środa, 30 września 2009

Otchłań

Tak, wpadłam w jakąś otchłań i od tygodnia nie mam za wiele do powiedzenia, a tym samym tez do napisania. Ogarnęła mnie swoista katatonia.
Jakoś mi jest nijak.
Dzisiaj jestem w ogóle niedobita, bo od wczoraj boli mnie lewe ucho.
Rano poprosiłam Szela, aby podczas swojej rytualnej wycieczki do sklepu, zakupił mi w aptece gripex. Swego czasu lekarka poradziła mi gripex na takie marudzące ucho, bo ma w składzie pseudoefedrynę, która z kolei ma jakieś zbawienne działanie na takie przypadłości.
Skąd mi się ten kłujący ból w uchu przyplątał, to nie wiem. Od wczorajszej zepsutej pogody? Trochę mokrego wiatru i już jestem załatwiona? Hmm… To taka choroba małych dzieci. Bolące ucho zawsze kojarzy mi się z bobasem. Jak widać, można na to zachorować też w wieku zaawansowanej dorosłości. Chociaż dla mnie to żadna choroba. Kłuje, to kłuje. Nie można przełykać ani ruszać głową, ale choroba to żadna. Raczej upierdliwość. Nie przejmuję się tym, ale zrobić coś z tym trzeba.
Gripex Szelu zakupił błyskawicznie. Wzięłam sobie dwie pomarańczowe tabele teczki, zachęcona przez Jolę, bo niby dawka uderzeniowa podziała skuteczniej… I rozpoczęłam wyczekiwanie na rezultaty. Jola tez niekoniecznie zdrowa, ale i nie chora, sama łyknęła tabletkę gripexu. Z nadzieją, że cokolwiek ją napoczyna, jednak jej nie rozłoży. Chwilę później gripexem poczęstował się Marek, którego też boli ucho – dla odmiany prawe.
Gripex podziałał na mnie, jak zawsze z resztą. Niezawodnie. Trochę dobrze, a trochę źle. Ogólnie to ja go bardzo źle znoszę, bo po jakiś dwóch godzinach od łyknięcia mam wrażenie, że zaraz zemdleję, zasłabnę, albo po prostu zejdę z tego świata. I tak to sobie trwa z półtorej godziny, aż lek przestanie działać. Wtedy ożywam.
Dzisiaj przez 2 godziny siedziałam w pracy półżywa, starając się usilnie utrzymać pionową pozycję ciała i jednocześnie zwalczyć swoją nieprzepartą chęć zsunięcia się pod biureczko. A potem miałam zejście po gripexie, bardzo przyjemne, bo człowiek, jak czuje, że ożywa, to ma tez dobry humor.
Gripex w pracy to całkiem ciekawe doświadczenie.
Specyfikacja po zneutralizowaniu się gripexem była znacznie mniej skomplikowana i dała się poprawić raz, dwa. Śmietnik w folderach poczty, które nota bene miały posłużyć do uporządkowania zawartości poczty – jakiś bardziej przejrzysty. Wszystko dawało się całkiem łatwo znaleźć… To tylko jeden kolega od rana nie mógł mi wytłumaczyć co mu nie działa i o co mu chodzi, a ja jakoś nie wnikałam i tak to trwało aż do 16-tej prawie. Wyjaśniło się dopiero przed moim wyjściem z pracy, kiedy to Paweł sam się domyślił, że mówimy o dwóch rożnych rzeczach.

wtorek, 29 września 2009

Zmiana frontu

No i pada deszcz.

Chciałam to mam, jest zimno, ponuro i ciapie z nieba. Wymarzona jesienna pogoda. :)

I co? I - jak można było się spodziewać - TERAZ wcale nie jest mi to na rękę i TERAZ wcale mi się to nie podoba.

Naczekałam się na pluchę jesienną cały miesiąc, w tym roku wyjątkowo nie mogłam się doczekać i marzyłam o takiej pogodzie i w tym roku wyjątkowo nie było deszczu cały wrzesień.

A kiedy już się doczekałam, plucha pojawiła się w najgorszym możliwym momencie. Akurat, kiedy musiałam rano pobłąkać się po tym klaustrofobicznym osiedlu, na którym dziecko ma szkołę, zaprowadzić dziecko do szkoły i dotrzeć do pracy. A deszcz siąpił z nieba i siąpił.

W zeszłym roku, w wrześniu lało non stop przez 17 dni. Pamiętacie?

Mniej więcej przedostatniego dnia tego potopu przyszłam do pracy rano, z parasolką (niecierpię parasolek), mokra, a Ćwik przywitał mnie ostentacyjnym pytaniem:

 - Justyna, jak długo może padać deszcz?! Już szesnasty dzień leje!

Dwa dni później wypogodziło się i deszcz się skończył.

Ludzie w czasie tej niekończącej się ulewy załamywali ręce, marudzili i narzekali, większość rozmów zaczynała się od zgryźliwości na temat pogody. Na polach i ogrodach pleśniały uprawy. Psy siedziały w budach i nawet im się szczekać nie chciało, bo deszcz wpadał im do pyska.

A my czekaliśmy na jakieś pogodniejsze popołudnie, aby pojechać do znajomych narwać malin. Nie doczekaliśmy się. Szlag z deszczem trafił maliny i nasze plany zrobienia sobie malinowych dżemów. Znajomi przywieźli nam sami dwie łubianki pysznych malin, którejś pogodniejszej niedzieli w październiku. Pyszne były. :)

W tym roku - dla odmiany - jeżyny mi pousychały, bo deszczu nie było. Maliny chyba też niespecjalnie to zniosły. Nie wiem, ale nadal czekamy na sygnał, że możemy pojechać ich narwać i jak dotąd niespecjalnie jest z czym poszaleć, bo maliny podobno kiepskawe.

Nic w nadmiarze nie działa pozytywnie, za to wszystko w nadmiarze szkodzi.

Pogoda we wrześniu jak widać lubi być monotonna, a jaka, to już łut szczęścia. Taka loteria, w zeszłym roku deszcz, w tym słońce, a w następnym... niespodzianka. Byle nie śnieg. :)


poniedziałek, 28 września 2009

Czekając na deszcz

Cały dzisiejszy dzień leniuchowałam, jak na niedzielę przystało. Zrobiłam obiad, Łukasz poszedł do pracy, a ja zostałam sama. Wypiłam kawę, poczytałam Cejrowskiego, obejrzałam coś, zjadłam rosół, wypiłam herbatę, Zadzwoniłam do Mamy. Posiedziałam na balkonie w słońcu z dalszym ciągiem opowieści Cejrowskiego, zjadłam winogrona, podlałam kwiatki i zebrałam nasiona z suszków. Zrobiłam wszystko, co można było zrobić, udając że nie robi się nic, bo przecież jest niedziela.
W końcu poddałam się i ucięłam sobie drzemkę. Kawa chyba nie podziałała, bo jakoś mnie ta niedziela samotna znudziła i zachciało mi się spać. Zdecydowanie nie jestem stworzona do spędzania dnia samotnie i w dodatku na nic-nie-robieniu, zawsze mi to szkodzi.
A tak marzył mi się taki samotny i spokojny łikend. Bez nikogo i niczego. Wczoraj poddałam się z samego rana i pojechałam na miasto, a potem spędziłam dzień w połowie na zakupach z Tatą i Amelką, a w drugiej połowie u rodziców. Posnułam się po ogródku, połuskałam orzechy z Amelką, umyłam auto, zerwałam jeżyny.
Pogoda jest zadzwiająco ładna. Szkoda siedzieć w domu. Co innego, jakby padało... Ale nie pada, jak na złośc. Jeżyny mi pousychały, maliny nie rosną i to by było na tyle dżumu w tym roku.
Dzisiaj wieczorem reż nie wytrzymałam tego niby-leniuchowania i postanowiłam zabrać się za prasowanie ubrania na jutro. Nie wiem, jak to się stało, ale nie wyprasowałam ani jednej rzeczy, chociaż rozłożyłam deskę i włączyłam żelazko. Za to zrobiłam porządek w szafie i odłożyłam do pozbycia się mnóstwo ubrań.
Jak widać mam jakiś nalot na porządkowanie.
Po poprzednich porządkach, w szafkach i witrynie w salonie, do dzisiaj nie mogę niczego znaleźć i wkurzałam się na siebie już kilka razy, kiedy leciałam po igłę nie do tej szafki, w której teraz jest pudełko z igłami i nićmi. Ciekawe ile razy jeszcze zajrzę najpierw do tej szafki, aby sobie przypomnieć, że przecież wszystko jest poprzekładane.
Dzisiaj porządki były jeszcze bardziej drastyczne, bo postanowiłam wyrzucić wszystkie ubrania, w których nie chodzę. Ostatecznie wyrzuciłam tylko te, w których nie chodzę i są przestarzałe. Te, w których nie chodzę, ale mogłabym, bo jeszcze nie wyszły z mody - zostawiłam. Może się jeszcze z raz w nie ubiorę.
Uzbierałam dwa wielkie pudła ciuchów do wywalenia. Może część uda się sprzedać, odzyskamy kilka groszy. Reszta wyląduje w pojemniku PCK. Takim, gdzie się wrzuca ubrania do oddania biednym.
Podobno one niekoniecznie trafiają do biednych. Podobno ktoś gdzieś je sprzedaje. Mam nadzieję, że to nieprawda, bo byłoby to brzydko ze strony osób, które obsługują te pojemniki. Ale wiadomo - teorie spiskowe są na każdy temat. Równie dobrze więc ktoś mógł wymyślić teorię spiskową na temat tak atrakcyjnej rzeczy, jak kontener na niepotrzebne ciuchy wystawiony przez PCK.
Nie wiem, co mnie naszło na to sprzątanie.
Łukasz tylko kręci głową i się uśmiecha pod nosem.
Niewiele z tych porządków wynika, ale przynajmniej mam poczucie, że coś robię.
Chyba tak usilnie czekam na tą pluchę jesienną, która nie chce nadejść. Już dawno umyłam okna, wyprałam i wyprasowałam firanki, zrobiłam na balkonie porządek i wywaliłam zjedzone przez mszycę aksamitki, zebrałam nasiona z suszków i czekam na deszcze. A tu nic.
Podobno mają przyjść w tym tygodniu. Czekam więc.
Jak nie przyjdą, to chyba zajmę się kolejnymi porządkami. Aż boję się myśleć na co teraz przyjdzie kolej... :)

środa, 23 września 2009

Podzielna uwaga

Kiedyś, dawno temu, ktoś - nie pamiętam dokładnie kto - powiedział, że on może czytać i jednocześnie jeść, ale nie może oglądać telewizji i jednocześnie jeść, bo wtedy nie czuje co je. To zdanie utkwiło mi szczególnie w głowie i wraca do mnie bardzo często, właściwie to chyba zawsze, kiedy robię sobie coś do zjedzenia i zamierzam to spożyć czytając, albo oglądając coś na ekranie. Nie powiem, że w TV, bo telewizji nie oglądam wcale, albo prawie wcale. Ale na DVD czy na komputerze oglądam pewne rzeczy.
Ta mądrość zapadła mi w pamięci dosłownie z dwie dekady temu. Nie jestem pewna czy dobrze kojarzę autora tych słów, ale z pewnością był to nauczyciel. Nikt w moim życiu nie nawymądrzał się tak bardzo jak nauczyciele, wykładowcy i innej maści pedagodzy z zacięciem do moralizowania. Ale na tym polu szczególne zasługi miał pewien geograf z podstawówki. Och, to był dopiero ciekawy przypadek.
Był to taki pan profesor starej daty. Sam był z resztą starej daty i dzieliło nas od półtora do dwóch pokoleń różnicy. Pan profesor B., który notabene żadnym profesorem nie był, ani zwyczajnym, ani nadzwyczajnym. Był za to zwyczajnym belfrem, który uczył geografii starsze dzieciaki w podmiejskiej szkole.
Profesor był jednak specyficzny i pomimo wiedzy geograficznej - jak rozległej, to nie umiem stwierdzić, bo dzieciom większość dorosłych wydaje się bardzo mądra i wykształcona. Myślę, że swoją wiedzę miał. Ugruntowaną wieloletnim powtarzaniem jej młodemu pokoleniu. Ucząc rok w rok tego samego - można się tego nauczyć w końcu na pamięć, tak?
Profesor B. jednakże, oprócz przekazywania nam wiedzy teoretycznej, lubił się z nami dzielić również wiedzą zdobytą w praktyce, czyli pokrótce: opowiadać nam o swoich przeżyciach.
Przyznam, że był to ciekawy element jego metody edukacyjnej i dzięki temu kilka bardzo nieistotnych szczegółów z dziedziny geografii, tudzież przyrody, zapadło mi w pamięci na bardzo długie lata.
Ale wracając do tego stwierdzenia, że oglądając TV nie myśli się o tym, co się je.
Bardzo mnie to zastanowiło. Dlatego też tak to mocno zapamiętałam, to nasz podstawowy mechanizm zapamiętywania: co cię zainteresuje, skłoni do refleksji, pobudzi, zastanowi, skojarzy się z czymś - pamiętasz to bezbłędnie i skutecznie przez długi czas.
Zdanie profesora wydało mi się trochę niezasadne. Albo raczej - możliwe do podważenia.
Przez wiele lat zastanawiałam się czy to dotyczy wszystkich ludzi i robiłam eksperymenty, czy ja też czuję się taka odmóżdżona oglądając TV, że nawet papier mogłabym jeść i smakowałby mi tak samo, jak najlepszy posiłek.
Siadałam wiele razy przed telewizorem, jedząc coś jednocześnie i zawsze, nieodmiennie, dochodziłam do przekonania, że ja tam czuję co jem.
W końcu, po przewałkowaniu tematu wzdłuż i w poprzek na milion sposobów, doszłam do wniosku, że profesor był tak starej daty, że miał w jakimś stopniu upośledzona podzielność uwagi. Nie był w stanie rejestrować jednocześnie obrazków i głosów z TV i doznań smakowych z głębi swoich ust, a że TV był głośniejszy i bardziej wyrazisty i zdecydowanie stanowił większą nowość w profesora życiu, niż pospolite jedzenie - więc wygrywał. Kubki smakowe się wyłączały, a może to mózg wyłączał rejestrowanie w świadomości sygnałów przesyłanych z kubków smakowych. Za to oczy i uszy działały aktywnie i ich sygnały były doskonale odbierane przez mózg.
Doszłam też do wniosku, że moje pokolenie jest już o wiele bardziej multimedialne, z naciskiem na multi i potrafi pogodzić wiele źródeł informacji.
Dlatego dla mnie jedzenie i czytanie jest tak samo zgranym duetem, jak jedzenie i oglądanie TV.
Jak bardzo jesteśmy multimedialni i jak bardzo mamy wyćwiczoną podzielność uwagi - przekonałam się dopiero po rozpoczęciu pracy w call center.
To taki wynalazek współczesności.
Miejsce, gdzie przychodzi banda młodych ludzi, aby jednocześnie zarobić trochę pieniędzy (z naciskiem na trochę), pobyć z fajnymi ludźmi i pogadać przez telefon z często mniej fajnymi klientami.
I tu zaczyna się wyzwanie. Jak pogodzić jednocześnie te dziesiątki rzeczy, które się robi w jednej chwili, setki informacji, które napływają i patrząc jednym okiem na ekran komputera, drugim obserwować znajomych, przy jednoczesnym słuchaniu jednym uchem wywodów klienta, a drugim - rozmowy osób siedzących obok.
Okazuje się, że da się to zrobić.
Wymaga to odrobiny treningu, wdrażania się do racy przez kilka tygodni, a potem już ma się to opanowane do perfekcji. Nasza uwaga staje się nie tylko podzielna, ale wręcz pomnożona.
Poważnie, praca na infolinii to jest spartakiada i sprint jednocześnie.
Na bieżąco trzeba być ze swoją własną skrzynką pocztową i rejestrować każdy, nawet najmniej istotny mail, jaki przyjdzie, bo może to jest akurat krytycznie ważna instrukcja, do której należy się zastosować od chwili jej wysłania, z zerem tolerancji na opieszałość w czytaniu.
Klient poci się i składa w scyzoryk, aby wyartykułować, o co mu chodzi i jaki ma problem, albo zaczyna nadawać swoje pretensje z prędkością karabinu maszynowego, a ty już zaczynasz przeczesywać wszystkie dane, jakie tylko są dostępne, aby po pierwsze ustalić o co mu może chodzić, bo przecież wysłowić się nie potrafi i krąży dookoła problemu, jak pies na łańcuchu. A po drugie aby zweryfikować, jak bardzo koloryzuje i kłamie, bo wszyscy petenci przejawiają rażące skłonności do obu naciągania prawdy do własnych wyobrażeń.
Jednocześnie ktoś z boku ma do ciebie jakiś interes, o coś pyta, więc wyłapujemy ten moment, kiedy klient bredzi, jak potłuczony i można spokojnie przestać go słuchać i przerzucamy uwagę na kolegę. Jeśli padnie jakieś słowo kluczowe z ust klienta, natychmiast przestrajasz się na jego częstotliwość i kolega idzie w zapomnienie, bo a nuż coś wreszcie ciekawego usłyszymy z tej drugiej strony słuchawki.
Skrzynka mailowa nadal jest pod czujną obserwacją. Dzięki Bogu za wyskakujące okienko z powiadomieniem o nowym mailu, przynajmniej łatwo jest zarejestrować, kiedy coś wpada na pocztę. Zaznaczę, że MS Office nie zawsze taki wynalazek posiadał i kiedyś żadne okienka nam nie wyskakiwały, nic tego zadania nie ułatwiało.
Po ustaleniu o co klientowi chodzi następowała łamigłówka. Jeśli dzwonił tylko, aby coś zlecić, to pół biedy, ale jak miał jakiś problem i coś się nie zgadzało, trzeba było pogłówkować. Historie z tymi klientami bywają przeróżne. Naprawdę inwencja twórcza przeciętnego człowieka jest zupełnie nieproporcjonalna do jego inteligencji. Albo nawet - można by się pokosić o stwierdzenie, że bywa wprost odwrotnie do niej proporcjonalna. Co drugi klient to bajkopisarz, co się zowie!
Przystępujemy więc do działania. Składamy kawałki informacji, sprawdzamy co się da, łączymy fakty, myślimy z wytężeniem... A jednocześnie włączamy się co chwila do życia towarzyskiego. A to ktoś chce coś pożyczyć, inny o coś zapytać, a to ktoś maila napisał i trzeba mu szybko odpowiedzieć, a to kogoś samo o coś pytamy. Klient na słuchawce wisi i wcale nie chce się rozłączyć.
Po takim galopku myślowym, skonsultowaniu się z kim tylko można, sprawa zostaje rozwiązana, a wytłumaczenie często banalne! Odsetek niebanalnych jest bardzo nikły i kończy się przekazaniem w ręce kogoś bardziej władnego i dysponującego większymi możliwościami.
Teraz takim kimś w niektórych wypadkach bywam ja.
Klient otrzymuje swoje wytłumaczenie i kończy rozmowę. A konsultant ma mniej więcej pięć sekund na zresetowanie się, załatwienia jakiś pobocznych spraw i odświeżenia umysłu, zanim wpadnie mu kolejna rozmowa.
I co? Czy taki natłok informacji i spraw do zrobienia na już ma wyłączyć wszystkie inne zmysły? To byśmy dopiero pożyli wtedy!
Szkoda rezygnować z tych odrobinek przyjemności w pracy, jak strzępki rozmów osób dookoła, pyszna kawa, albo pachnąca herbata, cukierek, którym akurat poczęstował cię kolega, mail z żartem, wysłany przez kogoś z drugiego końca sali, albo wygłupy kolegów obok. Albo nowy manicure, który akurat chce ci pokazać koleżanka.
Trzeba więc dzielić i mnożyć swoją uwagę w nieskończoność i czuć, że się żyje na wszystkich frontach.
Naprawdę, to zdanie profesora B. dziwi mnie do tej pory. Podważam je nieodmiennie za każdym razem sadowiąc się z pełnym talerzem przed ekranem. I nie widzę żadnej różnicy w odczuwaniu smaku potrawy, jeśli jednocześnie czytam lub oglądam TV.
Smakuje tak samo dobrze.
Albo raczej: smakuje zawsze. Jak dobrze, to już tylko zależy od potrawy.
Czy to możliwe, że sprytna żona profesora B. chciała go oduczyć jedzenia przed telewizorem (w tamtych czasach, 20 lat temu nie było w domach komputerów z kolorowymi ekranami, na których można było włączyć film, musiała to być telewizja) i kiedy on zasiadał przez odbiornikiem zapatrzony, jak sroka w gnat, ona cichaczem podawała mu do jedzenia żarcie trocino-podobne? Mogło tak być. Naszła mnie kiedyś taka teoria, kiedy już nie potrafiłam zaprzeczyć, że nie podzielam zdania profesora B. Kto wie... jego żona tez miała swój charakterek, a wiem, bo tak się składa, że też nas uczyła w szkole. Nie pamiętam tylko jakiego przedmiotu... Chyba moja pamięć jest niepodzielna... ;)

poniedziałek, 21 września 2009

To kiedy ta rocznica?

Kiedy my zaplanowaliśmy sobie ślub cywilny, dwie nasze pary znajomych były na wylocie ciąży.
Jedna koleżanek, Jola, szykowała się nawet, że przyjadą z mężem na nasz techniczny ślub cywilny, ale zamiast tego dzień wcześniej pojechała na porodówkę. Dobrze, że to dzień wcześniej, bo znając Jolę, to na nasz ślub by przyjechali i jeszcze prosto z USC jechali by do szpitala. Rodziła by w makijażu i na galowo. :)
Ich mała Ola jest jednak o dzień młodsza od naszego małżeństwa i tak sobie zapamiętaliśmy że Ola świętuje urodziny dzień przed tym, kiedy my świętujemy rocznicę.
Druga koleżanka urodziła dokładnie w sobotę, kiedy my braliśmy ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Jakoś tak ta data naszego cywilnego wylatuje nam z pamięci. Wiadomo, że we wrześniu, gdzieś w okolicach dwudziestego, ale kiedy dokładnie? Hmm...
Łukasz zapytał mnie wczoraj, czy nasza rocznica wypada we wtorek.
A ja mu na to odpowiedziałam, że zapytam dzisiaj w pracy Joli, kiedy Ola ma urodziny, to będziemy wiedzieli dokładnie, bo to dzień później. :)
Tak też zrobiłam, a Jola potwierdziła, że Ola ma urodziny dzisiaj. Czyli my świętujemy jutro.
Jak to dobrze mieć znajomych, nie trzeba nawet sięgać po akt ślubu. :)

Pięciolatka

Mniej więcej w tych dniach mija pięć lat, jak jesteśmy sobie z Łukaszem.
I dwa lata od cywilnego ślubu. To mija jutro.
Mam taką teorię, że więcej byłoby udanych związków, gdyby wprowadzić taką pięciolatkę. Para zaczyna się spotykać, albo się pobiera, jakkolwiek - od wtedy liczy się pięć lat, kiedy mogą ze sobą być. Po tym czasie ktoś - bliżej niesprecyzowany kto, ale ktoś chętny by się znalazł - bierze taką parę na dywanik i każdego z osobna pyta, czy chce dalej z drugą osobą być. Jeśli jedna osoba powie, że nie, to następuje podział majątku czy cokolwiek i para się rozstaje. Z przymusu.
To było by bardzo pożyteczne dla społeczeństwa. Dlaczego?
Sztuką byłoby spędzić takie 5 lat razem, aby na tych spytkach druga osoba powiedziała, że chce nadal z tobą być. Czyli ludzie by się szanowali, dbali o siebie, byli dla siebie dobrzy, a z drugiej strony tym, którzy się do siebie nie dopasowali i nie powinni być razem, ale nie potrafią się rozstać - taka pięciolatka ułatwiłaby wyplątanie się z nieudanego związku.
I co? Myślę sobie, że mając w perspektywie, że żona rzuci męża, mąż będzie się obawiał, że ją może stracić i będzie doceniał żonę i ich wspólne życie, dbał o siebie, opuszczał deskę sedesową, często zmieniał skarpetki i wycierał co rozchlapie.
A żona, jakby miała poczucie, że mąż może sobie pójść precz - byłaby zawsze miła, miałaby ładnie ułożone włosy i nie paradowała w domu w jakiś starych porozciąganych ciuchach. Niektórym mogłoby to też wyhamować słowotok, tudzież obniżyć poziom testosteronu.
Teoria jest taka - w wersji surowej. Bez rozdrabniania się na inne aspekty życia, typu posiadanie dzieci. Nie doszłam jeszcze do tego w swoi życiu, więc moja teoria tego nie odzwierciedla.
Ale taka pięciolatka mogłaby zdziałać wiele dobrego, przede wszystkim przywrócić niektórym odrobinę zdrowego rozsądku, tudzież odpowiednią perspektywę, która się im z roku na rok coraz bardziej krzywi.
My z Łukaszem jedną pięciolatkę już kończymy i deklarujemy się na kolejną.
Jest nam razem wesoło i miło. Nie skrzywiła się nam perspektywa i nie podniósł krytycznie poziom testosteronu. Na pytanie czy zostajemy razem na kolejną pięciolatkę, kiwamy głową jak Pan Żaba: tak, tak. Pan Żaba inaczej ruszać głową nie umie, a my nie chcemy. ;)

Porządki

Postanowiłam dzisiaj zrobić jakieś porządki.
"Jakieś" bo mam ich w planach kilka - w szafkach w salonie, we własnej szafie, wśród płyt ze zdjęciami, w zdjęciach weselnych, w szafie z pościelą i ręcznikami i wśród płyt z muzyką. Nie to, żeby był jakiś bałagan w tych szafkach, ale po dwóch latach porządku, jaki aktualnie w nich panuje, czuję tą nieprzepartą chęć poukładania wszystkiego od nowa. Poza tym mam sterty płyt z muzyką, których nie słucham.
Mam co najmniej kilkanaście ubrań, które mogę wyrzucić... Kilkanaście maksymalnie, bo nie podejrzewam, abym zdobyła się na wyrzucenie większej liczby - nawet najmniej używanych. Zawsze szkoda mi się rozstawać z moimi ciuchami. Jakie by nie były. Stare, niemodne, schodzone. Mam do nich sentyment i szkoda mi ich wywalać. No chyba, że coś mi się jakoś wybitnie nie podoba i nie mam do tego serca, ale to zazwyczaj jedna, góra dwie takie sztuki się znajdują. Te wylatują z szafy. Pozostałe upycham, układam równo i zrezygnowana poddaję się i kończę moje porządki - zamykam szafę z ciężkim westchnieniem. Po kilku takich nieudanych podejściach do porządkowania szafy, mocno się zniechęciłam. Na razie jej nie tykam.
Dzisiaj padło na witrynę w salonie, gdzie leżą sobie równiutko 4 stosy starych płyt cd z muzyką. Miałam je przejrzeć i pozbyć się tych, po które od dawna nie sięgam.
Otworzyłam witrynę i dziarsko zabrałam się za porządkowanie płyt. Zajęło mi to zajęcie pół wieczora, a efekt jest taki, że dostałam napadu śmiechu kilkakrotnie, poprzekładałam różne rzeczy z jednej szafki do drugiej, a za płyty nawet się nie wzięłam.
Aby dobrać się do płyt najpierw miałam w zasięgu wzroku półkę poniżej. Zdecydowałam najpierw przejrzeć zawartość kilku pudełek. Wyjęłam je na dywan, usadowiłam się pomiędzy nimi i zaczęłam oglądanie, porządkowanie i przekładanie.
Co tam było?
Jak to mówi mój tata: śmety, butelki....
Butelek nie było. Chociaż w zasadzie, to jedna się znalazła, po jakiś perfumach, ale to Łukaszowe Allure, więc nie mogłam wyrzucić. Najwyżej sam to zrobi.
Mniej więcej w połowie tego fascynującego zajęcia, zorientowałam się, że nic z tych bibelotów nie wyrzucam. Prawie nic. Zaledwie kilka jakiś papierków i gumek.
Dosłownie wszystko się przyda.
Zgubne są takie "przydasie", ale co zrobić? Schowałam.
Obejrzałam sobie zawartość moich szkatułek sentymentalnych, powkładałam zapasowe guziki do jednego woreczka i w tym momencie dostałam pierwszego ataku śmiechu. Moje zajęcie wydało mi się kompletnie bezsensowne. Po to to ruszać, skoro jest ładnie upchane, a ja i tak się niczego nie pozbędę...?
Potem już było tylko gorzej.
Z rozpędu dobrałam się do kolejnych dwóch szafek. Tam były nasze co ciekawsze prezenty ślubne. Z tymi to dopiero nie wiem co zrobić!
Wyjęłam z opakowania łyżeczki deserowe gerlacha, takie na długim trzonku i stwierdziłam, że nie ma sensu ich trzymać w pudełku, bo to pudełko jest zupełnie niefunkcjonalne, takie tekturowe, całkiem ładne, ale łyżeczki w nim muszą leżeć na płask, bo inaczej się przesypują w środku, jak zapałki. Jedno pudełko wyleciało.
Dalej. Komplet filiżanek - czarne z wierzchu, w jakieś złoto-srebrne kwiatki. W sam raz na stypę. Dostaliśmy je na ślub. Zastanawiałam się, czy był to prezent na zasadzie "podaj dalej", bo nie wierzę, że ci, co nam go dali sami takie coś wybrali z półki sklepowej. A sami mieli wesele pół roku wcześniej. Próbowałam wynegocjować z Łukaszem, abyśmy my zrobili "podaj dalej", ale nie mogłam go przekonać. Po półtora roku uznałam, że może się jednak do nich przekonam. Wyjęłam z pudła i postawiłam na półce. Nie było to najmądrzejsze posunięcie, ale wielkie okrągłe pudło wylata z szafki.
Wyjęłam też nasz chlebek ze ślubu, którym witali nas występujących w roli nowożeńców. Niestety chlebek źle suszyłam i mi zapleśniał od spodu cały. W zasadzie to ja go nie suszyam wcale, sam tak sobie leżał na talerzyku i o ile od góry ładnie obsychał, o tyle od spodu tworzyła się penicylina w postaci pierwotnej. Szkoda mi tego chlebka wyrzucać, może zrobię mu najpierw sesję fotograficzną... Soli na wierzchu za to nic pleśń nie zaszkodziła i jest nadal biała i słona.
Poza tym dostałam ataku śmiechu po raz drugi, kiedy się zorientowałam, że nie mam gdzie schować połowy wyjętych rzeczy, bo jakimś cudem wg nowego ładu nie mieszczą mi się! A dlaczego? Bo przekładam z szafki do szafki 3 komplety kieliszków, których nie używamy, a które też dostaliśmy w prezencie. W tym - dwa komplety koniakówek, tudzież jeden koniakówek i jeden kieliszków do brandy (niewielka różnica), które nie były użyte ani razu, bo my tych trunków nie pijamy i nie serwujemy. Usilnie obmyślam zastosowanie alternatywne dla tych kielichów, ale nie za bardzo potrafię wpaść na jakiś sensowny pomysł.
Mamy mało szafek, a w tych które mamy przekładamy z miejsca na miejsce takie gabarytowo zgubne i bardzo nieprzydatne pozycje.
Po jakiś 2 h spędzonych na bezsensownym wyjmowaniu i upychaniu z powrotem różnych pudełek - na tym polu walki również się poddałam. Wepchałam co gdzie mogłam, a jedno pudełko tych ogromnych koniakówek (wielkie, jak nieszczęście) położyłam na meblach, bo mi miejsca brakło.
W międzyczasie zapaliłam sobie moją starą lampkę parowniczkę z moim starym olejkiem eterycznym o zapachu waniliowym i poczułam się, jak w domu rodziców, na moim ukochanym poddaszu. Tylko zapachu drewna z dachu mi jeszcze brakuje.
Ogólnie więc bilans moich porządków jest zaskakujący:
wyrzucone pudełka - sztuk 2
uporządkowane szafki - sztuk 0
produktywność zajęcia - 0 albo jak kto woli -2h z życia wyjęte i strawione na niczym
wartość sentymentalna - 10 i tu przyjmijmy, że skala jest 10 punktowa.
Łukasz zapytał mnie na koniec czy uporządkowałam te płyty, które przecież były celem i powodem moich porządków. Odparłam, że nie i nie mam na to ochoty. I chyba mieć nie będę przez następny miesiąc co najmniej.
No, to by było na tyle, wracam do mojej lektury Cejrowskiego i postaram się zapomnieć jak najszybciej o moim nieudanym przedsięwzięciu, bo mam po nim jakiś taki niezbyt miły posmak, że wcześniej w tych szafkach było to wszystko lepiej poukładane... Przynajmniej się mieściło.

niedziela, 20 września 2009

Kaczka

Przyszli do nas wczoraj znajomi. Jedni całą rodziną z dziećmi, a drudzy w połowie składu, bo tylko w części męskiej.
Przygotowaliśmy na to spotkanie przekąski, coś na ciepło, napoje, w tym również procentowe, a dla dzieci zabawne słodycze.
Wybierałam te słodycze na zakupach dosyć długo, bo byłam naprawdę zaskoczona, ile to przeróżnych fajnych rzeczy teraz jest do kupienia. Miałam więc niezłą zagwozdkę co będzie najlepsze aby dzieciaki się tym zajęły i aby im posmakowało. Spędziłam przed półkami z łakociami pewnie z 10 minut, oglądając każdą torebkę i otwierając oczy ze zdziwienia, że każdy rodzaj słodyczy jest przynajmniej w pięciu różnych odmianach!
Marshmallow pianki są w kilku kształtach, kolorach i pewnie też smakach.
Żelek jest cała gama - nadziewane, nienadziewane, kolorowe, jednobarwne, mix smaków, gołe, oblepiane jakąś posypką, w przedziwnych kształtach - od tradycyjnych misiów, tak dobrze znanych naszemu pokoleniu, przez różne gady i płazy, do serduszek i babeczek.
Dawno nie zaglądałam na półkę z takimi łakociami dla dzieci. Amelka zazwyczaj ciągnęła w ten koniec sklepu, gdzie były zabawki. Wypadłam więc z obiegu i zatrzymałam się na czasach, kiedy ja już dorastałam, a takie różne słodycze dopiero wkraczały do sklepowego asortymentu.
Dzieci wczorajszych gości - zabawnymi słodyczami nie przejęły się jednak wcale - widocznie mają ich pod dostatkiem na co dzień i nie jest to dla nich żadna atrakcja. Obejrzały zawartość torebeczek i wykazując minimalne nimi zainteresowanie, porzuciły ten temat skutecznie i już do niego nie wracały. Słodycze zapomniane przeleżały sobie cichutko całe spotkanie na półeczce pod ławą, gdzie nikt się nimi nie interesował. Dzieci zapomniały ich zabrać do domu, zostały więc nam po imprezie.
Dzisiaj rano, za ciekawości - sama dobrałam się do pianek marshmallow.
Nie jestem ich wielką fanką. Zazwyczaj wydawały mi się odrobinkę bez smaku, chyba przez tą piankową konsystencję. Te jednak bardzo mi się spodobały, bo są w kształcie kaczek!
I tu proszę bez podtekstów politycznych. Łukasz mi dzisiaj mówił, że pojawiły się ostatnio kaczki dziennikarskie, ale ja się jednak tymi tematami nie zajmuję.


Kaczki z pianki są kolorowe i smakują dosyć wyraziście, przypadły mi do gustu. Największą jednka ich zaletą jest kształt! Nie są to zwyczajne kwadratowe chmurki marshmallow - ktoś wpadł na pomysł ulepienia z nich zwierzątek!
Przypuszczam, że jojo wypuściło te kaczki na rynek już dawno temu, a tylko ja dopiero wczoraj je zauważyłam. Póki co, jestem w nich zakochana i zrobiłabym sobie z nich stadko hodowlane do ozdoby, gdyby tylko nie były takie dobre. Niestety są bardzo dobre i pochłonęłam większość stada na śniadanie. Nie najadałam się nimi wcale, ale za to smakowały mi bardzo.
Marshamllow kojarzyło mi się do tej pory tylko z ogniskiem zorganizowanym przez naszego pracodawcę w USA, gdzie tubylcy uczyli nas, że marshmallow nabija się na kij i piecze nad ogniem. My, Polacy byliśmy tym zdziwieni, bo u nas do pieczenia w ognisku służy kiełbasa, chleb, ziemniaki, no - w porywach jeszcze ser żółty. Wszystko raczej na słono, nie wkładamy do ognia słodyczy. A oni pieką sobie marshmallow. Efekt tego pieczenia jest ciekawy, bo na wierzchu ta pianka się spala na czerny węgiel, a w środku się topi i potem je się taką półpłynną z dodatkiem bezcennego węgla w czystej postaci. Nawet to dobrze smakuje, jakoś jednak nie nabraliśmy tego zwyczaju i nie zaszczepiamy go na polskich ogniskach.
No nic, wracam do moich kaczek. Mam ich jeszcze 5 w stadzie i chyba oszczędzę je i zamiast nich, zjem w końcu śniadanie. Najwyższa pora, bo już pora obiadowa się zbliża.
Do drugiej torebeczki łakoci dobiorę się jutro. Na dzisiaj wystarczy mi wrażeń. :)

piątek, 18 września 2009

Pechowe zwierzaki

Byłam dzisiaj po południu u rodziców.
Poszłyśmy z Mamą na ogród, oberwać jeżyny, spędziłyśmy w ogrodzie prawie godzinę, a pies Tofik do nas nie przyleciał. Zawsze leci za nami na dwór i na ogród i chyba tylko po to, aby podeptać jakieś grządki, bo nie chce się nauczyć, że ma łazić po ogrodzie, jak człowiek - po wyznaczonych ścieżkach. Wlatuje beztrosko w środek marchewki, rzodkiewki czy truskawek i niucha w poszukiwaniu nornic albo kretów.
Po powrocie do domu okazało się, że Tofika nie ma nigdzie. A ja zostawiłam na podwórku otwarta bramę - z lenistwa, bo nie planowałam psa z domu wypuszczać i uznałam, że mogę sobie oszczędzić wysiłku. Pobiegłyśmy z Mamą na poszukiwania psa.
Mama stwierdziła, że jak była na ogrodzie, to słyszała Tofika, jak szczekał gdzieś daleko. Tylko gdzie?
Pobiegłam do szosy, wołałam go, gwizdałam - psa ani śladu!
Nie wiem, jakim cudem, Mama znalazła go... zamkniętego w garażu. W każdym razie pies znalazł się cały i zdrowy i chyba kluczowym słowem w tym zdaniu jest, że się w ogóle znalazł. Mama przestraszyła się, że pobiegł gdzieś i się zgubi, albo ktoś go ukradnie... Chyba teraz będzie go kochać jeszcze bardziej. Ja się jeszcze nie zdążyłam przestraszyć, bo pies znalazł się dosyć szybko.
Ale właśnie! Pytanie brzmi, jak Tata mógł zamknąć garaż i nie zobaczyć, że zamyka w nim psa?? Przecież też pies się pląta zawsze od nogami i leci do człowieka, jeśli się tylko ruszyć z miejsca. Zagadka pozostała niewyjaśniona, bo Tata się wcale nie przyznawał do zamknięcia psa w garażu, wręcz się wypierał i wydawało mu się, że sobie z niego żartujemy, mówiąc, że tam go uwięził.
Było to dosyć zabawne i od razu przypomniały mi się różne mniej lub bardziej zabawne, ale za to zdumiewające historie ze zwierzętami, jakie opowiadali znajomi.
Najpierw koty.
Madzia, moja psiapsiółka ze studiów, miała kotkę, którą zabrali od jakiegoś znęcającego się nad nią dziecka. Kotka najpierw była dzikuską, ale po jakimś czasie się udomowiła i zaprzyjaźniła z domownikami. Miała jednak ten głupi zwyczaj, że zdarzało się jej skoczyć z czwartego piętra wieżowca na trawnik. Po pierwszym takim skoku - kot się mocno zdziwił i jednocześnie przestraszył nowego otoczenia - tej wielkiej otwartej przestrzeni - i w try miga był z powrotem pod drzwiami na 4-tym pietrze. Skoki mu się jednak spodobały na tyle, że od czasu do czasu je ćwiczył i doprowadzał tym domowników prawie do zawału serca, bo bali się, ze kotka się w końcu zabije. Taka kotka kaskaderka. Nie można było zostawić otwartych drzwi na balkon, bo to groziło skokiem kota na trawnik pięć kondygnacji poniżej. Ale kot balkon uwielbiał! Wymykał się na niego, kiedy tylko mógł.
Pewnego pięknego dnia mama Magdy wpadła na genialny pomysł, że skoro kot nie daje się odpędzić od balkonu, to ona go wypuści na balkon, owszem, ale uwiąże go na sznurku. Tak też zrobiła. Chwilę potem pod blokiem zjawiła się siostra Magdy ze znajomymi. I nagle jeden z nich zapytał czy to nie Agaty kot wisi z balkonu, powieszony za łepek?
Agata na ten widok najpierw osłupiała, po czym o mało sobie nie połamała nóg, pędząc na górę i na ratunek kotu. Kotce nie stało się nic, podyndała sobie tylko chwilę na sznurku i obejrzała świat z innej perspektywy. Nie zniechęciło jej to również do skoków przez balkon i jeszcze się jej takie wyskoki zdarzyły nie raz. Na sznurku już jej nie uwiązywali, a przynajmniej nie na takim długim, aby mogła się na nim powiesić. Ale Agata była obiektem pokpiwań na dzielnicy przez ładnych kilka miesięcy. Bo koty za balkon wywiesza... :)
Lepszą historię opowiedział nam koleżka z pracy. Nie powiem kto, o historia jest naprawdę mocarna, ale de facto sprawcą czynu była jego żona. I jej babcia.
Pani Żona w młodości - i to chyba poważnej młodości, bo takiej, kiedy to jeszcze słuchała się babci we wszystkim - miała chomika. Zwierzątko chyba brzydko jej pachniało, bo postanowiła go umyć. Wykąpała więc swojego chomiczka ładnie, aż zaczął pachnieć mydełkiem czy tam szamponikiem, ale po tej ablucji trzeba było jeszcze jakoś zwierzę wysuszyć.
Podobno to babcia wykazała się takim geniuszem i wpadła na pomysł wysuszenia chomiczka nad ogniem. Nad piecem kaflowym, takim co to miał fajerki i gotowało się na nim obiady. Odsunęła babuszka fajerki i zaczęła chomiczka grzać nad otwartym ogniem. Powiem tylko, że chomiczkowi się to najwyraźniej nie spodobało, bo zaczął się wyrywać i w końcu mu się udało wyrwać z babci objęć - niestety nie wyszło mu to na zdrowie. A raczej nie wyszło mu to na życie.
Pomysłowość ludzka jest równie wszechogromna, jak ludzka głupota. I niestety idą często ze sobą w parze.
Moja ciocia wycięła podobny numer. Jej córka też miała chomika. Te zwierzęta, tak swoją drogą, bywają bardzo poszkodowane i serio ktoś powinien pomyśleć, żeby zabronić ich hodowania jako zwierzątka domowe małych dzieci. Albo może - zabronić hodowania ich przez ludzi, którzy się na tym wcale nie znają. Ciotka najwyraźniej nie wiedziała o chomikach za wiele. Pewnego dnia chomik przestał się ruszać. Jak poszedł spać, tak tkwił w jednym miejscu, nie jadł, nie pił, nie bawił się. Potrwało to dzień, czy pół - trudno stwierdzić, ciotka jednakże była w gorącej wodzie kąpana. Nad ogniem jej jednak nie suszyli. Uznała, że chomik zdechł, a może nawet padł na jakąś zaraźliwą, egzotyczną chorobę i jest siedliskiem bardzo groźnych zarazków - tak niebezpiecznych dla jej wychuchanych dzieci. Trzeba się go pozbyć!
Zrobiła sobie więc taką akcję typu biohazard i sprzątnęła chomika wraz z trocinami i wrzuciła go do pieca centralnego ogrzewania.
W tym miejscu historii każdy modli się, aby ten chomik był faktycznie w tym momencie martwy. Ciotki córka jednak była innego zdania, kiedy po powrocie ze szkoły dowiedziała się, że chomika nie ma. Jej zdaniem chomik uprawiał zimowy sen i za kilka dni by znów się aktywował.
Nie mieliśmy nigdy szansy, aby się o tym przekonać, jedno jest pewne - przy ciotce trzeba być ruchliwym i aktywnym, bo a nuż uzna, że się zdechło i weźmie sprawy w swoje ręce.
Chyba każdy słyszał podobnie mrożące krew w żyłach historie na temat biednych zwierzaków. Mieszkanie z ludźmi może zagrażać ich życiu lub zdrowiu...

Babcio-ciapy

To dziwne, co po piwie może stać się zabójczo śmieszne!
Wczoraj u Ewy piłyśmy sobie piwko. Nie wiem ile go wypiłyśmy, bo Ewa przelewała nam w damskie kielichy do piwa, ale podobno po dwa. Możliwe. Nie jestem o tym przekonana, ale fakt, że po dotarciu do domu byłam wyluzowana maksymalnie i tylko zahaczyłam o łazienkę, po czym czyściutka poszłam prościutko do łóżeczka. I tam już zostałam do samego rana, kiedy to zaspałam i dotarłam do pracy dopiero na 9-tą.
Trochę mnie dziwi, że tak szybko się z tym piwem uporałyśmy, ale fakt, że umawiałyśmy się na wieczór z delikatnym alkoholem i dobrą zabawą.
Gdzieś w okolicy drugiego kielicha piwka spojrzałam na klapki, które miałam na stopach. Dała mi je Ewa, bo po wejściu do domu oświadczyłam, że buty chętnie zdejmę. Po całym dniu na obcasach miałam ogromną ochotę na zniżenie się do płaskiej podeszwy. Ewa wyciągnęła klapki z szafki, ja je założyłam, były bardzo wygodne, więc sobie w nich paradowałam cały wieczór.
Klapki miały dosyć dziwaczny dezajn, jak na kobietę w latach jej świetności, a tym bardziej, ja na Ewę, która jest damą w każdym calu i chodzi na wysokich obcasach. Klapeczki były lekko... babciowate. Korkowa podeszwa, w dodatku koturnowata, na górze takie skrzyżowane paski, a na środku okrągłe oczko. W dodatku w jakiejś ozdobnej obwódce.
Tchnęło babcią, jak nic.
Cały wieczór nie zwracałam na nie większej uwagi, no fakt, że zakładając je pomyślałam, ze te buty są w tym domu zupełnie nie na miejscu, ale dopiero po pewnej dawce stymulatora zapaliła mi się czerwona lampka. Niewiele myśląc zapytałam Ewy skąd ma te ciapy.
- Z targu. - odparła takim tonem, jakby to było najbardziej oczywistą rzeczą na świecie. No prawda, tam można się takich butów spodziewać. - A myślałaś, że skąd? - zapytała
Właśnie, dobre pytanie. Co ja sobie myślałam? Niewiele zdążyłam pomyśleć, bo jakoś wolno mi się myślało. Ale przeszło mi przez myśl, że może dostała je od teściowej. To było prawdopodobne wytłumaczenie, jak młoda Ewa mogła znaleźć się w posiadaniu takich staromodnych butów.
- Myślałam, że od teściowej! Ale faktycznie wyglądają na targowe! - odparowałam i całą ta inteligentna rozmowa nas tak rozbawiła, że uśmiałyśmy się do łez. Aż Marcel myślał przez moment, że płaczemy.
Gdyby nie odpowiednia dawka alkoholu, wcale by mnie te buty tak nie zainteresowały. A na pewno nie były by aż takie śmieszne. Myślę jednak, że to będą moje ulubione ciapy u Ewy i od tej pory zawsze będę tylko w nich u niej chodziła.
Marzenka ma też takie śmieszne ciapy dla gości. Ale jej są fioletowe i mają przezroczysty - siatkowy wierzch z ponaszywanymi cekinami. Są takie bardzo wyzwolone te ciapy i kojarzą mi się z najstarszym zawodem świata, a przy tym są przeurocze i to w sumie daje komiczny efekt. Najśmieszniejsze w nich jest to, że widać przez przezroczysty wierzch palce u stóp. Kiedy jestem u Meny, zawsze mi je daje i sobie w nich paraduję. W domu takich nie mam.
Hmm... I tu nachodzi mnie myśl, że muszę się też zaopatrzyć w takie zabawne ciapy dla gości, bo nie mam w domu nic zabawnego na rozpoczęcie imprezy. Trzeba to nadrobić! Ni emogę od reszty towarzystwa! :)

Autka trzylatka

Na wczoraj umówiłyśmy się na babski wieczór we dwie z Ewą. No, prawie babski, bo w prawdzie, to był z nami jeden mężczyzna, tyle że ledwo od ziemi odrośnięty. Mały, to mały, ale zdominował nasz wieczór bezdyskusyjnie. I przy okazji wprawił mnie w prawdziwe osłupienie. Niby taki mały, a dużo wie!
Ewa zgarnęła mnie spod pracy po południu. Przyjechała ze swoim małym mężczyzną, zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy do nich. Marcel najpierw się mną zestresował, a potem znienacka zapytał:
- Ty mas opla?
Nie zrozumiałam z tego wiele, bo zupełnie nie spodziewałam się, że trzylatek zada mi takie pytanie! Co prawda opel stanowił moją kartę przetargową i Ewa mnie tym oplem do Marcelka zareklamowała, ale opel skutku nie odniósł i dziecko, jak zaniemówiło na mój widok, tak trwało w milczeniu pół drogi. A tu nagle sepleni mi pytanie czy ja mam opla. No mam. No i rozmowa się zaczęła. A polegała ona na wyliczaniu marek aut, które mieliśmy w około na szosie. Marcel rzucał okiem na samochód i wołał:
- O fiat! O wagen! O leno!
Nie potrafił dobrze wypowiedzieć pełnej nazwy marki, ale za to potrafił je wszystkie świetnie poznać!
- O citrolen! O toyota!
A ja tylko otwierałam szeroko oczy ze zdumienia! Od kiedy to trzylatki tak się znają na samochodach??
Na moje pytanie skąd Marcel zna tyle aut, Ewa z dumą oświadczyła, że ma to po mamusi. No najwyraźniej!
Ja nauczyłam się rozpoznawać marki samochodów gdzieś w okolicach... liceum? Hmm... Jakoś wcześniej nie było mi to do szczęścia potrzebne. W zasadzie to zainteresowała mnie autami przyjaciółka, która znała się na nich świetnie i którą ten temat bardzo fascynował. I tak mi pokazywała te auta i uczyła tych marek i modeli i w końcu coś załapałam. Przynajmniej nauczyłam się wtedy rozpoznawać znaczki na maskach. :)
A Marcel ledwo do przedszkola poszedł, a już się na tych autkach zna, jak wytrawny automaniak!
Pokazał mi swoją kolekcję małych i większych samochodzików, od starodawnych modeli typu syrenka, do nowoczesnych, z których najulubieńszym jego jest mitsubisi. Nie wiem, jak się to pisze, ale Marcel czyta to "misi" - urocze. Misi wiedzie wśród autek prym i jest hołubiony i wyróżniany na każdym kroku.
W domu temat samochodów ciągnął się dalej. I to bardzo nietypowo.
Dorwaliśmy się do Ewy palety cieni do oczu. Marcel miał swój ulubiony niebieski cień, taki naprawdę niebieski, w odcieniu chabrowym. Zaczęliśmy nim malować samochodziki na Marcelka rękach.
Ale się to małemu podobało!
A jaki był grzeczny w oczekiwaniu na kolejne auta! Jak mu zapowiedziałyśmy, że ma być grzeczny podczas obiadu, bo inaczej nie malujemy - to był najgrzeczniejszym dzieciaczkiem świata. :) Niezła marchewka na kiju, bardzo skuteczna. :)
Namalowaliśmy trzy auta i przyznam, że wyszły nawet podobne do aut. Dla Marcela były to same ople. Mały mnie podnosi na duchu - ople, pomimo, że tanie, to jednak są cenione. :)
Na koniec Marcel sam się pomalował, a jeszcze potem Ewa umyła mu obie rączki i temat malowania aut cieniami do powiek się zakończył.
Ja bawiłam się przy tym równie dobrze! :)
Ciekawe swoją drogą, co z tej pasji Marcelka wyniknie na przyszłość. Może jego zainteresowania zaowocują jakąś karierą w tej branży? To dopiero będzie ciekawe... :)

wtorek, 15 września 2009

Sposób na drukarkę

Kama przysłała mi dzisiaj linka do filmiku na youtubie - wart obejrzenia! Gwarantowany odstresowywacz w pracy!
Na tym filmiku sfrustrowany pracownik - podobno w gettin banku - próbuje sobie coś wydrukować. Drukarka z niewiadomych przyczyn odmawia współpracy i puszcza puste kartki, zdaje się nawet, że z jednej strony białe a z drugiej szare od farby z tonera. W każdym razie dokumentu nie ma. Facet próbuje raz, drugi... dopóki mu sił i cierpliwości wystarcza. W przypływie olśnienia zagląda nawet drukarce do wnętrza, a ta prycha niewdzięcznie na niego pyłkiem z tonera. I w końcu facet nie wytrzymuje nerwowo i...
...i to już trzeba zobaczyć!





Obejrzałam ten film z rana, jeszcze dobrze nie zdążyłam się rozkręcić w pracy. Ślęczałam przed komputerem, nad kubkiem słodkiej herbaty i starałam się zmobilizować. Odpaliłam pocztę, przejrzałam maile, odpaliłam drugą pocztę, przejrzałam drugie maile i znalazłam ten filmik. Oglądnęłam go. I w tym momencie byłam już całkiem obudzona i mocno pobudzona do śmiechu!
Najpierw sama śmiałam się do łez - ale to dosłownie do łez, po czym przesłałam filmik wszystkim w naszym pokoju. Po chwili śmialiśmy się wszyscy razem. Rozwaliło nas to!
Facet wpadł na genialny pomysł, zamiast drukować dokument - zrobi sobie z niego xero! Tylko, że oryginałem do skserowania był dokument nie w wersji papierowej, ale dokument wyświetlony na ekranie jego monitora!
Co za błyskotliwość! :) I jaka frustracja!
Biedny facio był już całkiem zdesperowany, widocznie problemy z drukarką zdarzały się nagminnie, bo chyba nie ponoszą ludzi aż TAK nerwy przy pierwszy razie, kiedy kapryśny sprzęt odmówi współpracy? :)
Wszyscy wczuliśmy się we frustrację bohatera tego - jakże pouczającego, dla pracodawców zwłaszcza - filmiku. Przyszło nam to bardzo łatwo - chyba z tej prostej przyczyny, że nam drukarka w pracy płata podobne figle i to przy co drugiej próbie wydrukowania czegokolwiek. Raz na jakiś czas koromysło psuje się całkowicie, co daje nam chwilę oddechu i definitywnie rozwiązuje nasze wszystkie problemy z nią. Po jakimś czasie do stojącego bezużytecznie złomu przyjeżdża serwisant, coś tam przy drukarce robi. Zajmuje mu to z godzinę albo dwie. Rozkręca, wyjmuje wałeczki, śrubeczki i części, po czym skręca wszystko z powrotem i oznajmia, że jest ok. Ma działać. Rzekomo działa, ale sprytnie i tak robi nam dywersję.
Każda próba wysłania czegokolwiek do wydrukowania na ową drukarkę - stawia rezultat pod znakiem zapytania. Biegniemy w drugi koniec piętra, aby odebrać dokumenty, po czym okazuje się, że:
a) dokument do drukarki nie dotarł - wyszedł z komputera i najwyraźniej zaginął po drodze, bo drukarka nie otrzymała żadnego polecenia, aby coś wydrukować. Człowiek więc wraca do swojego komputerka - puszcza dokument do druku jeszcze raz, ponownie leci do drukarki, a tam nadal pusto. Ok - trzeba więc pogłówkować - cop można w tej sytuacji poradzić? Człowiek - cokolwiek bezradny - staje wtedy nad drukarką i zaczyna klikać. Jeden przycisk, drugi, trzeci... Z dużym prawdopodobieństwem kliknie się w końcu odpowiedni przycisk, lub odpowiednią sekwencję przycisków i drukarka coś wypuści ze swojej czeluści.
Już dawno przekonaliśmy się, że jak się dobrze poklika różnymi guziczkami na drukarce - w tym również przyciskiem Power - to w końcu koromysło zatrybi i wypluje jakiś dokument. Za to nie warto zawracać głowę osobom z działu teoretycznie zajmującego się takimi problemami technicznymi. Są znacznie bardziej niechętni interweniowaniu, bądź bezradni wobec tej upierdliwej maszyny, niż my.
Sposobem można czasami coś zdziałać, tylko trzeba mieć na tą drukarkę jakiś skuteczny sposób. Niekoniecznie może jednak taki, jak na tym filmiku. :)
b) dokument dotarł, a jakże, ale jest wydrukowany w kawałkach! Dosłownie - na jednej stronie brakuje kilku akapitów, kolejna jest ucięta. Nie wiadomo co się drukarce w treści dokumentu nie spodobało, ale postanowiła go chyba ocenzurować i pewne jego fragmenty usunęła. Nie to, żeby wszystkie drukowane badziewniki były super-mądre, ale potrzebne są nam w całości, bez względu na poziom merytoryczny i bez cenzury. W takim przypadku leci się z powrotem do komputerka i drukuje dokument jeszcze raz, trzymając w drodze do drukarki mocno kciuki, aby tym razem nie zeżarła części tekstu, bo paradowanie do- i z- tej mekki męki zaczyna człowieka osłabiać.
c) Dokument dotarł i jest wydrukowany, ale brakuje ostatniej strony! O! To nam już zjadło masę nerwów! Swego czasu drukarka nie drukowała w żadnym dokumencie ostatnich stron, uznawała chyba, że limit papieru wyczerpuje się na przedostatniej. bez względu na ilosć stron. Nie pomagało puszczenie dokumentu do druku ponownie - miało się wówczas tylko dwa komplety niekompletnych dokumentów. A ostatniej strony, jak nie było - tak nie ma. Próbowaliśmy drukować tylko ostatnią stronę - bez skutku - nie drukowało się nic. Może drukarka z jakiś przyczyn emocjonalnych nie mogła ścierpieć końcówki dokumentu? Ktoś genialnie wpadł na pomysł, że trzeba na końcu dokumentu dołożyć pustą stronę, lub skopiować jedną stronę treści więcej. Wtedy tej zbędnej pustej strony drukarka nie drukowała, ale nam ona nie była do niczego potrzebna.
Dobry sposób! Ale - uwaga! Działał tylko pod warunkiem, że po dodaniu tej ostatniej-ale-zbędnej strony cały dokument się zasejwowało. Dopiero wtedy można było puścić go do druku z oczekiwaniem, że efekt człowieka zadowoli.
Czasami ta nasza sprytna metoda zawodziła. Dodawało się wtedy dwie strony zamiast jednej i na ogół po kilku próbach udawało się wydrzeć drukarce również ostatnią stronę dokumentu.
d) Dokument dotarł i drukarka zaczęła go drukować, ale papier się zaciął i drukowanie utknęło. Oj, zacinanie papieru to była masakra swego czasu. Drukarka się zbuntowała i przestała pobierać papier z szufladek - każda strona się wtedy zacinała. Ktoś mądry umieścił papier na podajniku z boku drukarki i jak na razie z tego miejsca pobrany papier przesuwa się przez rolki gładko. Ale zanim ten mądry ktoś na to wpadł, nauczyliśmy się wszystkiego na temat komór w tym koromyśle, przekładania teoretycznych informacji i wskazówek z wyświetlacza drukarki na praktyczne działania, wyciągania zaciętego papieru, resetowania drukarki i ponownie - otwierania komory, wyciągania zaciętego papieru, resetowania drukarki i ponownie... Można tak było bez końca!
Jeśli zepsuje się pobieranie papieru z bocznej klapy, to już będzie koniec tej frymuźnej maszynki do denerwowania ludzi. Nie ma już trzeciej opcji wkładania w nią papieru. Z resztą swego czasu technik serwisant - specjalista od jej naprawiania - orzekł, że nadaje się ona tylko na złom. Jest nienaprawialna. Albo inaczej: nigdy nie przestanie się psuć i zacznie przyzwoicie działać. Facet miał widocznie mniej zacięcia od nas, bo my jeszcze dajemy drukarce radę, a jemu ręce opadły po jakiejś... dwudziestej wizycie u nas? :) Drukarka na złomie nie wylądowała, chyba tylko z tego smutnego powodu, że bez niej nic nam nie zostaje i nie ma widoków na nowy, lepszy sprzęt. Wszelkimi siłami więc szukamy sposobu na jej coraz to nowe pomysły, jak utrudnić nam jeszcze bardziej pracę w tej firmie.
e) Dokument dotarł i jest wydrukowany, ale na kartkach są smugi tuszu - do brudnych wałeczków już się przyzwyczailiśmy. Jeśli jest to jakiś ważny dokument - zawsze można go puścić grzecznościowo na inną drukarkę, w innym dziale, która tej wady nie ma. Ta - moja "ulubiona", dostarczająca nam przygód i z difoltu służąca właśnie nam - brudzi, smuży (Kama - wiem, że to twoje ulubione słowo! :P) i czerni każdą kartkę. Aczkolwiek deseń jest zawsze nieco inny, pomimo, że podobny. Taki znak rozpoznawczy drukarki. Podpis (nie)cyfrowy.
Z kserowaniem jest nie lepiej.
Ostatnio miałam tą przyjemność potrzebować coś skserować. Nie działała funkcja xero czy scan wcale. Najpierw próbowałam coś wymyślić, nacisnąć jakiś logiczny przycisk, który mógłby uruchomić tą bezcenną funkcję. NIC. Zero reakcji. Więc zaczęłam klikać cokolwiek i w końcu nacisnęłam przycisk, który zresetował ustawienia i kopiowanie ruszyło. Następnego dnia stanęłam przed kopiarko-drukarką z potrzebą skopiowania czegoś i jednocześnie stanęłam przed dokładnie takim samym problemem. Jak to ustrojostwo skłonić do współpracy? Najgorsze było to, że zapomniałam, który to magiczny przycisk zadziałał dzień wcześniej. Nawinął się pod rękę Puczo, poprosiłam go o pomoc. Postał, pogłówkował, w końcu wpadł na pomysł, że zawoła Szela - kolegę z innego działu, który podobno umie zdziałać na tym sprzęcie czary-mary. Szel jednak przyszedł i patrzył na drukarkę tak samo bezradnie, jak wcześniej my z Puczem. W końcu dałam za wygraną i zaczęłam wciskać wszystko po kolei i tym razem zapamiętałam, że magicznym przyciskiem jest takie pomarańczowe "równa się". Uruchamia kopiowanie natychmiast.
Nie powiem jednak, aby drukowanie czy kopiowanie na naszej cudownej maszynce było lekkie, łatwe i przyjemne. Stanowi to wielkie wyzwanie dla pomysłowości, kreatywnego myślenia i cierpliwości.
Można by taki test stosować potencjalnym pracownikom w procesie rekrutacji. Dać im zadanie - wydrukuj to czy tamto, skseruj to i owo. Jeśli sobie poradzisz - jesteś przyjęty. Za jednym prostym testem można by sprawdzić trzy bardzo pożądane cechy u kandydata do pracy.
Nie wpadł nikt na taki prosty sposób weryfikacji kompetencji i cech osobowości u rekrutów. A szkoda. Można by z ukrycia poobserwować i się nieźle pośmiać! :)

poniedziałek, 14 września 2009

Dywan

Dzisiaj u rodziców Mama zademonstrowała nam swoje nowe dwie kreacje. I dostarczyła nam tym świetnej zabawy.
Najpierw pokazała się nam w prześlicznym dwuczęściowym komplecie - bardzo nowocześnie uszytym, z granatowego materiału (mogłabym przysiąc, że jest czarny, ale chyba ślepnę na starość) w białe delikatne prążki i z białymi wykończeniami, zgrabnym i bardzo eleganckim. Coś w stylu kreacji Chanel wg projektów Karla Lagerfelda. Klasyka w połączeniu z nowoczesnością.
Obejrzeliśmy Mamę w tym ubranku, wyraziliśmy swój zachwyt, bo wyglądała czadowo, po czym Mama zapowiedziała ubranie nr 2.
Był przy tym Łukasz - milczący świadek i Kamisio, która akurat robiła sobie kolację.
Mama w pokoju zmieniała swój outfit.
Zajrzałam przez uchylone drzwi i zobaczyłam ją w... kwiecistym żakiecie!
Tego się nie spodziewałam - nie to, że po Mamie, bo Mama lubi kobiece kolory i wzory, ale po tej
pierwszej - super eleganckiej garsonce - drugi stanowił dramatyczną zmianę stylu, czego się nie spodziewałam zupełnie!
Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie!
Od razu stanęła mi przed oczami moda lat 80-tych, z tymi hawajskimi deseniami, kwiatami wykwitającymi z wszelkiego rodzaju części garderoby, bijących po oczach i wołających o pomstę do nieba. Żakiet Mamy co prawda był daleki od tej staromodnej tandety - miał kremowe tło i na tym dosyć stonowane kwiaty w stylu irysów czy czegoś w podobnym kształcie, nic jednak nie mogłam poradzić, że moja wyobraźnia ruszyła z kopyta!
Chyba jestem uprzedzona do deseni kwiatowych. Zwłaszcza do deseni kwiatowych w nadmiarze. Takie delikatne elementy to nawet lubię. Nawet niedawno sama z własnej nieprzymuszonej woli kupiłam sobie spódnicę - czarną w małe bukieciki. No kwiatki na tej spódnicy są, jak nic. Tyle, ze malutkie. Na żakiecie były duże.
Przypomniała mi się od razu jedna z pierwszych scen z filmu "Dziennik Bridget Jones", gdzie Bridget po przyjeździe na świąteczne przyjęcie organizowane przez jej rodziców, zaraz w drzwiach dostaje od matki przykaz, aby poszła na górę się przebrać, bo to co ma na sobie nie nadaje się na przyjęcie. Po chwili widzimy w filmie Bridget schodzącą po schodach, w jakimś babcinym ubranku w kwiatki i słychać jej komentarz: "
Great! I was wearing a carpet!" czyli "Świetnie! Byłam ubrana w dywan!".
Fakt, że ubranko przygotowane przez matkę Bridget dalekie od deseni dywanowych nie było. Porównanie było doskonałe!
Kiedy dzisiaj zobaczyłam Mamy radosny kwiecisty żakiecik - odwróciłam się do Kamisio i szepnęłam scenicznym szeptem: "Great! I was wearing a carpet!.
Kamisio nie załapała zupełnie o co mi chodzi. Myślami była chyba oddana bez reszty babcinym pierogom, które akurat przewracała na patelni. Spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem i zmarszczyła czoło.
Mama w tym czasie stanęła w drzwiach - ubrana w swój nowy, jakże florystyczny żakiet. Kamisio spojrzała na Mamę, potem na mnie - dającą jej dramatyczne znaki, że o to mi chodziło, po czym wybuchnęłyśmy śmiechem.
Biedna Mama!
Kamisio najpierw wytłumaczyła Mamie z czego się śmiejemy i z czym się nam to kojarzy, po czym przetłumaczyła jej również moje pytanie! Ja zapytałam czy jest tego więcej - czy Mama ma do tego żakieciku może jeszcze spódniczkę? Co w wydaniu Kamisio zabrzmiało:
- Czy masz więcej tych dywaników, Mamuś?
Żakiet nas rozłożył na łopatki! Śmiałyśmy się tak, że aż mnie brzuch bolał. I nie to, aby on był jakiś okropny, nieładny czy nie nadający się do założenia! Skąd! Był zupełnie wdzięczny, miał ładnie dobrane kolory, elegancki, ładnie uszyty. Tylko miał to nieszczęście, że źle mi się skojarzył, a obok była Kamisio, która jest zawsze w temacie niefortunnych skojarzanek.
Mam nadzieję, że Mama nie uprzedziła się od naszych żartów do tego żakietu. Szkoda by było.
Ale Mama chyba jest przyzwyczajona do naszej krytyki i naszych grymasów nad jej garderobą. W końcu zazwyczaj to któraś z nas jest pod ręką, aby obejrzeć jakiś nowy outfit Mamy, tudzież skomentować jakieś zestawienie.
Zazwyczaj jednak nie często zgadzamy się z Kamisią pod względem gustu. Najczęściej jeśli coś podoba się mi - Kamisio kręci nosem. Jeśli czymś zachwyca się Kamisio - ja grymaszę i się krzywię.
Dzisiaj jednak wykazałyśmy się siostrzaną solidarnością i zgadzałyśmy się w naszych kpinach obie.
Mama stwierdziła, że żakiet był kupiony na wyprzedaży po bardzo okazyjnej cenie i choćby za to warto było zapłacić, aby się z nami z tych skojarzanek pośmiać. Mama się bardziej śmiała z nas, my z żakietu. Łukasz dyplomatycznie milczał, jak grób i nie komentował i starał się nawet nie śmiać za bardzo, aby teściowej nie było przykro. Mamie jednak nie było przykro, a przynajmniej nie wyglądała na zasmuconą. Przeciwnie.
Stwierdziłyśmy na koniec, że ta okazyjna cena za żakiet kupiła nam wejściówki na kabaret w wersji live. Z nami trzema w roli głównej. Jedynym pełnoprawnym widzem tego przedstawienia był neutralny Łukasz.

niedziela, 13 września 2009

Nowoczesna bajka

Wczoraj Amelka zachciała, abym opowiedziała jej bajkę. Ok, czemu nie. Ostatnio bajki są u nas na fali.
Przypomniała mi się bajeczka o księżniczkach, które co noc tańczyły potajemnie i zdzierały sobie buciki i każdego następnego dnia Król Ojciec dziwił się, że ich buciki mają kompletnie zdarte podeszwy.
Znacie tą bajkę?
Widziałam ją chyba kiedyś w wersji TV, nie pamiętam już czy też czytałam ją w jakiejś książce czy tylko z TV ją znam. Bajeczka miała ten ciekawy wątek tajemnego życia księżniczek.
Wzięłam więc Amelkę na kolana i zaczęłam opowiadać tej Małej Mądralinie bajeczkę.
Pewnego razu było sobie 10 księżniczek, które były jeszcze za małe, aby chodzić na bale. Ale bardzo chciały tańczyć, a Król Ojciec im na to nie pozwalał. Pominęłam część, skąd księżniczki dowiedziały się o podziemnych nocnych balach i kto je tam zabrał. W mojej wersji bajki księżniczki od razu poszły na podziemny bal i tańczyły całą noc, a rano Król Ojciec znalazł ich buciki z dziurami w podeszwach. Kazał nadwornemu szewcowi je naprawić, ale następnego dnia historia się powtórzyła. I kolejnego również...
I tu Amelka spojrzała na mnie, zmarszczyła czoło i powiedziała:
- Hej, ja znam tą bajkę! I było ich 12-cie!
Ja zaniemówiłam. Dosłownie, zabrakło mi słów na ten argument. Amelka za to ciągnęła:
- Oglądałam tą bajkę, i były tam jeszcze trzy małe siostry. Trojaczki! I...
I tu Amelka opowiedziała mi jeszcze kilka zaskakujących szczegółów, których w mojej bajce sprzed 20-tu lat wcale nie było! Tak mnie zdumiało, że ta bajka przeszła taką odmładzającą metamorfozę. Najwyraźniej jakaś lalką Barbie postanowiła zagrać w niej główną rolę. Albo dwanaście laleczek Barbie. I trzy małe trojaczki.
Amelka sama dobie dopowiedziała resztę bajki, oczywiście w nowoczesnej wersji.
Ja tylko posłuchałam, przytaknęłam i pełna zdumienia poszłam na moje wieczorne spotkanie z trzema przyjaciółkami. Niestety nie przetańczyłyśmy całej nocy i nie zdarłam sobie podeszew w moich bucikach na 10 centymetrowych szpilkach.
Chyba trzeba się poduczyć więcej, jak nadążyć za duchem czasu i następnym razem pójść z trojaczkami na nocny, tajemny bal. Trojaczki chyba już dorosły do teraz?

piątek, 11 września 2009

A jednak łikend bez pracy

No i okazało się, że jednak na łikend nie muszę iść do pracy.
Admini i inni spece od update'owania systemów byli tak mili, że wysłuchali pińćdziesiątej z kolei prośby naszej przełożonej i przygotowali wszystko do testów na dzisiaj. A dokładniej mówiąc testy rozpoczęłam wczoraj i dzisiaj zakończyłam na tyle, aby jutro się nimi nie musieć zajmować i przejmować.
Mam więc sobotę wolną od pracy i bardzo z tego powodu się cieszę.
Plan na jutro mam taki ambitny, aby w końcu kupić świece zapłonowe do naszej Astry, chociaż w świetne ostatniego rozczarowania jej wartością naprawdę zastanawiam się czy jest sens...;)
W drodze do domu nawet stwierdziłam, że przy tak niskiej wartości samochodu nie ma sensu go nawet tankować, na co Łukasz przytaknął, że owszem, powinnam jeździć na pustym baku!
Niestety było już za późno, właśnie wyjeżdżaliśmy ze stacji benzynowej, dosyć zatankowani.
Świece jednak kupić trzeba, w zimie różnie to może być z tym odpalaniem, jak się ich nie wymieni. Zbieram się do pojechania po nie już trzy tygodnie i jakoś wcale mi to nie jest po drodze. Zwyczajnie nie chce mi się.
A mówiłam do Ewy dzisiaj, że jak pojedzie na przegląd, to zajmie jej to chwilkę, więc niech się nie przejmuje tym, czy chce jej się jechać czy nie... Też się jej nie chciało.
Przyznam, że widmo pracowania w sb było na tyle realne, że nie planowałam nic na sb, co oznacza, że nie myślałam wcale, co przydało by się jutro zrobić.
Jedna Iparau rzuciła konkretny pomysł spotkania się wieczorem na piwko. Spotkanie grupowe okazało się nie do zorganizowania tak w ciągu doby niemalże, zwłaszcza dlatego, że są mecze i nasi mężczyźni pragną je oglądać i kibicować.
Stanęło na planie spotkania w damskim gronie.
Nie wiemy tylko czy będzie nas sztuk 3 czy więcej, zależy jak się uda pozostałym dziewczynom wymiksować z czegokolwiek, co mają w perspektywie. Niestety ten łieknd nie pasuje wielu osobom, nawet tym płci żeńskiej. Jedna na urlopie - kto ją tam wie, gdzie. Druga i trzecia wyjeżdżają - jedna do taty, a druga z mamą. Jeszcze inna może wrócić do domu w stanie nie nadającym się do wyjścia, bo po całym dniu realizowania ambitnego planu prac domowych i ogrodowych, może jej zwyczajnie nie wystarczyć sił. A jeszcze inna może nie móc z przyczyn niewiadomych.
No cóż, przynajmniej jest nas trzy.
Ja póki co włączam mój aktualny serial na poprawienie sobie humoru po tej cenowej traumie i postaram się wstać jutro w bardzo świetnym nastroju. Przynajmniej jestem wyspana i jutro będę miała dużo energii.

Dżemowe śniadanie

W lipcu – w pewien piątek, tuż przed naszym urlopem urządziliśmy piknik mojego wydziału.
W zasadzie był to grill, zorganizowany u naszego koleżki, który osiedla się na wsi pod Lublinem i – jak to sam określił – robi się z niego wieśniak.
Kolega Marcin ma wielką działkę, na której rozbudowuje sobie dom, miejsce na grilla było idealne – spokój, natura w zasięgu ręki, swoboda i zero sąsiadów, którym moglibyśmy przeszkadzać, hałasować czy smrodzić. Zabawa była wyśmienita i nawet pogoda nam dopisała, pomimo, że dzień wcześniej padało i tego dnia też nad ranem lał deszcz, jak z cebra.
Wspomnienia po grillu mamy unikatowe – ale o tym osobno. A działo się, oj działo! I w trakcie grila i podczas drogi powrotnej.
Ale co z tego grilla wynikło: pod koniec imprezy zgadaliśmy się o słoiczkach i dżemach. Zaczęło się od tego, że zabrałam z powrotem mini słoiczek, w którym przywiozłam sól, bo słoiczki u nas w domu są bezcenne. Służą nam przecież do wekowania przetworów. A mini słoiczki do dżumów.
Marcin – na wieść o tym, że robię dżumy – zapragnął ich spróbować. Obiecaliśmy sobie więc, że któregoś dnia zrobimy w pracy całym zespołem śniadanie na słodko, w którym główną pozycją w menu będą moje dżumy.
To wspomnienie przychodziło z nami do pracy przez półtora miesiąca i dzisiaj wypadł dzień, kiedy nasz plan został wcielony w życie.
Madzi od początku tygodnia marzyło się takie wspólne śniadanie, coś odmiennego od szarej rzeczywistości i jakaś grupowa integracja. Chodziła bidulka i zachęcała i proponowała cichutko, aż w końcu jej prośby zostały wysłuchane i decyzja zapadła.
Podział zadań był taki, że ja dostarczam dżemy, a pozostali wszystko inne, co nam do śniadania będzie potrzebne.
Przyznam, ze stresowałam się tym, ze zapomnę tych dżumów zabrać i będę musiała wracać po nie do domu! Nastawiłam sobie przypomnienie w telefonie. Ale wczoraj – jak na złość – kiedy zabrzęczał telefon z przypomnieniem, wyłączyłam go i padłam o 20,30 spać. Zasnęłam kamieniem, nie słyszałam wcale, kiedy Łukasz wrócił z pracy przed 23-cią i tylko obudziłam się na moment o północy, kiedy Łukasz wybierał się już do spania, przebrałam się wtedy w pidżamę i z powrotem zasnęłam. Rano na szczęście dżumy mi się przypomniały i Łukasz przyniósł z piwnicy pięć sporych słoiczków z różnymi smakami.
Nasza szefowa kupiła bułeczki, mleko, masło i kakao.
Śniadanie było bardzo przyjemne, dżemy smakowały, wszyscy trochę się nad nimi porozwodzili, co było bardzo przyjemne dla mnie do posłuchania, zjedliśmy wszystkie 17 dużych bułek i napchaliśmy sobie żołądeczki słodkimi kanapkami. Pięć słoiczków dżemów zostało prawie w całości skonsumowanych. Ku mojej radości, że komuś moje przetwory smakują.
Przez cały czas śniadania trwała dyskusja, który dżem jest najlepszy.
Do wyboru były: wiśniowy, malinowy, jeżynowy, dyniowy i malinowo-jeżynowy.
Zdania były podzielone, ale – ku mojemu ogromnemu zdziwieniu – furorę zrobił dżem dyniowy!
Łukasz go lubi, ale nie należy on do ścisłej czołówki jego najulubieńszych. Łukaszowi najbardziej smakuje malinowy i zaraz po nim wiśniowy. Wszystko poza tym jest dobre lub bardzo dobre, ale go nie powala na kolana. Ja dżumów nie jadam, więc nie wypowiadam się na ten temat. Do robienia ten dyniowy był najgorszy i dostarczył mi najwięcej pracy.
Na koniec dzisiejszego śniadania padła propozycja, aby zrobić ranking dżemów i rozstrzygnąć, który smakował najbardziej. Jak to specjaliści - trzeba było coś wymyślić, coś zrobić.
Bardzo ciekawe doświadczenie, jak dla mnie – osoby produkującej te dżemy.
Marcin zrobił na tablicy wypiskę i każdy zagłosował.
Skala ocen: od 1 do 5 pkt per dżum
Ilość oceniających: 7 osób

I oto, jak wypadł ranking dżumów:

I miejsce: dyniowy – 27 punktów
II miejsce egzekwo: wiśniowy i malinowo-jeżynowy – po 25 pkt
III miejsce : malinowy – 17 punktów
IV miejsce: jeżynowy 11 pkt

Niezła zabawa!
Dyniowy dżem zrobił furorę! Łukasz nie może w to uwierzyć. A chyba najbardziej w to, jak malinowy lub wiśniowy mogły nie wygrać?
Chyba dyniowy miał przewagę swoją oryginalnością smaku. Ma dodatek cynamonu, więc jest to taki trochę inny rodzaj szarlotkowego aromatu.
Z ciekawości zjadłam i ja kanapki z dyniowym dżemem i faktycznie mi posmakował. Nie to, abym nagle zaczęła zajadać się kanapkami z dżemem, ale przyznaję, że zrozumiałam dlaczego werdykt jury był taki, a nie inny.

Grat czy jak?

Dochodzę do głębokiego przekonania, że ostatnie moje wizyty w domu rodziców bardziej mi szkodzą, niż byłoby to wskazane. Po raz drugi w tym tygodniu wróciłam od rodziców w stanie szoku. Tym razem jednak niemiłego.
Mama zrobiła sobie prawo jazdy. Cichaczem, nie mówiąc nic nikomu, biegała na kurs i jazdy przez półtora miesiąca i zdała egzamin gładko za pierwszym podejściem. To właśnie tym nas tak zszokowała we wtorek, bo właśnie tego dnia z rana zdała egzamin i zdecydowała się oznajmić całej rodzinie, że prawko już ma i teraz zamierza kupić samochód. Ku jej dzikiej radości wszyscy byliśmy totalnie zszokowani i aż wierzyć się nam nie chciało, że mogła tak utrzymać to w tajemnicy przed całą rodziną... Co ja mówię! Przed wszystkimi, bo nie przyznała się, że robi kurs zupełnie przed nikim.
Ja bym nie wytrzymała i wypaplała się komuś, jeśli nie rodzinie, to przynajmniej jednej z psiapsiółek, których trochę mam. Z resztą - ja się nie porywam na trzymanie tajemnic. Nawet, jeśli nie chcę czegoś rozpowiadać, to i tak bardzo wąskie grono przyjaciółek o tym się dowiaduje.
Tylko jeśli ktoś mi powie coś opatrzone klauzulą "nie mów nikomu" nie puszczę pary z ust. Ale zazwyczaj zapominam o tym, więc nie ma ryzyka, że niechcący podam dalej.
Mama musiała mieć niezłą zabawę z tym tajemniczym kursem prawa jazdy. Zrobiła, zdała i wtedy się pochwaliła. Słusznie.
Idąc za ciosem - teraz szuka samochodu. I tu się zaczyna moja dzisiejsza trauma.
Samochodu szuka z Tatą, w porywach pomaga im też brat, chociaż on akurat chyba niewiele w tym temacie się orientuje. Cała rodzina jednak od kilku dni debatuje nad tym, jaki Mama powinna kupić samochód. Jedno jest pewne - musi go kupić szybko, zanim dojdzie do przekonania, że zapomniała, jak się jeździ i zacznie się bać. Póki co jest tym świeżo upieczonym, zapalonym, odważnym i zdeterminowanym kierowcą, który wierzy, że potrafi wszystko, umie jeździć i nie stanowi zagrożenia na drodze ani dla siebie, ani dla innych.
To jest ten krytyczny moment, który trzeba wykorzystać, aby nie musieć potem walczyć ze stresem za kierownicą i niechęcią do kierowania.
Przeglądaliśmy dzisiaj auta na jakimś serwisie typu allegro.moto czy jakiś tam inny wynalazek. Mama nie może się zdecydować. Jej wymagania rosną. We wtorek zaczynała od typów w rodzaju Fiat Panda, Opel Corsa, Toyota Yaris. Jakimś cudem do dzisiaj dotarła do Audi A3 i Mercedesa.
Na szczęście pominęła milczeniem propozycje Volkswagena, Skody i Nissana. Niewygodne pudełka od zapałek, zero komfortu w środku.
Fiata wybił z głowy Mamie Tata. Chwała mu za to.
Co się stało z Toyotą - do tej pory nie wiem. Corsa chyba sama z siebie zeszła na dalszy plan, przyćmiona Mercedesem.
Ja się nie wypowiadam. Mam swoje zdanie na temat kupowania pierwszego samochodu, na którym przyjdzie się uczyć jeździć, ale niech sobie Mama wybierze cokolwiek się jej spodoba. I tak, kiedy przychodzi do kupowania, to bierze się to, co akurat wpadnie w ręce, jako niezła okazja. Ale na tych serwisach można nabrać niezłej orientacji. Wstępnej.
Nie wiem co mnie podkusiło... A, przepraszam wiem! Tata mnie podkusił, aby wejść na Ople w tej moto-gratce i sprawdzić ile kosztuje mój. Weszłam. Sprawdziłam. Do tej pory żałuję. I nie wierzę.
Teraz jest mi smutno i nie zgadzam się z tymi głupimi cenami.
Moja Astra była kupiona właśnie jako mój pierwszy własny samochód, na rozjeżdżenie się. Nie miało to być nic drogiego, bo po pierwsze - nie miałam na nic drogiego pieniędzy, a po drugie w razie stuknięcia czy porysowania - taniego mniej szkoda i naprawa kosztuje mniej. Miałam natomiast stanowcze wymaganie, że nie ma to być żadne niewygodne pudełko od zapałek i żadna klaustrofobiczna pułapka z dwojgiem drzwi. Miała być Corsa. Mała, zwinna, dobra do kręcenia się po mieście i parkowania.
Trafiła się Astra. Hatchback, w świetnym stanie, 4 drzwi i mały przebieg.
I jak ją kupiłam, tak mam ją do tej pory.
Stuknąć jej nie stuknęłam ani razu (tfu, tfu) - na szczęście, bo mam zniżki Taty z OC, mogłoby mu to na te zniżki zaszkodzić. Nie zarysowałam - z dwa razy mnie ktoś smyrgnął innym samochodem i zostawił odrobinkę swojego lakieru na moim, ale to nie widać prawie. No i raz dowcipnie ktoś przejechał mi patykiem wzdłuż drzwi i zostawił ryskę, ale to też prawie nie widać, a przynajmniej nie, jeśli się nie przyjrzy.
Astra przejechała ze mną prawie 50 tysięcy w ciągu 4 lat, była prawie wszędzie tam, gdzie byłam ja. Przez nią zostałam prawie że abstynentką, bo wygodniej mi jechać samochodem i wracać komfortowo, niż pojechać autobusem, wypić jedno piwo i wracać taxi.
Jeździło ze mną mnóstwo osób i byliśmy w wielu fajnych miejscach.
Asterka została ochrzczona mianem Rumaka Zorro i nie sprawia żadnych problemów. No, raz ostatnio miała kaprys nie zapalić.
I co? Dzisiaj dowiedziałam się, że jest warta dramatycznie małe pieniądze! Jacyś szaleńcy wystawili takie modele za 600 - 800 zł. Cena doszła do 4200 PLN po przegrzebaniu 10 stron ogłoszeń, ale modele za takie pieniądze są wyposażone w znacznie większe ułatwiacze życia, niż ma mój samochód. Ja się zasmuciłam i zdumiałam, jak można takie świetne auto tak nisko cenić.
Tata poradził mi, abym sprzedała ją Łukaszowi, on na pewno kupi ją ode mnie za 5 tys, a Łukaszowi poradził, aby mi powiedział "kiedyś ci oddam", w ten sposób będzie wilk syty i owca cała.
Postanowiłam, że sprzedawanie tego auta nie ma żadnego sensu, będziemy więc nim jeździć, aż się rozpadnie. :)
Teraz tym bardziej nie można się z nikim na szosie stuknąć, bo klepanie i naprawianie strat będzie nieproporcjonalnie drogie do wartości auta. Doszłam nawet do wniosku, że całe szczęście, że nie jeździłam z nim na myjnię i nie musiałam nigdy płacić za mycie, bo to byłby zupełnie nieuzasadniony wydatek!
No dramat!
Trochę się ze mnie obaj pośmiali, że co się niby spodziewałam, skoro 4,5 roku temu kupiłam ją za 6tys. No nie spodziewałam się, aby jej wartość rosła, to nie jest w końcu i dzięki Bogu auto zabytkowe! Ale kto by się spodziewał, że cena jego samochodu osiągnie zawrotny poziom 2800 PLN w tak (relatywnie) krótkim czasie??
Ja się nie spodziewałam.
Dla mnie Rumak Zorro wart jest znacznie więcej, obawiam się jednak, że może to być trochę, jak w tej reklamie MasterCard: pewne rzeczy w życiu są bezcenne.
Tak. Pierwsze w życiu auto kupione za własne pieniądze? Bezcenne.
Za wszystko inne możesz płacić grube pieniądze swoją plastikową kartą.

wtorek, 8 września 2009

Plany się sypnęły

Zamarzyło mi się pojechać na łikend do Krakowa.
Uwielbiam Kraków i od czasu naszej marcowej wizyty tam już mi się zaczyna chcieć znów odwiedzić Smoka.
Teraz jest dobra okazja, bo póki Mama jeszcze jeździ na zjazdy do Krakowa, można pojechać razem. Zjazdy będą jeszcze chyba tylko dwa, miedzy innymi w ten łikend.
Łukaszowi nie bardzo ten termin pasuje, ale liczyłam, że może Mała Słoninka ze mną by się wybrała? Babski łikend w Krakowie...
Standardowe menu: wizyta u Smoka, spacer po rynku, jakieś zwiedzanie. Z Małą Słoninką - artystką, można by odwiedzić Muzeum Czartoryskich i zobaczyć znów te śmieszne trzy Jagiellonki ubrane w tą samą sukienkę. Do tego obwarzanki zjedzone do spółki z gołębiami i najlepsze na świecie lody z lodziarni w Galerii Krakowskiej. Albo Galerii Kazimierz, nie pamiętam, która to, bo obie nazywają się na K. W każdym razie tej przy PKP-ie.
Mała Słoninka trochę marudziła, że do Krakowa, to ona chciałaby z Piotrusiem Panem pojechać, może i on by pojechał, ale najlepiej to z Łukaszem, a Łukaszowi nie pasuje... No i tak w niedzielę stanęło to na niczym.
A w poniedziałek w pracy dowiedziałam się, że bardzo wielce prawdopodobne jest, że w łikend trzeba będzie testować nowy temat, który nam programiści bardzo dowcipnie dostarczą pod koniec tygodnia i najpewniej będzie to wgrane na sobotę.
Moje plany się w tym momencie zrujnowały i już nie musiałam namawiać Małej Słoninki na babski wyjazd bez Piotrusia Pana.
Naprawdę, mam głębokie przekonanie, że każdy problem rozwiązuje się sam, jeśli doczeka się odpowiedniego momentu. Wszystko się samo układa, chociaż niekoniecznie po naszej myśli.
Tak sobie myślę, że w pracy powinnam była powiedzieć, aby się osoba pytająca o tą pracę w łikend - tą swoją przemiłą prośbą wypchała, bo przez ostatnie rewelacje moja motywacja została dramatycznie zdruzgotana. A przed tą uprzejmą prośbą osoba ta wcale uprzejma nie była, wręcz była bardzo nieuprzejma. No ale, bardziej polityczne jest dla mnie przyjście w ten łikend do pracy i przetestowanie tego, co wgrają. Czasami trzeba być mądrzejszym. Przynajmniej Mama mi zawsze tak powtarzała, jak byłam mała. Prawda jest taka, że jakby ja też chciała się głupio zachowywać, to byłoby już całkiem niefajnie w tej pracy.
Mam jednak nadzieję na wypad do Krakowa za trzy tygodnie. Trzeba pomyśleć. Może pojedziemy całą hurmą z Mamą, Łukaszem, Małą Słoninką i Piotrusiem Panem. Ale mi to jednak bardziej się marzy taki babski łikend.... A może Kama by ze mną pojechała...? Hmm...
Będę bardzo Zen, uzbroję się w cierpliwość, poczekam, rzucę temat i - jak zawsze - samo się ułoży.

Szok!

Zostałam dzisiaj zszokowana.
Na razie jeszcze brakuje mi słów i czuję się lekko ogłuszona newsem.
Bardzo dobrą szokującą wiadomością, której na razie tu nie mogę przytoczyć.
Za kilka dni.
Ale rzecz w samym tym, że zostałam po prostu zaszokowana.
I to przez kogo? Przez własną Mamę!
Nawet taka - niby dobrze znana mi osoba - potrafi wylecieć z czymś tak niespodziewanym.
Zna się Mamę przez trzydzieści lat swojego życia, niby człowiek wie, czego się można spodziewać, a tu nagle okazuje się, że skąd! Nigdy nic nie wiadomo! A po Mamie można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Najlepszego. Niespodziewanego.
Przez dłuuugą chwilę dzisiaj czułam się, jakbym trafiła do jakiegoś paralelnego świata, gdzie wszystko jest możliwe i co więcej - gdzie pewne rzeczy są nieporównanie łatwiejsze niż w naszej rzeczywistości. Gdzie Mamy potrafią dosłownie wszystko.
Najwyraźniej moja potrafi.
Było już powiedzenie: Polak potrafi, potem zostało to przenicowane na: student potrafi, a teraz moją mantrą będzie: Mama potrafi.
Brawo Mamuś! I gratulacje! I na drugi raz to może jednak się zdradzisz chociaż słowem o tym, co sobie cichaczem knujesz? :)))

poniedziałek, 7 września 2009

Kiedy się wyspię?

Niewyspanie to u mnie stan chroniczny. Od 2 lat - od kiedy mieszkamy razem z Łukaszem - chodzę niewyspana. Wiem doskonale, skąd się to bierze. Po pierwsze mam problem z zasypianiem, ale to wiem od dawna, nic nowego. Usypiam co najmniej 40 minut i w tym czasie każdy szmer i stuk mnie budzi. A po drugie, to wieczorami szkoda mi iść spać, bo jest tak fajnie, siedzimy sobie z Łukaszem i coś tam robimy, albo coś sobie oglądamy. Wszystko już jest zrobione, wszystko załatwione, my się relaksujemy, siła nam wraca, bo największy kryzys dopada człowieka zazwyczaj zaraz po powrocie z pracy. O 22 - 23-ciej wieczory są już spokojne i przyjemne. A zanim docieram do spania jest już gruuubo po północy i muszę szybko spać, aby się wyspać, co jest zawsze misją straconą już na starcie, więc się tym stresuję, że rano nie będę mogła wstać, to mnie jeszcze bardziej wytrąca ze spania i w efekcie zasypiam koło 1-ej lub 1.30, kiedy Łukasz już dawno chrapie. A rano faktycznie budzę się niewyspana.
Dzisiaj mailowałyśmy sobie z Kamą - ona ze swojej pracy, ja ze swojej i temat zszedł nam na spanie.
Próbowałyśmy się na dzisiaj umówić na kawkę, ale z braku czasu i nawału pracy u Kamy, nie udało się nam. Stwierdziłam więc, że nie martwi mnie to za bardzo, bo może po prostu wrócę do domu i się wyśpię. Byłam dosyć zmęczona i niewyspana, pomimo, że to dopiero poniedziałek.
Kama na to zapytała (retorycznie chyba, bo nie ma na to pytanie odpowiedzi):
- Ciekawe czy nadejdzie w końcu taki dzień ze się wyśpisz porządnie.
Ja na to odparłam - dosyć zdrażniona tym moim permanentnym stanem niewyspania:
- NO ***** NIE WIEM!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
(wypowiedź ocenzurowano).
Na to Kama podsunęła, że może na emeryturze...
Ale zaraz rozwiała moje nadzieje, bo przypomniała sobie, ze wtedy już się ludziom nie chce spać.
Odpowiedziałam jej zrezygnowana, że jeśli mi się odechce
wtedy spać, to przynajmniej będę miała wreszcie ten problem z głowy.
Na to Kama perfidnie kazała mi się wyspać dzisiaj, aby ten problem mieć z głowy nieco szybciej niż na starość.
Cała ta rozmowa mnie rozbawiła i aż rozbudziła i przestałam już więdnąć z niewyspania i zmęczenia przed moim komputerkiem.
Wieczorem rozmawiałam z Babcią. Telefonicznie tym razem.
Przytoczyłam Babci nasz estra-mądry dialog z Kamą, a Babcia przytaknęła Kamy argumentowi, że na starość spać się nie chce. Po czym Babcia rozwinęła swoją myśl:
- A nawet jak się chce, to nie można. A chodzenie niewyspanym nie jest przyjemne.
- To w końcu chce się spać i nie można spać i jest się niewyspanym czy nie chce się spać wcale? - zapytałam, bo już mnie to rozumowanie całkiem pogubiło.
- No nie, nie chce się spać. Nawet, jak się chce spać, to nie da się spać. - wyjaśniła Babcia.
To ja już całkiem zgłupiałam.
Szansy więc na wyspanie się nie mam żadnej. Ani teraz, ani na starość. :)
Póki co - moja doba jest przynajmniej o połowę za krótka, aby wystarczyło mi czasu na zrobienie wszystkiego i jeszcze wyspanie się. Więc robię to wszystko kosztem spania. Martwi mnie w tym tylko fakt, że z niewyspania robią się zmarszczki. Będę więc ich chyba miała mnóstwo zanim mój organizm osiągnie ten wiek, kiedy mu się spać odechciewa. :)
Ale pocieszające jest to, że na starość - skoro nie chce się spać i nie można spać - to człowiek ma tak dużo czasu na wszystko! I nie musi wtedy siedzieć po 8h w pracy. Mam nadzieję, że dożyję tego pięknego okresu w życiu, kiedy można będzie przeczytać te sterty niedoczytanych gazet, dziesiątki ciekawych książek, obejrzeć wszsytkie te seriale mające po 6 i więcej serii, poplotkować z przyjaciółmi (niechby oni tylko też dożyli tego sędziwego-wieku-czasu-pod-dostatkiem), pojeździć gdzieś na wycieczki (może nie wysiądzie mi wzrok i nie zabiorą mi prawo jazdy do wtedy), pouprawiać ogródek.... I porobić wszystko to, czego teraz jeszcze się nie robi. Zamierzam być aktywną babcią i podążać za duchem czasu i nauki.
Póki co jednak, pomyślę nad swoim niedospaniem i może dzisiaj zawinę żagle z godzinkę wcześniej. To jeszcze nie ten wiek bez spania. Kiedy zaczyna się ta nie-śpiąca starość? :)

Kościół dzieciom

Wczoraj - w ramach rodzinnego łikendu z Rodzicami S. - poszliśmy do kościoła na poranną mszę... dla dzieci.
Co ciekawe - Rodzice S. wybrali się znacznie szybciej niż ich dzieci i poszli punktualnie, a dzieci wpadły na mszę lekko po czasie. Ale to nie ważne.
Dzieci czyli my - już urośnięte i duże. Jak na taką mszę z dedykacją dla dzieci, to może nawet za duże. Może. Mi się jednak spodobała forma tej mszy.
Msza okazała się bardzo ciekawa.
Kiedy przyszło kazanie, jakiś młody ksiądz chwycił za mikrofon, wyszedł zza mównicy i poprosił do siebie wszystkie dzieci, zwłaszcza te w wieku szkolnym. Dzieci pognała do niego całą chmarą. Nic w sumie dziwnego - osiedle mamy młode, obfite w potomstwo, w wieku szkolnym zwłaszcza.
Dzieci stanęły gromadą przed księdzem i wpatrywały się w niego z głowami zadartymi do góry. Szkoda, że byłam tak daleko z tyłu, bo zaciekawiło mnie, czy mają przy tym też otwarte usta. Dzieci się tak fajnie gapią: z przejęciem i z otwartą buzią. :)
Ksiądz zaczął kazanie interaktywne, włączając do niego dzieci. Bardzo to ładnie wyglądało, kiedy prowadził z nimi dialog i je tak aktywizował, zamiast monologować sobie i przynudzać innym.
My - dorosłe dzieci - staliśmy tam, gdzie staliśmy i obserwowaliśmy to, jak jedno wesołe przedstawienie.
Ksiądz zapytał czy dzieci w tym tygodniu już były w szkole. Dzieci oczywiście odpowiedziały, że tak! Na to ksiądz zapytał jakie miały w szkole przedmioty. Podsunął mikrofon jednemu chłopaczkowi, a ten odpowiedział z samozadowoleniem:
- Plecak!
Kościół zafalował cichym chichotem.
Ksiądz niezrażony sprecyzował pytanie, bo chodziło mu o przedmioty, jakich się dzieciaki uczyły, a nie, jakie nosiły ze sobą.
Fajna była ta msza, ciekawa, zabawna, dzieciaki potem jeszcze wymyślały intencje na modlitwie "ciebie prosimy...". My z Tusią byłyśmy żywo zainteresowane wyczynami dzieciaków pod ołtarzem i trochę żałowałyśmy, że takie już jesteśmy duże.
A na dodatek msza - nawet pomimo dłuuugich ogłoszeń parafialnych - była krótsza niż te ogólnie przyjęte 60 min. Chyba to będzie moja ulubiona niedzielna msza. Pomimo wieku... Podobno całe życie jesteśmy dziećmi, można z tego skorzystać. :)

niedziela, 6 września 2009

Gościnność w naszym wydaniu

Tak sobie myślę, że chyba powinnam dojść do przekonania, że nie jesteśmy najbardziej gościnni. Goście u nas muszą sobie radzić sami. I tak też robią.
Na pewno są na tyle sprytni i przewidujący, że radzą
sobie świetnie. Jak? Zanim do nas zjadą - zaopatrują się we wszystko, co im będzie u nas do szczęścia potrzebne. Potem mają to, jak znalazł. :)
Głównie panuje u nas wieczny deficyt kawy.
Po tym, jak się przeprowadziliśmy na swoje, okazało się, że wyjątkowo trudno jest u nas napić się kawy.
Ja wtedy nie pijałam kawy - teraz czasami wypijam delikatną kawę z większą ilością mleka niż wody. Łukasz nie pija kawy wcale - ani wcześniej ani teraz.
Zaopatrzyliśmy szafki w kuchni we wszystko, co nam było potrzebne, ale kawa zupełnie nie przyszła nam do głowy. Już przy pierwszych odwiedzinach okazało się, że jest to błąd - kawę ludzie pijają i jest w domu potrzebna, nawet, jeśli się samemu jej nie pije. Zanim zapamiętaliśmy, że trzeba kawę kupić i wstawić do szafki - przewinęło się przez nasze mieszkanie kilkanaście osób, które zapytane o to, co się napiją odpowiadały, że kawy. Wtedy my łapaliśmy się na tym, że strzeliliśmy sobie tym pytaniem samobója, kawy w menu nie mamy i upss... może jednak gość da się namówić na herbatkę? herbaty mamy zawsze szeroki repertuar - ziołowe, owocowe i we wszystkich kolorach tęczy: czarna, zielona, czerwona, biała... Tylko z kawą krucho.
Najpierw kawę przywiozła moja Mama - w małym słoiczku, rozpuszczalną. Zostawiła nam. Pech chciał, że chyba nikt potem przez długi czas kawy sobie nie życzył, bo pamiętam, że jej resztka spleśniała w tym słoiczku i wyciągnęłam ją któregoś dnia bardzo zdumiona, że kawa pleśnieje w ogóle!
W końcu jakimś cudem kupiliśmy mały słoiczek
W gazetach kobiecych pojawiała się wtedy reklama kawy Jacobs z dodatkami małych saszetek. Uzbierało się nam ich kilka, więc załatwiły sprawę serwowania kawy dla gości przez kilka kolejnych wizyt.
W końcu ja zaczęłam pijać delikatną kawę, skleroza nam odpuściła i pojawił się w naszej szafce w kuchni słoiczek świeżej kawy rozpuszczalnej.
Z kawą mieloną jednak kryzys trwa nadal.
Rok temu kiedy odwiedził nas Rafał, by u nas przez mniej więcej tydzień. Rafał pija kawę fusiastą, mieloną. Parzyliśmy mu jakąś MK, której sporą torebeczkę dostałam jako próbkę - nie pamiętam już gdzie. Oczywiście Rafał zorientował się, że przyzwoitej kawy u nas nie ma i co zrobił? W tym roku jadąc do nas przywiózł kawę mieloną ze sobą.
Szczerze mówiąc, byłam w szoku! I strasznie mnie to rozbawiło.
Wraz z przyjazdem Rafała w szafce w kuchni pojawił się słoiczek kawy, której w trakcie wizyty sukcesywnie ubywało, aby na koniec zniknęła cała wraz ze słoiczkiem. To było bardzo pomysłowe ze strony Rafała, chociaż wrawawiło mnie w lekkie zakłopotanie. Można było kupić kawę z fusami podczas pierwszych zakupów, może zamiast pamiętnego makaronu ryżowego. :)
Mój Tata też pija kawę z fusami i na jego nieszczęście u nas dostaje tylko kawę rozpuszczalną. Dzielkie to jednak znosi i jakoś ją przełyka, chociaż zapewne nie daje ona takiego kopa kofeinowego jak fusiasta.
Najlepsza jednak była Mama Łukasza. Przyjechała wczoraj razem z małą torebeczką kawy mielonej. Skąd wiedziała, że u nas jej nie uświadczy? Nie mam pojęcia! Ale chyba ma szósty zmysł i sama zadbała o siebie podczas wizyty u nas. :)
Kiedy zobaczyłam tą kawę powzięłam mocne postanowienie, że na najbliższych zakupach kupuję kawę mieloną i będzie ona u nas stała i czekała na gości chociażby miała się zepsuć, zwietrzeć, albo spleśnieć czekając! To nie może tak być, że goście u nas nie mają szansy na wypicie przyzwoitej kawy, chyba, że sami się w nią zaopatrzą!
Mama Łukasza przywiozła też mnóstwo innych rzeczy ze sobą, miedzy innymi przepyszny placek, którym zajadaliśmy się całe dwa dni. O ten placek, to ją podejrzewałam, Mama Łukasza piecze przepyszne placki i podsyła nam je przy każdej okazji. Nawet nie planowałam więc nic piec, bo byłam przekonana, że placek do nas przyjedzie. Nie pomyliłam się.
Ta kawa jednak mnie zdumiała. Tego się nie spodziewałam.
Trzeba coś z tym jednak zrobić... Ja nie jeżdżę do ludzi z własną herbatą w kieszeni.

sobota, 5 września 2009

Wizyta(cja)

W ten łikend odwiedzili nas rodzice Łuaksza. Dla mnie to teściowie, ale jakoś trudno mi się przyzwyczaić do tej nomenklatury i wolę nazywać ich "rodzicami Łukasza" w odróżnieniu od rodziców moich. Każdy ma swoją nazwę i od razu wiadomo o kogo chodzi. Łukasza siostra też przyjechała.
Zaraz na wstępie teść uświadomił mnie, że staropolskim zwyczajem kiedy synowa przyjeżdża w odwiedziny do teściowej, jest to wizyta. Ale kiedy to teściowa odwiedza synową (w domyśle: i syna), to jest to wizytacja.
Tym wesołym akcentem rozpoczął się pierwszy rodzinny łikendowy zjazd w Lublinie. Do tej pory takie zjazdy w 100%-wym składzie odbywały się w Mielcu.
Wizytacja więc trwa. Ku naszej radości.
Nie ma to jak odrobina oderwania od codziennej rutyny i wieczór w dobrym towarzystwie.
Co prawda poprzeczka w tej konkurencji wisi bardzo wysoko, bo kiedy my jeździmy do rodziców Łukasza, teściowa zawsze przyrządza takie smakołyki, że trudno jest dorównać do jej poziomu. Przepyszne dania i w dodatku ślicznie wyglądające.
Coś tam jednak wypichciliśmy, wiadomo, że rodzice i tak powiedzą, że im smakuje. :)