wtorek, 26 stycznia 2010

Obiad rodzinny

W zeszłą niedzielę robiliśmy obiad rodzinny.
Zaplanowaliśmy go już z 2 tygodnie wcześniej, tylko goście dowiadywali się o tym dosyć późno. Najpierw ustaliłam z bratem, że w niedzielę nie pracuje, potem z Mamą, a na końcu przypomniałam sobie, że chociaż siostra mieszka z nimi wszystkimi, to jest już na tyle duża, że ma swoje życie i po pierwsze to może mieć plany, a po drugie, to nie może się o obiedzie dowiedzieć od osoby trzeciej.
Tak to jest, jak się ma małą siostrę, która już nie jest mała. Pozostaje mała na zawsze. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że Kamisio ma już tyle lat, ile ma. I wolę nie liczyć ile lat ja mam w tym układzie, bo różnica wieku jest między nami zawsze taka sama, ale o ile Kamisio przybywa lat, o tyle ja nie czuję, abym się starzała. W moim wieku się już nie dorasta, nie dojrzewa, pozostaje tylko starzenie.
Rodzina dopisała, przyszli wszyscy.
Nikt nie marudził, że nasz obiad zaplanowaliśmy akurat na największe mrozy, bo w niedzielę było chyba -24 stopnie mrozu. No, ale też na piechotę nikt nie leciał, wszyscy podjechali pod blok autem.
Za kierowcę robiła Mama. Zakupiła sobie opony zimowe do swojej hondeczki i już jeździ. Oczywiście najchętniej z kimś na siedzeniu obok, bo wiadomo – raźniej. Najważniejsze, że jeździ. I wszyscy inni z nią. Przyjechali do nas na dwie tury, najpierw Adaś z Ewą, a potem rodzice z Małą Słoninką i Piotrusiem Panem.
Piotruś miał dzień wcześniej urodziny, wbiliśmy mu więc świeczkę w kawałek tiramisu i zaśpiewaliśmy „stooo laat, stoo laat...”.
Z mojego menu byłam zadowolona tak sobie. No ale było zjadalne na tyle, że goście się nie krzywili i dzielnie pochłonęli wszystko, co im postawiłam na stół, ale jakoś inaczej sobie wyobrażałam parę rzeczy.
Adaś uraczył nas przy stole opowieściami o swoich niewiarygodnych przygodach - słowo daję, że ten chłopak urodził się w czepku i ma w życiu wielkiego farta. Inna sprawa, że jest otwarty i kontaktowy i szybko zawiera znajomości. Niektóre jego przypadki nadawały by się na niezłą powieść. Wybrnie z każdej opresji koncertowo.
Po obiedzie, po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że wydawanie obiadów jest super przyjemne. Nawet przyjemniejsze, niż chodzenie w gości. Mogłabym to robić zawodowo...

czwartek, 21 stycznia 2010

Czerwone kozaki

Poszliśmy dzisiaj do sklepów. Dokładnie tak, dzisiaj po raz pierwszy w tym sezonie wyprzedażowym, który z resztą chyli się już ku końcowi. Po raz pierwszy od przed-świętami. Po raz pierwszy w tym roku.
Poszliśmy do sklepów zupełnie przypadkiem. Zaparkowaliśmy się w Plazie, bo musieliśmy dojechać do centrum, a dzisiejsze korki przyprawiały o zawrót głowy. Popadał troszkę śnieżek, a to - jak już mieliśmy okazję się przekonać - paraliżuje ruch w Lublinie skutecznie.
Przelecieliśmy przez uliczki do centrum, mróz nas nieźle wysmagał i ścisnął nam nosy, ale w drodze powrotnej do Plazy było już jakby znośniej.
W Plazie postanowiłam zerknąć, jakie mają buty.
Weszłam do pierwszego lepszego sklepiku z butami, nie patrząc na szyld. I wcale się na tych firmach nie znając, bo metki nie mają dla mnie żadnego znaczenia, o ile firma nie przekona mnie o swojej solidności. Jeśli cenię markę, bo robi porządne rzeczy, wtedy jej nazwa coś dla mnei znaczy. W przeciwnym razie każdy sprzedawca dostaje ode mnie votum nie-zaufania na start i nie zamydli mi oczu ani marką, ani chwytami marketingowymi.
Pani w sklepiku od razu złapała meni w swoje szpony. "Może w czymś pomóc?" No może. Kozaki? Jaka skóra? Jaki fason? Jaki rozmiar? Jaki obcas? Zebrała te wszystkie informacje i podreptała do półki. Podała mi całkiem ładne kozaki, wysokie, na wysokim obcasie (nabawię się haluxów, ale mam słabość do wysokich obcasów!) czarne, z ładnej skóry. Już wyciągałam po nie rękę, ale dla pewności zapytałam trochę tak retorycznie:
- Ocieplane, prawda?
Pani zrobiła wielkie oczy i odparła, jakby to było oczywiste, że wcale nie ocieplane! Żadne nie są u nich ocieplane. Ja cofnęłam rękę i zapytałam, jak to nie są ocieplane?
- Włoska firma... - zaczęła pani, chcąc się dalej rozpędzić, ale ucięłam ją krótkim stwierdzeniem:
- To dlatego nieocieplane.
Każdy wie, jak ma się zima we Włoszech do zimy u nas. To trochę tak, jakby Rosjanom sprzedawać ażurowe czapki na ich mróz. Im by poodpadały uszy, a mi nogi w tych "oczywiście nieocieplanych" kozakach.
Wyszłam stamtąd ekspresem. Nawet nie spojrzałam na nazwę firmy, ale potem idąc z Łukaszem doczytałam się, że to Prima Moda. Niby z włoska brzmi.
Buty robią ozdobne, niefunkcjonalne, jak na tę część roku. Chyba, że - jak to ujął Łukasz: ktoś wsiada w jednym garażu do samochodu, a wysiada w drugim. Zimno mu nie będzie, nie potrzebuje się ciepło ubierać.
Poszliśmy do CCC czy ile tam oni w nazwie mają tych literek. Mają tak od wielu sezonów buty Lasockiego. Skóra naturalna, ciepłe, idealnie wyprofilowane obcasy. Mam kozaki Lasockiego już trzecią zimę i je uwielbiam. Jakbym boso chodziła, a obcas chyba z 8cm. Jakby jeszcze takie robili, to bym kupiła takie same na kolejne 2 czy 3 zimy.
I spośród wielu bucików na półkach co nam się rzuciło w oczy najbardziej? Czerwone kozaki!
Naprawdę, kupiłam sobie czerwone kozaki. Bordowe dla ścisłości.
Były tak urocze, wygodne i takie ładne, że Łukasz mi je skutecznie zareklamował. Spodobały się jemu jeszcze bardziej niż mi.
Technicznie rzecz biorąc to Łukasz mi je kupił, bo jego żona nie potrafi gospodarować pieniędzmi i ostatnio wsadziła wszystko na lokatę, po czym okazuje się, ze nie ma za co żyć do pierwszego.
Mam więc teraz czerwone buty, ogołociłam męża z trzech stówek i potrzebuję jeszcze bordowego szalika do kompletu. I muszę do kozaków wyciągnąć z szafy mój czarny kożuch, aby mi wszystko do siebie pasowało, zielona kutka przy nich odpada.
Kozaki są śliczne, a mąż się ze mnie śmieje, że założyłam sobie lokatę za ostatnie grosze.
W przyszłym miesiącu muszę lepiej zarządzić moimi finansami...
Ale będę miała odlotowe buciki, czerwone niczym Dorotka z "Czarnoksiężnika z Oz". Ciekawe czy jak zastukam obcasami trzy razy, to się coś magicznego zadzieje... Może mąż da mi buziaczka? Muszę sprawdzić. :)

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Zimniejszy niż trup

W pracy w pokoju dzisiaj zimno. Na dzień dobry rano Agata przywitała mnie pytaniem czy znowu przykręciłam grzejniki przed łikendem. Raz tak zrobiłam i na nieszczęście ścisnął wtedy mróz przez łikend i w poniedziałek wszyscy dygotali zanim się atmosfera w pokoju podgrzała.
Od wtedy Agata zadaje mi to pytanie niemalże co poniedziałek, bo co poniedziałek jest w pokoju tak samo wychłodzone.
Dzisiaj już mi cierpliwość się skończyła i powiedziałam jej, że ja nic już nie kręcę i jeśli nie przestanie mnie o to posądzać, to się wkurzę i jej dam pstryczka w nos.
Siedzieliśmy jednak w tym zimnym pokoju i czuliśmy, jak temperatura naszych ciał spada z godziny na godzinę. Najwyraźniej upośledziło nam to w pewnym stopniu też myślenie, bo w pewnym momencie odbyła się rozmowa, która przybrała bardzo ciekawy obrót.
W połowie dnia pojawił się pomysł pójścia na kawę. Agata stwierdziła, że poszłaby na cokolwiek gorącego, aby rozgrzać sobie skostniałe ręce. Puczo oczywiście zdziwił się tym pomysłem, bo niby jak to? Rozgrzać ręce herbatą?
Więc Agata podeszła do niego i dotknęła go zimnymi dłońmi, aby mu zademonstrować, jakie ma zimne i jak kubek gorącej herbaty by zbawiennie na nie podziałał. Puczo nie zajarzył w ogóle o co jej chodzi i dlaczego 0na go dotyka zimnymi grabiami, więc Agata musiała mu to wyjaśnić, jak dziecku:
- Pokazuję ci jakie mam zimne ręce!
- Zimniejsze niż u trupa... - dodałam, bo tak mi się skojarzyło.
Zawsze, kiedy mam lodowate dłonie albo stopy zastanawiam się, czy sa one zimniejsze niż trup. Dotykałam kilka razy zmarłych czekających na pochówek - kiedy zmarły prababcie czy dziadek, leżeli w trumnie przez jakiś dzień, zanim odbywał się pogrzeb. Zawsze wydawało mi się, że ich ciało w temperaturze pokojowej jest jednak tylko zimne, nie lodowate.
Czy to możliwe, aby temperatura ciała człowieka żywego była miejscami niższa niż temperatura ciała nieboszczyka? Bo akurat krążenie w dłoniach nie nadąża ich ogrzewać... Chyba możliwe, nie? Wszystko zależy od temperatury otoczenia... Tak mi się zdaje...
Jak tylko rzuciłam w naszym pokoju uwagę o tym trupie, zaczęło się!
Magda stwierdziła, że nie dotykała nigdy trupa, więc nie wie, jaką ma temperaturę i nie może porównać. Karina tak samo.
Na co ja zdziwiłam się, że przecież jest taki przesąd, że trzeba zmarłego dotknąć, aby się pożegnać, aby nie straszył potem...
Nie, żadna z nich tego nie robiła. Mieli zmarłych w rodzinie, ale nie dotykali ich. Chłopaki też nie.
Agata za to tak i znała ten sam przesąd. I była też zdziwiona, że nie wszyscy go znają i praktykują.
Puczo za to rozstrzygnął nasz spór o przesądy i dotykanie nieboszczyków, bo stwierdził, że każdy dotykał trupa, kiedy na przykład brał zdechłą rybkę. Magda zaprotestowała, że ona rybki zdechłej też w ręce nie brała.
Chwilę potem wyobraźnia Pucza poniosła go, bo stwierdził, że jak to nie - właśnie, że brała! Na przykład, kiedy wyjmowała rybkę z zamrażalnika na obiad... No jak tak się sprawy mają, to co innego!
Skrzywiłam się, na co Puczo zapytał czy nie lubię jeść rybek?
- Nie bardzo, odkąd nazwałeś je zimnym trupem... - odpowiedziałam trochę zniesmaczona.
Dziwne prawda? :)
Może jednak powinniśmy pracować w temperaturze otoczenia nieco bardziej odpowiedniej dla ludzi, bo wtedy jakoś bardziej ludzkie mamy myśli i skojarzenia... A przynajmniej nieco mniej wisielczy humor się nam włącza.

Idiota w teatrze

W sobotę poszliśmy do teatru na "Idiotę" Dostojewskiego.
W końcu poszliśmy tylko we dwójkę z Łukaszem, bo Kama dosłownie na dwa dni przed spektaklem dostała zaproszenie na jakąś imprezę z typu służbowych. Mam jednak swoje podejrzenia, że po prostu nie chciała siedzieć tuz pod sceną w tym nieszczęsnym drugim rzędzie i zrejterowała. :)
miejsca tak na marginesie okazały się super, zwłaszcza dobre do podziwiania przystojnego bohatera, który paradował w jednej scenie topless. Zaciekawiło mnie, czy on swoją muskulaturę wyrobił na potrzeby tej sztuki, bo wiedział, że każą mu tam zdjąć koszulkę, czy może ma po prostu takie zapędy, aby ćwiczyć i te jego mięśnie to tak się zrobiły przy okazji.
Podsumowanie sztuki w dwóch słowach, jakie mi się nasuwają - bardzo trafne z resztą - brzmi: telenowela brazylijska.
Może nie powinnam szastać takimi określeniami, z podtekstem że są one negatywne, bo jak mnie uświadamiała koleżanka, która od czasu do czasu daje się takiej telenoweli wciągnąć - bywają one sensowne i przyjemne do oglądania. Możliwe, ale ich akcja kojarzy się jednoznacznie.
Dostojewski był chyba u szczytu formy, kiedy pisał "Idiotę". Nie wiem, jak to się stało, że zrobili z tego sztukę, ale obawiam się, że była to pomyłka.
Sztuka zeszła już z afisza lubelskiego teatru, grali ją bardzo długo i zdaje się, że miała bardzo dobre recenzje.
Najwyraźniej ja żadnej recenzji nie napisałam, bo wcale taka dobra by nie była.
Zdaje się, że dojdę do wniosku, że twórczość Dostojewskiego jest niestrawialna. Pamiętam, jakim przygnębieniem napawała mnie lektura "Zbrodni i kary" i że nie zmęczyłam tej bukwy, pomimo najszczerszych chęci i zapału, który dramatycznie mi malał w miarę czytania. Bohater sam nie wiedział co ze sobą zrobić, zrobił coś, co żałował, zjadały go wyrzuty sumienia i... tylko tyle pamiętam. I to poczucie, że książka jest obskurna.
Za to "Idiota" przypomina mi romansidło pokroju właśnie takiej telenoweli, gdzie ona raz z nim, a raz z tym drugim, potem znowu z nim, a potem znowu z tym drugim, a potem znowu z nim, a potem... temu drugiemu brakuje już cierpliwości, ma zszargane nerwy i jest już na skraju załamania nerwowego, więc on ją tym nożem... Na końcu on i ten drugi się łączą razem w cierpieniu po jej stracie.
Mniej więcej w połowie jej wędrówki od jednego do drugiego bohatera i z powrotem, mnie już to znudziło. Ileż tak można?
To może - śladami Amiszów - lepiej by dla nich było założyć taką komunę trzyosobową i żyć tak w symbiozie, ale za to bez latających sztyletów?
Sztuka była bardzo fajnie wystawiona, aktorzy - bardzo nam dobrze znani. Zagrane - bardzo wyraziście. Sama forma - wciągająca. To tylko ta treść nie za bardzo mi podeszła.
Trochę nie mogłam uwierzyć, że ta sztuka polega na jej wędrówkach od jednego kochanka do drugiego. Wydało mi się to niskich lotów. Ale za czasów, kiedy Dostojewski tworzył "Idiotę" zapewne nie było jeszcze telenoweli brazylijskich. Może Dostojewski był swoistym prekursorem tego typu fabuł??
Tak, wiem, że on jest klasykiem, genialna twórczość, głębia psychologiczna i inne takie. Co z tego, skoro taka nieprzyjemna w odbiorze?
Następną sztukę wybierzemy sobie według klucza; komedia. Bez wędrujących kochanek.

sobota, 16 stycznia 2010

Stado króliczków

W tym tygodniu u nas w pokoju panowała dosyć wesoła atmosfera. Było przyjemnie. Trochę się pośmialiśmy, pożartowaliśmy, czasami są takie tygodnie bardziej wesołe niż inne. W czwartek ogarnęła nas już głupawka. Typowy objaw, że tydzień zbliża się ku końcowi i nasze mózgi domagają się odprężenia. Albo, że przełączają się w tryb samo-odprężania się nie czekając, że tydzień dobiegnie końca. :)
W czwartek zapytałam Marcina, czy widział nowe zgłoszenie, które do nas trafiło i czy może się nim zajmuje. Na to Marcin oderwał się z pewnym wysiłkiem od swojego monitora, spojrzał w moją stronę mało przytomnie i powiedział powoli z roztargnieniem:
- Miałem jakieś takie myśli.... - tu zawiesił głos na chwilę, a my z Agatą parsknęłyśmy śmiechem.
- ...ale rozpierzchły mi się, jak stado królików! - dokończyłam prawie turlając się ze śmiechu. Urocze to było. Marcin z rozkojarzonym wzrokiem, nie do końca w temacie.
Na dodatek okazało się, że Marcin miał te myśli na zupełnie inny temat, niż ten, o który pytałam.
Pierzchające myśli były motywem przewodnim już do końca tygodnia.
Mnie ta sytuacja nieodmiennie śmieszyła, za każdym razem, kiedy mi się przypomniała. :)

Poniedziałek - Warszawa zdobyta

W poniedziałek wyruszyłam bladym świtem z domu na podbój Warszawy. Uzbroiłam się w ciepłą kurtkę, czapkę i MP3-kę z Harrym Potterem. I o 6,45 byłam już w drodze na przystanek autobusowy.
Pociąg mieliśmy o 7,55. Całkiem przyzwoita godzina, zważywszy na to, że wcześniej zdarzało się nam wyjeżdżać z Lublina o 6 rano.
Na dworcu PKP nie było kolejek po bilety, więc kupiłam je w trzy minuty. Zaraz po tym, jak musiałam odejść od okienka i przespacerować się w tą i z powrotem po gotówkę do bankomatu. Na dworcu tylko jedna kasa ma terminale do płatności kartą... Dobrze, że bankomat jest zaraz obok i to w dodatku czynny.
Co ciekawe, postawili bankomat Pekao S.A. w budynku dworca, ale ten pluł moją kartą z niewiadomych przyczyn. Może karta Aliora mu się nie podobała... Mi ona się też nie podoba za bardzo ostatnio, trochę im to konto zdziadziało. Otworzyłam je w promocji i przez pierwszy rok było całkiem ciekawą ofertą: bez opłat, bankomaty za darmo, karta akceptowana w większości bankomatów (nie we wszystkich jednak), lokata nocna z kapitalizacją odsetek codziennie, co zaoszczędzało na podatku od odsetek, bezawaryjne.
Ale teraz już spadło do całkiem przeciętnego poziomu. Lokata nocna jest oprocentowana bardzo kiepsko, plus opłata za kartę 3 PLN co miesiąc.
Wracając do podróży. Jechaliśmy razem z Markiem.
Na dworcu Merk spotkał kolegę, więc zrobiło się nas już troje. W pociągu było nam weselej, chociaż mniej więcej w połowie drogi ja przysnęłam, a chłopaki złapali się za jakieś swoje lektury typu notatki z uczelni i Przegląd Sportowy. Ja miałam zamiar posłuchać Harrego Pottera, ale zasnęłam po pierwszych trzech minutach i na tym się to skończyło.
To jest ciekawostka niewyjaśniona - z uśnięciem na własnym łóżku mam problemy, pomimo, że jest wygodnie, cicho i spokojnie, za to w pociągu zasypiam w kilka minut, pomimo, że na siedząco, głowa mi leci co chwila na dół, pociąg stuka, hamuje, trzęsie i zgrzyta. Zawsze zasypiałam w pociągu z niewytłumaczalną łatwością i myślę sobie, że albo to jest kwestia nawyku i skojarzeń na zasadzie psa Pawłowa, albo mam ten pierwotny odruch, który sprawia, że niemowlaki zasypiają kiedy im coś szumi za uszami, albo sie je kołysze. Widocznie z pewnych rzeczy się nie wyrasta. :)
Warszawa jest zakopana w śniegu!! Macie tam pięć razy więcej śniegu na ulicach, a raczej na chodnikach, niż my w Lublinie!
Brnęliśmy w tym śniegu, gdzieniegdzie po wydeptanej ścieżynce na szerokość jednej pary nóg. Szło się ciężko i bardziej to przypominało nam chodzenie po łonie natury niż po ulicach polskiej metropolii. No ale może "polska metropolia" to jest oksymoron?? A może to automatycznie definiuje jakiś (niski) poziom luksusu... ? :)
Śniegu jest w każdym razie w stolicy w bród!
A my podreptaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego, bo chciałam kupić Łukaszowi przegraną niespodziankę.
Tak, założyliśmy się w piątek (znów) i przegrałam (znów). I nagroda za wygrany zakład była niespodzianka. Kupiłam więc Łukaszowi "Filmowy przewodnik po Warszawie" - książkę z płytą, które miał upatrzone już od jakiegoś czasu, tylko nie składało się, aby je zakupić. Żadne z nas w Warszawie nie było od kilku miesięcy. Planowałam kupić to Łukaszowi jako prezent najpierw na urodziny, a potem pod choinkę, nawet Aga, która mieszka w Wa-wie gotowa była po książkę pojechać i mi ją potem przesłać. Potem wypatrzyłam, że Muzeum ma sklep internetowy, ale wtedy już święta były za pasem i paczka mogłaby nie dojść. I tak to doczekała książka przegranego zakładu.
Na spotkanie dotarliśmy już trochę zmęczeni tym przedzieraniem się przez śniegi. Ale ogólnie w dobrej formie, po lekkim lunchu.
Marek straszył, że zazwyczaj spotkania przedłużają się, ale tym razem było ono krótsze. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu po spotkaniu w naszych wydziałach i koło 16-tej ruszyliśmy w drogę powrotną.
Zanim Wsiedliśmy do pociągu zdążyliśmy kupić bilety, zajść do Empiku po kartkę dla babci, wypisać kartkę i wrzucić do skrzynki w punkcie pocztowym na dworcu PKP, źle sprawdzić odjazdy pociągów i przestraszyć się, że nasz pociąg zwiał, pomimo opóźnienia, zadzwonić po ratunek do Łukasza, który jako jedyny zna się na rozkładzie pociągów i obsługi strony internetowej PKP, sprawdzić jeszcze raz rozkład jazdy pociągów i przekonać się, że nasz pociąg jeszcze nie przyjechał, znaleźć peron i wyczekać na nim na lekko opóźniony pociąg.
Wróciliśmy do domu wieczorem. Mnie bolała głowa od jakiejś 14-tej i w drodze do domu myślałam, że zejdę z tego świata tak, jak siedzę. Okropna męczarnia. A nie miałam nic przeciwbólowego. Za to miałam stado myśli pod hasłem czy ból głowy może człowieka zabić? Bo mnie już wykańczał.
Dotarłam do mieszkania ledwo żywa i połknęłam tylko nurofen i położyłam się spać.
Średnio zakończyła się ta wycieczka, jak dla mnie przez ten przeklęty ból głowy, ale ogólnie było bardzo fajnie.

sobota, 9 stycznia 2010

Racuszki

Motywem przewodnim tego tygodnia są racuszki.
Sama się nie porwałam na ich robienie, chociaż miałam ambitny plan i konkretne zamiary i nawet drożdże. Wczoraj. Zadzwoniłam do Mamy po przepis, zapisałam go dokładnie i ... na tym się skończyło. Zjedliśmy obiad prawie na kolację i już nie było sensu smażenia racuszków.
Mama zadzwoniła wieczorem i na moje "Halo" zapytała:
- Co tak pachnie? Chyba jakieś racuszki?
Rozbawiła mnie tym ogromnie, ale niestety nic nie pachniało. Więc umówiłyśmy się na smażenie racuszków dzisiaj u Mamy.
Dzisiaj koło 14-tej zakończyłam porządki i wyruszyłam do Rodziców. Łukasz zrobił rundkę do sklepu i wrócił z wieściami, że pada deszcz i wszystko jest w lodzie. Nie dotarł do mnie głęboki, a raczej twardy sens tych słów dopóki nie dotarłam do samochodu. Kiedy go zobaczyłam przez moment zastanawiałam się czy ujadę chociaż metr. Na samochodzie była mniej więcej półcentymetrowa warstwa twardego, jak kamień lodu!!!
Dzisiaj padał deszcz i zamarzał tam, gdzie spadł. I bardzo dużo go naspadało na mój samochód!
Najpierw pomyślałam, że chyba nie otworzę drzwi. Ale otworzyłam jakoś, po tym, jak zdziubałam kluczykiem lód i skorupa odpuściła.
Następnie doszłam do wniosku, że chyba trzeba zrobić "w tył zwrot" i dać sobie spokój z jechaniem gdziekolwiek aż do wiosny i najwyraźniej dzisiaj do Rodziców nie dojadę...
Potem miałam przebłysk szaleńczej myśli, że może poturlam się do Rodziców z tą nieprzezroczystą, ale szklistą skorupą na szybach tak, jak jest, bo nie wydawało mi się prawdopodobne, aby dało się to z szyb zeskrobać jakkolwiek.
Po chwili jednak ochłonęłam na tyle, że te szalone pomysły mi minęły i zaczęłam kombinować, jak tę skorupę zwalczyć.
Włączyłam silnik i wewnętrzny obieg powietrza i czekając aż się zagrzeje przednia szyba, zajęłam się obskrobywaniem bocznych.
Jeszcze nie zdarzyło mi się walczyć z taką lodową taflą. Fatalne to było!
Samochód na szczęście zagrzał się szybko, bo mróz był tylko ledwo-ledwo. Szyby odpuszczały wielkie kawały lodu, z przodu nawet udało mi się zsunąć taflę z jednej czwartej powierzchni szyby. Jakoś to odłupałam ze strategicznych szyb, których potrzebowałam do jazdy. Z pozostałych już sobie podarowałam odskrobywanie.
Do Rodziców więc dojechałam bez większych już dalej przeszkód.
A z Mamą od razu rozłożyłyśmy warsztat racuszkowy. I teraz już umiem je robić. I wyszły nam w duecie właśnie takie pyszne, puchate i słodziutkie, jak Mama zawsze robi.
Usmażyłyśmy ich całą furę!
Część "suchych", a na koniec część z jabłkiem.
I teraz siedzimy przy herbatce z Łukaszem i sobie je zajadamy. I jeszcze będą na jutro na śniadanie, a takie na drugi dzień uwielbiam! :)


A teraz przepis. :))

Racuszki Mamy-Steni

1 szklanka mleka
podgrzać, wlać do miski i wrzucić drożdże - pół kostki. Dodać:
sól - dobrą szczyptę
cukier - min. 2 łyżki
I rozmieszać. Drożdże się rozpuszczą i zaczną rosnąć. Odstawić na kilka minut, aby zaczęły rosnąć w tym mleczku.

Następnie dodać:
cukier waniliowy
2 jaja (całe)
mąka (na oko sypiemy)
i ubijać mikserem na wolnych obrotach, stopniowo dodając mąkę, aż ciasto będzie gęste i będzie się zawijać na widełki.

Przykryć i odstawić w ciepłe miejsce aż urośnie. Trwa to z 20-30 min.
Następnie zamieszać, dodać spirytusu 1 łyżkę lub 2 łyżki wódki (na taką ilość ciasta przynajmniej tyle)
Zamieszać ładnie ze spirytusem.
Można dodać jabłko pokrojone w kostkę.

Rozgrzać olej (niewielką ilość) na patelni i nakładać nieduże porcje. Racuszki będą rosły na oleju jeszcze.
Smażyć na delikatnym ogniu, średnim, aby nie za szybko brązowiały. Obracać na drugą stronę delikatnie za brzegi, aby drożdże mogły nadal rosnąć podczas smażenia. Po usmażeniu z obu stron można je postawić na sztorc pod ścianką patelni, aby jeszcze się dosmażyły.

Posypać cukrem pudrem i gotowe!

piątek, 8 stycznia 2010

Harry nie-półkownik

Słucham nowego audiobooka. Tym razem padło na Harrego Pottera.
Został wytypowany do słuchania na zasadzie: mniejsze zło.
Przejrzałam wszystkie audiobooki, stojące na półce w Mielcu i ze smutkiem stwierdziłam, że całe dwie kolekcje składają się w 90% z rzeczy niesłuchalnych. Są tam tak ambitne dzieła, że aż dostaję gęsiej skórki czytając same tytuły. I na tym poprzestanę, bardziej jeżyć się nie potrzebuję.
Może kiedyś w przypływie desperacji sięgnę po te wspaniałe klasyki - póki co jednak mam kilka mniej poważnych, a za to bardziej interesujących pozycji, które mnie przed tym uchroniły.
Kiedyś usłyszałam fajne określenie na coś, co długo zalega półki - było to w kontekście marketu. Kolega opowiadał, jak ochrzcili mianem "półkowniki" sprzęt zalegający od zarania dziejów, którego żaden klient nie chciał kupić. I pewnego dnia rozmawiał z klientem, który poszukiwał jakiegoś zestawu stereo do mieszkania. I oglądali kolejne pozycje wystawione w markecie na półkach.
W pewnym momencie facet wskazał na taką wieżę, która stała na półce od samego uruchomienia tego sklepu (wtedy to było mniej więcej dwa lata) i zapytał:
- A to co to? - chodziło mu oczywiście o to, jaki to model i co sobą przedstawia.
A koleżka na to roześmiał się i wypalił zupełnie się nie zastanawiając:
- A to już taki półkownik... - w tym momencie ugryzł się w język, ale facet słysząc "półkownik" czepił się tego określenia i najwyraźniej bardzo ono do niego przemówiło, bo stwierdził krótko:
- Pułkownik? O, to jak pułkownik to biorę!
I ku zdumieniu wszystkich pracowników tego działu - kupił zestaw i zwolnił to niefartowne miejsce na półce. :)
Przypuszczam, że te sklepowe to były "półkowniki", a nie "pułkowniki", ale jak widać ludzie mogą bardzo różnie interpretować ksywki, więc nigdy nic nie wiadomo. Facetowi "półkownik" skojarzył się z wysokim rangą oficerem, co znobilitowało sprzęt bez większej reklamy. :)
Wracając do Harrego Pottera.
Nie bardzo miałam ochotę go słuchać, bo jakoś nigdy nie skalałam się wzięciem do rąk tej książki. Obejrzałam swego czasu film - chyba nawet z dwie części. Owszem, podobały mi się, ale nie jakoś super-bardzo. Uznałam je za przyjemne bajeczki.
Natomiast książek nie tykałam, nawet pomimo, że na studiach nasz promotor je bardzo zachwalał i radził nam ich poczytanie, bo to takie fajne lektury...
Ja natomiast mam ten pierwiastek przekory, przez który wielkie hity i super-popularne pozycje mnie do siebie zniechęcają właśnie tą swoją popularnością. Jakoś wydaje mi się to niesmaczne, że ulegnę tej manii tłumu i w owczym pędzie stanę się kolejną ofiarą mody, dam się unieść fali fascynacji czymś, co akurat wzbudza powszechny zachwyt.
Ja ogólnie obawiam się takiego poddawania się modzie i nastrojom społecznym. I cokolwiek, co jest akurat bardzo popularne - mnie z założenia wcale nie interesuje i nie pociąga.
I nie tykam tego.
I tak właśnie omijałam książki o Harrym Potterze, pomimo, że mnożyły się i z roku na rok przybywało ich na rynku. Filmy też przestałam oglądać.
Ale teraz Harry Potter wydał mi się najbardziej nowoczesną pozycją i najmniej klasyczną (czytaj: odstraszającą) spośród audiobooków, które miałam pod ręką.
I już po przesłuchaniu kilkunastu minut książka mnie wciągnęła i pochłonęła bez reszty!!
Jest fantastyczna! A w dodatku czyta ją Piotr Fronczewski, a ja go bardzo lubię i ma on bardzo charakterystyczny głos, który świetnie nadaje się do czytania bajek. Zwłaszcza bajek o czarodziejach i niezwykłych rzeczach.
Magda dzisiaj w pracy stwierdziła, że Fronczewski nadaje się do czytania akurat książek o magicznym świecie Harrego Pottera, bo on sam kojarzy się ze swoimi rolami Pana Kleksa - bohatera naszego dzieciństwa. Dokładnie tak. Fronczewski mi się kojarzy z bajkami i tajemniczymi bohaterami. :)
Więc słucham Harrego Pottera i cieszę się, że ma on tak wiele części, bo jeszcze mnóstwo słuchania przede mną! Mam nadzieję, że Fronczewski przeczytał je wszystkie. Ale nie będę na razie tego sprawdzać, na wypadek, aby się nie rozczarować, gdyby nie przeczytał wszystkich. :)

Stolico nadciągam!

W poniedziałek jadę do Warszawy. Służbowo, na jakieś zgromadzenie w bliżej jeszcze nie sprecyzowanym temacie. Temat jest określony, owszem, ale jest kompletnie dla mnie niezrozumiały. A że jeszcze w powijakach, to nawet nie zagłębiałam się w niego, zawalona pracą. Inna sprawa, że chyba nie ma się jeszcze w co zagłębić, a przynajmniej merytorycznych założeń nie ma na tyle, abym to zrozumiała. :)
Nie szkodzi. Dojrzeje ten temat i kiedy przyjdzie czas, ogarnę go nawet ja. W końcu przyjdzie kiedyś pora na to, abym i ja dała swój wkład w projekt i wtedy nie będzie przeproś - trzeba będzie się zacząć na tym wyznawać.
Spotkanie w stolicy ktoś miłosierny zaplanował na godzinę 13-tą. Chwała mu za to! Spokojnie dotrzemy do Wa-wy, wyruszając o jakiejś sensownej godzinie. Nie trzeba będzie wstawać o 4-tej, aby wyruszyć z Lublina koło 6-tej, jak to często bywa.
A jedziemy w duecie z Markiem. Oboje dostąpiliśmy tego zaszczytu uczestniczenia w tym projekcie. Będzie przynajmniej towarzystwo na drogę i do błądzenia po Warszawie. O! To mi przypomina, że muszę wykopać z szafki nasz plan miasta, aby nie zabłądzić tam całkowicie. Chociaż Marek wydaje się dosyć zorientowany w terenie i zdaje mi się, że jemu zdarza się znacznie rzadziej błądzić, niż mi. Jest więc dla nas nadzieja.
Postaram się nie myśleć przez łikend o tym, że nowy tydzień zaczynam od wielkiej wyprawy. Poniedziałki są traumatyczne już same w sobie, bez dodatkowych atrakcji w postaci wycieczki stolico-znawczej. Sama myśl, że łikend się skończył i znów pięć dni tyrania przed nami jest wystarczająco osłabiająca, a bonus w postaci 6h w drodze jest dla mnie średnio ciekawy.
A na poniedziałek tak w ogóle to już byłyśmy umówione z Kamą na kawkę i plotki i niestety musimy to (po raz kolejny) przełożyć na jakieś święte nigdy. Ostatnio mamy pecha i co się umówimy to coś nam staje na przeszkodzie; jak nie klienci Kamy, to moja praca po godzinach. Może jednak zgramy się na ten tydzień i któregoś dnia uda się nam spotkać.
Najpierw jednak pojadę podbić stolicę! :))

czwartek, 7 stycznia 2010

Zima stulecia

Są już różne wersje na temat tego, jaka ma być zima w tym roku i co nas jeszcze czeka, zanim kula ziemska się zmiłuje i obróci naszą stroną do słońca. Czy co ona tam innego robi, aby zrobiła się wiosna.
Słyszałam, że ma być zima stulecia.... Hmm... Nasze bieżące stulecie ma dopiero dziesiąty rok. Ma więc bardzo nikłą konkurencję w tym, jak harda zima musi nastać, aby przebiła wszystkie dotychczasowe, datowane od 20xx. Wystarczy, że spadnie o centymetr więcej śniegu, albo mróz ściśnie o jeden stopień więcej i już mamy zimę stulecia.
Jak dotąd nie było w tym roku tak źle. Zasypało nas śniegiem, w Lublinie nadal zalega on, jak mąka na ulicach. Zmroziło zarazki i robaki, w tym moje mszyce hodowlane na balkonie, razem z kwiatkami z resztą. Nie wieje, nie ma jakiś wichur ze śniegiem... Nie ma wielkiej wilgoci zamarzającej w nocy, więc rano samochodu nie trzeba za wiele skrobać.
Jest całkiem znośnie.
Odśnieżanie samochodu bardzo lubię, to fajna zabawa. Po mailowej rozmowie z kolegą w pracy nabrałam ochoty na zjeżdżanie na sankach z górki i mam ochotę wyciągnąć Amelkę w łikend, razem z jej sankami na jakąś górkę i pozjeżdżać sobie.
Bałwana u rodziców już ulepili, ma chyba z 2,5 metra, ale kiedy go ostatni raz widziałam nie miał jeszcze nosa z marchewki i oczu.
Więc zima u nas jest malownicza, ale w miarę znośna.
Dzisiaj słyszałam w jakiś wiadomościach w TV, że w Skandynawii mają mróz -41!!!!
Mam tylko jedno pytanie: czy oni wychodzą w taki mróz na dwór w ogóle?? I jeśli tak, to jak oddychają?????? Może noszą ze sobą aparaty tlenowe.... bo słowo daję, że przy takiej temperaturze to chyba wszystkie pęcherzyki płucne zamarzają po pierwszym wdechu!
To są jacyś super-wytrzymali ludzie. Ja przy -20 duszę się, kiedy robię wdech. Ciekawe, jak to jest, kiedy jest dwa razy zimniej...
A czym oni jeżdżą?? Czy robią w ogóle jakieś akumulatory, które nie padają przy takim oziębieniu?? Może oni tylko na sankach... ciągniętych przez renifery, bo chyba tylko te mróz potrafią zdzierżyć. :)

Pasjonująca lektura

Pewna Dziewczynka postanowiła czytać codziennie książkę w ilości więcej niż kilka linijek na raz. Jest to całkiem dorosła Dziewczynka, która pracuje ciężko i często od wyjścia rano z domu, do chwili powrotu z pracy – mija jej cały Boży dzień.
Poza tym w pracy ma dużo spraw do załatwiania na mieście, robi więc wiele pieszych wycieczek i gania po Lublinie wzdłuż i poprzek często od rana do wieczora. Przez to jej butki zużywają się w tempie ekspresowym i albo odpadają jej podeszwy od balerinek, albo jej przemakają kozaki... Mimo przeciwności losu jest dzielna i pracowita i się nie poddaje.
Przed snem Dziewczynka więc codziennie czyta. Z zacięciem i wytrwałością, albo – jak to było w ulubionym wierszyku mojego Taty: „z wytrwałością i mozołem”. Tyle, że wierszyk dotyczył Bazyliszka piszącego poematy. Przy czarnej kawie.
Bazyliszkowi jednak lepiej szło to pisanie poematów, niż Dziewczynce idzie czytanie książek.
Kilka dni temu napisała mi w mailu, że poprzedniego wieczoru pomimo ogromnego zmęczenia – była twarda i zmusiła się do czytania. Po jakimś czasie jednak zorientowała się, że... nie wie co czyta!
A poza tym kleiły się jej oczka, więc poszła spać.
Skomentowała to potem tak, że musi kupić ciekawszą książkę, bo ewidentnie ta nie jest wciągająca, skoro można czytać ją bez przyswajania treści.
Rozsądniejsze wydawało by się w tej sytuacji wypoczęcie, no ale można spróbować też zmienić książkę. :)
Wczoraj znów zapytałam Dziewczynkę, jak idzie jej to czytanie, na co odparła, że dzielnie nie poddaje się i czyta po 10 stron co wieczór. Ale dalej nie czuje wielkiej satysfakcji z tego czytania, książka jej nie wciąga i czytanie żadną pasjonującą przyjemnością nie jest.
A co najciekawsze - co czyta! Przyznała się, że czyta o odkryciach archeologicznych w Egipcie!
Hmm… Jak by to powiedzieć… To musi być porywająco wartka akcja w tej książce!
Na odgrzebanie jednego centymetra szczątków starożytnego Egiptu przypada średnio z tysiąc mozolnych machnięć pędzelkiem. Prawda, że to musi wciągać?
Machnięcie w lewo, machnięcie w prawo. Trzy ziarnka piasku na lewo, trzy ziarnka piasku na prawo…
Och, jaką ekscytującą powieść można o tym napisać!! A jakie będą zaskakujące zwroty akcji!! Archeolog macha pędzelkiem i przez pięć tysięcy kolejnych machnięć myśli sobie, że odkopuje właśnie kości starożytnego Egipcjanina, już snuje domysły, jak też mógł on zginąć! A może to ofiara jednej z Biblijnych plag, dzięki którym wyzwolił się spod Egipcjan Naród Wybrany! Ale po pięć tysięcy pierwszym machnięciu pędzelka okazuje się, że to jednak nie jest żaden starożytny Egipcjanin, tylko… kawałek glinianego naczynia. I cała fascynująca przygoda starożytnego Egipcjanina idzie w niepamięć… :)
Hmm… ten pomysł z kupieniem sobie lepszej książki nie był wcale taki zły! :) Może tym razem trzeba celować w coś bardziej beletrystycznego, a nie popularno-naukowego… ;)
A może się zamienimy? Ja dam ci Dziewczynko jakąś moją książkę, która cię zainteresuje, a ty mi dasz tą o wykopaliskach w Egipcie, bo mi by ona w sam raz przydała się do usypiania... Miałabym moje problemy z zasypianiem z głowy. :)

środa, 6 stycznia 2010

Spełniają się marzenia

W poniedziałek zachciało mi się racuszków. Moja Mama robi najlepsze w świecie puchate racuszki. Nie żadne gnioty nasiąknięte tłuszczem, tylko takie puchate, mięciutkie racunie! Uwielbiam je. Są przepyszne na świeżo zaraz po wyjęciu z patelni, a jeszcze nawet lepsze następnego dnia, kiedy trochę sczerstwieją.
W poniedziałek uświadomiłam sobie, że nie jadłam ich od wieków! Jakoś nie trafiłam ostatnio ani razu do rodziców, kiedy Mama by je smażyła. Nie wiem czy z raz w zeszłym roku je jadłam… Zawsze u nas na wieczerzy wigilijnej są racuszki, w tym roku Wigilię spędzaliśmy w Mielcu, a tam jest zgoła odmienne menu niż w Lublinie i o racuszkach nikt nie słyszał.
Miałam więc takie objawienie w poniedziałek i w chwili słabości w pracy naszedł mnie obraz i nawet smak tych wspaniałych racuszków.
Tak mi się ich zachciało, że postanowiłam chociaż naleśniki usmażyć sobie, bo takich racuszków to nie potrafię. Z resztą to są racuszki mojej Mamy, a nie zwyczajne racuszki i zrobione samemu nie byłyby takie same, choćby nie wiem co. Już taki urok pewnych rzeczy, że mają wartość tylko, jeśli wyjdą spod odpowiednich rąk. :)
W poniedziałek jednak nie byliśmy po pracy głodni i obiadu nie robiliśmy wcale. Łukasz zrobił zakupy na farsz warzywny do naleśników, ale same naleśniki usmażyłam dopiero wczoraj. A i to z wielkim bólem, bo jakoś mnie leń dopadł i nie chce mi się stać w kuchni i pichcić. W dodatku pożyczyłam w pracy słuchawki Agacie i zapomniałam na koniec dnia je zabrać do domu i nie miałam jak słuchać MP3ki aby uprzyjemnić sobie czas. Przełamałam się jednak i naleśniki wyszły pyszne, z razowej mąki z resztą, więc zdrowe. Ale to nie to samo co racuszki...
Pod wieczór przyjechała Kamisio Mała Słoninka.
Otworzyłam jej drzwi, a ona na wejście wręczyła mi siateczkę z pojemniczkiem i powiedziała:
- Trzymaj, Mami przesyła ci racuszki świeżo usmażone.
Ale się zdziwiłam!!! No nie mogłam uwierzyć!
No po prostu spełniło się moje marzenie!!
Nawet nic nie mruknęłam na ten temat, a racuszki mi z nieba spadły same z siebie!!
Mama stwierdziła, że widocznie w tym roku spełniają się marzenia, mi już zaczęły się spełniać od racuszków.
Mała rzecz a cieszy. ;) Nie, powinnam powiedzieć; mała rzecz a pyszna. :)
Mama zapakowała całą furę racuszków – rozprawiłam się z nimi raz dwa. Łukasz też w nich zasmakował i nawet wyraził życzenie, że może bym tez takie kiedyś usmażyła…. Ale jak wiemy marzeń się nie wypowiada na głos, bo wtedy się nie spełniają, wiec chyba będzie musiał poczekać na kolejną partię od Teściowej, bo ja takich nie umiem niestety. Mogę spróbować w przypływie natchnienia, ale za efekt nie ręczę.

Przeładowanie systemu

W grudniu się przepracowałam. Nie chce narzekać i naprawdę uważam, że powinnam była sobie ponarzekać bardziej, ale grudzień w pracy był jakąś masakrą.
Przez większą cześć miesiąca byłam w dziale jednym z trzech bodajże funkcjonujących pracowników, bo co najmniej trzy osoby rozłożyły się na różne choroby trwające minimum tydzień. Mieliśmy przekrój przez przeróżne dolegliwości - od zwykłej ale wlokącej się infekcji, po anginę.
Efektem tego było to, że ostałam się sama na polu bitwy, bo pozostali zdrowi pracownicy zajmują się zgoła odmiennymi rzeczami.
A jak na złość grudzień obfitował w tyle tematów, że już sama nie wiedziałam w co ręce włożyć. Miałam wiec na głowie swoje tematy, nowe tematy i jeszcze pilne tematy dostanięte w spadku po chorujących.
Wrócili chorujący na kilka dni przed świętami, po czym poszli sobie beztrosko na urlopy.
Mi odwołali szkolenie, bo oczywiście gdyby mnie nie było przez dwa dni, to chyba by się wszystko zawaliło. Myślałby kto.
O szkoleniu dowiedziałam się na początku grudnia. Dwa dni w grudniu, termin 21-22 XII. Super termin, jak na szkolenie, nie ma co. Akurat przed świętami, w dodatku w te wielkie mrozy trzeba gnać Z Lublina do warszawy i potem z jednego końca Warszawy na drugi w tą i z powrotem - z noclegowni na szkolenie. Ale szkolenie fajna rzecz, więc mimo niefartownego terminu - nawet się ucieszyłam. Z Lublina miały jechać jeszcze 4 inne osoby, więc towarzystwo było gwarantowane.
W ostatnim momencie jednak mój udział w szkoleniu został anulowany, bo natłok pracy nie pozwolił mi się wyrwać zza mojego biureczka. A szkoda, bo szkolenie było podobno bardzo fajne i wszyscy, którzy na nie dotarli wrócili bardzo zadowoleni.
Tempo pracy było w grudniu takie, że nie miałam nawet chwili aby włączyć się w życie pokoju. nie słyszałam nawet o czym dookoła mnie rozmawiali, nie mówiąc już o tym, że ominęło mnie ubieranie choinki i przygotowywanie Wigilii. Zabrakło mi tych kilku minut, aby się tym pocieszyć. Telefon na biurku mi dzwonił non stop, jakby to była jakaś hot line, robiłam milion tematów na raz i dziwne, że mi się to wszystko nie zlało w pewnym momencie w jedną całość.
Na domiar złego, po świętach okazało się, że też jestem sama, wiec kończyłam sobie te tematy we własnym zakresie.
Najbardziej mnie wtedy rozbawił telefon od szefowej z pytaniem czy zajęłam się jeszcze kolejnym. No kiedy? Nie zauważyłam, abym w międzyczasie się rozdwoiła, pomnożyła, tudzież podzieliła na dwa.
W sylwestra miałam mieć wolne. Zamiast tego jednak musiałam przyjść do pracy, bo ktoś miał sklerozę i nie zrobił swojej działki na czas, przez co ja nie mogłam zrobić swojej przed wolnym dniem. No i oczywiście nikogo innego do zrobienia tego nie było, musiałam poświęcić swój wolny dzień i zamiast lenić się – przyjść pracować.
Skutkiem tego koszmarnego miesiąca było totalne przemęczenie. W święta odespałam swoje braki i trochę odpoczęłam, ale skutki stresu nękały mnie do samego Nowego Roku. Krew leciała mi z nosa codziennie w ilości co najmniej zastanawiającej. To jest objaw nasilający się wprost proporcjonalnie do poziomu stresu.
Między świętami jednak pracowało się o tyle przyjemnie, że w pokoju bywały tylko dwie - w porywach do trzech osób. Cisza i spokój, atmosfera takiego spowolnienia. Niby pracy o wiele za dużo na jedną osobę, ale jednak atmosfera dawała wiele.
Po Nowym Roku trochę się uspokoiło, przerobiliśmy ten nawał pracy i na razie dajemy radę. Z wielkiego chaosu wyłania się jako taka nowa organizacja.
Staram się żywić przekonanie, że drugi taki miesiąc się nie powtórzy, bo chyba bym padła na nos w takim kieracie. I mam nadzieję, że nasz dział powiększy się o chociaż jedną osobę. Obdzielimy go zadaniami bardzo hojnie, byle tylko znalazł się jeszcze jeden etat.

niedziela, 3 stycznia 2010

Przejmujący początek roku

Pierwszym wydarzeniem, w jakim uczestniczyłam po Nowym Roku był pogrzeb. Zmarła mama mojej chrzestnej matki. Pogrzeb był wczoraj.
Cała msza przebiegła zupełnie zwyczajnie, nie było w niej żadnego dramatyzmu, pomodliliśmy się za zmarłą, posłuchaliśmy księdza. Siedziałam na końcu kościoła, więc nawet trumny nie widziałam, stała na przodzie, a ja nie miałam okularów, więc dopiero gdzieś w połowie mszy ją wypatrzyłam.
Nie to, żeby kościół był jakiś wielki, bardziej to że jest niedoświetlony i źle w nim widać. Ale inna kwestia, że ja z moim wzrokiem mam się coraz gorzej. Niby marne -1 ale chyba leci na łeb na szyję.
Własnej mamy pod kościołem nie poznałam. No ale też nie wiedziałam, jak się ubrała, więc nie wiedziałam czego mam wypatrywać.
Masz więc była smutna, ale zwyczajna. Za to zakończyła się mocnym akcentem. Ksiądz powiedział co w stylu:
- Pożegnajmy zmarłą.
A organista zaczął grać tak przejmującą melodię, że i mnie i Kamisio przeszły ciarki. Słowo daję, ta melodia załatwiła wszystko!
To było coś w stylu takiej a la francuskiej melodii, zagranej z różną mocą, trochę zafałszowanej, bo to staje się typowe dla naszego organisty, odrobinę dziwacznej, a na pewno mocno niepokojącej. Nie wiem czy to jest jakaś melodia powszechnie grana na pogrzebach. Póki co bywałam tylko na kilku, a ostatni był z 3 lata temu, kiedy umarła babcia mojej koleżanki. Nie mam takiej pamięci do melodii, aby umieć ją powtórzyć albo przypomnieć sobie po usłyszeniu pierwszy raz, nawet jeśli to był pierwszy raz po trzech latach.
Ale to była melodia w stylu motywu przewodniego z filmu "Miasto zaginionych dzieci". Jeśli ktoś oglądał i kojarzy, to wie o czym mówię. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że takie melodie pojawiają się w strasznych filmach i są wygrywane na katarynce.
Organista zaczął ją grać, a środkiem kościoła przeszło czterech na czarno ubranych pracowników domu pogrzebowego, aby zabrać trumnę. Dwóch z nich pamiętam z podstawówki.
To jest dla mnie zadziwiające, tamta okolica żyje takim własnym życiem, zamarynowana w swoim mikro-kosmosie. Ludzie z którymi uczyłam się w podstawówce przewijają się tam w różnych miejscach... Daleko poza swoją dzielnicę nie odeszli.
Jest w tym pewien urok, ale to jest trochę też straszne. No nie ważne, to nie jest dygresja na tego posta. W każdym razie pamiętam tych chłopców, kiedy mieli po kilkanaście lat i chodzili do mojej podstawówki, a teraz ubrani na czarno, z poważnymi minami nieśli trumnę.
Chwile po nich przez kościół przeleciały dwa czarne feretrony pogrzebowe, jeden po lewej, drugi po prawej stronie naszej ławki. A organista ciągnął tą melodię wywołującą gęsią skórkę.
To był taki moment, jaki należy się zmarłej osobie. Przejmujący i uginający kolana.
Taki, który uświadamia, że to nie jest zwyczajna msza, że właśnie ktoś zmarł i jesteśmy w kościele, aby go pożegnać i odprowadzić do wieczności.
Tak rozpoczął się mój nowy rok 2010. Od czytania o zamachach na Kennedy'ch i od prawdziwego pogrzebu. Same smutki.

Odrobina historii

Przeczytałam biografię Jackie Kennedy.
Bardzo fajnie napisana książka, chociaż autorka nie może się zdecydować czy krytykuje i potępia Jackie za jej osobiliwe zachowanie i styl życia, czy zostaje neutralna i powstrzymuje się od komentowania i interpretowania wydarzeń. Momentami nawet wydaje się współczuć Jackie jej smutnego życia, skomplikowanego charakteru i niewyważonej osobowości.
Jackie sama w sobie mi się nie spodobała. Nie była za wielką damą, chociaż się na taką kreowała. Nie ma za wiele do zaimponowania i nie nadaje się na wzór do naśladowania. Poza ładnymi ubraniami i zamiłowaniem do sztuki, miała paskudny charakter i sama nie wiedziała czego jej do szczęścia brakuje.
Jak na żywą legendę, jaką była, chodzący mit i bohaterkę narodową - mnie osobiście jej postawa rozczarowała pod wieloma różnymi względami.
Jako Pierwsza Dama była niezadowolona, że jest Pierwszą Damą i ma do wypełniania jakieś tam obowiązki. Uchylała się więc od nich kiedy tylko mogła, a nawet jeśli nie wypadało - i tak olewała etykietę i przyjęte zwyczaje. Była wiecznie znudzona obowiązkami Pierwszej Damy i miała w głębokim poważaniu wszystkich z którymi musiała się spotykać.
Ciekawe podejście do tematu, jak na osobę, która wychodziła za mąż za kogoś dążącego do fotela prezydenta. Zmieniła zapatrywania gdzieś po drodze.
Bycie Panią Prezydentową zaczęło się jej podobać, kiedy zachwyciła się nią Francja i kiedy zyskała wielką popularność i powszechne uwielbienie, jako Pierwsza Dama. Niestey wkrótce potem zabili Kennedy'ego i jej bajka się skończyła.
Zdaje się, że najważniejsze dla niej było dobrze wyjść za mąż, zyskać przede wszystkim bogactwo, a sława i prestiż były dodatkowym bonusem, aczkolwiek w pewnym momencie zaczęły jej ciążyć.
Bogactwa szukała do końca życia, m. in. dlatego wyszła za Onasisa. Niestety z tego małżeństwa po śmierci Onasisa musiała wydrzeć kawałek grosza, bo on sam w testamencie zapisał jej jakąś psią rentę tylko i wyłącznie z czystej przyzwoitości, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że jest dla niej jedną wielką książeczką czekową.
Tak w prawdzie to miała bardzo smutne życie, typowe dla ludzi, którzy nie bardzo potrafią siebie samych ukierunkować, a ich życie wewnętrzne jest zbyt bujne, aby zadowolili się wegetowaniem z dnia na dzień bez głębszego celu. Mam wrażenie, że zabrakło jej głębszego wglądu w samą siebie, aby znalazła swój sposób na bycie szczęśliwa. Takiej uwagi do wewnątrz siebie.
Zamiast tego wydawała mnóstwo pieniędzy i kupowała nieustannie przeróżne rzeczy, otaczała się pięknymi przedmiotami, chociaż to wcale nie upiększało jej samopoczucia. Teraz mamy na to termin: zakupoholizm i odpowiednie terapie.
Może po śmierci Onasisa żyła szczęśliwie. Związała się z Tempelsmanem, który pomnożył jej majątek dziesięciokrotnie, więc niczego jej nie brakowało. Prasa dała jej trochę odetchnąć, nadal jednak obracała się w świadku sławnych i wysoko postawionych ludzi. Pracowała jako redaktor w wydawnictwie i odnosiła sukcesy, dzieci wychowała bardzo dobrze - na normalnych, nie-zepsutych sławą i bogactwem ludzi. Może wtedy odnalazła swój spokój ducha. Ale o tym już jest tylko mowa w posłowiu do książki, bo sama książka napisana była w 1979 roku, czyli niedługo po śmierci Onasisa. A Jackie przeżyła jeszcze świerć wieku od wtedy.
Przez samą biografię Jackie przebrnęłam już kilka dni temu i czytałam ją niczym świetną powieść - wciągnęła mnie bardzo i przy okazji zainteresowała smutnym losem klanu Kennedych. A zwłaszcza śmiercią JFK.
Z rozpędu obejrzałam film Olivera Stone'a "JFK" i byłam pod wrażeniem, jak bardzo jest w nim autentycznie przedstawiona kwestia zabójstwa Kennedy'ego. Pomijając nieudowodniony, aczkolwiek bardzo prawdopodobny spisek - jest tam mnóstwo faktów, dokładnych opisów, zdjęć i nagrań archiwalnych - wszystko podane na tacy.
Obejrzałam też program z Discovery Channel na temat rekonstrukcji strzałów do JFK i jak się okazało komisja Warrena miała rację twierdząc, ze śmiertelny pocisk był wystrzelony z szóstego piętra z magazynów za plecami Kennedy'ego, a nie z boku czy z przodu auta, jak twierdzi teoria spiskowa.
Całe to niby-dochodzenie po śmierci Kennedy'ego jest jednak przedziwne i jednoznacznie wskazuje, że spisek- jakikolwiek ale - był. Cześć zeznań świadków zaginęła, część materiałów dowodowych zignorowali, samochód wymyli pod szpitalem, zacierając tym samym ślady, wyniki autopsji sfałszowali, a już najbardziej dramatyczna z tego wszystkiego była teoria magicznej kuli, która wg. komisji Warrena leciała zygzakiem przez ciało prezydenta i gubernatora i zrobiła łącznie siedem ran w ich ciałach. Nawet idiota wie, że kule nie latają zygzakami, nie skręcają niespodziewaie pod żadnym kątem, a już na pewno nie czekają zawieszone w powietrzu ileś tam czasu, aby trafić drugą osobę.
To wszystko jest bardzo ciekawe. I jednocześnie bardzo nieciekawe.
W ogóle klan Kennedy'ch jest dosyć pechowy i z tej wspaniale zapowiadającej się rodziny większość dzieci seniora rodu Joego Kennedy'ego miała śmiertelnego pecha i zmarła przedwcześnie. Różnie; w wypadkach, zamordowani, na raka. Niefart dotyczy zwłaszcza męskich potomków.
Póki co zgłębiam jeszcze losy rodziny Kennedy'ch i zagadkę zabójstwa JFK. W 2029 roku zostaną odtajnione jakieś tam dokumenty na temat tego zamachu, ale nie spodziewałabym się po nich rewelacji, bo jeśli to był spisek CIA, to na pewno nikt się do tego nie przyzna, a już wyznanie tego przed narodem byłoby samobójstwem ze strony rządu, więc pewnie będą to rzeczy już wiadome.
Jackie zostawiła jakieś taśmy z nagraniem siebie, pewnie coś wyznającej, ale te ujawnią nie wcześniej niż 100 lat po jej śmierci, czyli w 2094 roku najwcześniej. Dawno będę wtedy wąchała kwiatki od spodu, więc się nie dowiem co takiego wyznała. Inna sprawa, że może do wtedy jej gwiazda zblednie, albo przyćmi ją jakaś inna wybitna pierwsza dama i nie będzie to już tak powszechnie interesujące, jak byłoby teraz. Może na tych taśmach jest jakaś sensacja... I może dlatego wyświetlą publicznie, kiedy już nawet jej dzieci poumierają. Jej syn z resztą już zginął w katastrofie lotniczej w 1999 roku.
Naprawdę smutna jest ta rodzina. Biografię Jackie czyta się jak jakiś triller. Co chwila ktoś ginie. Rodzinę Onasisa też dosięgło to pasmo nieszczęść, zginął jego syn w katastrofie lotniczej.
Przyznam, że nie bardzo radosną literaturę miałam jak na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Ale za to ciekawą. Co prawda ja zawsze ulegam nastrojom książek, które czytam i kiedy przeczytałam o zabójstwie Kennedy'ego, chodziłam z trzy dni lekko tym oszołomiona i było mi smutnawo. Jednak sama lektura była pasjonująca.

sobota, 2 stycznia 2010

Postanowienia noworoczne

No, macie już postanowienia noworoczne? Już najwyższy czas.
Łukasz stwierdził w sylwestra, że on dopiero w tym roku dowiedział się skądś tam, że w ogóle robi się coś takiego, jak postanowienia noworoczne. Hmm...
Zdziwiłam się, że do tej pory o tym nie słyszał.
W literaturze kobiecej o postanowieniach noworocznych jest zawsze głośno. Zwłaszcza pod koniec roku- w każdej gazecie namawiają do postanawiania sobie że np. schudnie się z 5 kg, albo będzie się regularnie ćwiczyć, albo że się rzuci palenie. \Cokolwiek, byle bez widoków na większe powodzenie - nadaje się na postanowienie noworoczne.
Bo właśnie taka jest dla mnie idea postanowień noworocznych. Cały ich urok tkwi w tym, że po Nowym Roku jest co łamać.
Na koniec starego roku mamy taką idealistyczną wizję siebie; twardo obstającej przy swoich noworocznych postanowieniach, jakkolwiek wymagające by one nie były. Czyli po Nowym Roku nagle powinniśmy zrobić się bardzo systematyczni, wytrwali, pracowici, konsekwentni i twardzi. Nagle powinniśmy zmienić z dnia na dzień, albo raczej z nocy na dzień swoje przyzwyczajenia, pokonać swoje słabości i nie poddać się na pierwszym zakręcie.
Urocza wizja osobistej metamorfozy, aczkolwiek zupełnie nierealna.
To taki mit - ja doskonała: po Nowym Roku dotrzymuję swoich noworocznych postanowień.
A tymczasem po pierwsze postanowienia noworoczne muszą być wielkiego kalibru, bo taka jest ich natura. To powinno być nie byle co, aby nadawało się na postanowienie noworoczne.
A po drugie pierwszy zakręt pojawia się już w Nowy Rok, kiedy to budzimy się rano zmęczeni imprezowaniem przez większą część nocy, rozleniwieni trwającym świętem, kompletnie zdemotywowani i pierwsze co sobie myślimy o swoich noworocznych postanowieniach, to że zaczniemy ich dotrzymywać od jutra. No bo kto w Nowy rok ma na to siłę...? :) No właśnie.
A po Nowym Roku różnie to bywa, może się niektóre udaje przez jakiś czas pociągnąć, napawa to zawsze ogromnym optymizmem, zawsze jednak nadejdzie ten dzień, kiedy się rzuci swoje noworoczne postanowienia w diabły i przestanie się nimi napędzać swoje wyrzuty sumienia.
I co? I trzeba doczekać do kolejnego sylwestra, aby zabawa zaczęła się od nowa.
Najsłynniejsze postanowienia noworoczne robiła Bridget Jones - chyba wszyscy ją znamy. To taka kobieta w krzywym zwierciadle, ale ile w tej postaci jest prawdy - to tylko kobiety wiedzą. Złamała swoje zaraz w pierwszych dniach stycznia i to jest właśnie to, co kobiety świetnie potrafią. Taki międzynarodowy kobiecy sport. Doroczne igrzyska w robieniu i łamaniu noworocznych postanowień. :)
Ja na ten rok mam całe stado noworocznych postanowień.
Jedno już zdążyłam złamać, bo zwyczajnie zapomniałam, że je zrobiłam. Nie szkodzi. Ponieważ to był Nowy Rok, to sobie wybaczam i daję kolejną szansę od dzisiaj.
Dwa moje postanowienia noworoczne są ze sobą sprzeczne, bo jedno zaplanowałam sobie gdzieś w środku grudnia, a pod koniec zmieniłam diametralnie zdanie. Teraz mogę sobie wybrać, które mi bardziej pasuje.
Kolejne dwa są powtórką z zeszłego roku, bo jakoś się nie udało ich dotrzymać... No dziwne, nie? :)
Wszystkie dumnie zajmują kolejne miejsca na mojej liście noworocznych postanowień i czekają, że zacznę je wypełniać.
Nie wiem, jak one, ale ja odczuwam swoisty dualizm w tej kwestii. Z jednej strony mam nadzieję, że ich dotrzymam, albo że dotrzymam ich przynajmniej przez jakiś czas. A z drugiej, to nie urodziłam się wczoraj, więc w głębi duszy wiem, że bardzo się do tego przykładać nie będę.
W końcu na tym polegają noworoczne postanowienia. Są jak fajerwerki i zimne ognie - piękne, ale trwają krótko. I za rok można znów po nie sięgnąć. :)

Wspaniałego 2010-go!!

Nowy Rok przespałam w jakieś dziwnej post-sylwestrowej śpiączce, więc życzenia będą dzisiaj. :)


Rok 2010-ty wystartował!
Życzymy aby był wspaniały i bardzo udany!
Szczęśliwy i pełen sukcesów! Spokojny, ale nie nudny.
Pełen przyjemnych wydarzeń, ciekawych spotkań i niezapomnianych chwil.
Zdrowy i pogodny.
I niech spełni Wasze marzenia! I nasze też!

Szczęśliwego Nowego Roku i całego roku w ogóle!
J&Ł