niedziela, 28 lutego 2010

Nietakt

Jedna moja Babcia, ta lubelska, od dwóch lat zdemenciała w stopniu znacznym. Między innymi głównym objawem degeneracji jej mózgu jest utrata zdolności chodzenia. Babcia jest zdrowa, nie cierpi na żadną przewlekłą chorobę, mogłaby chodzić, gdyby umiała. Niestety zapomniała, jak się to robi, a przede wszystkim straciła wolę do chodzenia. Podobnie, jak i do wielu innych rzeczy pod hasłem: radzę sobie sama. Babcia więc siedzi na łóżku całymi dniami i wszystko jej jej donoszone.
Od jakiegoś czasu żyje też w swoim prywatnym świecie iluzji i codziennie otaczają ją przeróżne wyimaginowane postaci. Równolegle z tym życiem fantazjami, Babcia zupełnie normalnie reaguje na życie bieżące i jej świadomość sobie tak buja od rzeczywistości do iluzji.
Trwa to już dwa lata, jest to to dosyć męczące dla domowników, najbardziej chyba przez charakter Babci, która jest sama w sobie dosyć męcząca, nie mniej jednak stan Babci jest na jakimś tam poziomie i wszystko jest w miarę dobrze. Na tyle dobrze, aby nikt nie myślał o śmierci Babci.
No, ale - jak się okazuje, niektórzy chyba myślą.
Dzisiaj dowiedziałam się o jakże rozkosznej rozmowie mojej Mamy z żoną jednego z moich kuzynów. Swego czasu pupilków Babci, która jego rodzinę bardzo kochała na odległość. Kuzyn i jego żonka odkąd się pobrali wysyłają Babci kartki przy każdej okazji. Można to uznać za przejaw jakiś uczuć, bardzo jednak w to wątpię. Zwłaszcza teraz.
Niedawno Mama odebrała telefon od żonki kuzyna, która poprosiła ją o pomoc w zorganizowaniu czegoś tam na przyjazd jej i grupy dzieci. Mama - naturalną koleją rzeczy zadała podstawowe pytanie:
- A kiedy przyjedziecie?
Żonka kuzyna najwyraźniej odebrała to pytanie do niej osobiście i zrozumiała, że Mama pyta o przyjazd jej i jej męża. I tu padła wiekopomna odpowiedź:
- A wiesz, teraz to chyba nie prędko... Pewnie dopiero na pogrzeb babci...
Fajna odpowiedź prawda? Czy oni tam tylko siedzą i czekają, aż Babcia się przekręci na tamten świat?
Jak to usłyszałam, to aż się zagotowałam. JAK można coś takiego powiedzieć, zwłaszcza do kogoś, kto mieszaka z Babcią od 30 lat, opiekuje się nią i jak by nie patrzeć - teściowa czy nie - ma jakieś uczucia do niej? Jak można w ogóle tak komuś odpowiedzieć?
W sytuacji, kiedy na żaden pogrzeb się nie zanosi? Kiedy rzekomy nieboszczyk nawet nie choruje?
Jak w ogóle można być takim oziębłym i nietaktownym?
Wszystko ma swoje granice, to przekroczyło moje granice. Dobrze, że kartki wysyłane przez kuzyna i jego żonkę są już Babci raczej obojętne, bo żal byłoby patrzeć, jak się nimi cieszy i chwali, jak to kiedyś robiła, ze świadomością, że oni już ją położyli do trumny.

czwartek, 25 lutego 2010

A to sobie zrobiłam...

Świetnie!
Właśnie się przekonałam, że jeśli się zmienia szablon bloga, to niestety, ale potem znika wszystko, co się w poprzednim szablonie nadpisało w htmlu.
O dziwo widgety zapisane jako dodatkowy gadżet nie znikają, tylko się przenoszą razem z zawartością bloga do nowego ubranka.
Mam więc nowy zegar, mam więc nowy licznik. Startuję znów od 1. Po raz kolejny! Ileż razy można...
Oczywiście, kiedy mi się rozmnoży cierpliwość, pewnie będę musiała licznik instalować jeszcze raz, bo nie wiem nawet czy ten to jest zwykły hit counter, czy liczy tylko unikatowe wejścia.
Ja to jednak nie mam szczęścia do tych liczników. Wiecznie coś mi się sknoci. Tudzież nie mam rozumu. Albo cierpliwości, bo jak mnie coś podkorci, to sobie grzebnę w blogu i zrobię sobie sama taką niedźwiedzią przysługę...
Póki co idę spać. Jutro piątek. Wyczekany. Ostatni dzień w tygodniu przymusowego wstawania rano. Tydzień był nawet niezły. Całkiem udany.
Mimo wszystko łikendy są o wiele lepsze...

Nowe ubranko

Zachciało mi się odmiany od różowego bloga.
Po ponad roku jasnego bloga z różowymi dodatkami, teraz ubrałam go w szary kubraczek. Taka mała metamorfoza.
Można uznać, że mam już dość tych cukierkowych kolorów, wyzywania mnie od księżniczek w pracy i wypominania mi różowego przy każdej okazji. Tak w prawdzie, to takie docinki nie robią na mnie żadnego wrażenia, nawet jest trochę czasami zabawnie, zwłaszcza w pracy, jak się kilka osób zacznie zbijać z czegoś, co akurat się nawinie na tapetę. Ale fakt - faktem - zachciało mi się czegoś nowego.
Nie wiem tylko jak długo wytrzymam z szarym blogiem, bo ja to chyba niekoniecznie mam przekonanie do takich ponurych barw. Czy szary to kolor? Mała Słoninka by pewnie powiedziała, że szary nie jest kolorem, ale ona ze swoim wykształceniem i zacięciem artystycznym miewa przeróżne dziwne pomysły i czasami trudno się dorozumieć. Przyjmijmy, że szary to kolor, obrazów nie maluję, więc mogę sobie tak bezkarnie twierdzić. Bezkarnie przynajmniej dopóki Mała Słonika tego nie przeczyta i nie zachce mnie uświadomić czym ten szary jest. :)
Blog więc będzie szaro-bury w kolorach, które kolorami nie są.
Idzie wiosna, jak zaświeci słońce, to szary nie będzie bił nas po oczach i wpędzał w depresję. Póki co - trwa jeszcze luty, jak powszechnie wiadomo, najbardziej depresyjny miesiąc roku w naszej strefie klimatycznej. Będę się więc identyfikowała z tym twierdzeniem poprzez kolorystykę mojego blodżka.
Może nowy szablon bloga zmotywuje mnie do publikowania na nim częściej postów, bo jakoś ostatnimi czasy nie zdarza się to za często...

piątek, 19 lutego 2010

Śnieg w ilości ekstremalnej

W łikend napadało tyle śniegu, że w od poniedziałku przemieszczałam się autobusami.
Samochód zasypało mi na parkingu, a ja nie miałam żadnej szufli do odgarnięcia tych zwałów śniegu.
Łukasz był do wtorku w Mielcu, więc byłam zdana na siebie.
W niedzielę wieczorem Łukasz zadzwonił z pytaniem czy widziałam, jak wygląda sytuacja i czy w ogóle wyjadę w poniedziałek rano autem. Nie widziałam. To może pójdę sprawdzić. Nie za bardzo. No to niech się nie zdziwię, jeśli nie wyjadę. Dobra, nie zdziwię się. To może pojadę do pracy autobusem. No może (w domyśle: kto wie, gdzie ja tym autobusem zajadę, ale nie martwmy się na zapas).
W poniedziałek rano byłam więc przygotowana na to, że mogę samochodu nie użyć.
Poszłam dziarsko na parking i faktycznie zdumiałam się nielekko, kiedy zobaczyłam potężną czapę śnieżną na całym aucie. Nie wiem, ile to miało grubości, ale obstawiam, ze 30 cm najbidniej, bo moja plastikowa szufeleczka podczas zgarniania tego śniegu z dachu auta wyglądała na śmiesznie malutką. Jakoś tak nieproporcjonalnie.
Ledwo dałam radę odgarnąć śnieg z auta tą szufeleczką (która przecież jest normalnych rozmiarów, jeśli się jej nie przyrównuje do rekordowych opadów śniegu). I już, już kończyłam, szacując, że dam radę wyjechać, bo śnieg był miałki i puchaty, kiedy nagle... Tak, na parking wjechał mini spychacz, beztrosko przegarnął śnieg ze środka parkingu na koniec i przy tym usypał mi przed samochodem potężny zwał śniegu, którego nie mógł nijak już przegarnąć, bo rozwaliłby mi i innym samochodom zderzaki.
W tym momencie ja dałam za wygraną, zgarnęłam resztę śniegu z maski, aby nie zamarzł mi czasem w skorupę lodową, zamknęłam auto, wzięłam moją torebeczkę i podreptałam na przystanek autobusowy.
Po południu podwiózł mnie do domu z pracy Marek, który ofiarnie zaproponował, że mi ten śnieg odgarnie sprzed auta. Mina mu trochę zrzedła, kiedy wyjęłam z samochodu moją mini szufeleczkę wykonaną z czerwonego (Tak! na dodatek z czerwonego, bo innych kolorów nie było, kiedy ją kupowałam!) plastiku. Pomachał nią chwilę, po czym zarządził, że jedziemy do Obi po przyzwoitą szuflę do śniegu. Ok, jedźmy.
Najpierw zajrzeliśmy do Ysku. Zero szufli. Nie szkodzi, ten sklep jest jakiś mało szuflowy.
Pojechaliśmy więc nie zrażeni do Obi. A tam pan nam powiedział, że szufle będą, owszem. W środę. Nie szkodzi, mamy jeszcze Tesco naprzeciwko.
W Tesco pani nam powiedziała, że szufle skończyły się dzień wcześniej o godzinie 11-tej rano i na razie nie mają, dopiero będzie dostawa. Nie wiadomo kiedy.
To ostudziło nasz zapał do poszukiwania szufli i doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu więcej jeździć po mieście, bo skoro nie ma tu, to nigdzie więcej też nie będzie.
Samochód przestał na parkingu do środy.
We wtorek wrócił Łukasz, ale nie miał czym go odkopać z jednej wielkiej zaspy, w jakiej był zaparkowany.
W środę okazało się, że szufle w Obi były przez godzinę, bo mniej więcej tyle czasu potrzebowali klienci, aby wykupić wszystkie. Łukasz kupił więc jakąkolwiek łopatę i wieczorem przerzucił cały śnieg oblegający auto. W czwartek pojechałam do pracy już samochodem.
Od środy lub czwartku jednak trwa odwilż i wszystko się zaczyna topić. Co prawda płynie woda wszędzie, ale zawsze to trochę mniej śniegu zalega.
W całym Lublinie jednak są usypane śniegowe wielkie zaspy, które będą topić się całe wieki... Aż trudno uwierzyć, że kiedyś one znikną, a w zamian będą miejsca parkingowe, trawa, albo zwyczajna widoczność na to, co jest za rogiem ulicy. Nie mogę się już doczekać.

Vancouver prawie zdobyte

Kolejny czwartek, kolejne wyjście na lodowisko. Zbieraliśmy się tak od kilku dni i jakimś sposobem padło znów na czwartek. Może stanie się to naszą tradycją, że czwartki na lodzie?
Tym razem wybraliśmy się na lodowisko przy Globusie. Odkryte. Jest ciepło, śnieg się topi, więc nie było ryzyka, że zamarzniemy na sopel.
Lodowisko odkryte jest malutkie w porównaniu do Icemanii. Przynajmniej o połowę mniejsze, a w zasadzie, to może i o więcej. No i nie mają tu takich wygodnych rozwiązań, jak szafki z elektronicznym zamkiem, w ogóle szafek jest za mało i dla nas nie wystarczyło. No i samo dojście z budynku do lodowiska, już w łyżwach, po gumie, jest dosyć niewygodne. Ale pomijając te niedogodności, dotarliśmy na lód. W tym samym składzie pracowym, tym razem nie było Małej Słoninki i Piotrusia Pana.
Bilet dostaliśmy na trzy godziny.
Na lodowisko było mnóstwo małych dzieci, które dopiero uczyły się jeździć, w większości uczepione pingwinków-chodzików. Ten drób łaził po lodowisku wzdłuż i w poprzek i trzeba było go omijać. Dzieci zupełnie beztrosko właziły innym pod nogi i jakoś nie myślały o tym, ze zaraz zostaną stratowane, rozjechane i powalone na lód.
Generalnie to jeżdżenie na tym lodowisku polegało na robieniu slalomu – omijaniu i wymijaniu. Świetne ćwiczenie na naukę jazdy.
Tym razem tylko kilka okrążeń zrobiłam uczepiona ręki Marcina, po czym już nie bardzo miałam kogo się czepić, więc zdałam się na własne siły. I co? Okazało się, że umiem jeździć!! Ani jednej wywrotki, ani jednej kolizji, udało mi się przejeździć prawie trzy godziny bez wjechania w kogokolwiek, za to wyprzedzając wszystkich, bo w końcu załapałam jak to się robi! Jak się jeździ na łyziach, skręca, wymija, hamuje. Słowem, już umiem i idzie mi to całkiem dobrze!
Teraz jednak zamarzyła mi się znów Icemania, wielkie lodowisko, na którym można się rozpędzić i da się jechać prosto, a nie kręci się w kółko.
W dodatku wczoraj na tym małym lodowisku nikt nie zarządzał zmiany kierunku jazdy i całe trzy godziny jeździliśmy w jedną stronę. Na Icemanii co godzinkę ktoś przez megafon mówi „A teraz stajemy, odwracamy się i jedziemy w przeciwnym kierunku.”
Wróciłam z lodowiska przeszczęśliwa, że potrafię jeździć! Prawie że pojechałam prosto do Vancouver. :)
Tematem przewodnim tego wyjścia był piruet. Nikt z nas niestety nie uzyskał tej sprawności, która pozwoliłaby się odwrócić na lodzie. Najbliższy był Marek, który uprawiał różne formy jazdy figurowej. Najśmieszniejsze były jego bliskie spotkania z innymi łyżwiarzami. Raz zajechał mu drogę chłopaczek, który ledwo mu sięgał do pasa. Marek wjechał w chłopca, ale nie wywalił się, tylko wziął go w objęcia, podniósł i obkręcili się z rozpędu, po czym mały został postawiony na lodzie i pojechał w swoją stronę. Akrobacja iście cyrkowa! Po jakimś czasie doszłyśmy z Kariną do wniosku, że Marek przyszedł na to lodowisko aby się poprzytulać. :)
Nasz zapał do jeżdżenia na łyżwach wzrasta w miarę, jak rosną nasze umiejętności. Za tydzień planujemy kolejne wyjście. Może tym razem wyciągnę Łukasza, chociaż on nie pali się do łyżew. No i musielibyśmy iść w inny dzień, niż czwartek, bo Łukasz w czwartki pływa. Zobaczymy. W każdym razie chęci nie straciliśmy.

Anty-romantycznie

No i były Walentynki. I co robiliście?
Czy wysyłaliście kartki z serduszkami i wyznaniem miłości do obcych ludzi?
Z jakiegoś bliżej niesprecyzowanego powodu to święto zakochanych kojarzy mi się wyłącznie z niespełnioną miłością a la distance. I tylko w takiej konfiguracji ma dla mnie sens.
Jeśli ktoś jest w kimś potajemnie zakochany, to jest to świetna okazja do ujwnienia sowich uczuć i wyskoczenia, jak szalony Filip z konopi, machając wielkim sercem w dłoni i krzycząc coś w stylu: "Ilove you!".
Po polsku raczej nie wypada. To zagraniczne święto, trzeba to więc uszanować.
Więc, jeśli się jeszcze nie zdobyło na odwagę i nie powiedziało komuś, że się go kocha, to w Walentynki można to zrobić i na dodatek ujdzie to na sucho!
Można się wygłupić, wyznać miłość, a gdyby obiekt westchnień popatrzył na ciebie, jak na wariata i popukał się w głowę, po czym wzruszył ramionami i poszedł sobie weg, to zawsze można na drugi dzień wyskoczyć z tekstem "żartowałem!", też wzruszyć ramionami, dodać: "Na żartach się nie znasz?" i też pójśc sobie weg, ale przezornie w odwrotnym kierunku, na wypadek, gdyby metr dalej zaczęły cię zalewać łzy.
Więc - jeśli się nie ma tej drugiej połówki, albo kogoś, kto udaje drugą połówkę, albo kogoś, kto jest namiastką drugiej połówki (konfiguracji w tym układzie jest wiele) - wówczas można spróbować sobie taką potencjalną drugą połówkę złapać na hasło "Kocham cię".
Działa to tylko w ten jeden dzień, kiedy świat wypełniają miliony czerwonych, pulsujących serduszek i kiedy każdy ma nadzieję, że ktoś mu takie serduszko podeśle, bo przecież tak wypada!
Jeśli nie dostaniesz żadnej walentynki, a jesteś singlem, to powinieneś się wstydzić. I mocno postarać, aby za rok w tym wyścigu coś jednak zdobyć.
A jeśli jesteś dublem, to twoja druga połówka powinna cię zabrać na romantyczną kolację, najlepiej przy świecach i zafundować ci ten romantyczny wieczór, jaki należy fundować w Walentynki.
Klasyczne cliché.
Romantycznie, po francuski, nadal jednak cliché.

My w tym roku spędziliśmy Walentynki na odległość. Ja w LU, Łukasz w Mielcu. W sobotę w południe, Łukasz spakował manatki i pojechał sobie na prawie-łikend do rodziców, korzystając z dwóch dni wolnego po łikendzie. A ja zostałam nie korzystając nic z braku wolnego.
Łukasz jednak na wysokości zadania stanął, bo wysłał mi karteczkę walentynkową i kupił czekoladki w czerwonym pudełku (Lindta moje ulubione), nie mniej jednak nie zamierzał mnie nigdzie zabierać, bo na odległość to byłoby dosyć trudne. I chwała mu za to. Ja jestem wybitnie antywalentynkowa i tak w prawdzie to obawiałam się, że może trzeba będzie zacisnąć zęby i ruszyć w tym owczym pędzie świętowania czerwonych serduszek.
W Walentynki rozkoszowałam się więc faktem, że siedzę w domu sama i nie mam presji na uleganie modzie. Wydało mi się to nawet zabawne, że akurat traf padł na ten łieknd i dzień przed tym niby-świętem Łukasz sobie pojechał.
Następnego dnia obie z Panną X wymieniłyśmy sobie nasze grafiki walentynkowe. Jej składał się głównie z oglądania TV w piżamie, odgarniania śniegu sprzed domu, bo przecież nas akurat wtedy zasypało po uszy, spaceru po osiedlu i oglądania TV.
Mój składał się z paradowania całe przedpołudnie w piżamie, poranka piękności, z którego wyszłam średnio piękna, bo pomalowałam włosy na brąz, który okazał się bardzo ciemnym brązem, a nie o to mi chodziło, oglądania filmów, czytania i wyglądania za okno na padający śnieg.
Bardzo niewalentynkowo, bardzo niemodnie i bardzo nie po owczemu.
Ale rany! Jak ja nie chciałam wyjść tego dnia na miasto, zobaczyć tych ogłupionych walentynkami ludzi, którzy nagle czują potrzebę trzymania się za ręce i całowanie na środku ulicy i manifestowania, że potrafią mieć uczucia... To jest takie sztuczne. Takie jednorazowe. I nie bardzo miłosne.
I dokładnie odwrotnie widzę miłość, no ale nie będę się spierać i wymądrzać. Dziesięć tysięcy pingwinów nie może się mylić - w Walentynki należy podążać wytyczonymi ścieżkami. Koniec i kropka.
Zamiast tego miałam super przyjemny dzień, w sam raz na odpoczywanie i regenerowanie po całym tygodniu pracy i zabieganej sobocie.
Jak dla mnie walentynki możemy tak świętować co rok. :)

Lepsza wizja

Po roku zastanawiania się czy iść czy nie iść poszłam na badanie soczewkowe.
Temat dobrania sobie soczewek kontaktowych, zamiast okularów, chodził mi po głowie od bardzo dawna. Mniej więcej od tak dawna, od kiedy okazało się, że jestem ślepawa na to, co dookoła mnie, bo kiepska wizja doprowadziła mnie do przekonania, że nie warto się wysilać i rozglądać, gdyż i tak niewiele to daje.
Jakoś niewygodnie mi chodzić w okularach i o ile jeżdżę w nich bezwarunkowo zawsze, zabieram do kina, teatru i na zakupy i opracuję w nich przed komputerem, o tyle przez pozostałą część dnia trzymam się od okularów z daleka.
Swoją drogą, to jest ciekawe, jak można nabrać nawyków; kiedy siadam do komputera w pracy, od razu czuję potrzebę założenia okularów. Ale kiedy wyjdę na przerwę, po przekroczeniu progu kuchni od razu czuję równie silną potrzebę zdjęcia ich z nosa.
Inna sprawa, że denerwuje mnie, to że okulary zawężają pole widzenia, że parują, pada na nie deszcz i że w ogóle są na nosie. Lubię je bardzo, ale tylko w określonych sytuacjach, kiedy jestem do nich przyzwyczajona.
Przed soczewkami jakoś się wzbraniałam. Podstawowe pytanie brzmiało na ile mój astygmatyzm skoryguje się sam, bo może będzie wymagać soczewek torycznych, a to trochę komplikuje sprawę. I tak się wahałam, decydowałam i zmieniałam zdanie. Ewa się ze mnie śmiała, ale w końcu przyszedł moment, kiedy wybrałam się na oględziny.
Poszłam do swojej okulistki, ma ona uprawnienia na dobór soczewek, zdecydowanie wolałam ją, niż przypadkowego okulistę w salonach optycznych.
Wizyta była koszmarnie długa. I śmieszna.
Najpierw standardowe badanie, dowiedziałam się tyle, że wada wzroku by nie była taka uciążliwa, gdyby nie różnica między wadą w jednym oku, a w drugim. To mocno pogarsza widzenie i tylko dlatego tak źle mi patrzeć bez okularów.
Astygmatyzm skoryguje się pod kontaktem sam. Dobra wiadomość.
No i przyszła pora na naukę zakładania i zdejmowania soczewek. Najpierw założyła mi je okulistka. Poszło jej dosyć gładko, nie całkiem, ale widać miała w tym ogromną wprawę.
A potem miałam ja sama się nauczyć.
No i zaczęło się!
Pytanie: jak włożyć sobie do oka kawałek folii??? Jak odkleić soczewkę od palca?? Jak przykleić ją do oka, nie wydłubując go sobie jednocześnie? Jak wyjąć przyklejoną do oka soczewkę??
Miałam mnóstwo pytań, niestety były to pytania retoryczne, do mnie samej, bo okulistka powiedziała mi, co miała powiedzieć, a reszta zależała już od moich umiejętności.
Przede mną w gabinecie był jakiś obcokrajowy student, który po mniej więcej godzinie ćwiczenia przed lusterkiem, nie zdołał ani wydłubać sobie soczewki z jednego oka, ani włożyć soczewki do drugiego. W końcu okulistka wyjęła mu oba kontakty i wyszedł z gabinetu w okularach i chyba tylko z nadzieją, że kiedyś to opanuje.
Zakładanie soczewek wydawało mi się całkiem łatwe, do momentu, kiedy sama nie zasiadłam przed podświetlanym lustereczkiem i nie spróbowałam tego dokonać.
Przez pierwsze piętnaście minut rozkminiałam, jak się wkłada to niepozorne coś do oka. Za nic nie mogłam tego zrobić! Najpierw soczewka nie chciała się odkleić od palca. A kiedy już obczaiłam, że trzeba ją nieco bardziej osuszyć - dla odmiany: za nic nie chciała przylgnąć do oka! Zabawa na całego.
Gdzieś po kwadransie zaczęłam nabierać przekonania, ze tego nie da się zrobić i ręce mi powoli opadały. Zaczęłam żywić pewne podejrzenia, że tego wcale nie da się zrobić i że noszenie soczewek jest jedną wielką mistyfikacją.
Przemknęło mi przez myśl, że przecież ludzie to robią! I faceci też! A to przecież kobiety robią sobie co rano artystycznie misterny makijaż, kreski na powiekach, cieniowanie, tusz na rzęsach i jeszcze wiele innych skomplikowanych i wymagających zegarmistrzowskiej precyzji trików, dzięki którym po wyłonieniu się zza toaletki są do siebie w ogóle podobne.
Więc jak to możliwe, że nie potrafię założyć sobie szkła kontaktowego??
I wtedy zrozumiałam biednego studencinę, który nie mógł tej sztuki opanować!
Ale nic, zaparłam się. Skoro opanowałam sztukę robienia makijażu do względnej perfekcji, to i szkła potrafię sobie założyć.
Po kilkunastu nieudanych podejściach zdołałam założyć jedną soczewkę. O! To był wieeelki sukces. Odwrotnie proporcjonalny do wielkości soczewki.
Teraz przyszła pora na zdejmowanie soczewek. I.... ups! Jak to się robi!?
Zsunąć soczewkę w dół.... Ok, to nawet można zrobić. Schwycić i wyjąć... Taa... Akurat! Ani schwycić, ani tym bardziej wyjąć. Po wielu podejściach, po zatarciu sobie oka i po rozważeniu pomysłu, że wykonam zaraz telefon do przyjaciela i zapytam Jaroszkę, jak to się robi - w końcu zdołałam wyjąć soczewkę. Okazało się, że to działa, ale nie przy suwaniu w dół, tylko w bok.
Wyszłam od okulistki rozbawiona. Ale też zadowolona, że jednak dało się tego nauczyć.
Teraz drugi etap eksperymentu - wypróbowanie soczewek. No cóż, trzeba się rozwijać i uczyć coraz to czegoś nowego, będzie wesoło. :)

W tonie Vancouver i sportów zimowych

Poszliśmy w zeszłym tygodniu w czwartek na łyżwy. Dosyć spontanicznie i nieoczekiwanie. Rzuciłam pomysł na forum pokoju w pracy i w ciągu kilku minut było nas chętnych czworo.
Czworo wielkich łyżwiarzy, nie umiejących jeździć na łyżwach. Ale co tam! Grunt to mieć chęci. :)
Mamy w Lu do wyboru dwa lodowiska – odkryte przy Globusie i kryte przy MOSiRze. Wybraliśmy to zadaszone, pomimo, że odkryte mieliśmy prawie tuż za oknem. Jednak był mróz, więc spędzenie dwóch godzin na odkrytej ślizgawce mało nas pociągało.
Mała Słoninka wygrzebała moje łyżwy i ocaliła je od zapomnienia. Zostawiłam je u rodziców, w bliżej nieokreślonym miejscu i nie przeprowadziłam ich z nimi do naszego mieszkania. Oznacza to też, że nie jeździłam na nich co najmniej trzy lata. Z resztą, odkąd je kupiłam to chyba byłam na łyżwach tylko raz… Nie szło mi najlepiej, więc nie za bardzo się paliłam do częstszego ślizgania.
Pamiętam, że wtedy miałam jeden podstawowy problem: nie potrafiłam za nic opanować skręcania się, jak wyżymana ścierka, zupełnie bez żadnej przyczyny. Jechałam sobie niby prosto i nagle od pasa w górę moje ciało delikatnie zaczynało się przekręcać na bok i nic z tym nie umiałam zrobić… Zupełnie, jak te laleczki typu Barbie, którym tułów obraca się dookoła własnej osi.
Przypomniałam sobie o tym drobnym mankamencie jednak dopiero w trakcie jeżdżenia, więc nie zabiło to mojej kiełkującej idei, że trzeba się wybrać na lodowisko i nadziei, że w końcu nauczę się jeździć, jak trzeba.
Umówiliśmy się na 18,30, ale Mała Słoninka z Piotrusiem Panem i moimi łyżwami trochę się spóźniła. Czekałam na nią w samochodzie, plotkując w międzyczasie z Pokemonem zwanym Iparau. Zmarzłam w tym aucie okropnie, zanim moje łyzie przyjechały. Weszliśmy na lodowisko od razu szczękając zębami, skostniała z zimna i poszukując ostrzarni łyżew.
Lodowisko całkiem fajnie zorganizowane. Pomijając, ze zimno na nim, jak diabli, to wszystko fajnie. Wejście na elektroniczne niby-zegarki, szafki zamykane na elektroniczny zamek obsługiwany tymi niby-zegarkami, wypożyczalnia łyżew też na niby-zegarki, łazienka zupełnie niczego sobie, ławeczki wzdłuż szafek, ostrzarnia łyżew przy wejściu. Wszystko ładnie pięknie, tyle, że ja nie słyszałam zupełnie co mówią do mnie ludzie z kasy i pan z ostrzarni, bo pogłos na tej ogromnej hali tłumił wszystko dookoła.
Kiedy zakładałam łyzie na nogi, miałam już skostniałe ręce i było mi okropnie zimno. I w tym momencie naszła mnie myśl, że co ja robię??? Po co ja chciałam tu przyjść, skoro ja tak naprawdę to ani nie umiem jeździć, ale nie sprawia mi przyjemności marznięcie! Popukałam się w myślach w głowę, ale co było robić, namówiłam na łyżwy 5 osób, które już były na lodzie, więc nie mogłam ich na tym lodzie zostawić.
Wciągnęłam te łyżwy na stopy i pokuśtykałam też na lód. Weszłam na lodowo i od razu tego pożałowałam, bo bałam się puścić bandy. Zupełnie zapomniałam, jak się robi, aby pojechać.
Najpierw dorwałam Marka, który został zmuszony do podania mi ręki i przez jakiś czas jeździłam kurczowo uczepiona jego. Potem nastąpiła zamiana i moją ofiarą padła Mała Słoninka. Chyba żadne z nich nie lubi jeździć z kimś przyczepionym do swojej dłoni. Odrobili jednak swoją pańszczyznę i byli na tyle mili, aby mi nie powiedzieć, abym ich zostawiła w spokoju. Po jakiejś godzinie zaczęłam się czuć na tyle pewnie na tym lodzie, że jeździłam sama. Powoli, bo powoli, ale sama!
Zaliczyłam tylko dwie wywrotki i całą masę potknięć, co jest skromnym wynikiem, jak na mój poziom jazdy. Bardzo nikły poziom, dodam. :)
Wyjście na lodowisko całą bandą było super pomysłem! Uśmialiśmy się serdecznie, Marcin miał aparat, więc zrobił kilka fotek, poeksperymentowaliśmy z różnymi technikami jazdy (to jest o wiele za szumie powiedziane, ale lekko przymykając oko można to tak ująć). Największym problemem było hamowanie – był to motyw przewodni całego wyjścia na lodowisko. Co podjeżdżałam do naszej grupki, słyszałam tylko jeden wielki znak zapytania:
- Jak się hamuje? Jak to się robi?
Strasznie mnie to bawiło. Nie wiem, jak się hamuje. Robi mi się to czasem samo, jakoś od niechcenia, a czasami się nie robi i wpadam na kogoś. Kontroli nad tym nie mam żadnej.
Ale technik jest wiele, jak to odkryli nasi specjaliści, problem tylko w tym, aby jakąś skutecznie opanować.
W każdym razie po pierwszym wyjściu na lodowisko nabraliśmy ochoty na kolejne. Marek to nawet nabrał ochoty na wyjazd do Vancouver, chociaż chyba trochę się na to zagapił. Tudzież, padła propozycja, aby wystąpić, jako gwiazdy tańczące na lodzie. Każda motywacja jest dobra. Najważniejsze, że po jednym razie nasz zapał nie ostygł i nie zraziliśmy się. :)

środa, 17 lutego 2010

Wymówka

Łukasz wszedł do pokoju z t-shirtem w ręce. Koszulka była stara i ozdobiona haniebnie niemodnym nadrukiem. Swoją drogą nigdy do końca nie rozgryzłam co na niej jest nadrukowane... jakaś woda, rafa koralowa i rybki czy co...? Nie przyglądałam się za bardzo, bo ten deseń mnie drażnił i bolały mnie od niego oczy. :)
Łukasz miał tą koszulkę od dawna i od równie dawna w niej nie chodził. Wynegocjowałam z nim swego czasu, że koszulka nie nadaje się nawet do chodzenia po mieszkaniu, bo niby za jaką karę mam na nią patrzeć codziennie.
Koszulka jednak dłuuugo nie mogła wylądować w śmieciach ani na kupce zatytułowanej "ścierki do mycia okien".
Łukasz miał bardzo podejrzany wyraz twarzy. Machnął mi przed oczami t-shirtem i zapytał:
- Na ścierki?
Entuzjastycznie przytaknęłam. Na co mój bardzo dowcipny mąż uśmiechnął się przebiegle i powiedział:
- Albo nie oddam jej. Założę do pracy... Co byś zrobiła, jakbym się jutro ubrał w nią do pracy?
Otworzyłam szeroko oczy i już zobaczyłam oczami wyobraźni jego paradującego po pracy w koszulce z nadrukiem rybek w akwarium czy cokolwiek innego ta koszulka ma.
- Powiedziałabym wszystkim, że się rozwodzimy i przechodzisz właśnie załamanie nerwowe. - powiedziałam wzruszając ramionami.
Koszulka wylądowała na kupce zatytułowanej "do mycia okien". :))

wtorek, 9 lutego 2010

Krótka piłka

Zamknęłam dzisiaj konto Aliora. Nie było sensu go hodować, skoro mam darmowe konto w innym banku i nie darmowe konto, którego nie mogę zamknąć, bo muszę na nim weryfikować efekty swojej pracy.
Alior, odkąd obniżył dramatycznie oprocentowanie lokaty nocnej i wprowadził opłaty miesięczne przestał być dla mnie atrakcyjny. Nie to, abym miała jakieś góry złota do ulokowania na dobrym koncie. Wręcz przeciwnie, jeśli się nie ma gór złota, to się oszczędza i pozbywa się zjadaczy pieniędzy w jakiej ilości by ich nie zjadały.
A odkąd postanowiłam zamknąć to konto minęło już kilka tygodni. Wydawało mi się, że trzeba pojechać do oddziału na Krakowskie, który rzekomo prowadził to konto, a by się go pozbyć.
Dzisiaj w pracy Mena mi podsunęła pomysł, aby zajść do oddziału na Walla i tam je zamknąć. Postanowiłam spróbować.
Straszliwie mi się nie chciało iść tam, chociaż tak wprawdzie to wystarczyło tylko przejść przez ulicę. Poszłam jednak. Zmusiłam się, założyłam MP3kę na uszy, włączyłam kolejną część Harrego Pottera i podreptałam na Walla.
No i w oddziale mnie zszokowali. Zszokowali!
Weszłam do oddziału, było pusto. Nie dość, że nie było klientów, to jeszcze nie było pracowników. :) Oddziały mają przyjemne, taka kultura z nich tchnie. Ciche, przytulne zakątki. Naprawdę miłe miejsce, zważywszy, ze to bank.
Wyszła do mnie pani i zapytała w czym może pomóc. Odparłam, że chciałam zamknąć konto.
Nawet nie mrugnęła.
Podeszła do biurka, poprosiła o dowód i rozpoczęła procedurę.
Nie zapytała mnie ani raz o powód, nie zaproponowała jakiegokolwiek innego rozwiązania, typu: a może zamiast zamykać konto - otworzy pani lokatę, czy cokolwiek innego, co pracownicy bankowi mają w takich sytuacjach mówić.
W Aliorze nie mówią nic. Kompletnie nic. Nie wypytuję, nie namawiają, nie proponuję, nie odwodzą od pierwotnego zamiaru, nie reklamują swoich produktów - słowem: nie wnikają.
Cicho i kulturalnie wykonują dyspozycję klienta i w ciągu pięciu minut mają o jednego mniej.
Pani dała mi do podpisania świstek, po tym, jak - jakimś sposobem znokautowałam wirtualnie ich monitor do składania elektronicznych podpisów. Przecięła moją kartę płatniczą i wysłała mnie do kasy po moje 1,96 PLN. Z kasy musiałam jeszcze do niej wrócić, aby uaktualnić dokument w danych, ale zajęło to dwie minuty, po czym przystojny kasjer wypłacił mi z konta moje nędzne grosze.
Och, jak moje poczucie własnej wartości cierpiało, kiedy wręczał mi grzechoczącą garść drobniaków!!! Pomyślałam sobie, że mogłam była przyjść przynajmniej ubrana w coś lepszego, niż mój gruby kożuch, bo jakoś nie czułam się zbyt komfortowo, kiedy zbierałam z biurka te drobniaki. No cóż... Jakoś to przecierpiałam. Czułam się co prawda, jak totalny biedak, a moje ego było mniej więcej rozmiarów orzeszka laskowego, ale siedziałam prosto i starałam się nie myśleć o tym, jak się czuję.
Co mnie zszokowało - dlaczego ten bank tak łatwo odpuszcza klientów?? Teraz miałam na koncie 1,96 PLN, bo je wyczyściłam z zamiarem zamknięcia - ale wcześniej była na nim przyzwoita kwota. Nawet zadzwonili do mnie, aby mi dać kartę kredytową, chociaż może to nie jest wyznacznik wartości klienta dla banku. W każdym razie zastanowiło mnie, jak to możliwe, że młody bank może pozwolić sobie na odpuszczanie klientów tak lekką ręką? Co na nich zarabia? Czy oni tam piorą pieniądze czy co, że nie zależy im na klientach? Niby jeden więcec czy mniej, nie robi różnicy, ale kropla drąży skałę...
A co ciekawsze. Czy oni tam nie mają żadnych planów sprzedażowych? Żadnych nacisków na utrzymanie klientów? Żadnych prikazów z góry, aby na klienta uciekającego z banku postarać się wpłynąć jakoś pro-marketingowo?
Dziwi mnie to, bo na co dzień widzę w banku zgoła odmienne podejście do tematu i tendencję do trzymania klientów przy sobie raczej kurczowo, namawiania na pozostanie w banku i zachęcania ich wszelkimi środkami do trzymania swojego kapitału w tym jednym, jedynym słusznym banku i żadnym innym.
No i teraz tak - jeśli bank nie chce cię wypuścić, utrudnia ci zamknięcie konta, wypytuje o powód, namawia do pozostania, reklamuje swoje produkty, odwodzi cię od zamknięcia konta - jest to upierdliwe i jedyne, co w takiej sytuacji się myśli to, że masz już tego banku dosyć i chcesz jak najszybciej uciec. Zraża to klienta bardzo skutecznie do banku. Marzysz wtedy o banku, który wypuści cię bez zatrzymywania i bez kazania ci się tłumaczyć i odmawiać kolejnym propozycjom.
Ale - jeśli trafiasz na bank, który zamyka ci konto bez wypowiedzenia do ciebie nawet jednego zdania, bez wnikania w szczegóły i bez najmniejszej próby zatrzymania cię - to jest drugie źle, bo myślisz sobie, że coś jest nie tak, skoro tak cię odpuszczają lekką ręką. I oczywiście wychodzi się z założenia, że cię olewają!
Siedziałam przy biurku tej pani, czekając aż skończy klikanie w swoim komputerku, a przez moją głowę przelatywały setki myśli.
Najpierw zastanowiło mnie, czy nie mają w swojej polityce punktu dotyczącego zapytania o powód.
Potem zdziwiło mnie, że nie próbują mnie zniechęcić do zamknięcia konta.
Potem zaczęłam się zastanawiać, gdzie podział się punkt oferowania mi jakichś produktów, które byłyby dla mnie jakkolwiek atrakcyjne. Nie to, że jakieś na preferencyjnych warunkach, ale jakichkolwiek, które by mi pozwoliły zarobić, co by mnie jako klienta zachęciło do zostania z nimi chwilę dłużej.
Po tym, kiedy już rozsądne myśli się skończyły zaczęłam snuć fantastyczne scenariusze. Najpierw pomyślałam, że to takie eleganckie i dyskretne z ich strony, pasuje do wizerunku ich gentelmanów w melonikach. Klient ulatnia się po angielsku. Bez zbędnych pytań i procedur, pełna dyskrecja, wolna wola, nikt nikogo nie zatrzymuje za wszelką cenę. Mają swoją godność, szanują wolę klienta, rozstają się bez sentymentów.
Potem zastanowiło mnie to niezatrzymywanie. Może im na mnie nie zależy, bo mają na pęczki klientów VIPów, biznesowych i innych grubych portfeli. Może zmieniają swój profil na klientów zamożnych, a z pospolitymi szarakami żegnają się bez przeciągania, bo to nie jest dla nich rentowne, aby trzymać wiele kont o małych obrotach i saldach. Słyszałam, że Raiff zmienia profil na obsługę grubszych ryb. Może Alior ma podobne ambicje?
Potem przemknęło mi przez myśl, że może oni szykują jakąś super atrakcyjną ofertę, lada dzień wrzucą ją na rynek, a ja już nie będę miała u nich konta... Jakoś mi się zrobiło żal i trochę było mi szkoda, że zamykam to konto. I kilka razy pomyślałam sobie, że jeszcze mogłabym się rozmyślić, nie jest za późno...
Po czym puknęłam się w głowę i stwierdziłam, że nie mówienie do klienta absolutnie nic, to też jest jakaś taktyka i to całkiem skuteczna - jak widać - bo klient sam sobie może wymyślić cokolwiek, co by go w banku zatrzymało. O ile ma jakąś wyobraźnię i wolę myślenia.
Na koniec pomyślałam, że nawet lubiłam Aliora za ich elegancję i za to, że są nowi na rynku i że jednak trochę szkoda rozstawać się z nimi, ale najwyżej, założę sobie jeszcze kiedyś u nich nowe konto. Oczywiście w praktyce to wymagało by od nich znów atrakcyjnej oferty.
Wyszłam z tego oddziału zszokowana, jak łatwe i szybkie było zakończenie współpracy z nimi i cokolwiek zdezorientowana tym, że tak nie byli nawet ciekawi nawet powodu...
To było jednak dziwne...
I mimo wszystko trochę się poczułam urażona, że tak jest
im obojętny klient. I ja osobiście. Nie to, abym miała o sobie wygórowane mniemanie, ale jednak wiadomo, jakie są prawa rynku. Klient lubi czuć, że druga strona w biznesie się nim jakkolwiek interesuje. Ta obojętność ze strony Aliora przesądziła o tym, ze koniec końców nie szkoda mi tego konta.
To nie? To nie! - jak to mówi Amelka.

piątek, 5 lutego 2010

Odkrycie muzyczne

Spędziłam z Amy Winehose vel Narkomanką dwa dni w pracy.
Uratowała mnie przed fisiem.
Agata ma naprawdę skuteczny sposób na wyłączenie się z forum pokoju i pogrążenie we własnych myślach. To się sprawdza w 100%. Trzeba założyć słuchawki na uszy, podkręcić muzykę na tyle głośno, aby nie rozumieć wszystkiego, co mówią dookoła, ale nie aż tak głośno, aby zagłuszała ewentualny dzwoniący telefon an biurku, czy kogoś zwracającego się do mnie po imieniu.
I wtedy można dopiero pracować.
Dzisiaj - pomimo wszechobecnej katarynki zrobiłam bardzo dużo. Gdyby nie słuchawki, pewnie nie udało by mi się przez to przebrnąć, bo przy tym jazgocie nie można się wcale skupić.
Muzyka Winehouse mi się bardzo spodobała, będę chyba ją sobie puszczała nawet, kiedy nie będzie katarynki.
W ogóle to zadziwiające, jak czasami może coś się dziwnie nawinąć pod rękę.
Jakiś czas temu oglądałam kilka odcinków serialu komediowego "Secret diary of a call girl". Serial niespecjalny, ale dałam mu szansę. Odstawiłam go jednak z lekkim niesmakiem po kilku odcinkach pierwszej serii.
W czołówce serialu był jednak bardzo fajny motyw muzyczny - trąbki. Krótka, wesoła , wpadająca w ucho melodia. Strasznie mi się spodobała. Ale nie pomyślałam nawet, że to może być urywek z jakiejś piosenki.
Pół roku później mój brat pożyczył Wii i pewnego wieczoru w święta Bożego Narodzenia graliśmy w jakieś dziwne gry na tym wynalazku. Między innymi trafiliśmy na gierkę, w której trzeba było grać na instrumencie. Oczywiście Wii ma na to swoje... udziwnione rozwiązanie. Granie polegało na tym, że wybierało się instrument i uderzało się tymi wii-pilotami w powietrzu - według wytycznych z ekranu. No nie chce mi się wnikać w szczegóły, dość, że jeśli się nie zdążyło machnąć wii na czas, to nie było w ogóle słychać tego instrumentu i cała piosenka brała w łeb.
I właśnie w tej gierce trafiła się nam piosenka Amy Winehouse "You know I'm no good". I w pewnym momencie, kiedy pojawił się ten motyw muzyczny i Kamisio dawała radę uderzać pilotami w powietrzu w rytm - okazało się, że to ta piosenka z czołówki serialu.
Kamisio od razu poznała, jaki to utwór. Wii nie podawało tego, ale moja duża-mała siostra wie takie rzeczy i jest na bieżąco. I powiedziała mi, że skoro nie znam muzyki Winehouse, to powinnam się z nią zapoznać, bo spodoba mi się. Poszłam za radą siostry. W necie muzyki pełno. Wsiadłam na youtube i wrzutę i faktycznie - spodobała mi się muzyka Winehouse.
Jak to dobrze mieć siostrę... Od jakiegoś czasu ja nie śledzę już rynku muzycznego na bieżąco. Kamisio i Łukasz mnie updateują, jeśli mi się coś spodoba. Rzadko to bywa, ale czasami coś do mnie dotrze.
Ostatnim moim odkryciem była Oceana. Ma naprawdę świetny krążek "Love supply". Większość utworów jest baaardzo świetnie zaaranżowanych i nawet nie jest on za bardzo monotonny.
No ale, skoro ja już zdążyłam poznać, jak śpiewa Oceana, to chyba każdy już ją musi znać. Z nią było podobnie - wystąpiła w Sopocie w zeszłym roku i Amelka (TAK!! AMELKA!) oglądała ten koncert ze swoją mamą. I po kilku dniach jechaliśmy w samochodzie z Amelką i Łukaszem, puszczaliśmy sobie po drodze piosenki. I Amelka zapytała czy nie mam tej piosenki "Cry cry" Oceany, bo ona widziała ją w telewizji i bardzo jej się spodobała. Nie pamiętam, jak dziecko to zakomunikowało, dość, że Łukasz bardzo dobrze załapał, o jaką piosenkę chodziło. Ja nie miałam pojęcia. I nie miałam piosenki w swoim (bardzo monotonnym i okrojonym) repertuarze samochodowym.
Dopiero kilka ładnych miesięcy po Sopocie odkryłam, że "Cry cry" mi się podoba. Łukasz przypomniał mi rozmowę z Amelką, co mnie zdumiało i doprowadziło do przekonania, że dziecko ma znacznie lepszy refleks, niż ja, jest o wiele bardziej zorientowane w tym, co się dzieje dookoła niej i zdecydowanie idzie z duchem czasu.
Mimo tego kontemplowałam niezrażona muzykę Oceana'y i między innymi jeździła ze mną do Warszawy i Mielca ostatnimi czasy. Wyparła nawet mój stały repertuar, w postaci płyty-składanki z moimi ulubionymi piosenkami, których słucham non-stop. Ostatnio jednak życie wróciło do normy i zamiast Oceana'y jeździ ze mną moja ukochana składanka. Ciekawe, swoją drogą, kiedy Łukaszowi odpadną uszy od słuchania w kółko jednego i tego samego. :)

Niech ktoś się ze mną pokłóci

A co do złych nastrojów i kłótni.
Kobiety mają czasami taką potrzebę. Winimy za to hormony, ale co poradzić, czasami to jest silniejsze od człowieka i po prostu trzeba się trochę pomiotać, bo przecież nikt nie położy się na podłodze i nie zacznie płakać z bezsilnej i nieracjonalnej złości.
Któregoś dnia mnie tak nosiło. Dawno to było. Z rok temu. Wróciłam do domu wkurzona i szukałam powodu do sprzeczki z Łukaszem. Z nim można się pokłócić bezpiecznie, bo po chwili już zapominamy, ze w ogóle się pokłóciliśmy, z resztą nasze kłótnie są takie... mało kłótliwe. Ale miałam ochotę się wtedy trochę pozłościć. Za to Łukasz miał postanowienie, że nie da się wyprowadzić z równowagi, bo on już mnie zna na tyle, aby widzieć, na co się zanosi. Był więc niewzruszony. Ja się czepiłam za jedno - zero reakcji. No to znalazłam sobie coś innego, czepiłam się za drugie - Łukasz twardo obstaje przy swoim - zachował stoicki spokój. Powkurzałam się jeszcze za kilka rzeczy, ale że nie przyniosło mi to żadnego rezultatu, to zawinęłam się i pojechałam do rodziców, zostawiając Łukasza w spokoju.
U rodziców trwała dyskusja nad zorganizowaniem pewnej istotnej kwestii. Wszyscy byli trochę emocjonalni. Ja najbardziej i tylko czekałam, aby ktoś się wzburzył. A rodzice nic! W pewnym momencie powiedziałam swoje trzy grosze, na co tata zapytał mnie:
- Chcesz się kłócić?
Odpowiedziałam, że tak i w zasadzie to z nadzieją zapytałam go, czy on tez chce. Nie chciał!
Wróciłam do domu niewyżyta, ale jakimś cudem uspokojona. Za to byłam mocno rozczarowana, że przez cały dzień nie znalazłam nikogo, ale to nikogo, kto chciałby się pokłócić. Nawet mój własny ojciec nie chciał! Byłam niepocieszona.
Złość mi jednak przeszła.
Dosłownie tydzień później rozmawiałam z Ewą i temat zszedł się nam na nasze frustracje, które tak dodają emocji naszemu życiu.
Ewa opowiedziała mi, jak kilka dni po moich poszukiwaniach kłótni ona robiła dokładnie to samo.
Siedziała z synkiem w domu po południu i już ja tak nosiło, że miała ochotę wybuchnąć. Zadzwoniła do taty. Rozmowa - zamiast ją uspokoić, podniosła jej ciśnienie jeszcze bardziej. Ewa zakończyła ją stwierdzeniem, że tata powinien do niej zadzwonić, kiedy będzie miał ochotę na rozmowę, bo inaczej nie idzie się im dogadać. Rozłączyła się i oczywiście jej myśli zaczęły krążyć wokół rozmowy. Już prawie chciała wziąć za słuchawkę i zadzwonić do taty jeszcze raz, aby się z nim wykłócić o rozbieżności zdań, ale zmieniła zdanie. Rozsadek wziął górę i doszła do wniosku, że nic jej to nie da, przez telefon się nie dorozumieją.
No to mąż! Wpadła na pomysł, że trzeba zadzwonić do męża, bo przecież się spóźnia. Wracał z trasy i już powinien być w domu, a jego jeszcze nie ma. Powód do kłótni, jak nic!
Zadzwoniła do męża, ale on wyczuł jej nastrój zaraz po tym, jak usłyszał jej powitanie. Wystarczyło jedno słowo, aby zorientował się, że oto wkroczył na pole minowe i jeden fałszywy ruch go zdmuchnie z powierzchni.
Od razu więc Mąż zaczął, że już jest pod Lublinem i za chwileczkę będzie w domu, po czym poprowadził rozmowę tak, ze biedna Ewa nie miała za co się go czepić. Widoki na kłótnię zniknęły.
Rozłączyła się zupełnie nieusatysfakcjonowana.
I tak samo, jak mi - jej dzień zakończył się bez fajerwerków i wybuchów. Musiała schować swoje emocje pod poduszkę i pójść spać.
Od wtedy postanowiłyśmy, że jak będziemy miały ochotę na kłótnię, to dzwonimy do siebie na wzajem i jedna się kłóci, a druga udaje, że się kłóci.
W tą środę jednak zapomniałam o tym i nie zadzwoniłam. A szkoda, trzeba było się pozłościć, to może by mi ulżyło. Nie ważne, że bez powodu i że Ewa by tylko udawała, ze się kłóci. Musze o tym pamiętać na przyszłość. Na pewno ucieszy to Łukasza, że nie będzie musiał robić uników przed moimi prowokacjami... :)

Sherlock Holmes

Sherlock Holmes. Chyba każdy w swoim czasie miał w ręce książki o genialnym detektywie.
Kiedyś któraś część przygód Sherlocka Holmesa była nawet na liście lektur szkolnych, ale chyba tych nieobowiązkowych, bo nie pamiętam, abyśmy to omawiali.
Przeczytałam wszystkie opowiadania o Sherlocku, jakie tylko mi wpadły w ręce. Z dziką radością. I nie raz.
O - tak na marginesie, Kama B. - mam nadzieję, że pamiętasz, że Twoje "Przygody Sherlock Holmesa" są u mnie. Od dwóch lat. :)
W każdym razie, ja pamiętam, więc - jeśli się zastanowisz kiedyś nad tym, gdzie jest ta książka, to u mnie.
W LO obie - Kama B. i ja byłyśmy wielkimi amatorkami kryminałów angielskich. Pochłonęłyśmy całą dostępną kolekcję Agathy Christie. Och, jak to się świetnie czyta! I oczywiście Sherlocka Holmesa.
A teraz w kinach leci film "Sherlock Holmes" z bardzo fajną obsadą.
W recenzjach podkreślają, że film ukazuje Sherlocka Holmesa z zupełnie nieznanej strony. I z trochę zakłamanej strony, bo bohater filmu ma takie skłonności, jakiś bohater w oryginale nie miał. Na przykład :prawdziwy Sherlock Holmes nie był bałaganiarzem.... A przynajmniej nie pamiętam, aby był. Ale jako dobrze zorganizowany i dokładny, aby nie rzec: pedantyczny detektyw - raczej mało prawdopodobne, aby mieszkał w pokoju pełnym rupieci, porzucanych gdzie popadnie, w jakimś źle zinterpretowanym Feng Shui.
Przez takie drobiazgi, o których czytałam, nie byłam wcale przekonana do tego pomysłu, aby postać Sherlocka Holmesa ktoś pokazał w filmie w jakimś super-nowoczesnym ujęciu.
Mimo wszystko jednak skusiłam się na ten film. Z ciekawości. No i aktorzy grają w nim przyjemni.
Film jeszcze się nie zdążył zacząć, a ja już na literkach wstępnych stwierdziłam, że zaczyna mi się podobać. Wystarczyła mi muzyka. Potem sprawdziłam, że to Hansa Zimmera - genialna nuta, ścieżka dźwiękowa jest taka... frywolna. I taka wpadająca w ucho. Taka... intrygująco niepospolita. Fantastyczna. Rozkoszowałam się tą muzyką przez cały film.
Rzadko się to zdarza, abym oglądając film słuchała aktywnie i świadomie muzyki. Kiedyś wyrwała mnie z kapci ścieżka dźwiękowa do "The Mexican" z Bradem Pittem i Julią Roberts. Muzykę skomponował Alan Silvwestri i w tym filmie przeszedł samego siebie. Genialnie skomponowane utwory i świetnie dobrane piosenki.
W "Sherlocku Holmesie" jest tylko muzyka, nie ma piosenek, bo to film niewspółczesny. Ale muzyka mnie urzekła. Jest dokładnie w moim stylu. Coś, co idealnie trafia w moje gusta.
Pod względem półtonów i sposobu wykonania trochę mi się skojarzyła z muzyką do serialu "Dexter" - tam też kompozycje są wspaniałe i wpadają w ucho.
Cały film "Sherlock Holmes" jest świetny! Bardzo udana komedia, ma takie zabawne dialogi, aktorzy robią świetne miny, gagi sytuacyjne dodają pieprzyka całej komedii.
Brawo za ten film. Wybaczam Sherlocka Holmesa w wersji sentymentalnego bałaganiarza i niedbałego, nonszalanckiego lekkoducha. Film jest świetny!
Co prawda bohaterowi w wydaniu filmowym baaardzo daleko do książkowego oryginały i nawet mi się te dwie postaci ze sobą nie kojarzą. Zero tweedowych marynarek w filmie, zero tej typowej czapeczki z daszkiem, peleryny.... Sherlock Holmes został odarty z tych swoich atrybutów, które stanowiły o jego osobliwym image'u. No... jest gdzieś tam w filmie ta jego ulubiona fajka - przewija się czasami. I tyle.
Ale nie szkodzi. Film - pomimo, że jest zupełnie inny, niż książki, to mimo to bardzo udany.

Miriam vel chandra

Ok. Czas zmartwychwstać i reaktywować się na blogu.
Nie miałam ani weny ani chęci pisania czegokolwiek przez ostatnie tygodnie. I maiłam jakąś chandrę. Przeszło mi, jak się zdaje. A przynajmniej od wczoraj czuję się normalniej, pod względem nastroju.
W środę moja chandra osiągnęła swoje apogeum. Wstałam rano wściekła na cały świat. Miałam ochotę wrzeszczeć, rzucać, szarpać i mordować. I na dodatek wszystkiemu płakać.
Wszystko mnie irytowało i przybijało.
Podobno w środę dotarła do Polski Miriam. Jakiś super-dołujący niż. Mogę zrzucić winę na Miriam. Co prawda zbierało mi się to dniami, ale nie ma to, jak dobra wymówka.
Podobno Miriam wywodzi się od słowa, które w oryginale oznacza piękny wygląd czy coś w tym stylu. Może i Miriam przyniosła malownicze opady śniegu, ale jeśli chodzi o ludzi, to dokonała nie za pięknego żniwa.
Ku mojemu pokrzepieniu Aga napisała mi z Wa-wy, że ona podobnie w środę znalazła się w nieciekawym dołku i jej koleżanka też, więc można uznać, że nie ześwirowałam, tylko uległam presji... pogody? Albo masowemu odmóżdżeniu, bo rozsądek nie był w stanie przebić się przez emocje.
Nie pokłóciłam się jednak z nikim w śr, pomimo, że - gdyby nawinął się ktoś chętny - to darłabym koty, tylko by gwizdało.Dzień jednak upłynął bez szkód i ofiar.
A w czwartek rano obudziłam się uleczona z mojego dołka i frustracji. Alleluja!
jak to dobrze odzyskać właściwą perspektywę i swoją osobowość.... I spokój ducha, jako taki.
Nie wiem co się stało z Miriam, ale nie tęsknię za nią.

Music firewall

Czwartki i piątki w naszym pokoju w pracy są głośne.
Przez pierwsze dwa dni tygodnia Bóg jest litościwy i trzyma katarynkę na dystans. Po 5 latach miotania się i niezdecydowania czy woli mieszkać w Lublinie czy w stolicy, zdecydowała, że jednak przenosi się do wielkiego miasta. Jakimś sposobem jednak 2 dni ma spędzać w Lu z nami.
Czyli pod koniec tygodnia Bóg się uśmiecha ironicznie i robi nam psikusa. Dosyć luksusu, trzeba cierpieć.
jedna osoba, a robi wokół siebie tyle zamieszania, że cały pokój wrze. Ona sama gada non stop. Słowo daję, nawet dzieciom włącza się z czasem taki stoper, że wytracają potrzebę mielenia jęzorem non stop i zaczynają mówić tylko w tych momentach, kiedy faktycznie mają coś do powiedzenia.
Jak widać, niektórzy dorośli posiadają tą wczesno-dziecięcą skłonność do otwierania ust i wydawania z siebie głosu bez względu na treść, jakie wypadają im z japy.
Ja nie potrzebuję tego wiedzieć. Nie potrzebuję słuchać tych żartów niskich lotów. Informacji o tym, kiedy ona idzie siku, a kiedy ma okres. Słuchać relacji z życia rodzinnego. I tych komentarzy...
Nie jestem ciekawa, ale jestem skazana na to. A to szkodzi na psychikę - i to mówię całkiem serio. Takie chore monologi odbijają się na zdrowiu i kondycji psychicznej słuchaczy.
Na szczęście teraz już rzadziej musimy tego słuchać i da się jakoś znieść te dwa dni w tygodniu.
Za radą Agaty założyłam słuchawki na uszy. Od wczoraj pracuję przy akompaniamencie muzyki. Zdecydowanie wygłusza to rozmowy w pokoju i już przynajmniej nie słyszę o czym rozmawiają i katarynka nadaje. Słyszę że rozmawiają i że nadaje, ale nie dociera do mnie całą treść wypowiedzi, więc niejako czuję się chroniona moim muzycznym firewallem.
Słucham Amy Winehouse. Ewa nazywa ją Narkomanką. Fakt, wszyscy słyszeli o jej wyczynach i nie da się zaprzeczyć, że to prawda. Puszczam więc Amy Narkomankę Winehouse i poznaję jej muzykę.
Bardzo mi się spodobała. A najbardziej dobrze mi się kojarzy po wczorajszym dniu, kiedy to Amy zagłuszyła katarynkę. Dzisiaj od rana musiałam po prostu włączyć muzykę, kiedy tylko katarynka zaszczyciła nas swoją obecnością i rozpoczęła nadawanie.