niedziela, 4 grudnia 2011

Pasjonująca astronomia

Czy ktoś wie, jak nazywa się galaktyka, w której żyjemy?
No, drogie dzieci? Kto wie? Podpowiedź: nazywa się tak samo, jak batonik. I nie mylić z Marsem!
Galaktyka, w której my żyjemy to Droga Mleczna. Jak ten batonik Milky Way.
Założę się, że każdy to wie, ale niewielu wie, co wie. Nazwę zna każdy, ale co ona dokładnie oznacza?
A teraz drugie pytanie - trudniejsze: co znajduje się w środku naszej galaktyki?
Nie, nie jest to Słońce. Słońce jest w środku naszego układu planetarnego. A w środku naszej galaktyki znajduje się Czarna Dziura. 
Jest to takie ciało niebieskie, które ma ogromną grawitację, więc wciąga wszystko w głąb siebie. Wokół Czarnej Dziury krążą planety, a im bliżej niej się znajdują, tym szybciej krążą. Te najbliżej Czarnej Dziury pokonują codziennie miliony kilometrów. Szybko, prawda? Zwolennikom szybkich przejażdżek z zimnym łokciem, ich łokcie by zamarzły i poodpadały. 
W zeszły łikend odkryłam fascynujący program: Jak działa wszechświat. 
Seria 8miu godzinnych odcinków, z których każdy omawia inny temat: Galaktyki, Księżyce, Planety, Wielki wybuch, Supernowe itp. Są pasjonujące!
Na ten program natrafiłam przypadkiem w zeszłą sobotę. Przecież siedziałam w domu, lecząc się z mojego grypo-przeziębienia. W sobotę w środku dnia akurat skakałam po kanałach TV i kiedy przełączyłam na Discovery science leciało coś o kosmosie. Więc zaczęłam oglądać. Jak widzę kosmos, to nie potrzebuję zachęty. Ten temat mnie interesuje od zawsze i wciąga w mgnieniu oka - niczym swoista czarna dziura. 
W sb obejrzałam tylko jeden odcinek, ostatni z trzech emitowanych. Wieczorem jednak sprawdziłam ramówkę Discovery science i odkryłam, że w ndz będą kolejne trzy odcinki. W dosyć niefortunnych godzinach, bo od 13tej do 17tej - trzy odcinki pod rząd. Ale co można lepszego robić lecząc przeziębienie? 
Zasiadłam więc przed TV w ndz i łyknęłam 2 odcinki ciurkiem. Akurat Łukasz był w pracy, wiec TV był mój na własność. 
Obejrzałam więc połowę odcinków. Od razu rozpoczęłam poszukiwania powtórek, bo telewizja komercyjna ma to do siebie, że powtarza wszystko w nieskończoność. I znalazłam, w najbliższą środę o 21.30 rozpoczynają powtórki i co tydzień będzie o tej porze jeden odcinek leciał. 
Już zapowiedziałam Łukaszowi, że musi zwolnić trochę miejsca na dysku dekodera, bo muszę sobie te programy nagrać. I nauczyć się ich na pamięć. Bo po obejrzeniu raz, nie zapamiętuję wszystkich tych niuansów, nazw i schematów wydarzeń, o których opowiadają. Muszę się ich naoglądać dopóki, nie scalę wiedzy z wszystkich 8miu odcinków i nie przyswoję jej całkowicie.
Pomimo, że są łatwe w odbiorze - dla takiego laika, jak ja, niosą bardzo dużo informacji. A jakich ciekawych! Nie miałam pojęcia, o tym wszystkim, co już obejrzałam! Jak powstały planety, jakie są planety, jak powstały księżyce i jakie są, a są bardzo różnorodne. Skąd jest złoto na ziemi? I wszystkie inne pierwiastki. No i co jest w środku naszej galaktyki, której nazwę kojarzyłam, aczkolwiek na pewno nie z galaktyką, jako taką, raczej z jasną ścieżką gwiazd na niebie.
Takie programy powodują, że żałuję, że nie poszłam na jakieś studia z rodzaju chociażby geografii. Geografia jest dla mnie najbardziej interesującym przedmiotem. Biologia była jeszcze fajna, ale biologia jest w miarę oczywista i dosyć dobrze się jej nauczyłam do matury, więc trochę zaspokoiłam swoją ciekawość. A geografię zakończyłam w drugiej klasie liceum i od wtedy mam z nią do czynienia tylko kiedy wpadnie mi w ręce coś ciekawego z tej dziedziny. Astronomia chyba jest bardziej częścią fizyki... albo leży na pograniczu tych dwóch dziedzin nauki. Jest jednak zdecydowanie najciekawsza. Pasjonująca!
Seria Jak działa wszechświat jest oczywiście do obejrzenia na sieci, ale nie ma to takiego efektu, jak na dużym TV, gdzie jest dobra rozdzielczość i widać wszystkie te szczegóły symulacji kosmosu. Nie mogę się doczekać środy!
Łukasz biedny wysłuchuje moich relacji z tego, co się dowiedziałam i z przymusu  sam zgłębia tajniki kosmosu i praw nimi  rządzących. No cóż, nie zaszkodzi mu to, przecież. :) A że się tym bardzo emocjonuję, to potrzebuję się z kimś podzielić tymi ciekawostkami. Siłą rzeczy - pada to zawsze na Łukasza, bo mam go najbliżej.

sobota, 3 grudnia 2011

System overload

Dzisiaj to już padłam na nos. Nie dosłownie, ale prawie. 
Po ostatnim tygodniu, w którym było dużo stresów i nerwów, dzisiaj po prostu musiałam jakoś to odreagować. A że od 2 dni byłam mega niewyspana i po wczorajszym wyjeździe byłam zmęczona, więc odreagowałam śpiąc. Śpiąca królewna. A spałam snem iście z bajki – kamiennym i nieprzytomnym. Rano przebudziłam się koło 7mej, chociaż godziny nie jestem pewna, bo oczy mi się nie otworzyły i nawet nie spojrzałam na zegarek. Przypuszczam, że była to mniej więcej siódma, bo o tej porze zazwyczaj wstaję, a dzisiaj rano mój organizm wykazywał oznaki porannej mobilizacji. Szybko go jednak zdemobilizowałam i kazałam spać dalej, bo nie byłam w stanie się jeszcze uruchomić. W efekcie zapadłam w drugą porcję mocnego snu i obudziłam się dopiero w południe. W samo południe. Nie mogłam uwierzyć, która jest godzina!
Samo spanie jednak nie pomaga na wyczerpany organizm, trzeba trochę wypocząć. Połaziłam więc w szlafroku z dwie godziny, porozmawiałam z Mamą przez telefon, próbując przy tym nie zasnąć, bo jeszcze leżałam w łóżku. Potem przeniosłam się na kanapę przed TV i obejrzałam jakiś „Przyjaciół”. Niespecjalnie mnie to rozruszało. Zjadłam kanapkę na śniadanie, przy czym chyba z półtorej godziny zajęło mi odkrycie, gdzie się podział mój apetyt. 
A potem uznałam, że już dłużej nie dam rady trzymać otwartych oczu i poszłam z powrotem spać. :)
Słowo daję, soboty w tym tygodniu nie miałam wcale! 
Łukasz dał za wygraną czekanie, że wstanę i poszedł do pracy. Teoretycznie miał dzisiaj wolne.
Za to późnym popołudniem, kiedy się reaktywowałam zrobiłam pyszne kotleciki mielone, o których marzył Łukasz. Potem siłą rozpędu zrobiłam porządek z kwiatkami na balkonie, zapewne ku uciesze naszego ciecia osiedlowego, który moich kwiatków niecierpi, bo lecą z nich płatki i suche liście, a on to musi zamiatać… Trochę posprzątałam, wymieniłam szczurowi wiórki, co nieodmiennie go wkurza.
Teraz dochodzi północ, a mi się nie za bardzo chce spać. Chociaż pewnie, kiedy położę się do łóżka, to usnę błyskawicznie.
Niecierpię być taka zmęczona. Chociaż zmęczona to za małe określenie tego stanu. Byłam wyczerpana! Jest to o tyle wkurzające, że zanim się odzyska jako taką siłę do życia, to już mija co najmniej pół dnia, który jest oczywiście zmarnowany. Miałam na dzisiaj zaplanowane o wiele więcej niż kotlety mielone i sprzątanie. Muszę to przełożyć na inny dzień, co zrobić…

sobota, 26 listopada 2011

Akcja: Szczepienie na życzenie

Mniej więcej w połowie października urządziłyśmy ze Szwedką spontaniczną akcję szczepienia się na grypę.
któregoś poniedziałku wybrałyśmy się razem we dwie na spacer z pracy do domu. W połowie drogi rozmowa zeszła się nam na temat szczepień. Planowałam się zaszczepić w tym roku na grypę. Zbierałam się do tego tematu od jakiegoś miesiąca i nigdy mi się nie składało, aby pójść do przychodni i o to dopytać. I powiedziałam o tym Szwedce, a ona na to, że też chciała się zaszczepić, bo w przeciwieństwie do mnie robi to co roku. Nie ma to jak towarzystwo, zawsze to jakaś motywacja do działania. Od słowa do słowa postanowiłyśmy zapytać w osiedlowym ośrodku, kiedy można się zaszczepić. Zaszłyśmy więc do tej przychodni, pytamy, a tu pani z recepcji mówi do nas, że najpierw trzeba dostać od lekarza receptę, wykupić szczepionkę i wrócić do nich na zastrzyk. No i dobrze się składa, bo lekarka jeszcze jest, nie ma chorych (o dziwo!) i może nam recepty wypisać już od ręki.
Nie było na co czekać i tak już było późno, bo październik, a szczepienia robi się raczej we wrześniu. W dodatku obie miałyśmy plany na kolejne dni i nie było na co tego odkładać. Potem by się pewnie okazało, że nie mamy czasu na przyłażenie do przychodni ponownie, a grypa już się zaczynała.

Szwedka nie chciała iść tak z marszu po receptę, wysłała mnie pierwszą, aby sprawdzić czy będzie musiała się rozbierać do osłuchania. Ale że lekarka mnie nie badała, tylko zapytała czy jestem zdrowa i wypisała receptę to i w końcu Szwedka się zdecydowała. Dostałyśmy recepty w 10 min.
Sytuacja się zrobiła bardzo ciekawa, kiedy lekarka powiedziała, że jeśli kupimy sobie szczepionkę szybko i zdążymy z nią dojechać na 18.30 z powrotem do przychodni, to zaszczepią nas jeszcze tego samego dnia. Była godz. 17.20, uprzejma pielęgniarka kazała nam jechać na Wallenroda, bo tam szczepionka kosztowała jakieś 11zł taniej niż w osiedlowych aptekach.
Ale że szczepionki nie można przechowywać w domu, musi być w specjalnej labolatoryjnej
chłodziarce, w dodatku przewozi się je w warunkach termosowych, w torbach chłodniczych, wiec był cały korowód z tym.
Szwedka poszła po auto, bo ja swojego nie miałam, Łukasz był jeszcze w pracy. Ja poszłam po torbę chłodniczą i w 10 minut już jechałyśmy na Walla. Kupiłyśmy szczepionki błyskawicznie i o 18-tej już nasz szczepili w przychodni.
Szwedka mi powiedziała, że po tym szczepieniu nic nie jest, tylko boli ręka. Myślałam więc, że faktycznie nic mi po niej nie będzie. Pielęgniarka zapytała się nas z 3 razy czy nie jesteśmy chore, czy jesteśmy zdrowe i czy jesteśmy pewne, że jesteśmy zdrowe. Czułam się trochę, jak dziecko w przedszkolu. A najlepsze było to, że ja już wtedy miałam swój lekki kaszel, więc chyba tak do końca zdrowa to nie byłam. Ale nie byłam też chora, wiec nie widziałam problemu.
Zaczepiłyśmy się i pożegnałyśmy pod przychodnią, po czym poszłyśmy do domu, każda w swoją stronę.
Zanim uszłam sto metrów,miałam już dziwne uczucie, że mnie coś zamracza. No i kiedy doszłam do domu, czułam się już naprawdę kiepsko. Zjadłam szybko obiad i musiałam się położyć do łóżka. I normalnie mnie rozłożyło! Przez jakieś 3h myślałam, że zejdę na szczepionkę przeciw grypie. Byłam najzwyczajniej w świecie chora. Przez te 3h miałam grypę w wersji okrojonej z objawów.
Kiedy już odżyłam na tyle, że mogłam napisać SMSa, pożaliłam się Szwedce, że tak się źle czuję. A ona co? Zamiast mi współczuć, kazała mi wstawać i robić paprykę. Był to poniedziałek po tym łikendzie pod hasłem wekowania papryki i jedna porcja została mi do zrobienia właśnie na poniedziałek. Była to wersja z chili, więc napisałam Szwedce, że zrobię tą paprykę i jej dam słoik, żeby jej wyparzył ten cięty jęzor. :)
Wcale się tym nie przejęła. Odpisała, że wtedy ja się będę nudziła z nią, ale ludzie od niej z pracy mogą mi za to nawet podziękować.
A ja co zrobiłam?
Wstałam wieczorem, reaktywowałam się i zrobiłam tą paprykę do końca. Szwedce jednak jej nie dałam, dostała słoik normalnej niewypalającej języka. Nie ma to, jak odpowiednia motywacja.
Zanim mi to jednak przeszło, przez te 3 koszmarne godziny chorowania na szczepionkę przeciw grypie - zastanawiałam się, co mnie podkusiło aby się w ogóle szczepić!!?? Grypa na życzenie! Ale koniec końców chyba mi to na złe nie wyjdzie... Chociaż potem przez jakieś 3 dni nie czułam się do końca dobrze.

Nic ciekawego

W tym tygodniu moje plany popsuło przeziębienie. Całkiem mnie rozłożyło.
Najpierw miałam "postępujące zapalenie oskrzeli", ku uciesze Łukasza, który mnie wyśmiewał za każdym razem, kiedy o tym mówiłam. Diagnozę oczywiście postawiłam sobie sama, moje zapalenie oskrzeli objawiało się tym, że miałam ciągle kaszel i dusiło mnie, kiedy wciągałam powietrze. Leczyłam się też sama Bioparoxem - taki antybiotyk w sprayu, działa miejscowo, więc nie plądruje całego organizmu.
Zapalenia oskrzeli oczywiście nie miałam, to pewne. Zapewne była to jakaś infekcja na tchawicy czy krtani, nie pamiętam dokładnie czego, ale rok temu też to miałam. Nie pamiętam też, co na to wtedy dostałam, bo rok temu do lekarza poszłam, skoro już nie mogłam prawie oddychnąć bez kaszlenia. W tym roku uznałam, że do lekarza już iść nie muszę, przecież z tymi objawiami już raz byłam. Mogę więc wyleczyć się sama. Poza tym mam niechęć do chodzenia do lekarza. Bioparox miałam, więc psikałam go przez jakieś półtora miesiąca, aż mi się skończył. Niestety psikałam go rzadko, zazwyczaj raz - w porywach do dwóch razy na dzień.
Nie pogarszało mi się, ale też nie polepszało wcale. Ale nagle przestało mnie dusić, więc uznałam, że wyzdrowiałam. Na szczęście, bo bioparoxu już nie mam.
No to dla odmiany we wtorek poczułam się totalnie chora. I to nie na duszący kaszel, a na wszystko inne. W środę mi się pogorszyło i już miałam lekką temperaturę chyba, a to mi się często nie zdarza.
W czwartek cały dzień męczył mnie katar. Nie chcę nawet myśleć o tej symfonii, jaką wysłuchali wszyscy w pokoju w pracy. Cały dzień trąbienia i siąpania. Normalnie dramat. A pech chciał, ze nie miałam żadnej tabletki na katar, bo odkąd wyłączyli naszą zagrzybioną klimatyzację w budynku, mój katar się skończył i już nie potrzebowałam na niego żadnych specyfików. Po południu, kiedy wróciłam do domu, wzięłam cirrus i magicznie katar mi przeszedł w ciągu godziny. I na tym się zakończył. Słowo daję, że to chorowanie było jakieś dziwaczne, zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to nie jest grypa, którą przechodzę wyjątkowo lekko, bo przecież się zaszczepiłam w tym roku na grypę. Oczywiście calutkie czwartkowe popołudnie przespałam, podobnie, jak i większość środowego. Ale trochę się zregenerowałam i w pt poszłam już do pracy we w miarę normalnym stanie.
Za to ubrałam się, jak na wycieczkę na Syberię. Normalnie zaprzeczyłam sama sobie. Założyłam grubaśne rajstopy - chyba z 600 den! Nie żartuję, robią takie. Mama mi je kupiła rok temu na zimę, ale nie chodziłam w nich, bo uznałam, że to lekka przesada takie grubaśne rajstopiska, dodatku ocieplane czymś od spodu. Wczoraj jednak je założyłam, a na to wełnianą sukienkę, wełniany sweter do kolan (!) i jeszcze chustkę na szyję.
No ale co miałam robić, kiedy od 3 dni było mi non stop zimno?
W efekcie koło 14tej zrobiło mi się prawie gorąco. Nareszcie!
Łukasz się też przeziębił i to z 2 dni wcześniej niż ja. Kaszle, jak gruźlik i chrypi. Momentami to nawet zabawne, wczoraj moja siostra go podsumowała, że mniej więcej tak musiał brzmieć, kiedy mutację przechodził. Łukasz dzisiaj cały dzień się kuruje. Chyba mu się poprawia. Dużo czasu nie ma, bo jutro idzie do pracy, więc musi szybko zdrowieć.
Kamisio wczoraj zaproponowała, żebym nasmarowała Łukasza smalcem. Boże, place mnie bolą, kiedy to piszę, uszy mnie bolały, kiedy to słyszałam. Mam nadzieję, że Łukasz nie jest zwolennikiem takich chałupniczych metod leczenia, ja jestem przeciwnikiem (i to mało powiedziane) i nie zamierzam niczego takiego praktykować. Na całe szczęście - smalcu nawet nie mamy w domu, bo nie używamy w kuchni. W KUCHNI Kamisiu, tam jest jego miejsce! :)

Music Theme

Dzisiaj odkryłam nowy theme song. Tym razem coś polskiego.
Trochę nietypowo dla mnie, bo ja nie za bardzo jestem patriotką w dziedzinie muzyki, a jeszcze mniej jeśli chodzi o filmy. Ale od czasu do czasu i coś polskiego mi się spodoba.
Dzisiaj skakałam po muzycznych kanałach i czekałam kiedy Kamisio się wyszykuje do pracy i na jakieś eska TV trafiłam na nową piosenkę Yugopolis i Maleńczuka "Ostatnia nocka".
Super świetna. :)
Dzisiaj cały dzień za mną chodzi, a że jest taka... prosta i łatwo wpadająca w ucho, to nie trudno się ją nuci.
Teledysk mi się też podobał. Tylko nie do końca potrafię wykombinować, co to niby za rodzaj więzienia jest w nim pokazany, bo nijak mi to nie pasuje na żadne prawdziwe więzienie. Nie ma to jak się czegoś czepić. Więzienie, to każdy wie, jak wygląda. Na filmach pokazują je często, chociaż na filmach są te więzienia na zdecydowanie lepszym poziomie, niż w rzeczywistości. Są obskurne, okratowane, przeludnione i odstraszają z daleka. A tu na tym teledysku to jest taki nie wiadomo co. Wariatkowo? No nie wiem z jakiego więzienia można sobie tak po prostu wstać rano i wyjść. I jakiego więzienia pilnują młode pielęgniarki...
No ale mniejsza z tym, uznam, że to fikcja filmowa. Taka radosna twórczość własna reżysera.
No i jest to jedna z nielicznych piosenek, która nie mówi o tym, że uuu bejbe, tak cię kocham, uuu bejbe, dlaczego mnie zostawiłaś...
Podziwiam tych nielicznych twórców, którzy potrafią napisać tekst piosenki oderwany od miłości, a nie zdarza się to często. No to teraz, dla odmiany, mamy coś o wychodzeniu z więzienia. :)



czwartek, 3 listopada 2011

Sterowniki? po co komu...

Nie tak dawno temu siadłam przed komputerem i po raz kolejny doszłam do wniosku, że strasznie wolno chodzi ostatnio. Pomyślałam więc odkrywczo, że na pewno trzeba mu pomóc i coś mu poczyścić, albo zdefragmentować. Wiadomo, defragmentacja trochę trwa, więc znacznie szybsze jest czyszczenie. Od jednego pomysłu do drugiego zaczęłam robić na kompie generalne porządki.
Wyczyściłam pamięć podręczną, ale niewiele to dało, bo w sumie czyszczę ją regularnie i niewiele tam było do usunięcia.
Zabrałam się więc za odinstalowywanie jakiś zbędnych programów, bo przecież po co mi to?
Odpaliłam listę programów i leciałam po nazwach. Wywaliłam kilka różnych, po czym natrafiłam na coś nazwanego "motorola-coś-tam-coś-tam". Pomyślałam, że to na pewno jakiś sterownik od mojego starego telefonu komórkowego - właśnie motoroli, która była pod wieloma względami okropna. I której kariera dobiegła końca na całe szczęście, zastąpił ją wypasiony htc.
Niewiele myśląc usunęłam więc sterownik o nazwie "motorola-coś-tam-coś-tam".
W tle moich porządków, leciał na komputerze jakiś film. I nagle coś pobrzdąkało w tym filmie i został sam obraz! Film stracił głos!
No wyobraźcie sobie moje zdumienie!
Od razu domyśliłam się, że usunęłam sobie o jeden sterownik za dużo i że zapewne był to sterownik od karty dźwiękowej. No to miałam.
Sama nie wiem, czy lepiej już kiedy myślę i wymyślam takie głupawe akcje typu: czyszczenie komputera, czy lepiej kiedy nie myślę, tylko robię takie głupawe akcje typu: usuwanie sterownika, bo mi się nie podoba nazwa.
Co ja się oszukałam na necie odpowiedniego sterownika, to już tylko ja wiem. I Łukasz, który w tym samym pokoju wtedy oglądał TV (z głosem, bo z TV nie umiem na szczęście nic usunąć). Śmiać mi się chciało strasznie, bo sama sobie tak dobrze zrobiłam.
Nie po raz pierwszy z resztą.
Kamisio mi przypomniała, że kiedyś z naszego komputera rodzinnego też coś usunęłam, jakieś pliki systemowe (sic!) i potem komp się zwyczajnie nie włączał. Trzeba mu było stawiać system od nowa. Zapomniałam już o tym. Zupełnie, nawet mi się nie przypomniało. Może, jakbym pamiętała, to bym więcej się za czyszczenie plików i programów nie brała. Wiadomo, że pamięć jest podstawą rozwoju i ewolucji... Nie będę więc mówić wprost, o czym to świadczy. :)
Szukałam więc tego nieszczęsnego sterownika do karty dźwiękowej całe wieki. Zmarnowałam chyba z godzinę na to. Poinstalowałam całą rzeszę jakiś durnych driver-testerów i innych driver-checków, które bardzo inteligentnie skanowały komputer, mówiły mi, że brakuje mi sterownika do karty dźwiękowej, po czym chciały mnie namówić na kupienie tego sterownika. Za pieniądze. No dobra, ale ja już za niego raz zapłaciłam, kiedy kupiłam laptopa. Mam na pewno na płytce recovery kopię wszystkiego, co potrzebne mi do tego, aby lapek działał sprawnie, ale kto chce przeinstalowywać sobie cały system tylko dlatego, że brakuje jednego drivera? Potem ma się goły system operacyjny i całe wieki trwa, zanim się poinsatluje wszystkie programy.
W końcu wpadłam na pomysł, że Windows, jak by badziewny nie był, ma takie magiczne narzędzie typu Windows update, więc nic, tylko sobie ściągnie ten sterownik sam!
Uruchomiłam windows update i faktycznie! Powiedział mi, że brakuje mi sterownika do karty dźwiękowej (też mi odkrycie! Tego wieczora często to mi mówiły rożne programy) i zaproponował update. Skorzystałam z tej opcji, co trwało dosłownie z pół godziny albo dłużej, ale koniec końców sterownik się znalazł i na laptopie wrócił dźwięk.
Coś jednak nie działa do końca dobrze, bo teraz ten dźwięk mi pyka, kiedy np. coś się włącza. Słychać takie głośne trzeszczenie "pyk, pyk" i już potem wszystko działa dobrze. No cóż, może kiedyś pokuszę się o reinstalację Visty. Na razie nie chce mi się o tym myśleć nawet. W sumie... nie przeszkadza mi to pykanie tak bardzo... Grunt, że mam dźwięk z powrotem, bo era niemego kina skończyła się w okolicach lat 20-tych ubiegłego wieku! :)
Nadal jednak nie mogę się nadziwić, kto nazywa "motorola-bla-bla" sterownik do karty dźwiękowej w Asusie!!??

Ozzy morderca kurczaków

Justi dała mi do przeczytania biografię Ozzy’ego Osbourna. Dała mi ją z tekstem „Nie wiem czy dla ciebie nie będzie miejscami za mocna, ale spróbuj…”
O Ozzym nie wiedziałam kompletnie nic, dopóki nie przeczytałam tej książki. Na dobrą sprawę nie kojarzyłam nawet jednej piosenki Black Sabbath, chociaż w trakcie lektury dowiedziałam się, że Paranoid jest ich, więc coś jednak znam.
Za to teraz, po przeczytaniu biografii, wiem o Ozzym aż za dużo. Chyba trochę jestem w szoku. Nie wiem tylko od czego bardziej. Ale po kolei.
Po pierwsze książka jest napisana takim językiem, że jakby go ocenzurować, to połowę tekstu by wyleciało, bo to same ozdobniki z łaciny podwórkowej. Dziwi mnie, że ktoś to w ogóle wydał. Co prawda nie przeszkadza mi takie przeklinanie, chociaż nigdy nie czytałam tekstu, w którym było by tyle wszelkiego rodzaju przekleństw i tak potoczny język. W sumie ten język pasował do treści, więc zamiast całego szeregu czasowników były „jeby”i „pierdolniki” odmienione na różne sposoby. A „kurwa” występowało w roli przecinka.
Może ja po swojej resocjalizacji zrobiłam się niewrażliwa na takie ozdobniki. Podobnie, jak i na pewne historie, które on opisywał. Nie wiem, nie raziło mnie to za bardzo, bo trochę się takich kwiatków naoglądałam na studiach. Ale jednak mnie trochę dziwiły. Chyba najbardziej dlatego, że facet pił i ćpał na potęgę przez jakieś 40 lat swojego życia. Miewał blackouty i inne zaniki świadomości i budził się w dziwnych okolicznościach, miewał durne pomysły, które jakimś cudem go nie zabiły. I pomimo tego dożył w zdrowiu do sześćdziesiątki, zarobił majątek, stał się legendą i dalej żyje sobie wygodnie w ogromnej posiadłości w Anglii.
I pomimo, że efekt końcowy jest bardzo fajny, to kto by chciał przeżyć 40 lat w totalnym zamroczeniu, łykając prochy garściami, wciągając ścieżki koki, wypalając sobie mózg tonami skrętów i zalewając to litrami alkoholu. A on się dziwił, że chodził zamulony i apatyczny.
Jak powstała ta książka, to jest dla mnie zagadką. Facet ma mózg przeżarty przez używki, miał wypadek na kładzie i ma problemy z pamięcią (tą doraźną co prawda, ale jednak ma). Nie pamięta chyba 1/3 swojego życia, bo chodził nawalony do nieprzytomności, a mimo tego napisał książkę, w której chronologicznie opisał różne sytuacje i która jest spójna i logiczna. Niewiarygodne. I niewykonalne, jeśli chodzi o moje zdanie. Musiał mieć ghost writera i musiał mu ktoś to wszystko nie dość, że napisać, to jeszcze poukładać. I pewnie ten ktoś musiał zrobić niezłe wykopaliska, aby dociec gdzie i kiedy Ozzy pracował, co kiedy robił itp., bo nie wierzę, że w cudowny sposób Ozzy sobie sam to przypomniał.
Książkę czytało mi się całkiem dobrze dopóki mądra pierwsza żona Ozzego nie postanowiła go resocjalizować za pomocą hodowli kurczaków. Kupiła mu kilkanaście kurek i kazała je karmić. I przypominała mu o tym stale. A jego to wkurzało (i to jest ocenzurowana wersja tego, jak na niego działało przypominanie o nakarmieniu kurczaków). Kiedy ich nie karmił, z nadzieją, że zdechną, albo strzelał przy nich ze swojej fuzji,z nadzieją, że dostaną ataku serca i zdechną - to już mi się nie podobało. Ale dopiero w momencie, kiedy wpadł w amoku do kurnika i powystrzelał wszystkie kury, uznałam, że jest skończonym debilem, któremu mózg zeżarł biały proszek w różnej postaci.
Mimo tego ubawiłam się z tych opowieści, bo książka jest fajnie napisana. Komentarze są na miarę olewającego rockmana. Najbardziej mi się podobała opowieść o tym, jak eksperymentował z pigułką gwałtu, którą dał mu niemiecki lekarz, jako środek wspomagający sen. Dziwny ten lekarz, chyba nie miał najrówniej pod sufitem, ale ok. Otóż Ozzy zażył dwie i poległ na łóżku w motelu oglądając TV. Nie wierzył w ich działanie, wiec czuł się rozczarowany. Aż w pewnej chwili pigułka zaczęła działać i go sparaliżowało, chociaż świadomość mu pozostała. I w tym momencie Ozzy sturlał się z łóżka, walnął głową w stolik i utknął między łóżkiem a ścianą na jakieś 5h. I tu uznałam, że los się zemścił za biedne kurczaki i dobrze mu tak! Śmiałam się z tego na głos, bardzo długo. Oczywiście Ozzy nie poleca rhypnolu po tym wydarzeniu. Ale co jest najciekawsze – jakby nie sturlał się po tych pigułkach za łóżko i nie miał takich przykrych przejść, to pewnie uznałby, że rohypnol jest fajny i jest po nim dobra zabawa, więc wtedy by go polecał.
To jest taka książka… w zasadzie to sama nie wiem, co o niej myślę.
Niby uzależnienia są chorobą, ale jakoś nie mam za wiele sympatii do tego typu recydywistów. Znam kilku pijaków z Lublina, obserwowałam ich pijaństwo przez całe dzieciństwo i jakoś nie uważam, żeby należał się medal komuś, kto pił przez dziesięciolecia, po czym nagle przestał. I co? Jest z siebie dumny. A dzieci i żona przeszły piekło, którego nikt im nie cofnie. A taki pijaczyna po tym, jak przestanie pić, jest taki dumny z siebie, że nic tylko chciałby dostać medal. Więc ubawiłam się czytając tą książkę i pośmiałam, owszem, ale nie mam o Ozzym dobrego zdania, bo jak by nie patrzeć po 40-tu latach używania sobie to już nie zasługuje na uznanie. I to dobrze dla niego, że się w końcu nawrócił i przestał pić i ćpać. Ale o jakieś trzydzieści kilka lat za późno to zrobił. Bo o ile młodość usprawiedliwia takie durnoty i słabości, bo jest to czas na wyszumienie się, o tyle w okolicach trzydziestki, kiedy miał rodzinę i dzieci, to zamiast latać w amoku z fuzją i strzelać do wszystkiego, co się rusza, mógł trochę przyhamować, aby pozwolić ludziom pożyć w spokoju.
No nie wiem, przeczytajcie sami, lektura w sumie ciekawa. Na zasadzie „Dobrze, że to nie mój ojciec albo mąż” – taka ciekawa. Niestety niektórzy czytając to pomyślą sobie „zupełnie jak mój ojciec albo mąż”… No właśnie.

Jak teleportować wykłądzinę na 4 piętro

Justi wymyśliła sobie remont w swoim mieszkaniu. Taki mały remoncik, trochę dla odświeżenia. Najpierw zamówiła sobie nowe wykładziny, a potem zapowiedziała wielkie malowanie ścian i sufitów.
Wykładzinę wybierała długo, co w sumie nie jest niczym dziwnym, jeśli zrobi się rundkę po sklepach, które ją sprzedają. We wszystkich jest praktycznie to samo, wybór jest średniawy (czytaj: kiepskawy), a na dodatek 95% wykładzin ma szerokość 5m, co dla Justi było o ponad metr za dużo. A za ten metr się przecież płaci. Kupując więc wykładziny 5,5 mb, płaci się za 5,5 m wykładziny zupełnie zbędnej, z którą nie ma co robić. Durny to interes, niestety tak to wygląda.
Do pokoju wykładzinę zamówiła sobie bez większego problemu w Leroy Merlin, do jadalni z resztą też, ale zaraz po zamówieniu zadzwonili do niej ze sklepu z informacją, że jednak ta wykładzina do jadalni jest wyłącznie w szerokości 5m. I co w związku z tym Justi chce robić – czy płacić za kilka metrów extra czy rezygnuje z jej zakupu. No i pojawił się problem: jaki jest wybór innych wykładzin 4-ro metrowych, które można by położyć w jadalni zamiast tej super szerokiej.
Do sklepów z wykładziną zawędrowałam z Justi nawet ja, któregoś deszczowego popołudnia po pracy. Ręce opadały, kiedy przyszło do oglądania tego, co o ferują sklepy, wyboru nie było praktycznie żadnego. Justi nawet miała elastyczne podejście co do koloru tej wykładziny, ale nawet to nie pomagało. Albo były badziewne desenie, albo badziewne jakości. Z resztą 4-ro metrowych wykładzin jest naprawdę jakieś konieczne minimum na rynku i absolutnie nie ma z czym szaleć.
Koniec końców Justi wybrała coś w tym nieszczęsnym Leroy Merlin. Obie wykładziny miały przyjechać pewnego pięknego poniedziałku pod koniec października, między 18-tą a 20-tą.
Nie wiem, co Justi strzeliło do głowy, ale wymyśliła sobie, że wniesiemy te obie wykładziny we trzy z Kasią. No i nas tak umówiła na ów poniedziałek, z odpowiednim wyprzedzeniem, w międzyczasie wpadłyśmy na pomysł, że do tego wnoszenia na pewno potrzebujemy winko, a Justi obiecała, że w nagrodę zrobi nam na obiad pyszne spaghetti.
Wszystko szło super świetnie do momentu, kiedy ta wykładzina przyjechała. Zwalczyłyśmy wszystkie przeciwności – Kasia musiała dłużej zostać w pracy tego dnia, ja musiałam wcześniej coś załatwić, pan kierowca z LM chciał przywieźć wykładzinę wcześniej, ale Justi mu to wyperswadowała, jako że nie miała tragarzy. Koło 18tej obie z Kasią zeszłyśmy się u Justi, każda przyniosła jakieś łakocie, miałyśmy też wino (które Justi przezornie chłodziła do czasu, kiedy już wykładzina wejdzie na górę), zjadłyśmy super spaghetti i o 19-tej już czekałyśmy na dostawę. Ja przez te załatwienia ubrałam się w ogóle super-adekwatnie na tą okazję, miałam buty na obcasie, spódnicę i rajstopy. I kurtkę w kolorze brudnego różu, która nie mogła się ubrudzić, bo potrzebowałam jej następnego dnia bladym świtem.
Justi po obiedzie nie mogła usiedzieć przy stole i gapiła się w okno - przez Kasię na wylot, bo akurat Kasia siedziała naprzeciwko. W końcu kierowca się zmiłował i przyjechał. No i się zaczęło!
Poszłyśmy odebrać wykładzinę. Facet wyrzucił z auta najpierw tą mniejszą wykładzinę do jadalni i wyglądała całkiem przyzwoicie, jak na siły trzech rachitycznych kobiet. Zanim Justi odebrała zamówienie, my z Kasią wzięłyśmy wykładzinę pod pachy i poszłyśmy z nią na górę. W połowie drogi wykładzina okazała się nadzwyczaj ciężka. Jakoś jednak ją dotachałyśmy na to drugie piętro, wrzuciłyśmy na korytarz tuż za drzwiami i poszłyśmy po drugą. Wykładzina była zafoliowana tak masakrycznie brudną folią, że chyba musiała być z jakiegoś odzysku, bo aż trudno uwierzyć, że sklep zapakował ją w coś tak okurzonego! Przezornie zdjęłam kurtkę i podkradłam Justi polar. Był w prawie takim samym kolorze, jak kurtka, więc łudziłam się, że może Justi się nie zorientuje, że szargam jej polar, ale niestety zobaczyła to kiedy tylko wyszłam z bloku.
Kiedy facet wyrzucił z samochodu drugą wykładzinę, przestało się nam to podobać! Bela była monstrualna. Miała 4m długości, a zwinięte było 5,5 m. Ciężkie to było pioruńsko i nijak nieporęczne. Próbowałam wmówić facetowi, że my już jej nie chcemy, niech sobie ją zabiera z powrotem, ale ani on nie było do tego chętny, ani Justi nie chciała jej oddać. Koleś powiedział, że jeśli nam coś nie odpowiada, to musimy ją zareklamować, on miał tylko dostarczyć, więc nawet nie może jej wziąć z powrotem. No to amba, musimy ją jakoś wtaszczyć na górę.
Na parter weszła gładko, po czym okazało się, że nie ma żadnego sposobu, aby skręcić z tą belą na schodach i wejść na kolejną kondygnację schodów. Stałyśmy nad tą wykładziną i zastanawiałyśmy się, jak ją teleportować na drugie piętro.
Napatoczyła się sąsiadka z góry, która zaoferowała, że zawoła męża do pomocy. Ale miała to być pomoc wyłącznie w zakresie koncepcyjnym, bo dźwigać nie może. Sąsiad przyszedł po długiej chwili. W międzyczasie już zdążyłam wymyślić, że musimy wyjąć ze środka tekturową tubę, na którą wykładzina jest nawinięta, to wtedy będziemy mogły ją zgiąć i jakoś nią skręcić na schodach. Sąsiad postał chwilę nad nami (dosłownie nad nami, bo o kilka schodków wyżej) pokiwał głową, robiąc mądrą minę, po czym przytaknął, że trzeba tubę wyjąć i zwiał jeszcze szybciej, niż się pojawił.
Wytaszczyłyśmy więc wykładzinę przed blok, na szczęście nie padało tego dnia. Rozwinęłyśmy, wyjęłyśmy tubę i zwinęłyśmy z powrotem. Przy okazji trzeba było obierać wykładzinę z suchych liści, które się do niej przyczepiały – jesień w końcu.
Jakim cudem my tą wykładzinę w końcu teleportowałyśmy na to drugie piętro, to do tej pory jest dla mnie niewyjaśniona zagadka na miarę agentów Muldera i Scully z Archiwum X. JAKOŚ tego dokonałyśmy. Chyba wyłącznie siłą woli i umysłu, bo ręce nam zemdlały już po pierwszym piętrze. Sposób targania jej na górę bez tuby usztywniającej okazał się skuteczny, aczkolwiek pomimo mojej nadziei – wcale się lżejsza nie zrobiła.
Kasia z jakiegoś powodu bardzo żałowała tej tuby, chyba dlatego, że wydawała ona fajne dźwięki, trochę podobne do tych instrumentów plemiennych na których grają Aborygeni Australijscy. Justi nawet chciała tą tubę jakoś zataszczyć do mieszkania. Wpadła na pomysł podania mi jej przez balkon z dołu, niestety jednak tuba nie dostawała do jej balkonu, więc powędrowała na śmietnik. Ku rozpaczy Kasi.
Po wniesieniu wykładziny Kasia straciła prawie władzę w rękach, po czym dostała jakiegoś nie-delirium tremes i ledwo mogła podnieść kubek do ust. Justi musiała się przebrać, tak się zgrzała. Ja popadłam w jakąś katatonię i przez dłuższą chwilę siedziałam nic nie mówiąc i tylko trawiąc ten nasz wyczyn.
Ten wieczór był długi. I bardzo wesoły. Justi otworzyła jakieś potwornie niedobre wino z Lidla, które dobrze brało, pomimo swojego okropnego smaku i obaliłyśmy prawie całą butelkę we dwie. Kasia zmotoryzowana tego dnia (nie wiadomo po co) jakoś zniosła na trzeźwo nasze opowieści dziwnej treści i nie narzekała. Chyba skupiła się na uruchamianiu z powrotem swoich rąk.
Wróciłam do domu koło 23-ciej, zneutralizowana kilkoma lampkami wina i mocno odstresowana. Wnoszenie wykładziny okazuje się całkiem fajnym sportem grupowym. :)

poniedziałek, 10 października 2011

Mała śliczna myszka

Ta myszka, co dzisiaj Kamisio zdechła, malusieńka biała w czarne łatki - była niezłą fuksiarą. Była też niesamowicie żywotna, taka mała wiercipiętka, która nie mogła usiedzieć nigdy w akwarium.
Kamisia trzymała ją w takim niewielkim terrarium, które na wierzchu zasuwała jakimiś tekturkami. Trzeba było to bardzo dokładnie zasuwać, bo ja zostawała większa szpara (np. taka na półtora centymetra) to myszka uciekła i gdzieś sobie szła. W zasadzie to ona uciekała dosyć regularnie i można się było tego spodziewać. Toteż taka wiedza upowszechniła się w rodzinie, z resztą na szczęście dla myszki. Ale myszunia przeważnie chodziła gdzieś po parapecie, na którym stało terrarium, tudzież po meblach, gdzie stało terrarium, albo po półkach w pobliżu.
Któregoś dnia Amelka bawiła się z myszką i widocznie nie zasunęła tekturek odpowiednio, bo... Wieczorem Mama położyła się spać i nagle poczuła, jak coś rusza się w kołdrze. W środku.
Zupełnie naturalnym odruchem byłoby w to coś walnąć, z dedykacją, żeby zabić. Bo a nuż to wielki pająk???
Mam zachowała jednak zimną krew i przytomność umysłu, no ale strachliwa nie jest - i w przebłysku olśnienia od razu wykombinowała sobie, ze to na pewno myszka Kamisi uciekła i weszła jej w kołdrę. I w najlepsze wyjęła tą myszkę z kołdry i zaniosła ją do terrarium. Nie jestem pewna, ale chyba wcześniej zrobiła rundę łóżko-terrarium-łóżko dla potwierdzenia, że to ta właśnie mysz buszuje w jej kołdrze i że w terrarium jej nie ma.
Ja, kiedy usłyszałam tą historię, byłam pełna podziwu i dla Mamy - za jej spokój i trafny domysł i dla myszki, że zawędrowała tak daleko! Jak ona wlazła w tą kołdrę to ja nie wiem. Od Kamisi z pokoju, do Rodziców sypialni jest kawałek przedpokoju. kołdra leży na łóżku, nóżki łóżka są raczej gładkie.. .
Przede wszystkim jednak ta odległość była zadziwiająca! Ta myszka miała jakieś... 4 cm długości?? No może z 5 od biedy... Była taka maciupeńka! Ile ona musiała się naprzebierać tymi maluteńkimi łapkami, aby zawędrować tak daleko?
Jak Mama wpadła na to, że to jest myszka Kamisi, to ja się chyba do końca życia nie przestanę dziwić. Ja bym na to nie wpadła. Co prawda bywało tak, że mój szczur kiedyś uciekał z terrarium i jak mnie nie było to szedł do Taty i właził mu w nocy na łóżko i chciał się chyba przytulać... :P Ale to był szczurek, w zasadzie to była szczurka. Więc większa, łatwiej było zorientować się, co to łazi. Myszka była tak mała, że mogłaby spać w tej kołdrze do rana i nikt by się nie zorientował.
Kiedyś ta myszunia mi się śniła. Śniło mi się, że była moja i nosiłam ją w kieszeni polara. Miałam dwie kieszenie z przodu i ona sobie pomieszkiwała w jednej z nich. I bałam się, aby mi się tam nie zgniotła. Ale nic jej nie było, kieszeń się sprawdzała jako jej domek. Najbardziej w tym śnie podobało mi się, że była moja. No ale nigdy się to nie sprawdziło w rzeczywistości.
Kamisio mi powiedziała, że jej myszka uciekła raz (i to chyba wcześniej) i Tata znalazł ją tam, przy czym już chciał sięgać po pytkę i się rozprawić z tym czymś, kiedy zorientował się, że to mała myszka. W dodatku nie zwykła szara polna myszka, ale łaciate coś miniaturowego. Poszedł więc do Kamisio, obudził ją i zapytał czy to jej coś siedzi pod lodówką.
Myszunia niestety zdechła. Ze starości. Plus chorowała coś na brzuszek.
Bardzo szkoda, bo była taka słodka i taka fajowa. I zawsze, ale to zawsze robiła bobki, jak się ją brało na ręce.
Kamisia ma jej fotki, jak mi da jakąś, to wrzucę na bloga. Fajne było to zwierzątko.

Myszowy odświeżacz powietrza

Dzisiaj wieczorem wpadł do nas Tata (mój Tata), który w zasadzie to jechał na PKP po Mamę (też moją Mamę) wracającą ze stolicy. Tata zawinął do nas, bo czekały na zabranie słoiki z papryką - przydział dla Rodziców i trochę słoików z kompoto-syropem z malin - przydział dla Babci i kocyk z Biedrony - przydział dla Kamisi.
Pociąg Mamy się opóźnił, więc Tata wypił u nas herbatkę i pogadaliśmy chwilę.
No i usłyszałam opowieść o tym, jak to teraz do domu włażą śliczne polne myszki, które są bardzo odważne i bardzo śmierdzące. W zasadzie to nie wiem, jak śmierdzi polna mysz. Udomowiona, taka hodowana w terrarium to wiem, Kamisia do dzisiaj miała dwie, jedna niestety dzisiaj zdechła. A była taka superowa, miała czerne łatki na białym futerku i był maniunia i strasznie żywotna. Ale o niej za chwilę.
Tata opowiadał, że ostatnio myszy w garażu ma pełno. Włażą drzwiami i czym się innym da, kryją się pod półkami i gdzie tylko mogą i ani idzie ich wypędzić. Jedna szwędała się na widoku gdzieś i kiedy Tata otworzył drzwi na zewnątrz, ona sobie zwyczajnie wyszła "na piechotę" (cytat za Tatą) na dwór. Strasznie to brzmiało śmiesznie. Widocznie Tata nie wydał się jej groźny, skoro nawet się nie spieszyła. Grunt to przyjazny interfejs, chociaż w zasadzie to Tata nawet wygląda groźnie, zwłaszcza dla takiej małej myszy - w końcu jest wysoki i duży, co więcej trzeba?
Kiedyś widział, jak mysza zasuwa po rogu domu w górę. Było to zanim dom został ocieplony i otynkowany (i pomalowany na wściekle zielony kolor, bijący po oczach z daleka) więc miała myszka na czym zawiesić pazury. Szła po rogu przy balkonie, Tata wpadł więc na genialny pomysł, że poleci do domu, wyjdzie na ten balkon i ją zrzuci. Poleciał i wyszedł, ale w tym czasie myszka wcale nie czekała, że zostanie strącone, tylko była już wysoko nad balkonem i spokojnie sobie wlazła w dach.
Dach był wtedy tak podbity, że miał jakieś tam szczeliny i te myszy właziły w niego notorycznie. Takie stałe lokatorki na dziko. Ja wtedy mieszkałam na poddaszu, a te myszy mi tak tupały przez jesień i zimę nad głową w środku między warstwami sufitu i dachu. Nie wzruszało mnie to wcale, było to nawet fajne. Śpisz sobie a tu ci tuptają takie małe zwinne nóżki nad głową. Czasem te myszy walczyły ze styropianem z ocieplenia dachu i jak go nacięły, to wysypywały dziurkami. Sufit w jednym pokoju był podbity boazerią, więc zdarzały się sęki, przez które ten styropian wypadał. Takie małe kuleczki białego styropianu na znak, że wcale nie zajmuję ostatniej kondygnacji w tym domu i nade mną ktoś jeszcze mieszka. I w dodatku robi tam jakieś przemeblowanie. Ale te myszki były nawet grzeczne, one nie właziły nigdy na moje piętro i nic mi nigdy nie gryzły. Całkiem udane z nich lokatorki.
Dzisiaj do Adasia przyjechał facet naprawić mu kuchenkę, bo miała zepsuty termostat i nie chciała grzać. I co? Odsunęli kuchenkę, facet ją naprawiał w najlepsze, a tu Adaś wypatrzył, że gdzieś pod tą dolną szufladą kuchenki leży... zdechła myszka polna. No.... może ta się najadła tej różowej karmy, którą porozkładał myszom Tata. W akcie desperacji, bo nijak nie może się pozbyć myszy z garażu. Pewnie też z sutereny. Trochę w obawie, aby te myszy nie zaczęły czegoś podgryzać, na co poradziłam Tacie, aby zamiast je truć, to je dokarmiał, wtedy nie będą jeść opon i innych takich rzeczy, których i tak się nie je. Poza tym skoro są takie zsocjalizowane i kulturalnie wychodzą przez drzwi bez pośpiechu, to może warto się z nimi zaprzyjaźnić. Ale może lepiej nie zakładać sobie takiej hodowli.
Ale lepsza opowieść dzisiaj była o tym, jak mysza weszła Tacie do samochodu. W jakąś ciepłą noc Tata sobie zostawił w swoim Audi (czytaj: oudi) otwarty szyberdach. Następnego ranka (czyli bladym świtem, ledwo słońce się od ziemi oderwało) Tata wsiadł do samochodu i poczuł, że śmierdzi mu myszą. A że do myszy sentymentu nie ma, więc śmierdziało mu tym bardziej. Myszy nigdzie nie znalazł, nie wiem czy wyłożył sobie pod siedzeniem trutkę na nią czy nie, ale chyba bezpieczniej nie, bo jakby mu zdechła w samochodzie, w tym wypasionym Audi, to by dopiero miał zapach! :) Tata się długo głowił jak ta mysza weszła do auta i co lepsze, jak z niego uciekła. W końcu doszedł do wniosku, że to ten szyberdach musiał dać jej taką ścieżkę. Ale nic to pewnego, może ma tam jakieś myszy latające...? :)
W zasadzie to ma, ale nazywają się nietoperze. I lata ich tam sporo. Brzęczą wieczorami wiosną i latem, bo one wydają takie dziwne brzęczące dźwięki. Wiecie jakie? Trochę jak skrzyżowanie dzwonka telefonu ze świerszczem. Wbrew powszechnie powtarzanej mitologii, którą zwłaszcza straszyli mnie, jak byłam mała (nie wiem, kto straszył, może moja Babcia, ona lubiła taki sport) nigdy żaden mi się we włosy nie wplątał. A były po temu okazje, kiedy nosiłam mleko wieczorami z gospodarstwa po drugiej stronie szosy. Nad tym gospodarstwem latało ich jeszcze więcej. Może miały jakieś ścieżki przelotowe na mojej trasie do domu, bo zazwyczaj śmigały mi nad głową, kiedy dochodziłam do szosy. Chyba nigdy nie padłam ofiarą tych straszeń i nie bałam się, że w końcu któryś wyląduje na mojej głowie i tak mi już zostanie. Za to podobało mi się, że one tak śmigały szybciutko, jak mini odrzutowce.
Kiedyś jeden netoperek wpadł nam przez okno na poddaszu i latał po klatce schodowej. Złapaliśy go jakoś, chyba w ręcznik, bo nijak nie umiał wylecieć przez to okienko. Chociaż jakby trochę dłużej posiedział na klatce i pewnie - jakbyśmy nie stali dookoła i nie próbowali mu pomóc wylecieć - to on w końcu by sam wyfrunął, bo przecież nie na darmo ma tą swoją echolokację. My jednak wszyscy, mocno ucieszeni netoperkiem w potrzasku usilnie staraliśmy się go nakierować na to okno. Przy czym może niekoniecznie nam zależało na tym, aby on wyleciał, bo nietoperze mają takie śmieszne mordki i zawsze to miło obejrzeć je z bliska. Mają zęby zupełnie, jak wilczur w wersji mikro, ale uszy jak mysz. No i te skrzydła, to już do niczego nie podobne.
Złapaliśmy wtedy tego biednego netoperka, obejrzeliśmy sobie jego pyszczek, on na nas poszczerzył zęby i pofuczał, pewnie jeszcze przy okazji dostał ataku serca w przekonaniu, że wpadł w sidła drapieżcy i tu się jego żywot skończy... Po czym go łaskawie wypuściliśmy.
Dodam, że nigdy więcej żaden netoperek nam już przez to okno nie wpadł. Może ten jeden rozpuścił wici wśród ziomali, że jak tam wpadną, to ich będą oglądać na prawo i lewo z bliska. I zaglądać im zęby. To, albo po prostu okno na poddaszu było za rzadko otwierane. Osobiście obstawiam scenariusz Nr 2.
Chyba to był drugi i ostatni raz, kiedy widziałam z bliska nietoperza. I za każdym razem był to nietoperz wynoszony z mieszkania. Za pierwszym razem byłam o wiele mniejsza, bo w wieku dziecięcym nie mówi się młodsza, wszystko widać po wzroście. I było to na Wrzosówce, w domu mojego chrzestnego. Wpadł nietoperz do kuchni i ciocia go złapała, pokazała dzieciom, po czym wypuściła.
Marzy mi się mieszkanie w miejscu, gdzie będzie dużo takiej dzikiej przyrody w postaci myszy i netoperków. Mogę im już nawet nie zaglądać w zęby więcej... :P

czwartek, 6 października 2011

A popos zapału

No właśnie, można powiedzieć tak ładnie, jak Ty Marco, że podziwiasz zapał do robienia przetworów... ale niektórzy to się zwyczajnie pukają w głowę, kiedy słyszą o tym, że je robię. :)
Justi w sobotę na babskim spotkaniu zapytała, czy pewna pani, sąsiadka innej Justyny (jest nas cała rzesza! w życiu nie znałam tylu Justyn, co teraz!) która robi przetwory z papryki co roku namiętnie, to czy ona ma jakieś życie poza tym? Bo skoro tak robi te przetwory z zacięciem, to chyba na nic więcej jej czasu nie wystarcza... Z ulgą Justi przyjęła informację, że akurat ta pani robi tylko paprykę.
A wczoraj w drodze z kina do domu, Justi zapytała mnie po co w zasadzie ja robię te przetwory? Z podtekstem, że chyba mi odbija, skoro znalazłam sobie takie zajęcie. Względnie taką rozrywkę. I naprawdę w jej pytaniu brzmiało powątpiewanie.
Ja zupełnie niechcący, ale można uznać, że w odwecie za to - przewiozłam ją przez rondo tak, że mnie huknęła w ramię i nakrzyczała na mnie, że jak się naoglądałam szalonej jazdy w "Drive" to nie znaczy, że mam tak jeździć, bo Justi chciałaby jeszcze pożyć. Chyba całe jej życie stanęło jej przed oczami, chociaż nieco zbyt pospiesznie, bo jechałam zupełnie normalnie, tyle że szybko, bo mi pomarańczowe światła strzeliły już na wjeździe na rondo.
Uznałam, że jesteśmy kwita.
A ja przetwory i tak będę robić, bo lubię. Nie lubię ich jeść, co prawda, a przynajmniej jem bardzo mało, ale robić to bym mogła na potęgę i mogłabym nawet założyć przemysł przetworowy i z tego żyć. "Kredens" tak robi, sprzedają niby to domowe przetwory, w super wysokich cenach i na pewno się im to opłaca.
Nie tylko Justi się mi dziwi. Ona i tak jest delikatna w wyrażaniu swojej dezaprobaty, miałam już lepszą akcję.
W lutym, chyba, byliśmy na szkoleniu pod hasłem asertywności. Fajne było szkolenie, darmowe, bo unijne, grupa miała z 8 czy 9 osób, pół na pół facetów i dziewczyn. Szkolenie trwało jeden łikend. Od soboty rano, do niedzielnego popołudnia, z obiadem i ciastkami i napojami w międzyczasie. I były na tym szkoleniu dwie takie panie. Starsze od nas o dekadę+ albo i więcej. Jedna pracowała w oddziale jakiegoś banku, bo generalnie to szkolenie było dla bankowców, a druga była jakimś tam managerem kontraktowym. Obie były... no ciekawymi przypadkami. Zaczęło się od tego, ze najwyraźniej uważały się za lepsze od reszty plebsu w grupie i miały jakieś wybitne ciśnienie na pokazanie się, co to znowu one nie są za cuda. I przechwalały się jedna przez drugą, na forum grupy, jakie to one mają spostrzeżenia i doświadczenia. I jakie są a stylu "ą, ę...".
Najpierw mnie to trochę drażniło, bo wszyscy inni słuchaliśmy ich z uprzejmym pobłażaniem, ale było to trochę irytujące, bo w końcu kogo obchodzą ich kompleksy i potrzeba błyszczenia w towarzystwie. Ale już pod koniec drugiego dnia w sumie wyluzowały, może poczuły się zauważone, może nawet docenione, więc drugiego dnia była już fajna atmosfera i grupa się zrównała w przekonaniu o własnej wartości. Panie wyluzowały. Zanim jednak dotarliśmy do tej równości, przy sobotnim obiedzie obie panie zeszły w rozmowie na temat przetworów. I zaczęły się popisywać swoimi nowoczesnymi przekonaniami w stylu, że one to wszystko kupują, nic nie robią, bo przy przetworach się trzeba narobić, a przecież takie to tanie, można kupić!
Słuchałam tego, wszyscy właściwie słuchali, bo siedzieliśmy wszyscy przy jednym stoliku - i pomyślałam sobie, że je zażyję. I wypaliłam głośno, ze ja robię przetwory i lubię je robić.
Strasznie to było śmieszne, bo obie panie zatchnęło na moment i nie wiedziały, co powiedzieć. Przed chwilą snuły dyskusję o tym, że robienie przetworów to głupota, a tu jakaś laska mim mówi, ze ona właśnie robi, bo lubi! Normalnie ta chwila była bezcenna. Obie nie wiedziały, jak z tego wybrnąć, aby mnie nie urazić (jeszcze bardziej) z moimi odmiennymi poglądami. W dodatku jakimiś niedzisiejszymi.
W końcu odzyskały mowę i zdolność myślenia i zaczęły jedna przez drugą kiwać głową ze zrozumieniem, trochę jak się kiwa na ludzi niespełna rozumu i mówić coś w stylu, że niektórzy lubią... i robią... no bo w końcu to czemu nie... skoro ktoś lubi... i robi...
Podobała mi się ta rozmowa. Byłam bardzo asertywna, widocznie szkolenie odnosiło skutek natychmiastowy.
Wiem, że robienie przetworów jest niedzisiejsze, ale ja nie mam parcia na bycie w zgodzie z modą i trendami i wbrew tym wszystkim luksusom i wygodnemu życiu, mi się tęskni za domem na wsi, kawałkiem ziemi, sadem, ogrodem, jakąś kozą i kurami.
Niektórzy to rozumieją. Na naszym Babskim łikendzie na Węgrzech Justi i Asia zrobiły mi fotki kur z Wyspy Małgorzaty w Budapeszcie, a całą drogę do Egeru wypatrywały mi dobrego ustronnego miejsca na chałupkę. I pokazywały kozy, tudzież krowy bez łat, które udawały kozay z daleka.
W ogóle to myślę sobie, że życie sto lat temu miało więcej sensu, niż teraz. Ale nie da się ukryć, jestem produktem swojego pokolenia i jest mi z tym dobrze, co nie przeszkadza mi chcieć mieć ogródek, urobić sobie w nim ręce po łokcie, połamać paznokcie, ale zasiać marchewkę i pietruszkę samemu. Z telefonów komórkowych nie zrezygnowałabym, podobnie jestem uzależniona od poczty mailowej i internetu, ale mimo wszystko czuję potrzebę zrównoważenia tego kawałkiem natury.
Poza tym kiedyś ludzie robili wszystkie te rzeczy, które były do czegoś potrzebne. Musieli mieć przetwory, aby w zimie jeść coś więcej niż chleb z masłem, względnie kiełbasę. Musieli zasadzić marchewkę, mieć owoce, bo ich dieta byłaby uboga. Musieli się narobić, aby mieć co jeść. A teraz idę do pracy i 8h robię jakieś abstrakcyjne rzeczy, które - myślę sobie - za następną dekadę będą już kompletnie przestarzałe i bezwartościowe. Ale taka jest moja praca i nie ma ona bardzo namacalnego skutku. Nawet płacą mi za nią wirtualnie... A kiedy narobię przetworów i narobię się przy nich, to widzę, jak stoi taka armia na stole i pięknie wygląda! Czasem imponująco. I kolorowo. I to jest bardzo namacalny dowód na to, że można mieć skutek swojej pracy na wyciągnięcie ręki. :)

poniedziałek, 3 października 2011

Papryka w słoikach

W sobotę więc robiłam paprykę. Nie, raczej - od soboty robiłam paprykę. Jak przystało na przetwory, zajęło mi to 3 dni.
Zmotywowała mnie do tego Ewa, która papryczk robi co roku chyba i wychodzi jej przepyszna. Przyniosła mi w środę słoiczek takiej papryki zamarynowanej własnoręcznie. Mnim! O wiele lepsza niż w sklepie. Twardziutka, smaczna, w sam raz na ostrość, w sam raz na słodkość. Pomailowałyśmy chwilę w czwartek i od słowa do słowa Ewa napisała mi, jak to bardzo prosto się tą paprykę robi, że najtańsza papryka na Elizówce, co po kolei z nią potem robić w drodze do słiczka.
Ja od razu zapaliłam się do działania i postanowiłam sobie też taką zamarynować. Niewiele myśląc zarządziłam w domu robienie papryki. Nie wiedziałam tylko, że Ewa na potrzeby dyskusji mailowej troszkę sobie ten przepis uprościła. Wydawało mi się, że się dogadałyśmy, bo jeszcze potwierdziłam z nią, czy rozumiem dobrze, jak się ją robi. Paprykę postanowiłam robić do spółki z Rodzicami, na zasadzie quid pro quo. Tata kupi na Elizówce papryczkę, a ja ją zamarynuję. Nie bardzo chciałam jechać sama na Elizówkę, bo rzadko tam bywam, a giełda nie jest znowu taka mała. Tata za to jest mocno obyty w terenie i nawet do Elizówki nie ma daleko, więc uznałam, że taki podział zadań będzie sprawiedliwy. Tata bez problemu się zgodził, Mama z resztą też przystała na mój plan robienia wspólnie papryki, ale od razu mi zapowiedziała, że zrobimy to naszym rodzinnym systemem „zróbmy razem, czyli ty robisz, a ja zajmuję się czym innym”. Nie przeszkadza mi to jednak, więc wszyscy się dogadaliśmy w kilka minut.
W Sb z rana o 7.20, Tata napisał mi SMSa, że kupił paprykę. Potem się dowiedziałam, że i tak mi oszczędził, bo był na giełdzie o jakieś nieprzytomnej godzinie 6 rano albo i wcześniej i okazało się, że nie ma pomarańczowej papryki. więc musi kupić jakąś inną na jej miejsce. Jest podobno bardzo rzadko i akurat nie było. A ja sobie zażyczyłam czerwoną, żółtą i pomarańczową do marynowania. W końcu jednak sam zdecydował, ze będzie biała zamiast pomarańczowej. Super te papryki były, piękne! I tanie. W sklepach są od jakiegoś 4,50 zł za kg a tam po 3 zł.
Ja akurat chciałam odespać pieczenie placka w piątek do 1 w nocy. Twardo udawałam że śpię do 9tej, ale spaniem to to nie było, bo jak już mnie raz SMS obudził o tej godzinie co zazwyczaj już jestem obudzona, to już nie zasnęłam kamieniem, tylko przysypiałam. Wstałam w końcu, zebrałam się i pojechałam do Rodziców, tylko po to, aby na schodach usłyszeć od Mamy, że nie ma gdzie robić tej papryki u nich, bo mają akurat mały remont. Zabrałam więc paprykę i słoiki i pojechałam z nimi do siebie. Uruchomiłam przetwórstwo paprykowe na całe 2 dni. A czasu akurat na to nie miałam za wiele, bo trochę ten łikend miałam zapakowany.
W Sb więc zrobiłam jeden rzut, 6 dużych słoików. Zrobiłam zalewę, obgotowałam w niej paprykę, zalałam ją w słoikach i byłam z siebie dumna, ze tak pięknie mi ta papryka wyszła. Trochę się zdziwiłam, że w przepisie Ewy nie ma soli, ani gorczycy, ale że robiłam research po necie w poszukiwaniu przepisów z olejem, bo taką paprykę zażyczyła sobie Mama, a Ewa nie daje oleju. W każdym przepisie było trochę soli, więc trochę dałam. Jakąś łyżeczkę na 4,5 litra wody. Gorczycę wsypałam do słoika, bo od przypraw nie stronię.
Ale ta sól nie dawała mi spokoju, w końcu doszłam do wniosku, że Ewa o niej musiała zapomnieć. W ndz rano wiec napisałam do Ewy czy ona nie soli zalewy. Ewa odpisała, że owszem soli. No to już zadzwoniłam i poprosiłam, aby mi podyktowała ten przepis od nowa, bo może coś jeszcze zapomniała. No i Ewa zaczęła: „4,5 szklanki wody…”. I tu mi zaświtało! Szklanki! Aha! Szklanki! A nie litry! No to już nie miałam złudzeń, że skoślawiłam tą jedną partię papryki na pewno!
Pozostałą paprykę zrobiłam już dobrze, ale ta skiepszczona na razie tkwi w słoikach i podobno nie jest zła. Bardzo delikatna. Obawiam się tylko, aby bardzo delikatnie nie zaczęła się psuć, skoro ma takie rozwodnione proporcje zalewy. Chyba jednak ją dzisiaj zaleję na nowo dobrą zalewą.
Paprykę przerobiłam, całe 25 kg. Była czerwona, żółta i biała. Dzisiaj jeszcze zrobiłam 6 słoików z chili bo wpadłam na pomysł, że chciałabym spróbować trochę pikantnej. Wyszło mi więc 49 kobylastych słoików, takich po dużych majonezach głównie - ze zwykłą papryką i 6 z chiliową. Do podziału między rodziców i nas. :)
Dzisiaj rano w autobusie w drodze do pracy okazało się, że śmierdzę papryką w occie. Normalnie nowa jakość perfum. Moja kurtka wisiała w przedpokoju na wieszaku i przeszła tymi oparami. Nie wiem, ile będę ją wietrzyć, ale muszę się tego zapachu pozbyć jakoś, a wolałabym jej nie prać jeszcze.

Trochę trudniej

Od bardzo dawno na piekłam ciasta. Wakacje i lato jakoś niespecjalnie sprzyjają apetytowi, więc nawet mało gotowałam. Żywiliśmy się głównie surowizną w postaci sałatek i takich tam warzywnych potraw. A ciast jakoś się nam nie chciało. Były po drodze 2 wesela, wizyta w Mielcu u Rodziców Łukasza, więc było trochę słodkiego.
Od kilku dni jednak chodziła za mną myśl, aby coś upiec. Tak dla samego sportu, bo o ile pieczenie lubię, to potem nie lubię jeść ciast. Ostatnio coś mi się przestawiło i wcale nie chce mi się jeść słodkiego. Ciast zwłaszcza.
Przypomniało mi się jednak, że Kama B. rok temu dała mi przepis na przepyszne ciasto ze śliwkami. A śliwek jeszcze jest dużo, więc jak nie teraz to nigdy.
W pt po pracy Łukasz kupił więc śliwki, a ja wieczorem zabrałam się za pieczenie. To że czasem jestem patałach, to wiem, ale może zgonię to na fakt, że dawno nie piekłam. Zamiast przeczytać przepis do końca, zerknęłam na składniki i zabrałam się za robienie ciasta.
To ciasto jest super łatwe, ale jak ktoś chce (czytaj: ja na przykład) to można sobie je utrudnić i zamiast sobie zrobić wg wytycznych, łatwiej, to ja się trochę pomęczyłam. W ogóle to miałam w pamięci, że to ciasto się tak łatwo robi. I kiedy je robiłam to cały czas się zastanawiałam, co niby było w nim takiego łatwego, skoro wcale tak łatwo się go nie robi, robi się standardowo. Dopiero na koniec okazało się, w czym rzecz, kiedy poprosiłam Łukasza, aby mi przeczytał przepis, bo chciałam sprawdzić czy wszystkie składniki wzięłam. I Łukasz mi przeczytał składniki, a potem dalej przepis, w którym stało jak byk, że masło się topi i miesza z mąką i żółtkami. A ja je miałam zmarznięte, starłam je na tarce i wcale się tego łatwo nie wyrabiało. Nie miałam co się dziwić, skoro sama sobie życie utrudniam.
Ciasto pomimo mojej pomyłki wyszło super. Warstwa bezy, z piany z białek jest puchata i gruba, a obawiałam się, jak się uda, bo miałam trochę starawe jajka. Do dzisiaj to się już to ciasto kończy. Połowę zawiozłam Rodzicom na pocieszenie, że mają remont i muszą się z nim zmagać.
Ten łikend chyba nie sprzyjał myśleniu, bo w sobotę dałam ponownie czadu. Widocznie mój rozum też chodzi na łikendy, jeszcze tylko nie wiem gdzie…
W sobotę zrobiłam kilka słoików papryki wg – jak mi się wydawało – przepisu Ewy, ale w ndz zorientowałam się, że zamiast szklanek wody wzięłam litry wody, więc zalewa była cokolwiek… wodnista! Podobno jednak nie wyszło to najgorzej! :)

piątek, 30 września 2011

Theme song

Co jakiś trafia się piosenka, która się staje motywem przewodnim. Jak się już przyczepi, to chodzi za mną i mam ochotę ciągle jej słuchać. Taki theme song na jakiś dzień. Zazwyczaj jest to jakaś jedna piosenka, ale ja dla odmiany mam teraz bardzo długą listę piosenek, które mi się bardzo podobają. Mam theme song inny na każdy dzień tego tygodnia i to już chyba drugi taki tydzień. W zasadzie to jest to połowa list przebojów z muzycznych telewizji. Co jakiś czas jest taka fala hitów, które do mnie przemawiają i chyba właśnie taka napłynęła.
Dzisiaj w pracy pod koniec dnia podłączyłam głośniki pod lapka i puszczałam jedną piosenkę za drugą. Byłam w niebie! Jakoś nikt nie protestował, ale też nie dawał żadnych innych propozycji, więc puszczałam po kolei wszystkie te piosenki, które teraz za mną chodzą.
W piątek po południu da się tak popracować przy muzyce, ale ogólnie to nasz pokój niezbyt się na to nadaje, bo jak siedzi nas w nim dziesięcioro, to są momenty, kiedy połowa rozmawia przez telefony. Robi się szum, poza tym dobrze też jest słyszeć, co mówi osoba z drugiej strony kabla, a muzyka niezbyt temu sprzyja. Nawet taka puszczona cicho.
W ogóle ten pokój jest trochę ewenementem pod tym względem, bo przecież w biurach ludzie często pracują przy radiu czy jakimś podkładzie muzycznym. I daje się to zrobić. Ale to chyba wymaga mniejszej przestrzeni, pewnie też mniejszej ilości osób w pokoju i najlepiej też mniejszej ilości rozmów telefonicznych, albo rozmów w ogóle. A u nas jak na jarmarku. Ciągle coś się obgaduje, wymyśla, przemyśla, konsultuje, wyjaśnia i td.
Czasem tylko trafi się takie względnie spokojne popołudnie, kiedy można coś włączyć i nie będzie przez to jeszcze większego harmideru.
Z tego, co obecnie słucham na okrągło najbardziej podoba mi się Gym Class Heroes z nową piosenką Stereo hearts. Teraz jest taka moda na rynku muzycznym, że wszyscy się łączą tam w pary, albo i większe grupy. Robią duety, tria i co tam jeszcze wymyślą. Generalnie - jak nie zaśpiewasz z kimś, to się nie przebjesz, nie zaistniejesz i nie postawisz kropki nad "i". Musisz zrobić przynajmniej jeden duet, albo nie nadążasz za swoimi czasami. Więc i GCH się duetują, tym razerm z Adamem Levine z Maroon 5, który tak w ogóle to jest jakiś bardzo przystojny, jak się okazało. :)
Niedawno... Nie, właśnie, że to było już dawno temu, bo jakiś rok już minął. Więc jakiś rok temu odkryłam Travie McCoy'a z jego duetami. Miał ich całą płytę. Słowo daję, że na tej płycie to chyba nie ma ani jednej piosenki zaśpiewanej solo. Travi, co mnie trochę zdziwiło, nie wystartował, jako solista-dueciarz, ale normalnie to śpiwa w szeregu w zespole. Własnie Gym Class Heroes. Solowo-duetowa płyta Travie McCoy bardzo mi się podoba. Miał taki wielki hit "Billionaire" z Bruno Marsem - jakoś na jesieni rok temu. Słuchałam tego na okrągło, Łukaszowi to już chyba ta piosenka się uszami wylewała. Puszczali ją z resztą na każdej TV muzycznej i zawsze, kiedy miałam ochotę jej posłuchać, włączałam TV (ten wynalazek się jednak czasem przydaje, jak widać) i pykałam po kanałach, aż znajdywałam "Billionaire". Zazwyczaj nie trwało to dłużej niż kilka minut. Strasznie nas to wtedy śmieszyło - piosenka na zamówienie. Chcesz usłyszeć, zaraz będzie w TV, nie ma sprawy.
Dostałam tą płytę Travie McCoy pod choinkę, od Łukaszka, który jest bardzo kochanym mężem i ma cierpliwość do słuchania w kółko jednego przeboju. Na płycie z resztą odkryłam, że znam mnóstwo piosenek z tego albumu, tylko nie miałam pojęcia, kto je śpiewa.
Słcuhanie Stereo hearts w kółko aż do znudzenia - upiekło się Łukaszowi, bo odbębniłam to w pociągu, w drodze z delegacji z Wa-wy do LU. Miałam ze sobą laptopa służbowego, mogłam odpalić w nim net i umilić sobie podróż. Słuchałam tej piosenki w kółko, non stop przez bite 2,5h. Niby coś tam jeszcze robiłam w stylu pisałam mail, albo SMSa, ale głównie odpaliłam laptopa po to, aby słuchać tej konkretnej piosenki. W końcu mi się zbuforowała w całości i nawet, kiedy nie miałam zasięgu (zapomniałam zabrać antenki, którą z resztą gdzieś posiałam, chyba Magda ją ma... a może już mi oddała?) to i tak mi cała piosenka leciała niby to on-line. Trochę wkurzające było tylko włączanie jej na nowo co 4 minuty i nawet zastanawiałam się, czy na youtube jest taki magiczny przycisk "repeat" albo coś w tym stylu, co by umożliwiało odtwarzanie
ciągle jednego i tego samego utworu bez koniecznosci klikania "jeszcze raz" co chwila.
Koło mnie siedział koleś, taki młody chłopaczek, chudy, jak badyl i w dodatku ubrany w różowy sweter z białymi paskami (hmm...) i zaglądał mi przez ramię co jakiś czas. W końcu przestał, bo chyba się zorientował, że nic więcej nie zobaczy poza tym jednym teledyskiem. Musiałam się mu wydać nadzwyczaj nudną towarzyszką podróży. I trudno się temu dziwić :)
No to teraz czas coś zagrać na blogu, bo strasznie go zaniedbuję pod każdym względem. Mam niby mocne postanowienie pisania, ale nie mam na pisanie czasu. Nie mam czasu na nic właściwie, bo ostatnio jestem usilnie zajęta, ale może się w końcu ogarnę. Póki co, jeśli ktoś złapie haczyk, to miłego słuchania, pioseneczka jest genialna. :)




A macie tak, że w głowie gra wam jakaś piosenka? Ja tak mam właściwie zawsze. Np. budzę się rano i słyszę w głowie jakąś piosenkę. Słyszę ją tak, jakbym słuchała jej akurat w radiu. Odtwarza mi się w oryginalnym wykonaniu z pełną ścieżką dźwiękową. I tak mi zawsze gra coś w tle. Czasem sobie nie zdaję z tego sprawy, a czasem sobie to nucę, ale ogólnie to nawet nie wiem, czy mam w tym jakieś dłuższe przerwy. Chyba tylko kiedy intensywnie się na czymś koncentruję i myślę o czymś bardzo mocno... chociaż to by świadczyło niezbyt dobrze o mojej inteligencji, bo wniosek, że nieczęsto myślę nasuwa się sam... :)

piątek, 9 września 2011

Kubek z Paryżem

Kamisio kupiła sobie dwa wielkie kubasy, które swego czasu Lipton dodawał do dużych paczek herbat. Ona miała kubek z Paryżem, jej ukochanym miastem, a Piotruś Pan z Nowym Jorkiem, chociaż nie wiem, na ile on NY kocha. Kubki miały dla nich tą bezcenną zaletę, że miały pojemność 550ml, czyli mieściły 2 herbaty, a oni zazwyczaj piją herbaty w ilościach liczonych niemalże na hektolitry.
Pili sobie z tych kubasków herbatkę w najlepsze przez ładnych kilka tygodni, aż do pewnego niepięknego dnia, kiedy to kubek z Paryżem spadł Kamisio na podłogę i stłukł się w prawie drobny mak. Było jej bardzo szkoda tego kubeczka, ale od czego jest allegro - siadła do kompa i szybko wyszukała, że ktoś takimi kubeczkami handluje. Oczywiście teraz kosztuje on więcej, niż kiedy setki tych kubków zalegały półki sklepowe. W zimie zestaw 100 herbat + kubek można było kupić za 20 zł, mam wrażenie, że w stokrotce na początku tej akcji były nawet po 17-cie zł.
Na allegro kosztował 26 zł + koszt wysyłki.
Ale Kamisio pragnęła taki kubeczek mieć, więc kupiła go za tyle, po ile był wystawiony i w kilka dni już piła z niego herbatkę.
Po kolejnych kilku dniach przyjechałam z urlopu i usłyszałam tą smutną historię o zbitym kubeczku, ale ze szczęśliwym hapyendem, bo kubeczek został odkupiony.
Nie minął tydzień, nadszedł łikend, kiedy zajmowałyśmy się obie z Kamisio naszą Babcią, bo rodzice wyjechali. Zanocowałam wtedy u rodziców i w niedzielę rano chciałam zrobić nam herbatkę. Zabrałam się więc za mycie kubeczków, które po wieczornym oglądaniu filmu stały smętnie brudne w zlewie. Niestety płyn, którego używa Mama zostawia na dłoniach taki śliski filtr i przez to trudno jest utrzymać mokre naczynia w dłoniach. I ten nieszczęsny kubeczek z Paryżem wysunął mi się z palców i spadł dosłownie 10cm na dno zlewu i wyszczerbił po prostu modelowo! Nagle zyskał zupełnie inny charakter c- zrobił się kubeczkiem z Paryżem i z wygryzionym trójkątem równobocznym!
No i szlag nagły trafił drugi kubeczek z Paryżem! Mnie to najbardziej dobiło, że szlag go trafił o 9-tej rano w niedzielę! Jeszcze przed śniadaniem! Jednak filozofia, że w łikend powinno się wylegiwać długo w łóżku ma swój sens. Po co wstawać rano, skoro o tej porze tylko się zbija komuś ukochane kubeczki?!
Kamisio jeszcze leżała w łóżku, kiedy jej powiedziałam, że straciła po raz kolejny ten pechowy kubeczek z Paryżem. Może była jeszcze ogłuszona od niewyspania i nie odczuła tego zbyt boleśnie.
Wiem, że to niby tylko kubeczek, ale kubki mają w sobie suszę i ja rozumiem, jak można się do kubka przywiązać, bo sama mam szereg kubków, które uwielbiam, niektóre są pamiątkami z wyjazdów, inne mnie po prostu zauroczyły i je kupiłam i byłoby mi szkoda któryś stracić. Zwłaszcza w tak głupi sposób.
Co było robić - siadłam do allegro i kupiłam Kamisio kolejny kubeczek z Paryżem. Przy okazji kupiłam sobie taki z Sydney. Jak już płaciłam za przesyłkę, to i sobie taki zafundowałam. Pewnie wezmę go do pracy, bo ma dobrą pojemność, aby nie latać do czajnika co godzinę. Zazwyczaj robię sobie dwie herbaty na raz w dwóch kubkach, a tak będę robiła jedną, za to dużą.
Dzisiaj kubki przyszły.
Całe.
Tego z Paryżem to boję się nawet wieźć Kamisio. Ale jutro pojadę z nim do niej. Zawiążę na nim piękną kokardę i postawię jej na biureczku. Będzie się cieszyć. :)

Korek w tubie na zjeżdżalni

Następnego dnia po weselu zapakowaliśmy manatki i pojechaliśmy do Mielca.
Naszym naprawionym samochodem. Auto wróciło po 2 tygodniach z warsztatu, gdzie super-świetny mechanik nic nie był w stanie zrobić i podrzucił je jakiemuś elektrykowi. Ten okazał się właściwym człowiekiem do tego problemu, rozebrał ponad połowę instalacji i w końcu, W KOŃCU doszedł, co było zepsute. Okazało się, że był to jakiś czujnik Halla, cokolwiek to jest. Tata mówił, że miał go w ręce i miał zamiar wymienić, ale wujek stwierdził, że to się nie psuje, więc nie może to być przyczyną. Jak widać może. Życie uwielbia udowadniać, że to, czego się nie spodziewamy właśnie nas spotka.
Mechanik skasował nas na 400PLN i oddał auto sprawne. Bardzo go lubię od tego czasu, chociaż na oczy go nie widziałam, bo samochód do warsztatu odstawił Tata.
W Mielcu byliśmy 3 dni. Jak zawsze było bardzo fajnie i szybko minęło.
Nie wiem co to jest takiego w tym mieszkaniu teściów, że zawsze mi się tam świetnie śpi. Ale co gorsza, śpi mi się tak dobrze, że z dnia na dzień kładę się coraz wcześniej (bo już mi powieki same opadają), śpię coraz dłużej i wstaję z coraz większym trudem. I przy każdym wyjeździe do Mielca jest to samo. Za to odsypiam tam wszystkie moje braki.
W Mielcu poszliśmy do Aquaparku. I przeżyłam tam jakiś horror w tubie w zjeżdżalni. Normalnie ryzykowałam tam moim życiem, a co najmniej zdrowiem, ale było to przy okazji super śmieszne.
Poszłyśmy na zjeżdżalnię we dwie z Tusią. Na taką zakrytą, krętą tubę.
Miałam zjechać pierwsza. Wskoczyłam więc do rury, pojawiło się zielone światło i zaczęłam zjeżdżać. No i po kilku metrach zaczęłam tracić prędkość, zaraz za pierwszym zakrętem stanęłam i ani rusz dalej nie mogłam zjechać. Coś mnie cały czas hamowało, chociaż do tej pory nie doszłam, co to mogło być. Możliwe, że mój wspaniały strój kąpielowy w rozmiarze 40 czy coś koło tego, ten mój nowy, wiosenny zakup. Jeszcze w nim nie zjeżdżałam na żadnej zjeżdżalni. Może ten materiał jest jakiś antypoślizgowy… Producent chciał mnie chyba zabić nim, bo nie było żadnego ostrzeżenia na metkach, że do zjeżdżalni się on nie nadaje.
W każdym razie tu czas leci, a ja tkwię w tej rurze i czuję się, jak bohaterowie w tych kreskówkach, Kiedo próbują uciec i nie mogą ruszyć z miejsca. Odpycham się rękami, ale rozpędu nie nabieram i co kawałeczek staję znów. Ani na leżąco, ani na siedząco, nic! Nie da rady zjechać.
W głowie szybko kalkulowałam, co mogę zrobić. Wrócić pod górę? Nie ma sensu, bo zaraz Tusia będzie zjeżdżać, mogę nie zdążyć się wdrapać, a już kawałek się przepchałam przez tą rurę. Odpychanie się w dół szło mi nadzwyczaj powoli. Jeszcze nigdy dotąd zjazd tubą nie trwał tak długo, nie ciągnął się wręcz! Odpychałam się najszybciej, jak mogłam, ale za kolejnym zakrętem pojawiał się następny i rura nie kończyła się. Gorączkowo zastanawiałam się, kiedy zjedzie Tusia. Światełko zielone było na czas zapewne, nie spodziewałam się na końcu tuby żadnego czujnika, czy to co w tubę wleciało już z niej wyleciało. I zastanawiałam się też, czy Tusia jak na mnie wpadnie to potłuczę i się i mnie? Da się bezszkodowo zderzyć w tubie? Machałam więc rączkami i posuwałam się mozolnie naprzód.
Nagle usłyszałam głośnie:
- łaaaaa! – i w górze tuby pojawiła się Tusia. Chwilę później usłyszałam jeszcze zdumione – O, Justynka!
I Tusia wzięła mnie gładko między kolana i wypchnęła z tuby do basenu. Muszę przyznać, że z Tusią zjazd był super. Na szczęście była na tyle przytomna, że nie walnęła we mnie nogami, bo mogłyśmy obie na tym ucierpieć. Śmiałam się z tego potem cały wieczór. Tusia i Łukasz też. Ale co ja przeżyłam w tej tubie, to było nader ciekawe. Nie polecam jednak nikomu takich doświadczeń, trochę to stresuje mimo wszystko. Strojów kąpielowych z Decathlonu też nie polecam, chociaż nie mogę twierdzić z całą stanowczością, że to stroju wina. Zamierzam jednak zrobić eksperyment i zjechać w tej tubie jeszcze raz w innym stroju i ponownie w tym z Decathlonu i zobaczyć czy Decatlonowym znów zapcham tubę… Tym razem jednak uprzedzę Tusię, aby się w razie czego spodziewała mnie na trasie góra-dół. :)

Sezon weselny zakończony

Po kolei. Urlop rozpoczęliśmy weselem. Drugim w kolejce sierpniowej. Trzecim i ostatnim na ten rok.
Przez to wesele przesunęliśmy sobie urlop o tydzień później, bo nijak nie pasowało nam wesele w środku urlopu. Głównie ze względu na wyjazd, który wypadał na sobotę i nie mogliśmy go przełożyć. Aby więc wyjechać potrzebowaliśmy soboty całkiem wolnej. Po przesunięciu jedno wesele wypadlo na tydzień przed urlopem, drugie na rozpoczęcie urlopu, po czym w kolejną sobotę wyjechaliśmy, a w sobotę na koniec urlopu wróciliśmy do domu. Wilk syty i owca cała.
Wesele było pod Lublinem, ślub w Kijanach. Oczywiścvie w odwrotnej kolejności.
Początkowo, ze względu na zepsuty samochód, mieliśmy zabrać się na ślub i wesele autokarem, który podstawili Państwo Młodzi, ale po pierwsze to w tygodniu przed weselem dostaliśmy samochód naprawiony, a po drugie to w sobotę okazało się, że nie jest nam ten autokar za bardzo na rękę, bo Łukasz czymś się trochę podtruł i nie czuł się za rewelacyjnie. Więc aby móc w razie czego wrócić o dowolnej porze bez ganiania kogoś z rodziny albo czekania do rana na autokar – wzięliśmy auto. Zupełnie nie przeczuwając, co w związku z tym nas czeka.
Na początek dostaliśmy zdrową dawkę mocnych wrażeń pod postacią rajdu nie-Paryż-Dakar, ale Kijany-Jastków. Ekstremalne doznania!
Kościół w Kijanach wiadomo gdzie jest. Na takim skrzyżowaniu „T”, że jak się zagapisz, to wjedziesz księdzu pod ołtarz. Tam był ślub. Dom weselny „Biesiada” stoi na trasie na Warszawę, koło bardzo znanego zajazdu „Bida”, też powszechnie wiadomo gdzie i jak tam dojechać. Łatwo znaleźć, każdy trafi.
Ale Młodzi z kościoła pojechali do sali weselnej jakimiś wiejskimi drogami z Kijan przez Niemce, zamiast wrócić do Lublina i pojechać prostą i znaną trasą na Warszawę.
No i się zaczęło!
Za nimi ruszył autokar i sznur samochodów prywatnych. My jechaliśmy pod koniec peletonu.
W Niemcach trzeba było wyjechać na trasę z Łęcznej i znad jezior, w dodatku wyjechać w lewo – trzeba było więc swoje odstać i wyczekać moment na włączenie się. Zanim pojawiła się luka i mogliśmy pojechać, autokar dawno już znikł nam z oczu. Zaraz za tym skrzyżowaniem w Niemcach stoi znak że w prawo jest skręt na Garbów. Nie wiem, co mnie tknęło, żeby w niego skręcić, ale zobaczyłam go dosłownie w ostatniej chwili, bo nigdy tamtędy nie jechałam, zawsze prosto na Lublin. Skręciliśmy więc w ciemno w tą szoskę i tylko zastanawialiśmy się, gdzie wyjedziemy. Za nami jechało jeszcze kilka aut, a pierwszym z nich kierował policjant. W cywilu, poza tym o ile wiem, to nie z drogówki, ale jednak władza. Autokaru nie było widać wcale. Pognaliśmy wiec przez te wiejskie szoski ile się dało, złamaliśmy chyba wszystkie ograniczenia po drodze, ale cały czas liczyliśmy na to, że to właściwa trasa i że dogonimy autokar. W końcu udało się go faktycznie wypatrzeć, dogonienie zajęło nam jeszcze wiele kilometrów, bo bardzo dowcipnie czołówka tego peletonu jechała przynajmniej 80km/h. Super szybko, zważywszy na to, że w Niemcach wyjazd wstrzymywał resztę aut. Jak sobie wspomnę tą szaleńczą jazdę, to tylko się cieszę, że nie było na tej trasie nigdzie policji z suszarką. Chyba zapłaciłabym mandat stulecia i zrujnowała sobie plany na resztę urlopu. W końcu udało się wyprzedzić wszystkie nieweselone auta i dobić do autokaru. Pojechaliśmy dalej jeszcze ciekawszą trasą, bo przez ścieżkę, na której nie mieściły się dwa auta nawet i aby się z nami minąć, samochód z naprzeciwka zjechał na pobocze. Ominęliśmy pole kukurydzy, gdzie szosa biegła pod kątem prostym i jakby jechał ktoś z naprzeciwka to nie było szansy go zobaczyć. I dojechaliśmy do trasy Lublin-Warszawa, którą trzeba było przeciąć. W tym momencie pomyślałam, że Państwo Młodzi najwyraźniej chcieli nas pozabijać, bo tą trasę przecina się na zasadzie „zamknąć oczy, nacisnąć gaz i modlić się, aby się udało”. Samochody wciskały się na siłę i każdy kombinował, jak się dało. To załatwiło emocje na całe wesele. Potem już było tylko z górki.
Wesele było super, wyszliśmy z niego po 3-ciej w nocy i aż żałowałam, że już idziemy. Ale Łukasz już nie dawał rady. Najlepsze były oczepiny, kiedy to Panna Młoda rzuciła bukietem i złapał go chłopak. Muszkę Pana Młodego też złapał chłopak i obaj zatańczyli potem taniec. Poszło im super, bo obaj potrafili się wygłupiać, goście mieli więc niezły ubaw.
Późnym wieczorem puszczaliśmy lampiony. Pierwszy raz coś takiego widziałam i puszczałam. Młodzi rozdali nam papierowe wielkie lampiony i zapalniczki i każda para gości podpalała lampion i puszczała go w noc. Widok był niesamowity! Noc była bezchmurna, nie było wiatru, cieplutko – i ta plejada lampionów poniosła się w ciemne niebo! Fantastyczne były te lampiony!
A najlepsze z całego wesela było to, jak nam wypadło siedzieć. Na stołach były wizytówki i każdy został posadzony wg przydziału. Uwielbiam, kiedy są wizytówki i każdy ma swoje miejsce, bo to od razu załatwia sprawę wyścigu do stołów, martwienia się, gdzie się siądzie, koło kogo, czy będzie miejsce dla osób, przy których chce się siedzieć itp. Krótko mówiąc dzięki temu wesele zaczyna się bez stresu i nerwów. Siedzieliśmy przy jakiejś nieznanej parze ludzi. I było to bardzo zabawne, jak byliśmy ubrani my i oni obok nas. Normalnie, jakbyśmy się umówili, to byśmy się tak nie zgrali na pewno!
Przed weselem, po dłuuugich poszukiwaniach dorwałam te dwie sukienki w de facto i na Magdy wesele wypadła kolej sukienki różowej. Ma ona taki bardzo swoisty kolor, trochę brudny róż. Żadna koszula Łukasza do niej nie pasowała, kupiliśmy mu więc szarą, śliczną koszulę w prążki. Do koszuli jednak trzeba było mieć krawat, a że żaden Łukasz nie pasował, to mu kupiłam nowy. Pojechałam po niego z Kamisio, przy okazji kupowania nowej klatki dla szczura i udało się nam dobrać krawat o identycznym kolorze, jak sukienka. Cud jakiś normalnie. Brudno-różowy krawat, gładki, z materiału w prążki delikatne, który idealnie harmonizował z moją sukienką!
Pierwszy raz w życiu poszliśmy na wesele tak do siebie dopasowani, że krawat Łukasza był dobrany do mojej sukienki. Nigdy bym nie podejrzewała, że kiedyś się tak ubierzemy, jakoś nie jest to za bardzo w naszym stylu, ale tym razem tak popadło. Wyglądaliśmy super. Generalnie widać było z daleka, że jesteśmy parą, bo przecież każdy by się poznał...
I co? Para obok nas miała dosłownie identycznie dobraną garderobę i na dodatek też w różu, tyle, że ich różowy był bardzo blady, nasz intensywniejszy. Jakie jest prawdopodobieństwo, aby zostać usadzonym obok pary ubranej tak samo, jak my, na weselu, gdzie znaliśmy tylko garstkę gości?
Czy życie nie bywa przewrotne??
Śmialiśmy się z tego cały wieczór! Normalnie ironia losu. Na kilkunastu weselach byliśmy ubrani bez manifestowania światu, że jesteśmy parą, a kiedy raz się nam zdarzyło, że było to widać, los posadził obok nas parę-xero.
W dodatku ta laska obok miała sukienkę o podobnym fasonie, jak moja, a krawat tego kolesia był też gładki i jednolity. Można to opowiadać w kategorii niezłego dowcipu!

Głosowanie

Jest taki konkurs - placówki oświatowe walczą o dofinansowanie do zagospodarowania placu zabaw czy jakiegoś tam placu, na którym mogą zrobić coś fajnego.
W konkursie bierze udział pewne zaprzyjaźnione przedszkole z Lublina, które bardzo chciałabym, aby wygrało.
Przedszkole wychowywało Amelkę i mnóstwo dzieciaków moich znajomych. Ma bardzo dobrą opinię i zawsze ustawia się do niego wiosną szereg rodziców, chętnych posłać swoje pociechy do przedszkola, gdzie będą pod dobrą opieką i gdzie będą miały ciekawe zajęcia.
Przedszkole - jako jedno z nielicznych w Lublinie - nadało sobie imię i jest Przedszkolem imienia Kubusia Puchatka. Nadanie imienia nie jest łatwym procesem, chyba jak i wszystko inne w oświacie, bo ilość biurokratycznej papierkowej roboty, przepisów i zasad jest powalająca. Tym bardziej więc nadanie imienia jest wyczynem nie byle jakiego kalibru.
Amelka swoje przedszkole uwielbiała. Spędziła w nim ponad trzy lata, bo zaczęła w nich chodzić we wrześniu, na miesiąc przed ukończeniem 3 lat, a dopiero jako 7-mio latka poszła do szkoły podstawowej. Nie było wtedy jeszcze tego cudownego rozporządzenia, aby 6-cio latki posyłać do pierwszej klasy, które to skraca dzieciom życie. Za to rodzicom co niektórym ułatwia życie.
I teraz to przedszkole ubiega się o środki na stworzenie dzieciakom placu zabaw. Mają miejsce, potrzebne jeszcze finanse i dzieciaki będą hasać po Stumilowym Lesie z prawdziwego zdarzenia.
Pomysł jest super! Odwzorowuje naturalne środowisko występowania Kubusia Puchatka i jego przyjaciół! Placyk wg. tego planu będzie miał wszystko, co potrzebne dzieciakom do szczęścia. Sami zobaczcie: link do planu placu zabaw.
A tu jest link do głosowania. Mamy czas do końca miesiąca.
To już nie dużo! Z jednego komputera można głosować tylko raz dziennie. Trzeba wpisać kod z obrazka, co zapobiega nadużyciom, które już się w tym konkursie zdarzyły.
Głosujcie! Proszę :)
Przedszkole jest na 5-tym miejscu w rankingu.
Strasznie bym chciała, aby wygrało, na pewno wykorzysta wygraną z pożytkiem dla dzieciaków.
Może razem urządzimy Stumilowy Las w środku Lublina na małym skwerku, który otacza przedszkole! Byłoby super!

czwartek, 1 września 2011

Był urlop

Mieliśmy urlop. Od wszystkiego. Totalny reset na dwa tygodnie.
W tym tygodniu niestety trzeba było wrócić do normalności, ale miałam to odroczone o jeden dzień, bo 10 dni urlopu od 16 sierpnia upływało mi w poniedziałek dopiero, miałam więc go wolnego.
Zbieram się, aby już ze wszystkim wrócić do normalności, ale nie wychodzi mi to za dobrze. Głównie dlatego, że od powrotu do domu nadrabiam zaległości towarzyskie i praktycznie codziennie się z kimś integruję. Dzięki temu śpię o wiele za mało, a że to już bity tydzień miewam każdą kolejną noc mocno niedospaną, to dzisiaj rano ledwo zwlokłam się z łóżka.
Mimo niewyspania jednak nadal mam ochotę się integrować i pozostałością takiego pourlopowego pędu, ciągle chce mi się coś robić, być w ruchu.
Jak już wrócę do formy, to wrócę też do pisania. Nawet mi się chce, o dziwo, ale to dobry znak, bo najwyraźniej moja katatonia twórcza do pisania czegokolwiek już mi przeszła.
Urlop mieliśmy bardzo udany, zwłaszcza drugi tydzień. Napisałabym "drugą połowę", ale przy tak krótkim urlopie, to nie bardzo jest co dzielić na połowy - był po prostu pierwszy i potem drugi tydzień i na tym urlop się zakończył.
Po udanym urlopie to aż miło wrócić do codzienności. Odpocznie się, oderwie od życia w Lublinie, pracy, zmieni się otoczenie i potem człowiek wraca rześki i pełen energii. Naładowane akumulatory i chęć do działania. Tyle, że przy dzisiejszym (czytaj: naszym) trybie życia (czytaj: pracy) nasze akumulatory ulegają jakiemuś przyspieszonemu wyczerpaniu. To jak w tych reklamach Duracell - niektóre króliki pędziły i w połowie drogi się zatrzymywały, bo im baterie się kończyły, a inne docierały do mety przy ogólnym aplauzie, bo miały super bateryjki Duracell. Pamiętacie?
Szkoda, że ludzie nie mają takich specjalnych bateryjek... Chociaż nie, niektórzy właściwie mają, ale u ludzi nie nazywa się to bateryjka, ani Duracell, tylko ADHD. I wcale nie występuje tak często, a już na pewno nie na życzenie. Niektórzy jednak mają to szczęście i dostają od natury taki długodziałający akumulatorek. W dodatku ten akumulatorek działa tak, jakby przyspieszał im obroty. Tak w prawdzie to trochę zazdroszczę takim ludziom z extra-doładowaniem. Zawsze mają siłę na wszystko. Ja niestety tak nie mam, a czasem chce mi się zrobić o wiele więcej, niż jestem w stanie. Wbrew ogólnym opiniom, kształtowanym chyba głównie przez nauczycieli, którzy w swojej pracy czasem mają ten niefart trafić na dziecko z ADHD, które im ciągle rozwala lekcje swoją niespożytą energią - więc wbrew temu, ADHD jest fajną rzeczą. Uśmiechem losu. To taka dodatkowa szansa, aby coś więcej zdziałać, niż przewiduje norma dla zwykłego człowieka.
Ja jednak ADHD nie mam, chociaż mam podejrzenie, że moja Mama może mieć, bo jej energia nie kończy się nigdy, a tym samym ja czuję się poszkodowana przez naturę, bo co jej szkodziło wyposażyć mnie w extra-bateryjkę? Nikt chyba jednak z dzieci nie odziedziczył tej unikatowej cechy po Mamie. Ani ja, ani moje rodzeństwo. Wszyscy zwyczajnie mieścimy się w normie i nie wychodzimy poza ramki.
W każdym razie ramki czasem się da trochę poszerzyć, właśnie przez urlop, bo potem energia tryska ze mnie przez... jakiś czas. Nie wiem w zasadzie jaki. Chciałabym napisać, że przez kilka tygodni, ale boję się posunąć we wnioskach aż tak daleko, bo może to będzie zaledwie kilka dni?
Zobaczymy.
Póki co jeszcze ją mam i niestety właśnie nadeszła pora, kiedy limit na dzień dzisiejszy zbliża się dramatycznie szybko ku końcowi i muszę lecieć pod prysznic, zanim mi jej braknie i legnę nieumyta na łóżko. :)

czwartek, 11 sierpnia 2011

Polly

Po ponad pół roku nasz szczurek dostał imię. I nie jest to Wiesiek, Franek, ani inne męskie imię, bo po pierwsze to wszystkie były bardzo nieszczurze, a po drugie to szczurek jest dziewczynką. Nie nazywa się też Careffour czy jakkolwiek się to pisze, co ostatnio próbował wmówić szczurkowi Łukasz. Widzę w tym przebłyski geniuszu, trochę krzywego, ale co tam! Łukasz niezmordowanie wyzywał szczurka różnymi takimi imionami, najwyraźniej sprawdzając, jaka jest szansa, aby któraś z kolei głupawa ksywka w końcu przylgnęła na stałe.
Ja nagle ni stąd ni zowąd doszłam do głębokiego przekonania, że szczurka powinna wabić się Polly.
Buddyści wierzą, że zwierzęta mają duszę, można więc to nagiąć wielowymiarowo i przyjąć, że szczurka się zdecydowała, jak chce mieć na imię i przekazała mi to na poziomie podświadomości.
Dzisiaj czytałam o buddyzmie, więc takie przemyślenia mam właśnie na fali. :)
Polly, tak w ogóle - to jest wyjątkowo papuzie imię, nie wydaje się wam?
Mi się kojarzy tylko z papugami, a dokładnie - kojarzy mi się z jedną papugą, wypchaną z resztą, która siedziała w klatce w mieszkaniu Holly Golightly, w filmie "Śniadanie u Tiffany'ego". O.J. Berman podszedł do niej na imprezie u Holly i zapytał: Co Polly, dałaś się wypchać?
Ptak przyjął to ze stoickim opanowaniem i kamiennym milczeniem, dając Bermanowi do zrozumienia, aby sam się wypchał na taki komentarz.
No i z tą dokładnie sceną kojarzy mi się imię Polly.
Szczurkowi to imię nijak nie pasuje, podobnie, jak i każde inne, ale od biedy lepsze to niż jakiś Wiesiek.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jedno do przodu

I wesele się odbyło. Jedno z dwóch, jakie mamy w agendzie na sierpień. Było wesoło. :)
Sukienki kupiłam, jakimś cudem, zrządzeniem losu i dzikim fartem, normalnie aż nie chce mi się wierzyć, że udało mi się tego dokonać! A jeszcze tydzień wcześniej sytuacja na froncie walki o przyodziewek wyglądała nader beznadziejnie.
Po tym, jak Kamisio przypomniała mi, że nie byłam jeszcze w sklepach De facto, ja sobie przypomniałam (chociaż Kamisio twierdzi, że to ona mi przypomniała - może być, nie będę się upierać :) ) że De facto ma jeszcze sklep internetowy, trochę wyprzedażowy, w którym jest całkiem spory asortyment. Mam z resztą wrażenie, że asortyment jest coraz większy, bo dawno tam nie zaglądałam i nie pamiętałam, aby wcześniej był aż taki wybór, jak teraz. A tymczasem w sklepie tym znalazłam 15 stron sukienek, po jakieś 40 sztuk na każdej. Było w czym wybierać i wbrew temu, co widziałam w sklepach naziemnych - w necie były fasony zupełnie przyzwoite, czyli nie udziwnione i ładne. Kobiece i eleganckie.
Znalazłam dwie naprawdę ładne sukieneczki i kilka wartych przyjrzenia się. Po naradzie z Łukaszem i przezornie z Kamisio-moim-prywatnym-krytykiem kupiłam obie, bo w sumie cena wychodziła za nie i tak niższa nieco, niż za jedną sukienkę z nowej kolekcji w sklepie stacjonarnym. Zapłaciłam 260zł, przesyłka wyszła za darmo przy takiej kwocie zamówienia.
Wyszłam z założenia, że od biedy mogę je przecież odesłać, ale nie przypuszczałam, aby tak się stało, bo De facto ma niezwykle stabilną rozmiarówkę, która w dodatku jest adekwatna do faktycznych rozmiarów, jakie się nosi. Nie jest ani zawyżona - jak w Orsay, gdzie kupuję spodnie i spódnice wyłącznie w rozmiarze 34, a w moim standardowym rozmiarze 36 mogę pomieścić co najmniej trzy nogi - ani zawyżona. Ani też nie jest nierównomierna, bo 36 w De facto jest zawsze na mnie dobre, nie ważne, jaką część garderoby założę, co jest nie do pomyślenia w Orsay, gdzie koszule przymierzam w rozmiarach 34-38 zależnie od fasonu.
W ciemno więc kupiłam sobie dwie sukienki w rozmiarze 36 i w niedzielę koło godziny 21-szej przelałam należność za pomocą Płacę z Inteligo. Kasa była na rachunku De facto on line. Spodziewałam się więc szybkiej wysyłki. Nie spodziewałam się jednak, że następnego dnia około godziny 11-tej rano dostanę maila z informacją, że paczka już została nadana. Określenie "ekspres" wydaje się za powolne dla takiego tempa realizacji zamówienia! Chylę czoło! :)
Paczka przyszła we wtorek, ja jednak za późno wróciłam, więc nie miałam jej jak odebrać. To chyba wtedy uprawiałam plotki z Kasią do późnego wieczora.
W środę jednak po wyprawie do Kazimierza wróciłam do domu na przymierzanie sukienek, które mi odebrał z poczty Łukasz. Razem ze mną była Kamisio i Amelka, możecie sobie więc wyobrazić, jaka zrobiła się rewia mody. Na dodatek w środę Jola pożyczyła mi sukienkę od swojej siostry, miałam więc 3 nowe opcje na wesele i oczywiście każda z nas, bez względu na wiek i rozmiar musiała przymierzyć każdą sukienkę przynajmniej raz. Niektóre nawet dwa razy.
Sukienka od Joli okazała się na mnie za duża, kolor był też nie mój, taki błyszczący turkus, wyglądałam w nim trochę trupiowato, za to Amelka z miejsca się w niej zakochała i marzyła, aby już nie musieć jej zdejmować. Kamisio zakochała się w biało-czarnej sukience z De facto, w której bez specjalnych starań wygląda się, jak milion dolarów. Ja natomiast nie mogłam się zdecydować, czy wolę biało-czarną, czy różową.
Buty miałam do obu, akurat butów ci u mnie dostatek, gorzej z torebkami, bo oczywiście miałam pożyczone od Mamy, Kamisio i nawet Ewy. Słowo daję, że moja garderoba elegancka ma poważne braki. Kamisio pozbierała z domu wszystkie torebki kopertówki w kolorze brązowym / czarnym i szarym, a ja po tej akcji poczułam się, jak żebrak, co wszystko musi pożyczać. Prawie jak kopciuszek. :)
Gorzej z żakietami, bo nie mam brązowego, a do tej różowej bardzo by pasował.
Póki co jednak udało się skompletować dwa zestawy z tego, co miałam w szafie, tudzież zdobyła Kamisia i odetchnęłam z ulgą, bo nareszcie miałam problem z głowy i opcje na wesela.
Teraz za to pojawił się inny problem - dylemat, w której sukience pójdę na które wesele. :)
Słowo daję, że kobiecie trudno jest dogodzić! Chyba wszyscy faceci są usprawiedliwieni w tych swoich stereotypowych żartach na temat pełnej szafy i braku ubrań (tak Marco, doskonale rozumiem Twoją Sioistrę :)) ) i braku zdecydowania u kobiet.
Cóż mogę powiedzieć...
Wyszło tak, że do soboty skłaniałam się ku różowej sukience i jeszcze w sobotę po południu powiedziałam Mamie przez telefon, że pójdę w niej. Po czym godzinę później wyszłam z mieszkania w biało-czarnej sukience i byłam bardzo zadowolona z mojego wyboru.
W ogóle to ta sukienka była zdeczka za wąska. Dosłownie o centymetr, półtora, akurat tyle, ile trzeba, aby przelatywała luźno przez biodra i opadała gładko w talii. Zamiast tego jednak w talii zostawała trochę niedoprostowana i musiałam ją obciągać, aby nie mieć takiego wypchanego powietrzem pustego miejsca z tyłu w talii. Postanowiłam więc odchudzić się z tych jednego-do-półtora centymetra przed sobotą. I od czwartku, przez dwa dni żywiłam się mlekiem z płatkami kukurydzianymi. Ostatnio nie mam apetytu, więc nie było to problemem. Poza tym miałam trochę latania po pracy po mieście, wiec nie miałam też okazji za bardzo na obiadowanie. No i w sobotę okazało się, że jestem o ten centymetr / półtora chudsza, a sukienka spada mi gładko na biodra i nic się nie marszczy, ani nie sterczy.
Za tydzień kolej więc na różową. Bo chyba dwa razy w tej biało-czarnej sukience nie pójdę, chociaż w zasadzie to nic nie wiadomo do ostatniej chwili.... :)

Wycieczka

Ale jestem zmęczona!
Byłam dzisiaj na ekspresowej wycieczce krajoznawczej do stolicy, czyli tak zwanej delegacji. Na szczęście nie sama, więc było wesoło i przyjemnie. I całkiem produktywnie.
Najpierw myślałam, że pojadę sama. To było w okolicy środy czy czwartku. W piątek rano dowiedziałam się, że jedzie jeszcze jedna dziewczyna od nas, a więc już się cieszyłam. A po południu w piątek okazało się, że nie dość, że pojadą jeszcze dwie osoby z innego wydziału, to w dodatku mają samochód służbowy, którym bzykniemy w tą i z powrotem.
I taki szatański plan został dzisiaj zrealizowany.
Wyjazd był o 6-tej rano. Aga i ja zostałyśmy zabrane z naszego osiedla, spod naszych bloków prawie, więc nawet nie musiałyśmy nigdzie się przemieszczać. Zamiast my do punktu zbiórki, to punkt zbiórki zajechał po nas.
Byłyśmy umówione, że spotykamy się pod kościołem na osiedlu o 6-tej rano. Głupio było się spóźnić, zwłaszcza, że ktoś musiał wstać wcześniej niż ja, bo musiał dojechać na osiedle po nas. Zerwałam się więc z łóżka punktualnie o 5-tej, po zaledwie 5-ciu minutach błogiego ociągania się przed stawieniem czoła poniedziałkowi. Ale na szczęście po pierwsze wyprawa jawiła się bardzo atrakcyjnie, a po drugie za tydzień w poniedziałek będę miała już urlop, więc to w zasadzie jedno z pięciu ostatnich wstawań przed urlopem. Odliczanie końcowe jest zawsze pokrzepiające.
Wygotowałam się w sam raz na czas, o 5.55 skończyłam malować rzęsy, co jest już ostatnim elementem moich porannych przygotowań i co zazwyczaj odbywa się już w pracy, w oczekiwaniu, że mój rączy i chyży mułek zwany laptopem zdecyduje się wystartować. Dzisiaj jednak nie było na co czekać, rzęsy więc zostały umalowane jeszcze w mieszkaniu.
O 5.59 leciałam już przez placyk zabaw na osiedlu w stronę kościoła, który mam tuż za płotem. Aga już czekała pod fiku-miku. Agnieszka-szefowa-wyprawy podjechała samochodem po nas dosłownie minutę później, wszystkie więc byłyśmy punktualnie i idealnie zsynchronizowane.
Ostatniego delegacjusza zabierałyśmy po drodze z Puław.
A stolicy spotkanie odbyło się nadzwyczaj szybko i dzięki temu wróciliśmy do domu o jako takiej porze, nie jak zazwyczaj wracam, ciemną nocą.
Tak to można jeździć na delegacje chociażby i co tydzień. Było naprawdę super. Chociaż jakbym miała jeździć częściej, to na pewno nie zostawiałabym uczynnie Tomkowi miejsca z przodu koło kierowcy, bo to jest miejscówka, gdzie nie robi mi się źle podczas jazdy jako pasażer. Dzisiaj posadziłyśmy Tomka z przodu, aby nie wychodzić przed szereg, w końcu i szefowa i samochód były z jego wydziału. Ale w drodze powrotnej, kiedy wysiadł w Puławach zajęłam jego miejsce, za namową dziewczyn i przyznałam im rację - na tym miejscu nie robi się niedobrze. A ja od niedawna nie bardzo mogę jeździć jako pasażer z tyłu, tudzież w busach, bo po godzinie jazdy mam wrażenie, że umrę. Wszystko zaczyna mnie boleć, nudzi mnie i cierpię potworne katusze. Po czym wysiadam po takiej jeździe, jak z krzyża zdjęta i mam załatwiony dzień do końca, bo to jakoś nadwyręża człowiekowi siły.
Mimo wszystko ta wyprawa dzisiaj była tego warta. :)