! Nieźle mnie przerobiła! :)
Uznałam, że mąż na pewno będzie zadowolony z tego, jak jego żona pięknie umie robić interesy. :)
Pies jednak pojechał ze mną do domu i zawisł dla odmiany na mojej lodówce.
Kilka dni później rodzice i Amelka przyjechali do nas, aby podlać kwiatki, kiedy my bawiliśmy się w najlepsze nad morzem. Amelka stanęła przed lodówką, obejrzała rysunek i jego lokalizację krytycznym okiem i powiedziała z aprobatą:
- No, tutaj sobie tego pieska powiesiła? I ładnie.
Ktokolwiek do nas nie przyjedzie, po zerknięciu na pieska stwierdza, że to wykapany Reksio. Chyba jesteśmy zwichniętym pokoleniem, wychowanym na tej bajce, które napatrzyło się na tą jedną rasę psów i teraz widzi wszędzie same Reksie!
Amelka się już tym nie przejmuje, teraz się tylko podśmiewujemy, że nikt Tofika nie poznaje!
Aneta ostatnio jeszcze lepiej zareagowała, bo po obejrzeniu naszej lodówki stwierdziła, że zanim jej wyjaśniłam, że "PIESTOFIK" to dwa słowa, myślała, że jest to jedno słowo i tak się ten piesek wabi. :)
Jak widać dorośli mają problemy z nadążeniem za dziecięcą wyobraźnią :)

Wielkie rozczarowanie

Tak, spotkało nas wielkie rozczarowanie ze strony Orange, które nie chciało nam przysłać SMSa z kodem na promocję w kinie.
Planowałyśmy z dziewczynami iść na "Epokę lodowcową" jutro. Nie ma to jak zabawna bajeczka dla relaksu w środku tygodnia pracy.
Tak w dwie pary, bo do tej promocji potrzeba drugiej osoby na drugi bilet. Brakowało nam jednak czwartej osoby do kompletu, bo ta środa, jakoś wyjątkowo mało komu pasowała. Nie przejmowałyśmy się tym, bo zawsze to wszystko się samo układa w ostatniej chwili. Byłam więc przekonana, że czwarta osoba się znajdzie i sytuacja się wyjaśni.
No owszem, wyjaśniła się, ale w zupełnie nieoczekiwany sposób.
W ogóle to śmiesznie to wyszło wczoraj, bo najpierw Kama napisała mi, że nie będzie mogła iść z nami do kina, bo akurat musi potowarzyszyć jakiemuś klientowi w sfinalizowaniu umowy kredytowej. Szkoda, ale co zrobić? Zostało nas na placu boju dwie. Z Kamą miałam spotkać się dopiero po filmie, musiałaby jednak na mnie zaczekać z godzinkę.
I co?
Wczoraj Karina wysłała SMSa po kod promocyjny, a zamiast kodu dostała odpowiedź: „Liczba dostępnych kodów na najbliższą Środę z Orange została wyczerpana. Zapraszamy na Środę z Orange w następnym tygodniu.”
Więc do kina nie pójdziemy, skoro nie można skorzystać z promocji, to nie idziemy wcale! Nawet we dwie. Odpisałam Kamie, że niestety ja też bajeczki nie zobaczę.
Możemy sobie iść co najwyżej na kawę - i tak zamierzamy zrobić. Pozytywną stroną tej sytuacji jest fakt, że Kama nie będzie na mnie czekać, aż film się skończy.
Osobno chłopaki planowali iść na jakiś bardziej męski film i też ich plany pokrzyżowało skąpstwo Orange - nie wiem czy idą czy nie, nie wiem, jak bardzo zależy im na zobaczeniu tego filmu razem, promocji jednak nie będzie.
A kto wiedział, że liczba kodów jest ograniczona? Podpowiem: nikt z nas.
Bardzo to brzydko ze strony Orange, bo pomijając wszystko inne, wiadomo, że ludzie wysyłają sobie SMSy po te kody na zapas i wiele z nich nie zostanie wykorzystanych bo do kina nie dotrą. A jak ktoś faktycznie chce na film iść, kodu już nie dostanie, bo pula się wyczerpała. Chyba ktoś z Orange nie do końca przemyślał ta promocję.

Marudny dzień

Goście się nam przerzedzili.
Aneta wczoraj pojechała do domu, dzisiaj podygała do pracy.
Został u nas sam Rafał i teraz nastąpi tydzień męskiej rozrywki. Obaj z Łukaszem coś kombinują. Wczoraj wyruszyli szlakiem podróży sentymentalnej na wycieczkę rowerową. Nie było ich dosyć długo, a ja w tym czasie rzuciłam sie w wir porządków. Miałam wyjątkową wenę na sprzątanie.
Najpierw zwalczyłam wszystkie kurze na pólkach, szafkach i parapetach, po czym padłam ledwo żywa, bo wczoraj chyba pogoda tak ludzi wykańczała. Nie byłam w stanie nawet pojechać do rodziców, chociaż miałam wielką ochotę. Zrzućmy to na ciśnienie, ale drugą połowę dnia - czyli tą po pracy - przesnułam się dosłownie, jęcząc i marudząc sobie i chłopakom, że nie mam siły.
Miałam za to zamiar się przespać; założyłam MP3-kę na uszy, puściłam Annę Polony z tą niedokończoną "Anną Kareniną", bo już wiem z doświadczenia plażowego znad morza i znad jeziora, że to usypia rewelacyjnie i faktycznie w ciągu pięciu minut zaczęłam odpływać. Nie przeszkadzały mi nawet dzieci wykrzykujące coś za oknem, bo to przecież wakacje i maluchy popołudniami hasają po osiedlach wydając dzikie wrzaski. Niestety znienacka wyrwał mnie z tego błogostanu telefon. A faktycznie byłam umówiona na pogawędkę z Kamą. Niestety przyjechał do niej po chwili pan od kominków i nasza rozmowa skończyła się w ciągu 10 minut, więc nie zdążyłyśmy sobie konkretnie porozmawiać.
Jednak spać mi się już wtedy odechciało, więc odczekałam, aż chłopaki znikną za drzwiami i chwyciłam za ścierkę do kurzu i jakiś tam pronto-brajt czy inny wynalazek.
Kiedy wrócili chłopcy tkwiłam pół żywa przed komputerem oglądając serial i grożąc, że idę zaraz spać. Powtarzałam sobie tą mantrę do 23,30, aż Rafał zauważył, że nic z tych obiecanek nie wynika. Standard.
To taka moja wieczorna igraszka. Spać wcześno nie lubię chodzić, bo mi strasznie szkoda, że jak zasnę, to obudzę się rano, kiedy od razu trzeba będzie iść do pracy i na odrobinę przyjemności trzeba będzie czekać aż do następnego popołudnia.
Moja ochota na sprzątanie wczoraj jednak rosła z każdą chwilą i wieczorem szalałam jeszcze w łazience. Tuż przed północą. Wyszorowałam wszystko, łączne ze ściankami kabiny prysznicowej i całą toaletą, czyli full service.
Nie wiem co mnie napadło z tym sprzątaniem w poniedziałek, ale gości mamy od czwartku, więc odświeżenie mieszkania się przydało.

sobota, 15 sierpnia 2009

Georginie w botaniku

Wybraliśmy się dzisiaj do ogrodu botanicznego. Tu powiem krótko: trzeba być entuzjastą takiej rozrywki i formy spędzania czasu, bo nas ta wycieczka lekko znudziła.
Botanik jest duży i ma naprawdę wiele ścieżek, które wiją się w tą i z powrotem i można po nich wędrować całymi godzinami. Dookoła jest bardzo piękna przyroda: drzewa,krzewy, kwiatki, inne rośliny, są stawy, a nawet pawie w wolierze, ukrytej w zaroślach, tak, że jej prawie nie widać.
Więc, można łazić po tym botaniku w nieskończoność, ale trzeba to lubić.
Chyba niewystarczająco lubimy taki sport, skoro wyszliśmy stamtąd odurzeni wysokim stężeniem tlenu i nudy.
Botanik jest bardzo ładny, ktoś musi się zdrowo napracować, aby to miejsce było obsadzone taką ilością różnych odmian kwiatków, wyplewione i zadbane.
Miejscami to może być wymarzony ogród: pińćdziesiąt odmian georginii. Albo: pińcet odmian róż, które niestety już mają za sobą tegoroczny okres kwitnienia, co mocno rozczarowało Anetkę.
Ale georginie były naprawdę śliczne.


Te kwiatki mają to do siebie, że jak już zaczynają kwitnąć mają mnóstwo kwiatków i kwitną obficie i dosyć długo.


Georginie kojarzą mi się z ogrodem mojej Babci, takim, jaki miała dwadzieścia lat temu, kiedy byłam małym dzieckiem. Miała co roku wielkie krzewy georginii w kilku kolorach i z różnymi kwiatami - jedne większe, drugie mniejsze, spiczaste płatki lub zaokrąglone.


Zawsze śmieszyła mnie ta nazwa: georginie. I teraz kojarzy mi się tylko z moją Babcią. Przez to też ze słownictwem używanym przez starsze pokolenie zakorzenione we wsi.


A propos tego słownictwa, to jest cała gama takich wyrażeń, które mnie śmieszą. Na przykład Babcia mówiła: kostropyrz. Nie mam pojęcia, czy tak się to pisze, ani czy jest to naprawdę słowo z języka polskiego czy też czy jest to w ogóle słowo. Ale logicznie rzecz biorąc polska ortografia napisała by je właśnie tak, a skoro Babcia go używała, to gdzieś, kiedyś istniało. Kostropyrz oznacza kogoś potarganego. Nie wiem czy znaczy coś więcej, ale na pewno Babcia tak mówiła, kiedy nie chciałam dać się uczesać. "Będziesz wyglądać jak kostropyrz." - zapewne miało załatwić sprawę, ale chyba dzieci są bardzo oporne na persfazję, bo raczej mnie nie przekonywało. Określenie "kostropyrz" dostawało się też osobom oglądanym w telewizji, których fryzury były nad wyraz nieszczęśliwe.
Co daje... Mamy jeszcze słowo "wrzyślać się". Podobnie niezidentyfikowanej pisowni. A znaczyło wiercić się i kręcić. Oczywiście miało bardzo nagatywne znaczenie, podobnie z resztą, jak kostropyrz. Jeśli się wrzyślałeś, to mogłeś za chwilę spaść, coś sobie zrobić i mogło się to skończyć dla ciebie fatalnie, bo nie dosyć, że po upadku coś będzie cię bolało, to jeszcze Babcia nakrzyczy, bo przecież ostrzegała.
Lepsza historia była ze słowem "wcześno".
Słyszałam je setki razy od dzieciństwa, więc wyrosłam w przekonaniu, że jest to poprawne słowo, zapisane w wielkim słowniku języka polskiego, albo jakimś podobnym zestawieniu słów powszechnie zaakceptowanych i dozwolonych. Na studiach Magda poprawiała mnie, że nie mówi się "wcześno", tylko "Wcześnie". I że słowo "wcześno" nie istnieje. Ja broniłam się, że jeśli nie jest to powszechnie używana forma, to musi to być regionalizm. Tak, jak jest słowo "późno", musi być też "wcześno". Nasza dyskusja na temat tego słowa trwała dłuższy czas i odnawiała się za każdym razem, kiedy wypowiedziałam swoje uparte "wcześno". W końcu któregoś dnia zdrażniłam się tym spieraniem na temat poprawnej polszczyzny i założyłyśmy się z Magdą, czy "wcześno" będzie w słowniku czy nie. Poszłam do biblioteki na naszym wydziale, Magda czekała na wynik zakładu na uczelnianym podwórzu. I co? Słowa "wcześno" w słowniku nie było! Nie mogłam w to uwierzyć! Byłam naprawdę zdumiona. I rozczarowana. Magda wygrała. Widocznie jej Babcia mówiła bardziej powszechną polszczyzną niż moja. :)


środa, 12 sierpnia 2009

Pretekst do spotkania

No i wyszło bardzo zabawnie z tym autem. Ale moje pobożne życzenie zostało wysłuchane i samochodowi nic nie jest.
Oczywiście zapalił dzisiaj, ale jak! Z fasonem!
Normalnie wyszłam na blondynkę.
Wyszłam z pracy i poszłam na piechotę d
o domu. Po drodze miałam upatrzone połacie zarośniętych trawników, gdzie co kilka metrów rosły jakieś kwitnące chwasty. W drodze do pracy pomyślałam, że jakbym się tak nie spieszyła, to bym sobie urwała tych kwiatków na bukiet. W pracy na biurku by w sam raz się prezentował.
Idąc do domu nie spieszyłam się, więc szłam sobie z MP3-ką na uszach, słuchając "Anny Kareniny" i zaczęłam sobie te kwiateczki w najlepsze zrywać. Miałam już spory wiecheć, kiedy zadzwoniła Mama z informacją, że jadą i są już blisko i pytaniem gdzie ja jestem, to mnie zgarną. A ja ledwo za połową drogi, ale za to z bukietem w ręku.


Zajechali po mnie, zdążyli się nawrócić na osiedlu, zdezorientować w tym, gdzie mnie szukać, zadzwonić drugi raz, dojechać do skrzyżowania, gdzie miałam być i chwilę zaczekać - i w końcu się spotkaliśmy.
Podjechaliśmy na parking, gdzie stał nasz rączy rumak Zorra, aktualnie strajkujący i odmawiający uruchomienia się. Wysiadając powiedziałam jeszcze, że ale by było głupawo, gdyby samochód teraz zapalił bez problemu. Tata wziął kluczyki, wsiadł do auta i... uruchomił samochód za pierwszym przekręceniem kluczyka!!
Na to mi opadła szczęka, a zaraz za nią ręce i stwierdziłam, że skoro tak, to ja już nie mam pytań. Tata profilaktyczne zajrzał pod maskę, coś tam poprawił w przewodach i stwierdził, że można wymienić świece, bo wymienialiśmy je bardzo dawno temu, chyba z 3 lata temu. Samochód za każdym razem palił bezbłędnie i już nic nie świrował.
Poszliśmy więc do mieszkania, w zasadzie to ucieszeni, że nic nie trzeba kombinować i samochód sprawni i rozbawieni trochę tym, jak szybko problem się rozwiązał.
Chwilę po nas, do naszego sztabu antykryzysowego dotarł Tata Łukasza, zdziwił się trochę, że samochodu już nie trzeba naprawiać, oczywiście wcale się tym nie zmartwił, urządziliśmy sobie więc wesoły wieczór rodzinny.
Na kolację było canneloni, które nam dzisiaj już lekko zbrzydło, no ale goście z wczoraj się nie powtórzyli, więc można było dzisiaj zaserwować drugą porcję tego samego dania.
Rodzice zgodnie orzekli, że ta awaria samochodu była zmyślona i był to tylko pretekst, aby do nas się zjechali na spotkanie. No cóż, pretekst czy nie, ale okazja bardzo dobra. :)
Canneloni za to wyszło średnie i nie wiem czy to wina samego makaronu, bo zazwyczaj kupujemy z Lubelli i jest bardzo dobry, szybko rozmięka i nie trzeba go długo piec, a tym razem był makaron z jakiejś innej firmy i może on się jakoś dłużej zapieka... No nie wiem, czy może to wina sposobu pieczenia, bo niby siedziało canneloni w piekarniku przez pół godziny, a temperatura była jak zwykle koło 170 stopni, ale może powinna być wyższa... Mi smakowało średnio, bo już nie raz robiliśmy i mamy porównanie, ale gościom smakowało, twierdzili, że jest pyszne. Może ja mam grymaśny dzień po prostu.
To jest bardzo towarzyski tydzień.
Jutro spodziewamy się kolejnych gości.
Ale już my nie jemy canneloni jutro. Chociaż oni dostaną, bo dzisiaj połowa blaszki została, a to duża blaszka. Oby im smakowało. :)
Chyba jesteśmy bardzo monotematyczni w zakresie menu w tym tygodniu. :))

Strajk

Wczoraj wieczorem wsiedliśmy dziarsko do samochodu aby odstawić Kamisio i Piotrka do domu, ale samochód zastrajkował i powiedział, że nie zapali. Przekręcałam kluczyk w stacyjce dziesiątki razy, ale ani razu silnik nie zaskoczył. Nie wiem co mu się stało, ale to było mało zabawne i tak miły wieczór skończył się nieciekawym akcentem. Po pracy przyjechał normalnie do domu, bez żadnych fochów, zapalił bez problemu… To dziwne, że nagle zamarzyło mu się przestać jeździć.
Kamisio i Piotrek pojechali taksówką. Z jednego końca miasta na drugi - taksówkarz złapał dobry kurs.
Dzisiaj rano samochód też nie zapalił. Przyszłam do pracy na piechotę, spóźniona, chociaż wybierałam się szybko, bo spodziewałam się, ze nie zapali. Mogłam przyjechać rowerem, ale nie wiedziałam, gdzie szukać kluczy od piwnicy.
Zmęczyłam się tym porannym szybkim spacerem, od klapków rozbolały mnie spody stóp, zgrzałam się i zziajałam.Na nic taki interes.
Co z samochodem - nie wiadomo, ale są na to różne teorie. Od tych lajtowych typu - zamokły świece od deszczu (co wydaje się dziwne, skoro nigdy nie było z tym problemów), po hardkorowe typu padła pompa paliwowa - nie znam się, ale to brzydko pachnie dużym wydatkiem.
Rodzaj snutej teorii zależy oczywiście od tego jaki przypadek kogo spotkał. Jak komuś zamokły świece - to nam zapewne również, a jeśli komuś padła pompa paliwowa, to i z pewnością nam to samo dolega.
Ja na to teorii nie mam żadnej, ale wolałabym wymieniać świece zapłonowe, a nie pompę paliwową.
Mam to auto już 4 lata i oprócz wymiany filtrów dwa razy, oleju dwa razy i świec raz, zdarzyły mi się tylko usterki w postaci uszkodzonego silniczka od tylnej wycieraczki, przez co wywalało mi bezpiecznik i dwóch złapanych kapci. A! i tłumik był wymieniany bo się przepalił, a ostatnio też spawany, bo znów coś się podziurawił. Zwykłe eksploatacyjne sprawy. No może poza tym silniczkiem od wycieraczek, bo on jest ewidentnie trefny, ale bez tego da się żyć, a wymiana jego ni jest wielkim problemem. Nie żywię żadnej chęci napotkania poważniejszego problemu w tym aucie, lubię je takie, jakie było do tej pory i niech tak zostanie.
W każdym razie, skoro auto stoi i ledwo rzęży, to trzeba coś z nim zrobić. Sami to nawet nie zawleczemy go do żadnego mechanika.
Na dzisiaj zamówiliśmy sztab antykryzysowy w postaci obydwu Tatów.
Zdaje się, że dzisiaj znów urządzimy wieczór z canneloni, ale tym razem zamiast oglądać katalogi z bielizną, niektórzy zainteresowani obejrzą zdechnięte auto.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Popołudnie z bielizną

Przyszli do nas dzisiaj Kamisio vel Mała Słoninka i jej ukochany Piotruś Pan. No jak to mogą się dwie bajki spotkać…
Spędziliśmy zabawny wieczór którego głównymi atrakcjami było canneloni na zapełnienie naszych burczących brzuchów oraz katalogi z damską bielizną do pooglądania dla rozrywki.
Canneloni zrobiłam ja. Wszyscy byliśmy wygłodniali po pracy, no wszyscy za wyjątkiem Małej Słoninki, która jest stuprocentową studentka i nie pracuje. Farsz do canneloni miałam zrobiony wczoraj wieczorem, więc dzisiaj tylko napchałam nim rurki i wstawiłam do zapieczenia. Danie akurat zrobiło się, kiedy Kamisio i Piotrek dotarli, więc najpierw wszyscy rzuciliśmy się na jedzenie.
Kiedy już zapełniliśmy żołądki i sączyliśmy szejka bananowego i jedliśmy pyszną wuzetkę, która przyszła razem z Kamisio i Piotrkiem, zabraliśmy się za wertowanie katalogów z bielizną. Ale była zabawa! Trzeba przyznać, że niektóre katalogi są zdumiewające. Jeden na przykład ma piękne okładki, szary kolor, na tym delikatnie nadrukowany deseń z liśćmi w innym odcieniu szarości, po prostu zapowiedź eleganckiej i wykwintnej zawartości. A po otwarciu okładki człowiek doznaje szoku, bo oczom ukazują się modelki ubrane w workowate, długie i staromodne koszule nocne!
Bardzo ładne katalogi ma Kinga – moja ulubiona firma bieliźniarska. Duże rozmiarowo i na ładnym papierze wydrukowane, bardzo ładne zdjęcia, od dłuższego czasu ta sama modelka, która ma ciekawą urodę i nie jest tylko szarą myszką w majtkach i staniku. Laska ma taką urodę, że chociaż nie jest klasyczną pięknością, jest charakterystyczna i ma w sobie wystarczająco dużo wyrazu, aby dodać treści zdjęciu.
W najnowszym katalogu tej modelce towarzyszy jakiś mężczyzna. Tez przystojny. Ale co wydało się nam zabawne – ona jest na każdym zdjęciu w bieliźnie, a on w garniturze. Przy czym są w miejscach publicznych, w których to zestawienie jest… zaskakująco wyraziste. Laska ma czasem melonik, czasem laseczkę – wydartą chyba temu panu, a pan… nosi na niektórych zdjęciach pieska! Małego kolorowego terierka, który jest bardzo zabawny i dostarczył nam nie lada rozrywki. Pan na jednym zdjęciu pieska trzyma w dłoni, a piesek siedzi grzecznie, całkiem ładnie się na tej dłoni mieszcząc. A na drugim zdjęciu – i to mnie już rozłożyło na łopatki – pan trzyma pieska pod pacha, dosłownie tak jak się trzyma na przykład płaszcz. Nie przejmując się psem za bardo włożył go sobie pod łokieć i ten piesek tak wystaje mu zza ręki i wygląda do obiektywu wyciągnięty i z wybałuszonymi małymi oczkami. Zdjęcie superzabawne! Łukasz stwierdził, że na tej fotce pani jest jakaś rozproszona , pan również patrzy gdzieś w bok, byli chyba nieprzygotowani na to ujęcie, pies natomiast patrzy prosto w obiektyw, wiec tylko on jeden był skupiony i gotowy do sesji.
Oprócz zwykłej bielizny obejrzeliśmy tez dwa katalogi z bielizną profesjonalną, jak to określił Piotrek. Wszelkiego rodzaju stroje robocze dla pań zarabiających na siebie w wiadomy sposób. Oczywiście to nie była bielizna szyta dla przedstawicielek tego zawodu, ale była tak wymyślna i miała takie udogodnienia, że zgodnie uznaliśmy, że jest projektowana z myślą o łatwym dostępie i wszelkiego rodzaju niedomówieniach, więc musi być przeznaczona do biznesu.
Zabawnie tez wyszło, kiedy Piotrek opowiadał, że znajomy zamówił sobie kiedyś „strój sprzątaczki” dla swojej zony… Hmm… Wydało mi się to dziwne, aby strój sprzątaczki był jakiś seksowny, aby po pierwsze go wyprodukować, a po drugie kupić. Słowo „sprzątaczka” kojarzy mi się z taką woźną ze szkoły podstawowej, którym strojem roboczym był fartuch z długimi rękawami, zapięty od szyi, aż po kolana i z szara, mokrą filcową ścierą, która służyła do mycia podłóg. Ale kiedy upewniłam się, czy o taką sprzątaczkę chodziło, usłyszałam salwę śmiechu i wyjaśnienie, że nie! Skąd! Chodziło o strój pokojówki. Uff… No ten jest zdecydowanie bardziej atrakcyjny i może nawet podziałać na wyobraźnię co niektórych osobników.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Był jakiś urlop...?

Może i był, ale to już stare dobre czasy. Od dzisiaj przyszło nam wrócić do żywych i aktywnych. Rano trzeba było wstać nie z perspektywą opalania się i spędzenia dnia na plaży, tudzież nad jeziorem czy na balkonie, ale w pracy! W pracy! W tym więzieniu, gdzie zmuszają człowieka do przesiedzenia w zamknięciu 8 najlepszych godzin dnia.
Dzisiaj rano w drodze do pracy pomyślałam, że zapowiada się taki cudowny dzień, a tymczasem ja od 10 do 18 mogę zapomnieć, że za oknem w ogóle cokolwiek jest, bo i tak nie będzie mi dane z tego skorzystać.
No cóż, wszyscy wiedzą, jak to jest - dobrze, że mamy pracę, która nam opłaca rachunki i kupuje jedzenie. A że człowiek pomarudzi na nią od czasu do czasu - to już taki urok człowieka. I tak nikt na to nie zwraca uwagi i nie bierze tego na serio.
Chyba nie dotarło do mnie jeszcze, że przez najbliższych kilkanaście tygodni moje życie będzie od poniedziałku do piątku polegało na porannym sprincie do pracy i przesiedzeniu tam 1/3 doby. Zanim doczekam się kolejnego urlopu, na mojej głowie pojawi się kilka siwych włosów więcej, pogoda się popsuje i perspektywa wyjazdu stanie się znacznie mniej atrakcyjna.
Chyba zajmę się planowaniem kolejnego urlopu, będzie na co czekać...
Łukasz ma już zaplanowany termin kolejnego urlopu - na październik. Może wtedy spędzi tydzień w lasach na poszukiwaniu grzybów, a drugi tydzień spędzimy gdzieś. Tylko gdzie? Może skoczymy na Litwę? Albo Litwini znajomi przyjadą do nas.... Tym razem się nie udało spotkać, to może na jesieni się uda.
Do spędzania czasu przed komputerem czuję dziwną niechęć.
Nie chce mi się skrobnąć porządnego maila nawet... Rozkręcę się powoli. Na razie jestem w soku post-traumatycznym po skończonym urlopie i powrocie do pracy.
Kolega w pracy poradził mi schować się pod biureczko i udawać, że mnie tam nie ma. Niestety nie udało się... Zamiast tego zajęłam się weryfikowaniem zgłoszonego błędu, czytam moich "ulubionych" logów, które przysięgam, są zupełnie nieczytelne i sformułowanie "czytanie logów" stanowi dla mnie pewien oksymoron. Coś zupełnie niemożliwego.
Na pocieszenie jutrzejszy wieczór spędzimy z Kamisio i Piotrkiem. Może pośmiejemy się i zapomnimy o tym, co nas czeka kolejnego dnia....

wtorek, 4 sierpnia 2009

Urlop w toku

I półmetek naszego urlopu już przeleciał. Właśnie dzisiaj.
Od jutra już mamy z górki.
Na razie nie dopuszczam do siebie tej traumatycznej myśli, że za tydzień będę już latała dzień w dzień do pracy i siedziała 8h w zamknięciu, jak więzień, odrabiając swoją pańszczyznę.
Póki co - wyleniuchowaliśmy się na plażach Bałtyku, opaliliśmy tak mocno, że teraz jesteśmy tylko częściowo białymi ludźmi i to w tych częściach ciała, których nie widać, więc w zasadzie to tylko z nazwy. Przeleżeliśmy dłuuugie godziny do góry brzuchem i oderwaliśmy się całkiem od naszej codziennej rzeczywistości. Nie myślę zupełnie o pracy, codziennych obowiązkach i zajęciach itp rzeczach, które składają się na dzień powszedni.
Za to cały tydzień nad morzem żyłam życiem Anny Kareniny z powieści Tołstoja, którą to sobie słuchałam w wersji audiobooka. To było bardzo przyjemne połączenie - nadspodziewanie upalny klimat plaży, słońce, morze i leniuchowanie oraz XIX-wieczne życie wyższych sfer arystokracji rosyjskiej.
Po tygodniu urlopowania straciłam poczucie czasu do tego stopnia, że dziś obie z Łukasza Mamą najpierw stwierdziłyśmy, że dzisiaj jest piątek, potem zmieniłyśmy wersję na wtorek, po czym olśniło nas, że to jest jednak poniedziałek! Dałabym sobie wmówić też każdy inny dzień tygodnia, byleby tylko w perspektywie pozostawał tydzień urlopu.
Chwilowo nie mam żadnej woli ani chęci do powrotu do normalności.
Ograniczyłam swoje telefony, SMSy i maile do minimum - żeby nie powiedzieć: do zera i mam kontakt tylko z rodziną, no dzisiaj jeszcze rozmawiałam z Kamą B., ale ona nie jest powiązana w żadnym stopniu z moją pracą i wcale mi się z tym miejscem nie kojarzy, więc może się zaliczać do mojego urlopu. Mój telefon leży sobie beztrosko na dnie torebki, zaniedbany totalnie, przypominam sobie o nim dosłownie raz na dzień i w zasadzie to z niechęcią sprawdzam czy coś się na nim pojawia. Naprawdę nie mam zacięcia do oddzwaniania czy odpisywania na SMSy i robię to tylko z przyzwoitości. Mam nadzieję, że nikt się nie poczuje zaniedbany i nie obrazi na mnie. A jeśli się obrazi, to mi wybaczy. :)
Dzisiaj zajmowałam się przez cały wieczór obmyślaniem menu, jakie zaserwujemy znajomym Litwinom. Przyjadą w środę najprawdopodobniej, więc musimy mieć jakiś biznes-plan na to, co będziemy jadać. Chyba zrobię jakąś dłuższą listę możliwych pozycji, aby w razie jeśli okaże się, że czegoś nie lubią, mieć alternatywę.
A tak w ogóle to dzisiaj przyturlaliśmy się do Mielca i posiedzimy tu do środy rano.
Już odwiedziliśmy rodzinę ślimaków na działce, mają się dobrze, znów miały zorganizowany zjazd rodzinny, tym razem jednak bez pamiątkowych zdjęć rodzinnych.
Jutro świętujemy 30. rocznicę ślubu Łukasza rodziców, będzie więc ładne prywatne święto. Na tę okazję dzisiaj poszliśmy zbiorowo do spowiedzi. Jutro będzie msza, więc ładnie byłoby pójść do komunii. Nie powiem, nie było fatalnie, przeżyłam to ciężkie doświadczenie. nie należy to do przyjemnych rzeczy, ale cóż...
A teraz idę spać.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Był sobie wyjazd...

Jak większość urlopów, nasz rozpoczął się również od wielkiego pakowania.
W sobotę po południu, po odwleczeniu tego momentu maksymalnie długo rozpoczęliśmy oficjalne przygotowania do wyjazdu. Wyjęliśmy z szafy plecaki, odszukaliśmy w najdalszych zakamarkach łazienkowej szafki kosmetyki z filtrami przeciw-słonecznymi, wybraliśmy grube i mięciutkie ręczniki na plażę i kolejno, wrzucaliśmy do plecaków wszystkie niezbędniki urlopowe.
Coś do czytania: w tym roku padło na Jane Austen. Mam dwie książki z kolekcji w twardej oprawie z obwolutą wydanej przez Świat Książki. Do postawienia na półkę wydanie jest w sam raz – prezentuje się bardzo elegancko, do czytania w domu również, bo książki w twardej oprawie ładnie się rozkładają i nie mają tendencji do zamykania się samoistnie. Jednak do zabrania na urlop w plecaku noszonym na plecach są kiepskim wyborem, bo ważą dwa razy więcej niż książki w wydaniach kieszonkowych z miękkimi okładkami. Zabrałam jednak obydwie, z nastawieniem, że na plaży, w tym upalnym słońcu, jakiego sobie życzyliśmy, przydadzą się mi obie i pochłonę je w mgnieniu oka.
Na MP3-kę wgrałam sobie kilka audiobooków z Łukasza kolekcji. Wybrałam tytuły, które brzmiały nie za bardzo ambitnie, z nadzieją, że dadzą się strawić w podróży.
Życie zweryfikowało moje plany i w trakcie urlopu stało się jasne, że lektura Jane Austen po pierwsze mi nie podchodzi, bo jej styl pisania jest mało wciągający, a po drugie została wyparta przez „Annę Kareninę” Tołstoja w wersji audiobook, czytaną przez Annę Polony, która wciągnęła mnie bez reszty i której słuchałam prawie non stop.
Całe szczęście, że moja MP3-ka ma czas odtwarzania ~60h, bo nie zabraliśmy ze sobą laptopa, a ładowarki podłączanej bezpośrednio do kontaktu nie mam. Jakby mi padła MP3-ka po dwóch dniach, to by mi było bardzo szkoda. Miałam co prawda ładowarkę podłączaną do kontaktu, z końcówką mini USB do Motoroli, ale nie wiem, czy Mp3-ka przeżyła by, gdybym ją podłączyła, więc wolałam nie ryzykować. Ale i tak, wytrzymała do ostatniego dnia i padła dopiero na dworcu PKP, kiedy czekaliśmy na pociąg powrotny. Moje ukłony i wyrazy uznania dla twórców vedi, za tak dobry sprzęt!
Ubrań wzięłam tyle, ile weszło do plecaka po zapakowaniu innych niezbędników. Na miejscu okazało się, że połowa ciuchów w ogóle nie była mi potrzebna. Kiedy ja nauczę się pakować oszczędnie? Zawsze wydaje mi się, że muszę mieć mnóstwo zmian ubrań na wszelki wypadek i inne okoliczności, a potem kończy się na tym, że połowa jest nie używana, bo nie ma czasu na ich zakładanie, wyjazd jest za krótki, aby z wszystkich ubrań skorzystać. Tym razem było podobnie. Dobrze mieć na wyjeździe „opcje” na zamianę, ale jak przychodzi do targania ich na ramionach, to już jest mniejsza atrakcja.
W efekcie mojego pakowania Połowy ubrań nawet nie wyjęłam z szafy. Dojechały nad morze i nietknięte wróciły do domu. Plus taki, że było mniej prania. Plecak mam wygodny, więc nie było tak kiepsko z noszeniem tego zbędnego balastu.
Sunblokery przydały się nam bardzo, bo ta słoneczna i upalna pogoda, na którą mieliśmy taką nadzieję – dopisała. Spędziliśmy większość dni na plaży i tylko obserwowaliśmy, jak nasza karnacja się zmienia. Zbliżyliśmy się znacznie do wersji „Mulat”, za to przestaliśmy przypominać odcieniem skóry białego człowieka.
Kwaterę mieliśmy już sprawdzoną i wypróbowaną 3 lata temu. Dostaliśmy pokoik z oknem na zachód, więc wieczorami było w pokoju słonecznie i wesoło. Przypomniał się nam wyjazd z czasów przed zaobrączkowaniem, bo spaliśmy na dwóch osobnych tapczanikach. Zupełnie nam to nie przeszkadzało i wydało się nam nawet zabawne.
Na śniadania były codziennie kanapeczki, przez pierwsze dwa dni z serem i pomidorem, a potem w wersji urozmaiconej – z dżumem, miodem, pasztetem.
Pogoda była grzeczna i tylko na jeden dzień słońce schowało się za chmurami i pokapał deszcz, a tak poza tym, to cały tydzień panowała słoneczna i ciepła pogoda. Na plaży słońce grzało, zwłaszcza jeśli się chowaliśmy przed wiatrem za parawanem. Morze było spokojne, ale nie martwe, więc fale nie zwalały nas z nóg, ale były. Wiaterek powiewał od morza chłodny, więc jak już czuliśmy, że zaczynamy mdleć od upału, wystarczyło się wychylić zza parawanu i od razu robiło się chłodniej.
Jednak nad morzem mają chłodny ten wiatr latem. Kiedy schodziliśmy z plaży po południu, podobnie z resztą, jak rano w drodze na plażę – zakładałam bluzy z długim rękawem. Po powrocie, wydało mi się, że w Lublinie jest tak gorąco, a wiatr nie chłodzi wcale! Czuć wyraźnie tą różnicę w mikroklimacie regionu.
Nasza ulubiona restauracja we Władysławowie „D’ell Opera” działa nadal, a nawet więcej, mają dwie nowe ,lokalizacje, więc stołowaliśmy się u nich. Ceny – ku naszemu zaskoczeniu – prawie się nie zwiększyły, co zważywszy na różnicę w czasie 3 lat, jest niespotykane i oczywiście ucieszyło nas bardzo. Obiad można zjeść w bardzo przyzwoitej cenie, porcje są duże, więc się najadaliśmy, wszystkie dania bardzo smaczne.
Poza tym, handel uliczny kwitnie w nadmorskich miejscowościach, sprzedają na straganach, w budkach i małych sklepikach. Można kupić wszystko od słodyczy, lodów, gofrów i zapiekanek, przez książki, biżuterię, zabawki, artykuły plażowe, po buty i ubrania markowych firm, sprzedawane w summer-shopach. Brakuje ci koszulki na wakacjach? Nie ma problemu, przy głównej ulicy masz do wyboru punkty wszystkich większych Marek typu H&M, Deep, House, Diverse. Rozpadną ci się buty? Odrobinkę dalej znajdziesz summer shop HD. Do wyboru do koloru, przy czym ceny mieli naprawdę wakacyjne. Nie zwiedzaliśmy jednak żadnych sklepów z ubraniami, w końcu nie po to pojechaliśmy nad morze. Za to dokładnie przejrzeliśmy zawartość każdego namiotu z tanią książką. To takie nasze hobby, kultywowane zwłaszcza przez Łukasza. Kupił sobie z resztą mega księgę z listami jakiś sławnych ludzi, których nazwiska nie pamiętam.
Wysłaliśmy plik kartek pocztowych, chyba tylko po to, aby nam ludzie pozazdrościli wyjazdu. Trochę to sadystyczne, ktoś haruje ciężko od rana do popołudnia, a tu listonosz przynosi mu kartkę od dwojga leniuchów, którzy obijają się całymi dniami i wylegują na plaży. Ale kartki wszystkich podobno ucieszyły, zawsze to znak, że ktoś o kimś pamięta.
Najwięcej kartek wysłaliśmy oczywiście Babci. W jednej – zapakowanej w kopertę, przesłałam jej nawet piasek z plaży. Babcia więc tradycyjnie dostała relację z całego naszego wyjazdu i kartki z różnymi widokami.
Urlop zleciał nam szybko. Leniliśmy się cały tydzień, nie robiliśmy nic, najdalej, gdzie dotarliśmy to do Jastarni. Plaża była mięciutka dzięki piaskowi, cieplutka, morze z dnia na dzień coraz cieplejsze. Ludzi mnóstwo, nasłuchaliśmy się ciekawych dialogów zza parawanów rozbitych koło nas. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, połaziliśmy po okolicy, posłuchaliśmy szumu fal i nim się obejrzeliśmy trzeba było wracać.
Po takim udanym urlopie przyjemnie się wraca do domu, chociaż trochę szkoda nam było wyjeżdżać. Ja chętnie wrócę do Chłapowa / Władysławowa ponownie. Byliśmy tam dwa razy i dwa razy pogoda dopisała, więc tam pogoda jest zawsze. Prosta logika. :)
Nasze plany wyjazdowe spełniły się w 100%. Było tak jak sobie zamarzyłam i jak chcieliśmy, aby było.
No i nasze morze może też być wakacyjną atrakcją.