czwartek, 15 lipca 2010

Wielkie psy

Ostatnio koleżanka opowiedziała nam zabawną historię.
Kolega z jej pracy miał dosyć niefartowny miesiąc, spotkało go kilka mało przyjemnych wydarzeń, trochę się zestresował i ogólnie miał z deczko pod górkę.
Druga koleżanka natomiast postanowiła zrobić imprezę integracyjną u siebie w domu. Zaprosiła znajomych z pracy, którzy wpadli na wspaniały pomysł, że aby kolegę odstresować, to go odrobinkę upiją. Kolegi do picia nie trzeba było namawiać. Ledwo dotarli na miejsce i otworzyli trunki, dawał sobie polewać hojnie i w mgnieniu oka naprał się zdrowo. Uczynni koledzy z pracy uznali, że misja została wypełniono, ich koleżce na pewno to pomoże, imprezka sobie trwała w najlepsze, kiedy to koleżka postanowił się przewietrzyć. Widocznie nie był do końca pijany, skoro jeszcze miał świadomość tego, że już się ubzdryngolił i musi się jakoś ratować.
Traf chciał, że domek, w którym była impreza stał na lekkiej górce. Koleżka wyszedł na spacerek w koło domku i sturlał się z tej górki na pazurki, wprost na łąkę poniżej. Na tej łączce sobie grzecznie usnął i tak sobie pospał chwileczkę.
W międzyczasie zaczął się zbliżać wieczór i sąsiad poszedł na łączkę, aby sprowadzić z niej dwa pasące się kucyki. W tym momencie koleżka ocknął się ze swojej pijackiej drzemki i natrafił na sąsiada prowadzącego kucyki do domu.
Koleżka wdrapał się na górkę z powrotem i wrócił na imprezę. Wkroczył między znajomych, najwyraźniej nie do końca jeszcze przytomny, bo rzucił koleżance komentarze:
- Ale twój sąsiad ma wielkie psy!
W tym momencie wszyscy padli ze śmiechu. :)

czwartek, 1 lipca 2010

Ciężarówka Świętego Mikołaja

W Amerykańskich filmach świątecznych, o Bożym Narodzeniu oczywiście, bo oni w zasadzie tylko to jedno święto wsadzają do filmów - zawsze pojawia się motyw udekorowanego świątecznie domu. Jeśli tylko ktoś ma dom i żyje na przyzwoitym poziomie, obowiązkowo musi ten dom na święta przystroić całą masą lampek choinkowych. Obijają sznurami lampek dom dookoła, wzdłuż i w poprzek, ozdabiają okna, drzwi, dach i drzewka dookoła domu. I potem świeci się to ustrojostwo na domu, jak... no właśnie, jak lampki na choince.
Wyczyn nie do powtórzenia w naszych realiach, bo po pierwsze to - proszę, nie róbcie tego! Po drugie my stawiamy jednak tradycyjnie murowane domy i nie mamy tak łatwo aby przybijać tuckerem sznury lampek na domu. A po trzecie to chyba byśmy zbankrutowali po nowym roku, kiedy elektrownia wysłała by nam noworoczne życzenia z rachunkiem za prąd w załączeniu.
Wracając w nocy do domu poczuliśmy jednak taki świąteczny motyw. :)
Jechała przed nami ciężarówa. Kiedy weszła w zasięg naszych długich świateł, nagle okazało się, ze ciężarówka... świeci się, jakby była obita światełkami choinkowymi. Z tyłu paki tej ciężarówki dookoła był sznur światełek, zupełnie jak te amerykańskie na domach.
Skojarzyła się nam z ciężarówką Świętego Mikołaja. I tak jechaliśmy sobie za nią, raz był dalej, raz była bliżej, ale co weszła w zasięg naszych świateł, lampeczki się włączały, a my mieliśmy ochotę zaśpiewać coś świątecznego. Najlepiej po angielsku, bo to bardziej kojarzy się ze Świętym Mikołajem, jakieś Rudolph the RedNose Reindeer albo Jingle bells... :)
Swoją drogą, to nie wiedziałam, że nasze długie światła mają taki zasięg! Ciężarówa była z kilometr przed nami... Nie, była co najmniej 2-3 km przed nami, a kiedy włączałam długie, światełka na niej magicznie rozbłyskały.
W pewnej chwili ciężarówka Świętego Mikołaja skręciła w prawo i wjechała w pola. Pomyślałam sobie, że nawet szkoda, że już nie będziemy za nią jechać i nawet miałam to powiedzieć Łukaszowi, ale jakoś nie powiedziałam. Pojechałam prosto. A tu Łukasz nagle się ocknął z zamyślenia i kazał mi zawracać, bo przegapiłam zjazd na Lublin! :)
Co było robić? Zawróciliśmy się w wjechaliśmy w to niby pole za ciężarówką Świętego Mikołaja.

Ucieczka

Ponieważ zaczęły się upały, a my nie mamy klimy w aucie, wiec zaplanowaliśmy sobie, ze wyruszymy w drogę powrotną do Lublina nad ranem. Tak koło 4 nad ranem, bo droga na jakieś 4h jazdy, wiec w sam raz doturlamy się zanim słońce zacznie wypalać w nas dziury przez szybę.
Wieczorem spakowaliśmy manatki, co się dało Łukasz upchnął w aucie, zostawiliśmy tylko niezbędne minimum, rozliczyliśmy się za kwaterę i zaszyliśmy w pokoju (pozornie bez mrówek). Zamierzaliśmy iść spać wcześniej wieczorem, aby o 3 wstać cokolwiek wyspani i w formie na podróż.
I co? Psikus!
Przez cały nasz pobyt w tej kwaterze byli chyba tylko przez jedną noc jacyś inni lokatorzy, bardzo spokojni i przyzwoicie cisi. Poza tym mieliśmy kwaterę dla siebie. A tu ostatniego wieczoru przyjechała ta rodzinka z Jeleniej Góry. To był dramat!
Ojciec, matka i nastoletnia córunia.
Odkąd tylko się zwalili na kwaterę - koło 21-szej, kiedy to ten rzekomo protestantki kościół wygrywał pieśń - zaczęli hałasować, jak opętani. No i tu wylazła ich słoma z butów. Bo kulturalni ludzie potrafią się zachować kulturalnie. Ci najwyraźniej kulturą nie grzeszyli.
Mamuśka, rzekomo dama, a w rzeczywistości wyfiokowana damulka, latała po całym domu stukając jak wściekła obcasami. Na płytkach terakotowych te jej obcasy odbijały się ogłuszającym echem od ścian. No ale widocznie kultura polega na tym, że im bardziej cię słychać, tym więcej obycia przejawiasz.
Ojciec łaził z piwem z ręce i sobie podśpiewywał. A pod prysznicem już w ogóle się nie krępował, chociaż było już mocno po 23-ciej i powinien zamknąć japę i umyć zęby, zamiast śpiewać jakieś weselne piosneczki.
Córunia o 23.30 dostała w pokoju obok smsa, po czym poczuła potrzebę przeczytania go wszem i wobec z takim nagłośnieniem, że my w pokoju obok świetnie mogliśmy się zapoznać z tym gdzie ona się kiedy wybiera w te wakacje i jak to "NASTĘPNIE jedzie do Warszawy, NASTĘPNIE wraca do domu, NASTĘPNIE jedzie na 4 dni tu, NASTĘPNIE ... ". Pasjonujący wykład.
Drzwiami trzaskali tak, jakby na co dzień mieszkali w jakiejś oborze z drewnianymi wrotami wymagającymi mocnego pchnięcia. W kuchni talerzami szczękali, jakby to był konkurs na najgłośniejsze walnięcie talerzem bez jego zbicia.
KOSZMAR!
Łukasz już zdążył zasnąć, ale o północy obudziło go jakieś wybitnie mocne uderzenie drzwi. Ja nawet nei dałam rady zasnąć, pomimo MP3ki na uszach, która trochę zagłuszała tą rodzinę Frankensteina. Od słowa do słowa zaproponowałam, abyśmy wsiedli w auto i pojechali do domu 4 h wcześniej, niż planowaliśmy. Nie było sensu próbować spać przy tych wieśniakach, a nie chciało mi się iść do nich i ich uciszać, bo skoro to była nasza ostatnia noc tam, to miałam ich w nosie razem z ich brakiem ogłady.
W ciągu 20 minut wyskoczyliśmy z łózek, ubraliśmy się, Łukasz mi zrobił pyszne kanapeczki na drogę, zapakowaliśmy resztę manatek i się wynieśliśmy.
O godzinie 4tej dojeżdżaliśmy już do Lublina. Byliśmy mega szczęśliwi, że już wracamy do domu i śmialiśmy się serdecznie z tej rodziny potworów i ich hałasowania. Nawet im byliśmy odrobinkę wdzięczni, że nas tak wykurzyli przed czasem, bo droga w nocy była idealna - pusto, księżyc w nowiu świecił, jak wielka latarnia, minęło nas tylko kilka ciężarówek, a poza tym - jechało się gładko, jak po maśle.
Jak to brak kultury może się komuś przysłużyć... :)

Pozytywka

W małych miasteczkach jest takie inne życie, w porównaniu do takiego - dajmy na to - Lublina.
Ostatnio mieliśmy okazję zwiedzić Supraśl.
Inny rytm, inna specyfika życia, inne tempo, podejście... Wszystko jest inne. Intrygująco inne.
Supraśl sam w sobie w ogóle jest super intrygujący, bo są w nim budynki pozostawione przez byłych potentatów włókienniczych z Łodzi - Bucholtza i Zukera. Kiedy słuchałam "Ziemi obiecanej" Reymonta, pisał o Łodzi i jej fabrykantach. I niektórzy jeździli do Białegostoku robić interesy, bo mieli tam fabryki produkujące tekstylia na Rosję. Fabryki stały w Supraślu! Co prawda w czasie wojny zostały doszczętnie zburzone i nic po nich nie zostało, ale zostały ich domy - pałac Bucholtza i pałac Zukera i kilku innych - Jansena i Kleina. Niewiarygodne wydawało mi się to, że oni faktycznie prowadzili tam fabryki! Mieli tam posiadłości. Zazwyczaj książki są czystą fikcją, a tymczasem ta książka opisuje wiele autentycznych miejsc i osób.
Wracając do tego małego miasteczka. Kiedy ksiądz na ogłoszeniach parafialnych powiedział "w naszym mieście", to miał na myśli całe miasto, a nie tylko jedną parafię. To było dla mnie niepojęte. Jak w Lublinie ksiądz powie, że coś jest organizowane w Lublinie, to ma na myśli wycinek lublina, na przykład swoją parafię, a nie całe miasto od pierwszego do ostatniego domu. To miasto miała dwie parafie, co prawda, ale ksiądz mówił o festynie, który dotyczył wszystkich mieszkańców. Zbierali dla powodzian. Daliśmy datek, kupując za niego pyszną kiełbaskę z grila... Mniam!
W tym małym miasteczku były dwa kościoły. Jeden był post-ewangelicki, zaadoptowany na katolicki. Jeden z nich o pełnych godzinach wygrywał pozytywki z pieśniami kościelnymi. Oczywiście miasteczko było na tyle male, że było słychać tą pozytywkę w każdym jego zakątku. Niektóre te pieśni były bardzo znane i popularne, taka np. Barka, każdy to zna. Często się w kościele śpiewa i łatwo melodię rozpoznać. Ale o 21-szej grało Jezu, ufam Tobie. Mniej popularną pieśń i szczerze mówiąc to jakoś niespecjalnie mi znaną.
Ale najlepsza była jedna nastolatka. W naszym ostatnim dniu do kwatery przyjechała rodzina z Jeleniej Góry. Rany, co za wieśniaki, ale o tym osobno. Siedzieliśmy w pokoju z Łukaszem, pakując nasze manatki, kiedy na kościele pozytywka zaczęła wygrywać Jezu, ufam Tobie. Przemądrzała nastolatka szła z matko za naszym oknem komentując pozytywkę. I w pewnej chwili powiedziała:
- To chyba jakiś protestancki kościół, bo nie znam tej pieśni.
Pomijając wszystko inne, łącznie z faktem, ze sama jej nie rozpoznałam, ten komentarz wyjął mnie z kapci! Wybuchnęliśmy śmiechem, nie zwracając uwagi, że okno było otwarte.
Tak, tak dziecino. Na pewno protestancki. To był bardzo radosny akcent na nasz wyjazd, chociaż sam wyjazd został mało radośnie sprowokowany.

Mrówki

W naszej ostatniej kwaterze okno pokoju było równo z gruntem za tymże oknem. Teren schodził mocno w dół wzdłuż domu i na poziomie naszego okna się to spotykało.
A po ogrodzie łaziły mrówki. Malutkie, czarne, zwinne mróweczki.
Kiedy okno było otwarte, mrówki właziły do pokoju. I się po nim szwędały. Dosłownie się szwędały, co było dosyć irytujące. Najpierw znajdowałam je na stoliku obok łóżka. Szkoda mi ich było zabijać, bo wiadomo - ja duża, mrówki małe, siły rozłożone bardzo nierównomiernie. Więc tylko je przeganiałam. Ale po 3 dniach miałam już ich mocno dosyć.
Kupiłam sobie płatki cini-minis i drugiego dnia po otwarciu torby znalazłam w niej.. mrówkę, a jakże! Właziły te małe spryciary na łóżko, pod kołdrę, na talerzyki, do łazienki. Wszędzie! Wszędzie, gdzie tylko mogły wleźć, tam były.
Nie było ich za wiele, zazwyczaj tak... do 10 sztuk na dzień. Ale to naprawdę zaczyna wkurzać, kiedy nie można się od nich opędzić.
W dodatku mrówki się nie bały wcale, więc takie przeganianie ich zupełnie nie zdawało egzaminu, bo kompletnie nic sobie z tego nie robiły.
Po dwóch dniach zaczęłam więc te mrówki tępić. Z bólem serca, muszę przyznać, ale zlikwidowałam kilka ze stolika koło łóżka.
Następnego dnia mrówki na widok ruchu i dłoni zbliżającej się do stolika, zaczynały uciekać w popłochu. I to takim kreskówkowym popłochu - nie bardzo wiedziały co ze sobą zrobić, więc chwilę kręciły się w kółko, po czym zaczynały przebierać nóżkami jak szalone. Jak się ma tych nóżek trzy pary, czy ile tam mrówa ma, to jest czym przebierać.
Po kolejnych dwóch dniach - mrówki na stoliku nocnym się skończyły!
Nadal szwędały się gdzie mogły, w łazience zwłaszcza, ale już nie właziły tam, gdzie je zabijałam. Byłam pełna podziwu dla ich inteligencji i spranie działającej poczty pantoflowej. Widocznie przekazały sobie na wzajem, że na ten stolik nie trzeba wchodzić, bo to grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem i trzymały się od niego z daleka.
Żyliśmy sobie więc przez kolejnych kilka dni - mrówki i my - w takiej bardzo nie mutualistycznej ale jednak symbiozie. Po czym zawinęliśmy żagle nach Hause i zostawiliśmy mrówkom ich terytorium wyzwolone spod naszych śmiercionośnych rządów. Pewnie się cieszą i hasają po stoliku przy łóżku! :)

Sezon pomidorowy

Nareszcie przyszedł czas, kiedy pomidory mają smak pomidorów, są wielkie, słodkie i soczyste i ... mogłabym je jeść non stop! Uwielbiam pomidory z dużą ilością soli. Najlepiej sparzone i obrane ze skórki. Od trzech dni nie mogę się oderwać od takiej przekąski. Łukasz tylko kursuje do sklepu, a raczej pod sklep, gdzie stoi facet z warzywnym kramem i mi takie pyszne pomidorki kupuje.
Mój brat, kiedy był malutki wołała kanapkę "Cheba masiem i podona", każdy chyba rozumie takie dziecięce gadanie. Ja wzbogaciłam te kanapeczki jeszcze o świeżą bazylię. Pychotka!! Nie trzeba żadnej wędliny, ani sera do tego, sam pomidor wystarcza!
Bazylia znów nam urosła, wielki krzak w doniczce na parapecie w kuchni. Wspaniała! Ma wielkie liście, a aromat od niej tak bije, że kiedy wróciliśmy we wtorek - w całym mieszkaniu pachniało jakimś bliżej nieokreślonym daniem. Teraz usilnie pracuję nad obgoleniem jej trochę, bo wolę, ja mieszkanie pachnie trochę mniej bazyliowo. :)
Z pomidorem wiąże się jedna anegdota, którą sobie przypominamy z koleżanką ku wspólnej radości. Kiedy byłam w stanach, zaprzyjaźniłam się tam z taką Anią. Super się dogadywałyśmy przez cały pobyt tam i rozumiałyśmy się bez słów. Bardzo dobrze się nam współpracowało. Ania była skowronkiem, rannym ptaszkiem, nie miała żadnych problemów ze wstawaniem rano, w przeciwieństwie do mnie. Po kilku tygodniach zapanowała między nami taka rutyna, że Ania wstaje wcześniej, wiec robi śniadanie, a ja za to robię nam kolacje. Zazwyczaj rano wpadałam do kuchni prawie już spóźniona, w wielkim pośpiechu i zjadałam na szybko to, co mi Ania przygotowywała. Zwykle były to tosty z czymś, pomidor i herbata. Ania lubiła parzyć pomidora i zdejmować z niego skórkę, więc zazwyczaj pomidor był obrany.
Natomiast ja lubiłam pić wodę, co Ani się nie mieściło w głowie. Dla niej istniała tylko herbata lub soki. Woda? Zupełnie bez smaku? Niec do niej nie przemawiało, woda była nie do przyjęcia, Ania z uporem zawsze robiła mi herbatę i zawsze tak samo dziwiło ją, że ja tą wodę i tą wodę...
Dodam jeszcze, że w tym domu mieszkało 11 osób i ciągle był problem z bałaganem w kuchni. Wiecznie stały brudne naczenia na szafkach i stołach, w zlewie pełno naczyń do mycia... Sprzątaliśmy to co dwa dni, ale efekt był nader krótkotrwały.
Gdzieś pod koniec lata, pewnego ranka, Ania oznajmiła, że wstała wcześniej i wcześniej wychodzi do pracy, aby pooglądać wschód słońca czy coś tam innego. OK. Śniadanie mam zrobione na stole w kuchni. OK.
Zeszłam do kuchni na śniadanie oczywiście w pośpiechu, na talerzyku czekały na mnie dwa tosty. A obok... filiżanka wody!! To się dopiero zdziwiłam! Co to się stało Ani, że nagle zaakceptowała moje upodobanie do picia wody i zamiast herbaty zostawiła mi wodę do śniadania???
Trochę zdziwiona, ale mile zaskoczona, zjadłam tosty, popiłam wodą, która smakowała odrobinkę dziwnawo... I poszłam do pracy.
W ciągu dnia przy rozmowie zagadnęłam Anię o tą zmianę frontu. Zapytałam co ją naszło, że dzisiaj zamiast herbaty zostawiła mi wodę do śniadania?
- Jaką wodę? - zapytała zdezorientowana
- No wodę w filiżance. Do picia. - odparłam niezrażona - Stała koło kanapek. Na stole.
Na to Anka wybuchnęła wręcz histerycznym śmiechem. Dłuuugo nie mogła się uspokoić, a ja dłuuugo nie mogłam dowiedzieć się, co ją tak rozbawiło.
Kiedy już ochłonęła, poinformowała mnie, że w tej wodzie... parzyła rano pomidorka do kanapek. To była woda po pomidorze, a nie do picia...
No tak. W filiżance. Koło talerzyka z kanapkami. Fakt, że pośród ogólnego bałaganu, bo nikt nie zawracał sobie głowy ze sprzątaniem po sobie. Ale koło kanapek!
- Zrobiłam ci przecież herbatę Justuś! W twoim kubeczku! - wyjaśniła Ania
- Tak? Gdzie ona była?!
- Na szafce stała!
No tak, na szafce, w drugim bałaganie. Mogłabym jej szukać do woli! Woda stała ewidentnie, jakby ją ktoś naszykował do picia.
Ta historia, pośród wielu innych ciekawych wydarzeń, bardzo długo jeszcze pokutowała i mnie prześladowała. Anka - swoim zwyczajem - naigrywała się, że ja wypiję, cokolwiek tylko mi podsunie. Wymawiała mi tą wodę z pomidora dłuugie tygodnie. I niezmiennie mocno ją to śmieszyło.
Mnie trochę też śmieszyło, przyznaję, nie miałam problemów z tym, że oto padłam ofiarą niezamierzonego, ale jednak zabawnego żartu. Nie pozostawałam z resztą Ance dłużna, bo ona miała swoje przejścia, równie śmieszne. :)
Od wtedy minęło chyba z 8 lat, ale co drugi raz, jak się spotkamy, Ania wspomina tą wodę z pomidorka... Cha cha! :)