wtorek, 30 listopada 2010

Zakwasy pośniegowe

Wczoraj do pracy pojechałam autobusem. Zaraz po tym, jak przeleciałam z językiem na brodzie jeden przystanek. Wróciłam do domu na piechotę już całą drogę, przy czym na koniec tak się źle czułam, że ledwo się do domu doturlałam. Nawet kupiłam sobie misie-żelki w żabce na naszym osiedlu bo już sama nie wiedziałam, czy mi słabo, czy co... Żelki jednak nie pomagają na takie nie-wiadomo-jakie dolegliwości i potem przeleżałam cały wieczór na kanapie dogorywając.
Dzisiaj do pracy poszliśmy na piechotę. Po tym śniegu, bo przecież chodników nikt nie odśnieżył. Ulic też nie, więc co oczekiwać po chodnikach.
Z powrotem dzisiaj już przyjechaliśmy autobusem, bo się nam spieszyło, skoro Panstwo D. przychodzili.
No i mam zakwasy.
Takie małe, delikatne, ale mam. Na nogach na pewno, bo czuję w udach. Ale co mam na rękach...? Tego nie wiem. Też jakby zakwasy, ale rękami przecież nie machałam podczas chodzenia...
Chyba idę spać. Dzisiaj jakoś marudzę. Zabieram moje zakwasy i pakuję się do ciepłej pościeli...

Integracja

Przyjechali nasi ulubieni znajomkowie, dwoje dorosłych, dwoje dzieci - Państwo D..
Zrobiłam gofry, bo Ola podobno lubi. A Oleńka zrozumiała, że to będą naleśniki. A naleśniki to ona uwielbia, jak chyba i 99% innych dzieci. Amelka też - naleśniki zawsze i wszędzie. Najlepsze są od Babci.
Niestety ku rozczarowaniu Oli nie robiłam naleśników tylko gofry. A gofrów to Ola nie lubi.
No i co?
Ciotka wlała ciasta gofrowego na patelnię i upichciła na szybko dwa małe naleśniczki dla Oleczki. Jak na mój gust były mało słodkie, ale Tatuś Oli zrobił reklamę i dziecko uznało, że naleśniki były pyszne. Zjadła ich trochę, dziubiąc po kawałku, swoim sposobem. Trochę jeszcze zostawiła. Dobre dziecko - Bóg kazał się dzielić, więc co będzie sama zjadała wszystko, dzieli się z innymi? :)
Państwo D. wybrali sobie najzimniejszy dzień na przyjazd. Ewakuacja od nas, z powrotem do auta odbyła się biegiem, aby dzieci jak najkrócej były na mrozie, bo już było -15 stopni, kiedy wychodzili.
Ale było miło ich zobaczyć... Kiedy ta Jola do pracy wróci?
Kiedy pracowała, to chodziłyśmy co rano na obowiązkową przerwę - 15 minut na śniadanie, plotki, herbatkę. Codziennie przynajmniej była przerwa i okazja do oderwania się od komputera. Plotkowałyśmy sobie beztrosko, albo trosko, ale zawsze na nas to dobrze działało. Jadałyśmy parówki z musztardą na śniadanie (ja jadłam je dzień w dzień na śniadanie i na obiad przez ponad miesiąc), albo kanapki z chleba tostowego z masłem orzechowym i bananem. Piłyśmy herbatkę z naszych kubeczków i przynosiłyśmy sobie na wzajem do spróbowania różne ziołowe i owocowe herbaty. Jola częstowała mnie na obiad ruskimi pierogami made by teściowa, a ja ją moimi ciastami. Nom. Ostatni raz ponad pół roku temu! Daaawnooo...
Potem Jola poszła na zwolnienie ciążowe, a ja przestałam chodzić na poranne przerwy. Przez jakiś czas jeszcze mieliśmy tradycję w pracy, że co rano chodziliśmy hurtem - wszyscy chętni z naszego pokoju - po herbatę. I przez kwadrans okupowaliśmy kuchnię, bo jest to najmniejsze pomieszczenie na naszej praco-przestrzeni i było nam tam najbardziej miło. Ta kuchnia zbliżała nas do siebie w dosłownym tego sensie. Uwielbiałam te poranki w kuchni. Plotki, wygłupy, żarty. A poczucie humoru to my już mamy specyficzne i zdeczka skrzywione. Takie trochę abstrakcyjne dialogi prowadziliśmy sobie co rano na rozruszanie naszych muzguff.
Z kuchni nas regularnie przepędzali. Bo niby przeszkadzaliśmy innym. Było momentami mało przyjemnie. Kupiliśmy więc sobie czajnik do pokoju i... od tej pory przestaliśmy się integrować.
Agata i Karina z zaprzyjaźnionej firmy nadal do nas przychodzą, ale czasem wychodzą rozczarowane, bo nikt się od komputera nie odkleja.
Ja osobiście od 3 miesięcy prawie nie wstaję od komputera... Trzeba z tym coś zrobić, bo to nie jest ani zdrowe, ani normalne. Dzisiaj odniosłam sukces i poszłam na przerwę obiadową. Z Agatą. Ale miałyśmy potem skoczyć powąchać perfumy w Avonie obok naszej pracy i co? Już nie znalazłam tych 10ciu minut...
Niech więc ta Jola już wraca. Będę chodziła na śniadania co rano, jak człowiek, może nawet i na obiady. Życie wróci do normy. Będę odklejać się od komputera szybciej niż po 8miu do 13tu godzinach.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Zagadka

Wczoraj, kiedy nie mogłam zasnąć, czytałam sobie książkę z zagadkami historycznymi. Takimi ciekawostkami, niekoniecznie wyjaśnionymi, ale w każdym razie są w tej książce fajne zagadnienia.
Czytałam o posągach na Wyspach Wielkanocnych, które nie wiadomo kto i jak stawiał (a mają ich coś koło tysiąca na wyspie), każdy je zna ze zdjęć:

I o Rosvell, gdzie nie wiadomo co spadło i czy coś spadło, ale myślą wszyscy, że było to UFO.
I o bombach jądrowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. I to mnie najbardziej zastanawia.
USA zrzuciło bomby na Japonię, bo Japonia nie chciała skapitulować w II wojnie światowej.
Nęka mnie teraz pytanie: dlaczego Japonia nie
chciała skapitulować?
Wszyscy się poddawali. Japończycy ponosili same klęski, nie mogli już wygrać wojny, mało tego - nie mogli już nic zwojować. Ale z jakimś szaleńczym uporem walczyli dalej i szli w zaparte, pomimo, że nie mieli widoków na wygraną, albo na wywalczenie czegokolwiek. Co ich motywowało?
Muszę to zgłębić. Ja rozumiem, ze Japończycy mieli swoich kamikadze, że potrafią umierać dla idei, a przyświeca im wizja pójścia prosto do ichniego Nieba... Wiem, że nie trudno im zrekrutować żołnierzy, którzy umrą na zawołanie... Ale jaki jest sens wojować, kiedy zostaje się samym na polu walki i wróg ma niekwestionowaną przewagę? Jacy przywódcy ich tak wodzili za nos?
To nie było fajne. Jakby się poddali w sensownym momencie, to by nie zrzucili im bomb na dwie wyspy.
Nie to, aby było to jakieś usprawiedliwienie dla USA, które postanowiło wypróbować swoją nową broń jądrową jakkolwiek, bo ich ręce swędziały. Ale fakt faktem, ze Japonia padła ofiarą tej wojny, bo nie chciała jej zakończyć.

Kiepskawo

To nie był dobry poniedziałek. Miewałam lepsze.
Ten poniedziałek był beznadziejny i nic z niego nie wynikło.
Zaplanowałam sobie, że rano nie będę zrywała się z łóżka, bo i tak w niedzielę nigdy nie mogę zasnąć. Oczywiście mój mózg przestawia się w niedzielne wieczory na tryb pracowy i jak tylko przyłożę głowę do poduszki, bez względu na to, jak bardzo jestem zmęczona - od razu zaczynam obmyślać: co jest do zrobienia następnego dnia, o czym trzeba pamiętać, co jak zrobić... Bla bla... Nigdy w niedziele się nie wysypiam. Mało tego - ledwo śpię. Wczoraj zasnęłam coś koło 3ciej nocy.
Rano więc miałam się nie spieszyć i pojechać do pracy na 9.30. Cały czas łudzę się, że pewnego pięknego dnia zacznę odbierać wszystkie te nadpracowane godziny za ostatnie 3 miesiące... Każdy kolejny dzień okazuje się nie tym, którego mogę zacząć odbieranie.
Pierwsze co zobaczyłam po otworzeniu oczu były tony białego śniegu za oknem. Napdało przez noc tyle, że od rana wszyscy biegali z szuflami, przedzierali się przez zaspy i walczyli z buksującymi samochodami.
Dzisiaj rano moja służbowa komórka zadzwoniła o 8.20. Akurat robiłam sobie makeup. Malowanie się i gadanie na temat: co trzeba komu zgłosić w trybie pilnym nie szły ze sobą w parze. Tak mnie to zniechęciło, że do końca dnia chodziłam z niepomalowanymi rzęsami i prawie mi to było obojętne. Zawsze, kiedy zaplanuję sobie spokojny poranek, mój wspaniały telefon musi zacząć dzwonić o jakiejś niestworzonej porze...
Wyszłam z domu i okazało się, że na szosach jest tyle śniegu, że jazda samochodem jest wręcz odstraszająca. A już nawet odśnieżyłam sobie auto, ale zmieniłam zdanie, bo doszłam do wniosku, że bez sensu jest jechać taki kawałeczek, a potem nie wiadomo w jakich warunkach wracać. Może napada śniegu po szyję do wieczora?
Poszłam na przystanek, na który nic nie podjeżdżało przez jakieś 10 minut. Nic. W drugą stronę jechały te głupie 26 na Węglin jedna po drugiej. 3 pod rząd! A na Paderewskiego ani jeden. W końcu brakło mi cierpliwości. Jakoś nie czułam się na siłach, aby tak sterczeć z ludźmi na tym przystanku. Ruszyłam na piechotę. I właśnie, kiedy byłam między dwoma przystankami, nadjechało to głupie 26 w stronę Paderewskiego. W samą porę! Wiatr zacinał lodowym śniegiem, jak igłami, momentami trudno było patrzeć, na chodnikach śniegu po kostki, pogoda w sam raz na wędrówkę. Pomyślałam, że w życiu nie zdążę dolecieć przez ten śnieg, z laptopem w ręce na kolejny przystanek, zanim autobus zawinie na zatoczce.
Co ciekawe - zdążyłam. Ostatnie kilkadziesiąt metrów biegiem, ale wsiadłam do tego przebrzydłego autobusu i byłam tak zmęczona, że znienawidziłam 26 na zawsze!
W pracy byłam na 10tą. Nie ważne.
Oczywiście w pracy od pierwszej minuty było takie tempo, że ocknęłam się dopiero po 4h - mocno zdumiona, że dochodzi 14ta, co wyjaśniało, dlaczego byłam taka głodna.
Słowo daję, wariatkowo.
Jakoś dobrnęłam do końca dnia, ledwo zipiąc.
Podobno najciemniej jest pod latarnią. Jesteśmy najwyraźniej pod jakąś latarnią, bo ja już nie mam siły i jestem tym tempem i stresem wykończona. Podobno doczekaliśmy się końca tej niepewności i wszystko się układa i wyjaśnia. Zapanowuje porządek w naszym wariatkowie.
Słowo daję - w ostatniej chwili. Albo już ledwo żyję, bo doszłam do kresu sił, albo już mnie to oczekiwanie na koniec stresów osłabiło i opadają mi emocje, skoro już zaczyna się wszystko klarować.
Mój miernik zmęczenia i stresu dzisiaj wskazał dzisiaj maksimum.
Wyszłam z pracy o 17.30. Z odbierania godzin nici. Mogę się pocieszyć marnym pół godziny.
Jutro też nic nie odbiorę, bo jedziemy do pracy razem z Łukaszem.
Ale jutro wpadną do nas Jola i Paweł i ich dzieciaki i będzie wesołe popołudnie przynajmniej. No chyba, że nie przebiją się przez zasypane śniegiem szosy. Z Chodla mają niezły kawałek do Lublina... Mam nadzieję, że dotrą do nas. Na zachętę mamy zaplanowane gofry, mała Ola podobno bardzo gofry lubi.
Idę spać. Łukasz przyszedł z pracy, jest już późno. Może dzisiaj będę spała, zamiast przewracać się z boku na bok i myśleć o jakiś głupotach...

niedziela, 28 listopada 2010

Wbrew planom

Łukasz przekonał się po raz kolejny, że życie i nasze plany najczęściej nie idą ze sobą w parze.
Krąży po świecie taki bardzo popularny cytat Johna Lennona na ten temat:

Życie to jest to, co przytrafia ci się, gdy zajęty jesteś robieniem innych planów.

Life is what happens to you while you're busy making other plans.
John Lennon, "Beautiful Boy"

Jakie to prawdziwe, nieprawdaż?
Ja w tym roku przekonałam się, że swoje plany można sobie między bajki włożyć. Życie toczy się swoim torem i pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, przyspieszyć, zrobić po swojemu. Nie zawsze się nam to podoba, ale zazwyczaj jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Ukryta strategia. Nie może być tak, jak chcemy, bo ma być inaczej i nasze plany kolidują z tym masterplanem. OK. Jeśli czegoś nie da się zmienić, trzeba to zaakceptować.
Jest też takie inne powiedzenie, bardzo prawdziwe: uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać. W domyśle: i może nie wyjść ci to na dobre. Clou tego wszystkiego jest takie, że najlepiej jest płynąć z prądem. Na wszystko w życiu przychodzi czas, a jeśli się wyrwie z czymś za szybko, to cała para pójdzie w gwizdek i nic się nie zdziała.
Ale w oderwaniu od tych głęboko filozoficznych rozważań, opowiem, jak to Łukaszowi życie spłatało psikusa.
Organizują w pracy Mikołajki. To taka tradycja wydziału Łukasza, że co roku jest lista chętnych na Mikołajki, potem jest losowanie, kupowanie prezentów i wręczanie ich przez Świętego Mikołaja. W zeszłym roku to nawet Łukasz był Świętym Mikołajem. Jakoś wyleciało mi to z pamięci i dopiero Rafał ostatnio mi przypomniał, że przecież mam zdjęcie sprzed roku u Mikołaja na kolanach. Ano mam!
W tym roku Łukasz umyślił sobie, że do prezentu, który kupi tej osobie, jaką wylosuje, dołoży miniszamponiki. Mamy takie miniszampony i można je faktycznie wykorzystać, jako dodatek do prezentu. Łukasz więc postanowił, że dołoży je do prezentu, bez względu na to, czy to będzie prezent dla dziewczyny, czy dla chłopaka. A że wiadomo - dziewczynie łatwiej jest coś kupić, więc liczył, że wylosuje jakąś koleżankę i
już miał listę potencjalnych prezentów dla płci pięknej.
No i pech! Łukasz wylosował chłopaka.
Cały więc biznes plan na prezent diabli wzięli (może ci sami diabli z Czarciej łapy!?)!
Ale mało tego! Nie dość, że jest to chłopak i teraz nie wiadomo, co mu sprezentować, to w dodatku jest to jedyna osoba, której nie można do prezentu dołożyć miniszamponików! Bo ten chłopak nie ma włosów, jest całkiem łysy.
Stwierdziłam, że skoro Łukasz chce, może mu na upartego te miniszamponiki dać. Najwyżej kolega się obrazi, a szampony zużyje na pranie w nich skarpetek. Ale był to tylko żart.
Nie mniej jednak cała ta sytuacja jest komiczna. I brutalnie udowadnia, że Lennon miał rację - życie przydarza się nam na przekór naszym planom. Lepiej więc nie planować, tylko płynąć z prądem... :)

Wspaniała porada

Jest taka osobniczka Magda Gesler. Nie wiem czy przez jedno czy przez dwa s, mniejsza z tym.
Taka pulcułowata blondyna, która lubi wszystkich rozstawiać po kątach i wymądrzać się, co i jak powinno być ugotowane, a przy tym i: jak podane, i ogólnie wszystko wie najlepiej.
Na marginesie ostatnio pewna osobniczka opowiadała, jak to wybrali się ze znajomymi do restauracji owej Magdy i jak to wyszli stamtąd głodni, ale lżejsi o ciężkie pieniądze. Bo za mikroskopijne porcyjki ładnie zaserwowanych dań, w restauracji trzeba było słono zapłacić. Standard. Takie snobistyczne miejsce do nabijania portfela właścicielce.
Magda Gesler w osotanim swoim telewizyjnym programie przyjechała do Lublina do Czarciej łapy. Program był w ten łikend w TVi wczoraj widziałam jego fragment u rodziców. Akcja w ogóle odbyła się tak, że wujek Rysio wysłał Tacie z Katowic SMSa, aby Tata włączył sobie TVN czy inny jakiś kanał. Tata włączył, a tam lubelska restauracja.
Dzisiaj ten odcinek był szeroko komentowany w pracy, akurat Łukasz miał okazję usłyszeć co, kto myśli na ten temat.
Otóż Magda G. błysnęła rewelacyjną kreatywnością i wywróciła Czarcią Łapę do góry nogami. Albo może - wyniosła ją z czeluści piekieł w anielskie niebiosa i pewnie oczekuje, że będzie jej za to chwała?
Oznajmiła, że po pierwsze nazwa Czarcia łapa nie podoba się jej i trzeba ją zmienić na jakąś tam anielską kuchnię. A po drugie, to nie podoba się jej wystrój wnętrz, bo na ścianach są sceny z czartami. I co? Trzeba te malowidła przykryć scenami z aniołkami!!
Jak na mój gust, to powinna poprzestać na krytykowaniu jedzenia, bo na tym - może i się zna. Ale krytykowanie wystroju wnętrz i folkloru miejscowego niech sobie odpuści, bo dzięki swoim pomysłom pozbawiła to miejsce tej charakterystycznej malowniczości, jaka wiązała się z nazwą Czarcia łapa i wszystkim, co się za tą nazwą kryło. Lublin ma od dziesięcioleci legendę o Czarciej łapie, odbitej na sędziowskim stole.
Teraz ta restauracja ma się przerobić na jakąś kuchnię anielską. Nie żartuję, taki rewelacyjnie odkrywczy pomysł miała Magda G., która najwyraźniej wszystko przerabia na jedną modełkę.
Szczerze mówiąc, to mnie to wkurzyło.
Pochodzę z Lublina i Czarcia łapa była zawsze obecna na Starówce, nierozerwalnie związana z miastem, Starówką i historią Lublina. I po jakiego pierona trzeba robić z niej knajpę na modłę włoską?
Jak ktoś chce mieć włoską knajpę, to zakłada włoską knajpę, a nie kupuje Czarcią łapę.
Właściciele ten restauracji nie wykazali się siłą charakteru, bo podobno już koło nazwy Czarcia łapa na knajpie wisi szyld z anielską nazwą. Rewelacja...
Proponuję, aby nic w Polsce nie zachowało typowo folklorystycznego charakteru. Po co? Miejmy same takie sieciowe i zagraniczne knajpy. Będzie tak wspaniale! Same włoskie, albo egipskie, albo Geslerowe. Jakiekolwiek, aby tylko nie bodły nas naszą własną kulturą.
Może Magda Gesler bała się, że jakiś diabeł zejdzie z fresku i kujnie ją w dupkę widłami za jej niekonstruktywną krytykę? Należało by się jej.
Mam nadzieję za to, że te anioły na ścianach będą grubymi cherubinami, z oponkami na nogach i brzuchu i że od patrzenia na nie człowiekowi będzie odbierało apetyt.
Osobiście uważam, że to jest upadek Czarciej łapy. Byliśmy tam jakiś czas temu, kiedy nowi właściciele zmienili wystrój i wymalowali na ścianach czarty. W restauracji dominowały piekielne kolory - czerwone siedzenia, ciemne ściany, szary i czarny. Bardzo było klimatycznie. To przemawiało do wyobraźni. Czuło się tą legendę wszechobecną w tym lokalu i bardzo mi się to podobało.
Skoro tak potulnie posłuchali rady Magdy Gesler i zamieniają się w anioły, to ja tam więcej się nie wybieram. Aniołów jest wszędzie pełno. Teraz już jest czas przedświąteczny i przez najbliższy miesiąc aniołów i Świętych Mikołajów będzie wszędzie na pęczki. Wielka mi oryginalność...

Gdzie ja mieszkam...

Każdy chyba zna takie opowieści, jak to się człowiekowi pomyliło, które drzwi do mieszkania w bloku są jego. To dosyć powszechne zjawisko.
Koleżanka z pracy opowiadała mi kiedyś, że ona regularnie włamuje się do drzwi sąsiadki mieszkającej piętro wyżej. Co zabawne, sąsiadka podobnie - regularnie próbuje sforsować drzwi do mieszkania owej koleżanki - dla odmiany drzwi o piętro za nisko. Drzwi w całej klatce mają jednakowe, jeśli idą zamyślone, to sąsiadka skręca o jedno piętro za wcześnie, a koleżanka, młoda osoba, pędzi o jedno piętro za wysoko, zupełnie nie licząc, ile już minęła pięterek. Żadna z nich nie ma pretensji do tej drugiej za nieautoryzowane próby sforsowania zamka w drzwiach. Śmieją się z tego i zawsze żegnają ze śmiechem, odgrażając się, że niedługo druga z nich znów się pomyli i będą przez chwilę kwita.
Kiedy przeprowadzaliśmy się na Porębę, Tata opowiedział nam, jak jego koleżka kilkanaście lat temu pomylił mieszkania w bloku na sąsiednim osiedlu. Na Widoku. Blok był ustandaryzowany, drzwi były wszędzie takie same, białe, wcale nie antywłamaniowe. Bez numerów mieszkań. Zamki miały takiego samego typu. Taki typowy blok z czasów post-komunistycznych.
Koleżka kiedyś wrócił do domu po popijawie i był mocno wstawiony. W mieszkaniu była jego żona i najwyraźniej nie chciała go wpuścić do środka, bo pomimo dzwonienia i stukania - nie otwierała. Klucz mu też jakoś nie pasował, a złość w nim rosła. Facet tak się nakręcił tym dobijaniem do własnego mieszkania, że wkurzył się nie na żarty. Jak to on nie może dostać się do swojego domu?? Niewiele myśląc, a w tym stanie szybkością myślenia też nie grzeszył, postanowił pokonać te drzwiczki za wszelką cenę. Rąbnął więc w nie raz i drugi porządnie, z bara. I wywalił je razem z futryną. padł z tymi drzwiami do środka, rozejrzał się i... właśnie wtedy uświadomił sobie, że to nie jest jego mieszkanie.
Co się działo potem - nie wiem, poza tym, że facio składał się w pół i musiał odkupywać drzwi, futrynę i naprawiać szkody. Ale opowieść jest pierwszorzędna i ku przestrodze dla potomnych, co by po pijaku raczej spali na wycieraczce, zamiast przenikać przez zamknięte drzwi.
W czwartek spotkaliśmy się ze znajomymi. Wieczór był super, po jakiejś godzinie już, od śmiania bolały nas policzki, a znajomych jakieś bliżej niesprecyzowane coś za uszami.
Na koniec właśnie zeszło się na takie opowieści o zabłąkanych duszach w stanie wskazującym.
Andrzej opowiedział, jak jego kolega po pijaku pomylił domy. Normalnie już nie tylko drzwi, ale cały dom mu się pomylił i poszedł włamywać się do sąsiadów, bo się kolesiowi umaniło, że ten po prawej to jego dom, a nie - jak do tej pory - ten po lewej. Podobno był z tego niezły dym. :)
U nas w bloku mieszkania mają wszystkie identyczne drzwi. Na każdych drzwiach jest jednak nalepka z numerem mieszkania. Amelka, kiedy do nas idzie - nie patrzy na numer, tylko na... wycieraczkę. Nasza jest duża, charakterystyczna, słomiana, ładna z resztą. Nikt inny takiej nie ma. Więc dziecko trafia do nas po wycieraczce. To też jest jakiś sposób. :)
Mama zapamiętała nasz numer mieszkania, bo jest taki sam, jak numer jej przedszkola. Cóż - każdy sposób dobry. Kama B. do tej pory nie pamięta, pod jakim numerem mieszkamy i pomimo, że była u nas już wiele razy, zawsze zanim przyjdzie, anonsuje się telefonem z pytaniem, jaki numer mieszkania, bo nie wie, co wybrać na domofonie. Czasem odbieram od niej telefon i mówię od razu numer, bo nie opłaca się mówić długiego "cześć, co tam" itp na wstępie, skoro obie wiemy, o co chodzi. :)

Przypadki - wpadki

To, że ja miewam różne głupie przypadki, to wiadomo. Łukasz się zawsze z nich śmieje potem dłuuugie tygodnie. I wypomina mi moje mądrości przy każdej okazji. Przyznaję, czasem niechcący palnę jakąś gafę i faktycznie śmiesznie to wychodzi. Ale to nie jest wyłącznie moja domena i każdy potrafi tak dać czadu od czasu do czasu.
Więc teraz będzie o takich przypadkach. Niekoniecznie moich. Za to takich, które są bardzo zabawne i z których się można dłuuuugo śmiać.
Oboje z Łukaszem mamy komórki służbowe. Łukasz ma przekierowanie rozmów przychodzących ze swojej służbowej komórki na swoją prywatną. Kiedy dzwonię do niego, zawsze więc odbiera telefon prywatny. Dzwoni do mnie przeważnie też z prywatnego. Ma w nim zapisane te nasze służbowe numery tak: jego służbowy widnieje jako "Służbowy", a mój jako "Justynka służbowy". Dzisiaj koło południa pojechałyśmy z Kamisio do sklepu w poszukiwaniu butów idealnych na zimowe mrozy. Łukasz w tym czasie skoczył do pracy, aby coś tam szybko załatwić. Łukasz oczywiście skończył szybciej, niż dwie baby mierzące dziesiątki butów, chciał więc zadzwonić do mnie i zapytać czy po nas przyjść. Dzwonił wiec na służbowy, który mam zawsze ustawiony wystarczająco głośno, aby go słyszeć. Raz zadzwonił - zajęte. Drugi raz - zajęte. Na prywatny więc spróbował, ale prywatnego to ja przeważnie nie słyszę, więc nie odebrałam. Co było robić, ruszył Łukasz do nas do sklepu. Spotkaliśmy się przy wyjściu. Na powitanie Łukasz oznajmił, że mam coś nie tak z komórką służbową, bo jest cały czas zajęta i nawet na pocztę głosową nie wpadł.
Ok, przyjęłam do wiadomości, ale nie przejęłam się tym.
Jakąś godzinę później przypomniało się to Łukaszowi przy obiedzie. Akurat mówiłam, że w jednym telefonie psuje mi się chyba bateria. Łukasz zapytał, czy sprawdzałam, co jest nie tak z tą służbową komórką, ale ponieważ nie miałam żadnych nieodebranych połączeń, żadnego info, że ktoś chciał się do mnie dodzwonić - co dziwne - więc zaczęłam wydzwaniać na nią z prywatnej. Wszystko działało.
Nagle Łukasz zmarszczył brwi, pomyślał, po czym zrobił zakłopotaną minę i poleciał po swój telefon.
Okazało się, że wydzwaniał na swoją służbową komórkę, a że dzwonił z prywatnej, na którą są przekierowane rozmowy, więc miał ciągle zajęte.
Brawo! Oficjalnie straciłam status jedynej zakręconej osoby w tej rodzinie. :)
Scenka II - nasza ulubiona Blondynka.
Blondynka miała tajny schowek na laptopa. Kiedy wybywała z domu na dłużej, chowała laptopa do szuflady pod kuchenką. Do tej szuflady, która mieści się pod piekarnikiem kuchenki. Laptop leżał tam zawsze grzecznie i bezpiecznie do jej powrotu. Blondynka wracała do domu, wyjmowała lapka z szuflady i wszystko grało.
Pewnego razu, po powrocie z dalekiej podróży Blondynka miała zaplanowane pieczenie ciastek. Albo czegokolwiek innego, nie pamiętam już co to było, w każdym razie wymagało to użycia gorącego piekarnika. Ciastka udały się świetnie, piekły się w wysokiej temperaturze w najlepsze, kiedy to Blondynce zaświtało, że przecież... Gdzie jest laptop?! Ano w szufladzie pod piekarnikiem. Aktualnie mocno rozgrzanym...
Na Blondynkę padł blady strach, poleciała ratować lapka, albo cokolwiek z niego zostało.
Ku jej uldze szuflada wcale się nie nagrzała od piekarnika, widocznie producent kuchenek przewidział, że trzeba ją dobrze zaizolować, bo może być wykorzystywana do przechowywania materiałów mało odpornych na ciepło. Lapek działa, nic mu nie jest, ale schowek został przekreślony raz na zawsze, jako miejsce niosące ze sobą potencjalne zagrożenie.

wtorek, 23 listopada 2010

Skutki uboczne

A więc: od dłuższego czasu ciężko harowaliśmy.
Wiadomo: nadmiar pracy może doprowadzić do... ciekawych przypadków.
Po trudach i znojach, ciężkiej pracy, nadgodzinach, setkach odebranych telefonów - końcu nadszedł dzień, kiedy zaczęliśmy spuszczać powietrze z siebie, bo już nasze przejęcie sprawą doszło do granic wytrzymałości. Niestety tego dnia trzeba było przyjść do pracy na 7 rano. Trochę wcześniej, niż zazwyczaj.
Tego pięknego ranka, mój budzik zadzwonił o 5.30. Używam budzika w komórce. Budzik zadzwonił, a ja szybko sięgnęłam po komórkę, nacisnęłam guzik i... przyłożyłam ją do ucha, aby odebrać. Już nabierałam powietrza w płuca, aby powiedzieć "Słucham", kiedy uświadomiłam sobie, że nie odebrałam połączenia, tylko wyłączyłam budzik... Ja już zaczynam, jak ten pies Pawłowa, reagować na dzwonek odruchowo.
To mi się skojarzyło z tym człowiekiem, który dostał nagrodę Darwina - to są nagrody przyznawane za najgłupszy sposób na śmierć. Pewnemu człowiekowi zadzwonił rano telefon. Pech chciał, że na nocnym stoliku trzymał on pistolet. I gość pomyłkowo wziął pistolet, zamiast telefonu, przyłożył do ucha, aby odebrać i... wypalił sobie w głowę.
Oto, co może stać się z człowiekiem, kiedy nie jest do końca przytomny.
Opowiedziałam o swoim poranku w pracy, na co Maciek pocieszył mnie, że jemu też już odbija, bo w nocy gada o karcie kredytowej. Dopiero po jakimś czasie pochwalił się, co dokładnie mówił, a mianowicie: "Moja ty karto kredytowa...". Nic dziwnego, że żona mu to wypomniała rano... :)

niedziela, 21 listopada 2010

Ciepło-zimno

Był u nas Rafał, przyjaciel Łukasza.
Rałał i Łukasz i jeszcze Jarek do kompletu i jeszcze jeden muszkieter - mieszkali razem na studiach. Wynajmowali razem mieszkanie i mieli taką kawalerską kwaterę. Od tego czasu wszyscy dorośli i trzej z nich się już pożenili, z czego dwóch już się odzieciło, a na polu walki pozostał tylko Rafał, który i tak już skapitulował i już się oświadczył. Wiosną będzie wesele.
Rafał odwiedza nas co roku. Średnio raz na rok, przyjeżdża na kilka dni. Czasem sam, czasem z Anetą, swoją narzeczoną. Tym razem był sam.
Przyjechał w piątek tydzień temu, niestety już dawno pojechał i od środy znów zostaliśmy z Łukaszkiem sami.
Było zabawnie i wesoło przez te kilka dni. Wynieśliśmy z tej wizyty kilka ciekawych kwiatków.
Między innymi ten:
siedzimy z Rafałem w pokoju, nagle wchodzi Łukasz, idzie prosto do witryny i czegoś szuka. Szuka i szuka, brzęczy naczyniami (zastawa rodowa), przekłada jakieś pudełka, w końcu zainteresowałam się, czego on tak szuka zaciekle i zapytałam. Łukasz na to, że szuka kieliszków do wódki.
Ja: Zapytaj mnie, to ci powiem, gdzie są. (nikt w rodzinie nie che mnie pytać gdzie jest coś, czego szuka, bo dyżurną odpowiedzią, jaką mamy na to pytanie Tata i ja jest: Żyd na kiju niósł. Nie mniej jednak często wiem, gdzie co leży)
Łukasz: A gdzie są?
Rafał na to: Powiedz mu „ciepło – zimno”. (miał na myśli zabawę w
„ciepło – zimno”. Każdy wie, jak się bawi w „ciepło – zimno”, prawda? Jak ktoś mówi "zimno", to jest się daleko od tego, czego się szuka itp.)
Ja na to: o to, zimno, zimno…
A Łukasz odwraca się zdumiony i pyta (całkiem serio): W lodówce????!!
Ale się śmialiśmy!
Do dzisiaj mnie to śmieszy za każdym razem, kiedy sobie przypomnę. Słodkie to było!

Trochę autoreklamy

A teraz będzie trochę o pracy.
Inteligo wyszło z jaskini, w której ukrywało się ostatnimi laty i rozpoczęło chwalenie się swoimi nowymi produktami. Ponieważ na te nowe produkty poświęciłam mnóstwo sił i czasu, czemu więc nie pochwalić się nimi na blogu.
Mamy więc kampanię reklamową i wychodzimy na rynek i do ludzi z otwartymi ramionami.
W ofercie pojawiła się karta kredytowa, o którą upominali się klienci i potencjalni klienci przez bardzo długi czas. Chcieliście? Proszę bardzo - oto karta. I to nie byle jaka.
Nawet sama się na nią skusiłam, chociaż broniłam się przed kartą kredytową dotąd rękami i nogami. Ale kiedy już ją dostałam, wypróbowałam, okazała się zupełnie fajna i z niej korzystam. I póki co pozostanę jej wierna. Nie na darmo się nad nią napracowaliśmy, jest czym się pochwalić.
Teraz więc "zacytuję" nasze spoty reklamowe.
Ladies and gentelmen - I give You: Peszek i Smolik and Inteligo!





Tak, tak - on długo się rozkręca w tej reklamie, nie popsuły się wam głośniki. :))

Głosowanie

Poszliśmy na wybory. Zagłosować trzeba, pytanie na kogo?
Nie mam swojego ulubieńca. Jak zwykle, bo polityka mnie strasznie odstrasza i tych wszystkich ludzi ze świata politycznego przepędziła bym kijem. W obietnice przedwyborcze i programy na ich przebudowę świata, jeśli wygrają - nie wierzę. Nic potem z tego nie wynika. Obiecanki cacanki vel kiełbasa wyborcza.
Ale na wybory chodzę. Czasem Łukasz mi zdaje relację z kampanii przedwyborczych i mówi, kto miał fajne pomysły na zmiany, a czasem Łukasz sam nie wie, kto z tego towarzystwa narobi po wyborach najmniej szkód.
Na wybory więc poszliśmy.
Siedliśmy przed tymi płachtami z nazwiskami kandydatów do tego i do owego i... ja osobiście poza kandydatem na prezydenta miasta, nie wiedziałam, na kogo chcę głosować. Coś jednak trzeba było zaznaczyć. Za radą Łukasza poczytałam nazwiska, sprawdzając czy kogoś znam. Nie znam. Widocznie moi znajomi byli do tej pory rozsądnymi ludźmi, których polityka nie skusiła.
No więc zastosowałam inne kryterium - najpierw ominęłam szerokim łukiem partie, których nie poprę nigdy, bo ich członkowie zachowują się skandalicznie i nie do końca normalnie, a potem przejrzałam pozostałe listy pod kątem takich imion i nazwisk, które do mnie przemówią. Nowoczesnych. Przyjaznych oku.
Przemówiły jakieś tam. W przypadku obu pozostałych arkuszy zwyciężczyniami okazały się dwie kobiety, które fajnie się nazywały.
Taką miałam metodę głosowania. Proszę bardzo - można sobie teraz do woli poużywać na temat mojej ignorancji politycznej i lunatykowatego sposobu głosowania. Wszystko mi jedno.
Co roku płaczą w mediach, że statystyki są kiepskie, więc chodzę na wybory i głosuję. A że czasem nie mam na kogo, to głosuję na kogoś. Tak czy owak.

Warszawo nadchodzę!

Ależ mi się nie chce... Dwa dni w stolicy. Na mini szkoleniu. Dwa dni tarabanienia się w pociągu lub busie, targania laptopa, torby z zestawem noclegowicza i torebki... Obijanie się po Wawie i z powrotem. A pogoda ma się popsuć i od wczoraj Amelka i Łukasz na zmianę mi powtarzają, że we wtorek będzie padał śnieg.
We wtorek?! W połowie listopada we wtorek!
A na początku października wszyscy trąbili, że śnieg będzie padał w połowie października i pomimo, że bardzo na ten śnieg czekałam, nie spadł ani jeden płatek. A ja tak pragnęłam zobaczyć to pandemonium, kiedy całe miasto zostanie sparaliżowane i utknie w jednym wielkim korku, bo połowie kierowców zabraknie benzyny w autach, a drugiej połowie koła będą się kręcić na lodzie, bo nie zdążyli zmienić opon. Co roku są takie fajne akcje, kiedy śnieg spada niespodziewanie, a w tym roku się tego widowiska nie doczekałam! :)
Zamiast śniegu mieliśmy od miesiąca iście wiosenną pogodę - ciepło i ładnie. Dopiero mgły ostatnimi dniami trochę burzą ten idealny obrazek.
Ma więc być śnieg w tym tygodniu, ale trochę mi to niej jest na rękę, skoro w tym tygodniu zostaję podróżnikiem.
Na całe nasze szczęście mamy nocleg zaklepany w centrum Warszawy, więc nie będzie trzeba wieczorem w poniedziałek jechać na koniec miasta, a we wtorek rana wracać z tego wygnajewa.
Ostatnio byłam w Wawie na trzy tygodnie temu. Też z noclegiem. Drugiego dnia rano jechaliśmy przez całe miasto, przy czym większość trasy metrem. A na wyjściu z metra okazało się, że jakiejś pani malutki piesek sfajdał wielką i koszmarnie śmierdzącą kupę na samym środku schodów wyjściowych z metra. Koszmar jakiś. O godzinie 8 rano, po śniadaniu takie zapachy i widoki są zabójcze. Pomyślałam wtedy, że Bogu dzięki w Lublinie nie mamy metra i nie musimy czuć się zakopani żywcem pod ziemią i totalnie ubezwłasnowolnieni. Wiem, że metro to super środek lokomocji, ale jakoś niespecjalnie mi się ten środek zareklamował...
Dwa dni w delegacji to są dwa dni odpoczynku od rutyny. Dwa dni wyrwania z codziennego kieratu i dwa dni robienia czegoś innego. To jest super perspektywa i to mnie mocno zachęca do tego wyjazdu. Zawsze wracam z delegacji odświeżona psychicznie, chociaż fizycznie raczej zmęczona.
Teraz pewnie będzie podobnie. Jest to niewątpliwa korzyść z przemieszczenia się do innej lokalizacji.
Ludzie podobno są z natury wędrowcami. Potrzebują drogi, aby nabrać dystansu do swojego życia. Czytałam o tym coś kiedyś, artykuł, może nawet książkę - nie pamiętam. Pamiętam jednak, że trzeba podróżować, aby zachować odpowiednie podejście do świata. I pamiętam, że nowoczesne środki lokomocji rujnują misję wyprawy, bo za szybko się przemieszczamy i nie mamy czasu na myślenie... Coś w tym jest.
Zanim kupiłam auto, jeździłam do pracy od rodziców autobusami. Droga do pracy zajmowała mi prawie godzinę, z pracy - drugie tyle. I w tym czasie myślałam. Były to czasu sprzed ery audiobooków i MP3-jek. Miałam walkmana i mogłam sobie słuchać co najwyżej muzyki, co nie absorbowało myśli bez reszty. I faktycznie w tym czasie myślałam o wielu rzeczach i odreagowywałam wiele stresów, porządkowałam sobie swój światopogląd. Dużo mi to dawało, ale uświadomiłam to sobie dopiero po kupieniu auta, kiedy zaczęłam nim jeździć i droga do i z pracy skróciła się do 20 minut max w jedną stronę. Nagle okazało się, że nie mam tej przerwy na rozskupienie się przed i po pracy. Nie mam tej chwili na rozprężenie myśli. Wstaję rano, wsiadam w auto i w pełni zmobilizowana, skoncentrowana na prowadzeniu docieram do pracy w kilkanaście minut. A po pracy wsiadam w auto i znów skupiona na jechaniu wracam do domu, czy docieram do innego miejsca w ciągu chwili. I gdzie się podział ten moment na rozprężenie?? Na niemyślenie o niczym? Na swobodne spadanie myśli?
Jakoś to przeżyłam i jakoś sobie z tą stratą poradziłam. Do komfortu można się łatwo przyzwyczaić, więc z auta nie zrezygnowałam. Teraz mam z resztą rzut beretem z domu do pracy - dwa i pół kilometra, więc czasem wolę wrócić do domu piechotą, lub autobusem, aby ochłonąć trochę po pracy.
Jutro będę miała dwie i pół godziny w podróży do Wawrszawy, aby sobie przemyśleć cokolwiek mi się pomyśli. Znając życie, będę spała. Wyjazd o 5.45 z LU, więc o tej porze nie spodziewam się, aby mi się nie chciało spać. To by było tyle na temat korzyści z podróżowania. :)

Jakby to było...

Jakby to było mieć pracę, w której nie trzeba zapamiętywać setek rzeczy każdego dnia? W której nie trzeba by było gimnastykować mózgu i zmuszać go do wysiłku każdego dnia?
Mogło by być pięknie... I trochę... nudno??
W pracy codziennie wsiąkam mnóstwo informacji. Przydatnych później, czy nie - muszę zapamiętywać, przetwarzać i szufladkować sobie w głowie do wyciągnięcia później. Kiedy później - nigdy nie wiadomo, może za tydzień, a może za rok. Nie ważne kiedy - informacja musi być pod ręką w razie konieczności. Musi trafić do właściwej szufladki i z niej wyskoczyć, kiedy będzie potrzebna. Muszę też przetwarzać informacje - dostaję pojedyncze newsy i nie tylko muszę je skompletować, aby były przydatne do wykorzystania, ale też muszę je poskładać, przetworzyć i wyciągnąć z nich wnioski.
Codziennie moją głowę zalewa rzeka śmieciowych informacji, które są przydatne tylko tu i teraz i nie są wcale przydatne w życiu na dłuższą metę.
Ostatnio (mam tu na myśli ostatnie 3 miesiące) tempo pracy było u nas szalone. Może powinnam powiedzieć, że było szalone dla mnie. Nie dla wszystkich w pracy, ale dla mnie zwłaszcza. No cóż... ciekawe doświadczenie.
Mój służbowy telefon dzwonił po pińdziesiąt razy dziennie i w bardzo niesłużbowych godzinach. Czułam się jak bohaterka "Diabeł ubiera się u Prady". Widzieliście ten film? Tak na marginesie to ja go bardzo lubię, ale jest tam taka jedna scena, kiedy zaraz po zatrudnieniu w Runwayu telefon Angie dzwoni o bladym świcie i okazuje się, że powinna być już dawno na nogach, myśląca, gotowa do pracy i w zasadzie to już powinna być w pracy. Na budziku była 6.15 rano. Albo te sceny, kiedy Angie siedzi w pracy wieczorem, chociaż już dawno powinna być w domu... Nom, właśnie tak było - w filmie i w moim życiu.
Zadziwiające to nawet było - planowałam na przykład zacząć pracę o 9 rano, o 8.15 byłam jeszcze w domu, w bieliźnie, zmierzając do deski do prasowania. I co? rozlegała się moja komórka w tym momencie i okazywało się, że trzeba zrobić coś, co jest absolutnie niewykonalne, będąc w domu. Albo scena nr II: idę do auta rano, spokojnie, bo oczywiście jest rano i pracę dopiero mam zacząć. I co? Dzwoni mój telefon! Odbieram, a tu news, który podnosi mi ciśnienie sto razy skuteczniej, niż kawa.
Albo scena nr III: godzina dwudziesta pierwsza. Jest wieczór i normalni ludzie spędzają go, żyjąc swoim prywatnym życiem. A ja siedzę w pracy. Po raz trzeci w ciągu tygodnia. Od 8mej do 21ej mija wiele godzin. Wiele, wiele godzin spędzonym na maksymalnym skupieniu i produkowaniu z siebie twórczych działań. O godzinie 21ej już jestem mocno odjechana ze zmęczenia i dzień kończy się... słuchaniem ckliwej piosenki Krzysztofa Krawczyka o tym, co dał nam los czy coś w tym stylu, którą grali na dwóch weselach, na których byliśmy w październiku. Normalnie nie słucham takiej muzyki, ale tego wieczora miałam nieodpartą ochotę wyskoczenia z siebie i stanięcia obok, aby przez chwilę się wyluzować.
Po 3 miesiącach pracy na najwyższych obrotach, mój mózg się przegrzewa. Nie mam ochoty siadać przed kompem w domu, nie mam ochoty pisać maili do znajomych, nawet pisanie SMSów mnie boli... Nie piszę nic na blogu, bo... nie piszę nic w ogóle. Poza specyfikacjami i mailami służbowymi.
Wypalił mi się mózg. Dosłownie.
W pracy potrafię wyprodukować z siebie wszystko, co potrzebne, bez zastanawiania się, czy potrafię, czy nie. Cokolwiek mam do zrobienia, robię bez wahania, nie ważne czy łatwe, czy trudne. Maksymalna mobilizacja. Biorę i robię, bo mam tyle do zrobienia, że każda chwila spędzona na zastanawianiu się jest bezcenna.
Siedzę w pracy, myślę o pracy. Wychodzę z pracy,
myślę o pracy. Biorę prysznic, myślę o pracy. Zasypiam, myślę o pracy. Budzę się, myślę o pracy. Śpię, śni mi się o pracy.
Praca, praca, praca...
Mam nadzieję, że tempo w pracy wraca do normalności, bo nie mam już siły na takie szaleństwo.
Muszę wrócić do równowagi pomiędzy pracą (1/3 dnia), a życiem prywatnym (2/3) życia. I do pisania czegokolwiek innego niż piszę w pracy.
Byłoby miło...