czwartek, 3 listopada 2011

Jak teleportować wykłądzinę na 4 piętro

Justi wymyśliła sobie remont w swoim mieszkaniu. Taki mały remoncik, trochę dla odświeżenia. Najpierw zamówiła sobie nowe wykładziny, a potem zapowiedziała wielkie malowanie ścian i sufitów.
Wykładzinę wybierała długo, co w sumie nie jest niczym dziwnym, jeśli zrobi się rundkę po sklepach, które ją sprzedają. We wszystkich jest praktycznie to samo, wybór jest średniawy (czytaj: kiepskawy), a na dodatek 95% wykładzin ma szerokość 5m, co dla Justi było o ponad metr za dużo. A za ten metr się przecież płaci. Kupując więc wykładziny 5,5 mb, płaci się za 5,5 m wykładziny zupełnie zbędnej, z którą nie ma co robić. Durny to interes, niestety tak to wygląda.
Do pokoju wykładzinę zamówiła sobie bez większego problemu w Leroy Merlin, do jadalni z resztą też, ale zaraz po zamówieniu zadzwonili do niej ze sklepu z informacją, że jednak ta wykładzina do jadalni jest wyłącznie w szerokości 5m. I co w związku z tym Justi chce robić – czy płacić za kilka metrów extra czy rezygnuje z jej zakupu. No i pojawił się problem: jaki jest wybór innych wykładzin 4-ro metrowych, które można by położyć w jadalni zamiast tej super szerokiej.
Do sklepów z wykładziną zawędrowałam z Justi nawet ja, któregoś deszczowego popołudnia po pracy. Ręce opadały, kiedy przyszło do oglądania tego, co o ferują sklepy, wyboru nie było praktycznie żadnego. Justi nawet miała elastyczne podejście co do koloru tej wykładziny, ale nawet to nie pomagało. Albo były badziewne desenie, albo badziewne jakości. Z resztą 4-ro metrowych wykładzin jest naprawdę jakieś konieczne minimum na rynku i absolutnie nie ma z czym szaleć.
Koniec końców Justi wybrała coś w tym nieszczęsnym Leroy Merlin. Obie wykładziny miały przyjechać pewnego pięknego poniedziałku pod koniec października, między 18-tą a 20-tą.
Nie wiem, co Justi strzeliło do głowy, ale wymyśliła sobie, że wniesiemy te obie wykładziny we trzy z Kasią. No i nas tak umówiła na ów poniedziałek, z odpowiednim wyprzedzeniem, w międzyczasie wpadłyśmy na pomysł, że do tego wnoszenia na pewno potrzebujemy winko, a Justi obiecała, że w nagrodę zrobi nam na obiad pyszne spaghetti.
Wszystko szło super świetnie do momentu, kiedy ta wykładzina przyjechała. Zwalczyłyśmy wszystkie przeciwności – Kasia musiała dłużej zostać w pracy tego dnia, ja musiałam wcześniej coś załatwić, pan kierowca z LM chciał przywieźć wykładzinę wcześniej, ale Justi mu to wyperswadowała, jako że nie miała tragarzy. Koło 18tej obie z Kasią zeszłyśmy się u Justi, każda przyniosła jakieś łakocie, miałyśmy też wino (które Justi przezornie chłodziła do czasu, kiedy już wykładzina wejdzie na górę), zjadłyśmy super spaghetti i o 19-tej już czekałyśmy na dostawę. Ja przez te załatwienia ubrałam się w ogóle super-adekwatnie na tą okazję, miałam buty na obcasie, spódnicę i rajstopy. I kurtkę w kolorze brudnego różu, która nie mogła się ubrudzić, bo potrzebowałam jej następnego dnia bladym świtem.
Justi po obiedzie nie mogła usiedzieć przy stole i gapiła się w okno - przez Kasię na wylot, bo akurat Kasia siedziała naprzeciwko. W końcu kierowca się zmiłował i przyjechał. No i się zaczęło!
Poszłyśmy odebrać wykładzinę. Facet wyrzucił z auta najpierw tą mniejszą wykładzinę do jadalni i wyglądała całkiem przyzwoicie, jak na siły trzech rachitycznych kobiet. Zanim Justi odebrała zamówienie, my z Kasią wzięłyśmy wykładzinę pod pachy i poszłyśmy z nią na górę. W połowie drogi wykładzina okazała się nadzwyczaj ciężka. Jakoś jednak ją dotachałyśmy na to drugie piętro, wrzuciłyśmy na korytarz tuż za drzwiami i poszłyśmy po drugą. Wykładzina była zafoliowana tak masakrycznie brudną folią, że chyba musiała być z jakiegoś odzysku, bo aż trudno uwierzyć, że sklep zapakował ją w coś tak okurzonego! Przezornie zdjęłam kurtkę i podkradłam Justi polar. Był w prawie takim samym kolorze, jak kurtka, więc łudziłam się, że może Justi się nie zorientuje, że szargam jej polar, ale niestety zobaczyła to kiedy tylko wyszłam z bloku.
Kiedy facet wyrzucił z samochodu drugą wykładzinę, przestało się nam to podobać! Bela była monstrualna. Miała 4m długości, a zwinięte było 5,5 m. Ciężkie to było pioruńsko i nijak nieporęczne. Próbowałam wmówić facetowi, że my już jej nie chcemy, niech sobie ją zabiera z powrotem, ale ani on nie było do tego chętny, ani Justi nie chciała jej oddać. Koleś powiedział, że jeśli nam coś nie odpowiada, to musimy ją zareklamować, on miał tylko dostarczyć, więc nawet nie może jej wziąć z powrotem. No to amba, musimy ją jakoś wtaszczyć na górę.
Na parter weszła gładko, po czym okazało się, że nie ma żadnego sposobu, aby skręcić z tą belą na schodach i wejść na kolejną kondygnację schodów. Stałyśmy nad tą wykładziną i zastanawiałyśmy się, jak ją teleportować na drugie piętro.
Napatoczyła się sąsiadka z góry, która zaoferowała, że zawoła męża do pomocy. Ale miała to być pomoc wyłącznie w zakresie koncepcyjnym, bo dźwigać nie może. Sąsiad przyszedł po długiej chwili. W międzyczasie już zdążyłam wymyślić, że musimy wyjąć ze środka tekturową tubę, na którą wykładzina jest nawinięta, to wtedy będziemy mogły ją zgiąć i jakoś nią skręcić na schodach. Sąsiad postał chwilę nad nami (dosłownie nad nami, bo o kilka schodków wyżej) pokiwał głową, robiąc mądrą minę, po czym przytaknął, że trzeba tubę wyjąć i zwiał jeszcze szybciej, niż się pojawił.
Wytaszczyłyśmy więc wykładzinę przed blok, na szczęście nie padało tego dnia. Rozwinęłyśmy, wyjęłyśmy tubę i zwinęłyśmy z powrotem. Przy okazji trzeba było obierać wykładzinę z suchych liści, które się do niej przyczepiały – jesień w końcu.
Jakim cudem my tą wykładzinę w końcu teleportowałyśmy na to drugie piętro, to do tej pory jest dla mnie niewyjaśniona zagadka na miarę agentów Muldera i Scully z Archiwum X. JAKOŚ tego dokonałyśmy. Chyba wyłącznie siłą woli i umysłu, bo ręce nam zemdlały już po pierwszym piętrze. Sposób targania jej na górę bez tuby usztywniającej okazał się skuteczny, aczkolwiek pomimo mojej nadziei – wcale się lżejsza nie zrobiła.
Kasia z jakiegoś powodu bardzo żałowała tej tuby, chyba dlatego, że wydawała ona fajne dźwięki, trochę podobne do tych instrumentów plemiennych na których grają Aborygeni Australijscy. Justi nawet chciała tą tubę jakoś zataszczyć do mieszkania. Wpadła na pomysł podania mi jej przez balkon z dołu, niestety jednak tuba nie dostawała do jej balkonu, więc powędrowała na śmietnik. Ku rozpaczy Kasi.
Po wniesieniu wykładziny Kasia straciła prawie władzę w rękach, po czym dostała jakiegoś nie-delirium tremes i ledwo mogła podnieść kubek do ust. Justi musiała się przebrać, tak się zgrzała. Ja popadłam w jakąś katatonię i przez dłuższą chwilę siedziałam nic nie mówiąc i tylko trawiąc ten nasz wyczyn.
Ten wieczór był długi. I bardzo wesoły. Justi otworzyła jakieś potwornie niedobre wino z Lidla, które dobrze brało, pomimo swojego okropnego smaku i obaliłyśmy prawie całą butelkę we dwie. Kasia zmotoryzowana tego dnia (nie wiadomo po co) jakoś zniosła na trzeźwo nasze opowieści dziwnej treści i nie narzekała. Chyba skupiła się na uruchamianiu z powrotem swoich rąk.
Wróciłam do domu koło 23-ciej, zneutralizowana kilkoma lampkami wina i mocno odstresowana. Wnoszenie wykładziny okazuje się całkiem fajnym sportem grupowym. :)

Brak komentarzy: