wtorek, 26 stycznia 2010

Obiad rodzinny

W zeszłą niedzielę robiliśmy obiad rodzinny.
Zaplanowaliśmy go już z 2 tygodnie wcześniej, tylko goście dowiadywali się o tym dosyć późno. Najpierw ustaliłam z bratem, że w niedzielę nie pracuje, potem z Mamą, a na końcu przypomniałam sobie, że chociaż siostra mieszka z nimi wszystkimi, to jest już na tyle duża, że ma swoje życie i po pierwsze to może mieć plany, a po drugie, to nie może się o obiedzie dowiedzieć od osoby trzeciej.
Tak to jest, jak się ma małą siostrę, która już nie jest mała. Pozostaje mała na zawsze. Jakoś nie mogę się przyzwyczaić, że Kamisio ma już tyle lat, ile ma. I wolę nie liczyć ile lat ja mam w tym układzie, bo różnica wieku jest między nami zawsze taka sama, ale o ile Kamisio przybywa lat, o tyle ja nie czuję, abym się starzała. W moim wieku się już nie dorasta, nie dojrzewa, pozostaje tylko starzenie.
Rodzina dopisała, przyszli wszyscy.
Nikt nie marudził, że nasz obiad zaplanowaliśmy akurat na największe mrozy, bo w niedzielę było chyba -24 stopnie mrozu. No, ale też na piechotę nikt nie leciał, wszyscy podjechali pod blok autem.
Za kierowcę robiła Mama. Zakupiła sobie opony zimowe do swojej hondeczki i już jeździ. Oczywiście najchętniej z kimś na siedzeniu obok, bo wiadomo – raźniej. Najważniejsze, że jeździ. I wszyscy inni z nią. Przyjechali do nas na dwie tury, najpierw Adaś z Ewą, a potem rodzice z Małą Słoninką i Piotrusiem Panem.
Piotruś miał dzień wcześniej urodziny, wbiliśmy mu więc świeczkę w kawałek tiramisu i zaśpiewaliśmy „stooo laat, stoo laat...”.
Z mojego menu byłam zadowolona tak sobie. No ale było zjadalne na tyle, że goście się nie krzywili i dzielnie pochłonęli wszystko, co im postawiłam na stół, ale jakoś inaczej sobie wyobrażałam parę rzeczy.
Adaś uraczył nas przy stole opowieściami o swoich niewiarygodnych przygodach - słowo daję, że ten chłopak urodził się w czepku i ma w życiu wielkiego farta. Inna sprawa, że jest otwarty i kontaktowy i szybko zawiera znajomości. Niektóre jego przypadki nadawały by się na niezłą powieść. Wybrnie z każdej opresji koncertowo.
Po obiedzie, po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że wydawanie obiadów jest super przyjemne. Nawet przyjemniejsze, niż chodzenie w gości. Mogłabym to robić zawodowo...

1 komentarz:

Just pisze...

O tak. Ja też uwielbiam jak ktoś ma do mnie przyjść. Nawet czasami tak spontanicznie, w środku tygodnia.