niedziela, 26 lipca 2009

Konik polny

Wpadł nam do mieszkania konik polny.
Ostatnio miewamy do nich szczęście i jakoś często zdarza się nam widzieć takie dorodne okazy. Skąd się ten wziął to nie wiem, bo wieczorem znalazłam go na firance w salonie.


Łukasz konika z firanki zdjął i przed wypuszczeniem postanowił się z nim bliżej zapoznać i zaprzyjaźnić. Przede wszystkim jednak uważnie się chciał konikowi przyjrzeć.
I tu następuje historyjka obrazkowa.

Łukasz konika wziął na rękę, a konik usadowił się na Łukasza palcu. Łukasz zaczął oglądać uważnie konika ze wszystkich stron, na co konik postanowił pójść w Łukasza ślady i zrobić to samo - zaczął więc przyglądać się Łukaszowi.



Możliwe, że konik był krótkowidzem, albo może wolał pomacać Łukasza po twarzy swoimi odnóżami, bo nagle skoczył z palca wprost na Łukasza nos.


Łukasz oczywiście z zaskoczenia przestraszył się i ruszył głową, konik wylądował na dywanie.
To bliskie spotkanie chyba zniechęciło obu osobników do uważnego oglądania siebie na wzajem i konik został wyniesiony na balkon na kwiatki.


Na tym przygoda z konikiem polnym się zakończyła, gdzie pośkikał dalej z tej skrzynki z kwiatkami, już nie wiem, bo zajęliśmy się pakowaniem na nasz urlopowy wyjazd i konik przestał nas interesować.

Poprzednio znalazłam jeszcze większy okaz konika polnego w autobusie wiozącym nas na spływ kajakowy. Był to gimbus szkolny mieszczący z 40 osób na siedząco, o którym organizator powiedział, że nie jest to może szczyt luksusu, ale to wszystko czym miejscowość dysponuje i musi nam wystarczyć. Bardzo mnie ta krytyczna uwaga rozbawiła, gimbus nam wystarczał jak najbardziej, chociaż kilkanaście osób stało, bo nie wystarczyło miejsc siedzących, ale komu to przeszkadza na 10 minut jazdy.
Pół autobusu próbowało wtedy złapać konika i wypuścić, w końcu konik, zmęczony pościgiem, poleciał za zasłonkę na tylnej szybie i ludzie dali sobie spokój. Kiedy wszyscy wysiedli z autobusu, złapałam go w czapkę i wyniosłam. Wyglądał na dosyć wyluzowanego, ale zdegustowanego tym pościgiem.
Pomyślałam, że to musi być bardzo dziwne dla takiego małego rozumku konika polnego, że siedzi na szybie, o której nie wie nic, ale dziwi się pewnie, że widzi wszystko przed sobą, ale jakimś cudem nie może nigdzie doskoczyć.... Dla niego to pewnie taka nieprzekraczalna bariera, jak dla nas czwarty wymiar.
Konik miał szczęście i został wypuszczony z tego dwuwymiarowego świata, który widział , do swojego trzeciego wymiaru.

piątek, 24 lipca 2009

Wiśniowy interes

W poniedziałek po pracy Łukasz kupił 10 kg wiśni na przetwory. Przywiozła je Łukaszowi koleżanka z pracy, wiśnie były ładnie zapakowane w pojemnik, przyjechały gdzież z podlubelskiego sadu prosto pod naszą pracę, czytaj: prawie pod dom.
Wiśnie były w średnim stanie – nie bardzo wyglądało, jakby mogły poczekać na swoją kolej, trzeba je było szybko zrobić. Miał być zrobiony z nich dżum. Tu wyjaśnię, że słowo „dżum” jest wynalazkiem Amelki. Kiedyś, kiedy miała lekko ponad 4 lata uczyłam ją opowiadać humor o tym, jak żaba poszła do fotografa. Fotograf poradził żabie, że ponieważ ma takie szerokie usta, niech powie „Dżem”, kiedy on będzie robił jej zdjęcie. Fotograf ustawił żabę do zdjęcia i mówi: „Uwaga! Robimy zdjęcie!”, a żaba myśli gorączkowo: „jak to było? Jak to było? O! Wiem!” i mówi: „Marmelada!”. Z tylko Amelce znanych powodów, dziecko w tym kawale mówiło „dżum” zamiast „dżem” i tak już zostało. Amelka przekręcała większość wyrazów i było to bardzo słodkie i zabawne. Teraz już urosła rzadko coś przekręci po swojemu, ale do wspominania mamy całą listę jej wynalazków.
Na dżum wiśnie trzeba wydrylować. Jeśli nie ma się drylownicy – robi się to spinaczem do papieru. I tak sobie dłubaliśmy te pestki z wiśni cały wieczór. Nie powiem – poszło nam całkiem sprawnie. Wydrylowaliśmy z 8 kg wiśni, zrobiłam całą galerię słoików z dżemami i jeszcze zostało trochę wiśni do wypestkowania na drugi dzień.Do dżumu potrzebny żel fix tudzież dżemix, cokolwiek żelującego, co pozwoli zrobić dżem w kilka minut bez wysiłku i bez obaw czy się przechowa na zimę. Po raz kolejny kupienie żelfixu okazało się nie lada wyzwaniem. Szukał tego wynalazku Łukasz - zjeździł cała okolicę, przeptrzył półki w kilku sklepach - i nic. Żadnego "fixu" nie ma. Zaczęły się owoce i skonczył się fix do nich. Można to było przeiwdzieć, bo na jesieni ja poszukiwałam żelfizu do żurawin i nie mogłam go nigdzie dostać. Znalazłam go po dłuuugich poszukiwaniach w malutkim sklepiku osiedlowym przy Abramowicach. Teraz również fixy objawiły się Łukaszowi w takim małym sklepie na Czubach. Łukasz przywiózł ich chyba z 10 sztuk, od razu na zapas - super ucieszony swoim sukcesem. Aby było śmiesznej, to zaszedł do tego sklepu wracając od naszej połamanej koleżanki i oczywiście nie miał przy sobie żadnych pieniędzy. Musiał więc przyjśc do domu po kasę i polecieć do tego sklepu ponownie. Dzięki temu jednak mogliśmy zrobić pyszne dżemy wiśniowe.
W planach miałam jeszcze zrobienie syropu wiśniowego – robię go co roku w dużych ilościach, jest bardzo aromatyczny i super smaczny. Nie jest to taki zwykły wiśniowy sok, bo ma niespotykaną nutkę smakową, którą mu dodaje… wywar z liści wiśni. :)
Równolegle z nami wiśnie drylowała Kamisio. Była o tyle sprytniejsza, że namówiła braciszka aby jej kupił drylownicę. :) Nadrylowała wiśni całą wielką misę, pozostałe podzieliła na syrop i wczoraj pojechałam do rodziców rozkręcić masową produkcję wiśniowego syropu i dżumu.
Syrop zrobiłyśmy z Mamą i z pomocą Kamisio z 6 porcji. Wyszło kilkadziesiąt buteleczek. Na koniec rozprawiłyśmy się z drylowanymi wiśniami i zrobiłyśmy dżem z 3,5 porcji. Wróciłam do domu przed północą, ledwo żywa i ugotowana, bo stanie nad kuchenką calutki wieczór w upalny dzień – daje wycisk.
Moja galeria soków napawa mnie – jak co roku – wielkim zadowoleniem i dumą. Teraz jeszcze ktoś musi te soki wypić. Uwielbiam robić przetwory, ale potem rzadko po nie sięgam. Może powinnam rozkręcić taki biznes – domowe przetwory. Mogłabym je robić całe lato w ilości hurtowej, a potem sprzedawać. Nie zmarnowały by się. Na razie na moje przetwory skazana jest rodzina. Nikt nie narzeka. :)

Po kobiecemu - podstępem

Tydzień temu chciałam wyskoczyć z pracy do Avonu, aby sprawdzić zapachy z nowego katalogu. Avon jest dosłownie z drzwi w drzwi – kilka metrów od wyjścia z naszej pracy. Taka wycieczka w sam raz na kilku minutową przerwę w dziubaniu w pracy. Nie chciało mi się iść samej, zapytałam więc Agatę czy przejdzie się ze mną. Agata westchnęła, przewróciła oczami, zastanowiła się przez moment i… odpowiedziała, że nie chce jej się.
Odczekałam chwilę i zapytałam czy w takim razie przejdzie się ze mną na parter na pocztę. Agata znów westchnęła i po chwili ociągania zgodziła się.
Zjechałyśmy na dół windą, wysiadłyśmy z windy i ruszyłam do drzwi wyjściowych. W połowie drogi Agata zatrzymała się i zauważyła, że aby dojść na pocztę, to trzeba skręcić w lewo, a nie pruć do wyjścia. A ja na to odparłam, że wcale nie idziemy na pocztę tylko do Avonu, ale ponieważ nie chciało się jej ruszyć aby przejść 10 metrów dalej, to ją wzięłam podstępem.nie muszę chyba dodawać, że mój przewrotny plan wzbudził u niej oburzenie i mocno ja rozbawił. :)
Agata wypominała mi to całe popołudnie, co prawda ze śmiechem, ale też z pogróżkami, że się odegra przy najbliższej okazji.
I okazja nadarzyła się dzisiaj. Urządzamy sobie piknik na działce u Ćwika. Każdy coś kupuje i przywozi. Agata ma zaopatrzyć nas w warzywa. Trzeba było po te warzywa pójść i je zakupić. W okolicach przerwy śniadaniowej Agata wstała i zapytała mnie co będę teraz robić. Akurat szłam do kuchni.
- Pytasz o to co robię w tym momencie, czy czym się zajmuję w pracy? – upewniłam się
- Pytam co robisz w tej chwili, ponieważ idziemy po warzywa. – zarządziła głosem nieznoszącym sprzeciwu – Nie będę cię pytać czy idziesz, bo idziesz ze mną i już. – powiedziała ze słodkim uśmiechem.
Co było robić? Poszłyśmy. Przynajmniej kupiłam sobie pyszne nektarynki. I niedobre sezamki.
Ciekawe kto kupi ze mną pieczywo, które na piknik przynoszę ja...?

Przed urlopem

Ależ się fatalnie czuję. Chodzę już na rzęsach… Pogoda na mnie źle działa, upał mnie wykańcza, nie mam czasu się wyspać i całymi dniami latam z językiem na brodzie, bo codziennie coś mam naplanowane. Łikendy nie lepsze. Jak nie kajaki na własne życzenie, to jakieś domowe obowiązki. Lipiec upływa pod znakiem ekstremalnej aktywności. W pracy oczywiście niezmienna śpiewka, jedna krzykaczka aktywna non stop wysysa z nas siły witalne i wprowadza tak wykańczającą atmosferę, że wytaczamy się z pracy popołudniami ledwo żywi. Rano ledwie jestem w stanie się dobudzić, a perspektywa kolejnego dnia pod hasłem zamęt w pracy i bieganie po pracy – mnie osłabia. Najwyższy czas odpocząć od tego życia!! :)
Od jutra zaczynam urlop. W samą porę, bo jeszcze jeden taki zabiegany tydzień i chyba bym wysiadła!
Na urlopie to nawet upał nie straszny, z resztą właśnie na upał liczę. Jutro pakujemy manatki i wyjeżdżamy nad morze. Będę przez bity tydzień leżeć plackiem na plaży (Boże daj słońce!!), opalać się i relaksować. Poczytam jakąś książkę, może po 3 latach znów zabiorę do Władysławowa „Sto lat samotności” Marqueza. Czytałam ją, kiedy poprzednio tam byliśmy i chętnie przeczytam jeszcze raz. Albo znajdę coś innego równie fajnego do poczytania. Kupię sobie Vivę i uaktualnię się w kwestii życia cele brytów wszelkiego rodzaju, Jola poradziła mi kupić sobie do kompletu Galę. ;)
Będziemy pić wieczorami wino i uprzyjemniać sobie życie. Jadać będziemy na mieście, a jedyne co będziemy robić to kanapki na śniadanie. Łukasz zazwyczaj robi kanapki z serem i pomidorem. Poprzednim razem w Chłapowie takie śniadanie serwował codziennie bez wyjątku przez cały pobyt. Po kilku dniach pewnego ranka Łukasz zapytał mnie co chciałabym na śniadanie. Hmm… „To mam jakiś wybór?” zapytałam nie do końca widząc inne opcje na stole. Oczywiście – innego wyboru nie było. :) Ale fantazyjnie pytał mnie co jakiś czas - chciałabym dzisiaj na śniadanie? – jakby był jakiś wybór! :) Tym razem możemy jadać tak samo i może pytać tak samo. Bardzo chętnie. :)
Pospacerujemy brzegiem morza, ulicą od Władysławowa przez Cetniewo do Chłapowa, przejdziemy się po ośrodku sportowym w Cetniewie, ja znów poczuję chęć usportowienia się i obejrzymy tablice pamiątkowe we władysławowskiej Alei Gwiazd. Może znów będzie uroczyste wmurowanie jakiejś tablicy i coś się będzie działo…
Pojedziemy na Cypel Helski, przejdziemy na koniec Polski, może obejrzymy foczki fokarium i poszukamy nudystów w Chałupach.
Spędzimy błogi i leniwy tydzień nad morzem, z dala od codzienności i obowiązków.
Już za chwileczkę, już za momencik… :)

wtorek, 21 lipca 2009

Jemy na spływie

Na spływie organizatorzy zaserwowali nam grochówkę na obiad. jedliśmy ją w połowie trasy, na łonie natury, w polowych warunkach, co było bardzo urokliwe i dodało swoistego folkloru naszemu spływowi.
Grochówa została przetransportowana w kajakach organizatorów, jako pasażer na gapę, nie wkładający żadnego wysiłku w wiosłowanie, z oczywistych powodów.
Na jednym z postojów, wypadającym mniej więcej w połowie drogi od startu do mety, została wyjęta z kajaków i postawiona... w krzakach.


Przeczekała tam jakiś kwadrans, dopóki wszyscy nie ochłonęli po bardzo szybkim odcinku trasy, kiedy wiosłowaliśmy z zacięcie, oczywiście wbrew zaleceniom organizatorów, że na spływie się nie wiosłuje, tylko spływa z prądem, jak nazwa imprezy na to wskazuje.
Pogoda była bardzo upalna, więc niespecjalnie chciało się nam jeść, ale po chwili odpoczynku wszyscy ustawili się w kolejce do karmienia.


Jak widać po zdjęciach, po małym namyśle, wszyscy zaczęli wyglądać na bardzo wygłodniałych i patrzyli w kierunku grochówki z obawą, czy dla wszystkich wystarczy. :) Miseczki były w pogotowiu, do złapania porcji dla siebie...


Oczywiście wystarczyło dla całej grupy, grochówki było pod dostatkiem, chleba również, więc każdy odszedł od "okienka" ze swoim przydziałem.

No i zaczęło się!
Jak cywilizowani ludzie potrafią przystosować się do warunków i zjeść gorącą zupę w środku mokrego pustkowia, bez stołu i krzeseł, za to dodatkowo z chlebem w ręce.
Zaczęły się pokazy inwencji twórczej pod hasłem: jak najwygodniej zjeść obiad w terenie. Oto jak wyglądały zawody.

Najpierw: zrób rozeznanie terenu i sprawdź czy inni wymyślili coś konstruktywnego, z czego można by skorzystać.


Nie? W takim razie rusz głową i wymyśl jakąś pozycję, która pozwoli ci zjeść zupę w pozycji pozwalającej zachować przynajmniej szczątkowe ilości godności.
Uwaga, ostrzeżenia: zupa jest gorąca. Miseczka jest plastikowa i ma cieniutkie dno, więc parzy, jeśli dotkniesz jej od spodu.
Wskazówki: jednej ręki potrzebujesz do trzymania łyżeczki. dodatkowo musisz trzymać chleb. Nie masz trzeciej ręki do trzymania miseczki. Radź sobie jakoś!

A oto radosna twórczość uczestników spływu, którzy byli na tyle zdeterminowani do zjedzenia zupy, że nie straszny był im upał, gorąca zupa, nadmierna ilość rzeczy do trzymania jednocześnie i niewygodne pozycje.

Pierwsze przymiarki :


Nogi odporne na wysoką temperaturę:


Chłodzenie od spodu:


Można wypić zupę, albo spróbować zjeść łyżką kucając przy kajaku, który posłuży, jako tymczasowy stół:


A jeśli nie masz żadnych pomysłów i jesteś fajtłapą, możesz swoją zupę po prostu porzucić pod nogami jakiegoś innego uczestnika, z nadzieją, że ktoś się nią zaopiekuje:


Zjedliśmy tą zupę w najbardziej możliwych dziwnych pozycjach. Było zabawnie i smacznie. Jest co wspominać. :)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Spływ kajakami po Bugu - edycja II

Sobotni spływ był. Pogoda tym razem również była. Wszystko udało się świetnie.
W sobotę zerwaliśmy się z łóżek bladym świtem, zamiast odsypiać całotygodniowy brak snu, wyskoczyliśmy z łóżek, wskoczyliśmy w lekkie ubranka i w auta i pojechaliśmy wiosłować. Umówiliśmy się na jazdę „tam” na 3 samochody. Tym razem trasa na Sławatycze wiodła przez Parczew, bo druga wersja trasy była w remoncie.
Z Lublina zabieraliśmy się jak popadło, a raczej zabieraliśmy do aut tych, którzy mieszkali po drodze. Umówiliśmy się z Puczem, że oni zabiera 3 osoby, my drugie 3 i spotykamy się pod Olimpem o 7,30.
Zebraliśmy wszystkich pasażerów bez problemu, o 7,25 dostałam SMSa od Pucza, że oni już stoją pod Olimpem i na nas czekają. My już byliśmy w Centrum, więc chwilę potem śmigaliśmy już po Spółdzielczości Pracy. I tak się rozpędziłam, że minęłam skrzyżowanie ze zjazdem pod Olimp i pojechałam prosto. Strasznie mnie to rozbawiło. Łukasz i Agnieszka zaczęli wydzwaniać do ekipy z drugiego auta, aby im powiedzieć, że pod Olimpem się jednak nie spotkamy – zawracanie nie miało sensu. Puczo nie odbierał. Aga dodzwoniła się do koleżanki i odbyła się najśmieszniejsza rozmowa tego poranka:
Aga: Minęliśmy Olimp!
Koleżanka: Jak to minęliście Olimp?!
Aga: No normalnie, minęliśmy Olimp i jedziemy dalej. Spotkamy się na Elizówce na stacji Orlen.
Koleżanka: Na jakiej stacji? A gdzie to jest?
Aga: Puczo będzie wiedział, tak przekaż,: na Elizówce na stacji benzynowej.
I tak wesoło rozpoczęła się nasza podróż. Łukasz stwierdził krótko, że skoro przejechałam koło Olimpu i go nie zauważyłam, to znaczyło, że jeszcze się nie obudziłam, na szczęście im dalej trasa wiodła, tym było lepiej z moim kumatexem.
Trzeci samochód miał czekać na nas w Niemcach. Ale oczywiście nikt nie pomyślał, że trzeba się umówić gdzie w tych Niemcach się spotkamy. Puczo zadzwonił więc do Marka, dogadali się co i jak i dalej już jechałam za autem Pucza i nie musiałam się zastanawiać czy czasem znów czegoś nie minę. J
W Nimcach pasażerowie się przegrupowali, poprzesiadali jak im pasowało i dalej jechaliśmy już gęsiego na 3 auta. Prowadził Marek, wierzyliśmy, że zna trasę, wytycznych które dał nam organizator żadne z nas nie zabrało. W Parczewie Marek zniknął nam z pola widzenia i na jednym skrzyżowaniu padł na nas blady strach – w którą stronę jechać? Zatrzymałam się zanim dojechałam do ciągłych linii i oglądam się na Pucza, pytając go na migi czy wie gdzie jechać. Puczo – w aucie za mną – rozkłada ręce i kręci głową, ze nie ma pojęcia. No to skręciliśmy w lewo, bo skoro w prawo była trasa na Łęczną, to raczej nie ten kierunek. Marek znalazł się za kilkaset metrów, czekał na nas, bo zniknęliśmy mu z wstecznego lusterka.
Dojechaliśmy dalej bez problemów. Po drodze zatrzymaliśmy się przy lesie na chwilę, ale nie był to najlepszy pomysł, bo z lasu wyleciała dosłownie chmara komarów, które zaczęły nas jeść i wleciały nam do aut. W tym momencie doceniliśmy przestrogi Krzyśka, że cos anto komarowe musi być, bo inaczej zostaniemy pożarci żywcem. Kilka komarów dojechało z nami do Sławatycz. ;)
Spływ rozpoczął się od zbiorowego sprawdzania dokumentów przez Straż Graniczną – i to Polską, a nie Białoruską. Nie wiem dlaczego tak bardzo ściśle tym razem postanowili nas skontrolować, ale każdy dowód było obejrzany, numer dokładnie sprawdzony, przedyktowany do ich bazy, tam pewnie zweryfikowany – koniec końców jednak wszyscy wypłynęliśmy na Bug.
Nie wiem co nas podkusiło, że wzięliśmy niebieski kajak. Kama i Marek wzięli drugi i wszyscy męczyliśmy się całą drogę z manewrowaniem tymi kajakami, bo były tak zwrotne, że pływały raz w lewo, raz w prawo i nie dawały się przyzwoicie pokierować. I płynęły takie dwa niebieskie pijane zające.
Słonce świeciło, komary na wodzie nie dokuczały, ważki za to latały parując się zawzięcie, wszyscy bawili się doskonale. Co przezorniejsi posmarowali się jakimiś blokerami antysłonecznymi, a co mniej przezorni spalili się na tym słońcu w pełni i zeszli z kajaków spieczeni na raka. Niektórzy mają ciekawą opaleniznę – Puczo na przykład na białe dłonie, bo chował je w rękawiczkach, które ułatwiały operowanie wiosłem. Rękawiczki jednak miały na wierzchu jajowate otwory i Puczo ma teraz na jasnych na dłoniach takie ciemne, opalone placki.
Na postojach można się było kąpać, moczyć i chłodzić. Mieliśmy stroje kąpielowe na sobie, więc co chętniejsi korzystali z tych możliwości.
Wieczorem na ognisku siedziałam koło Kamy – pięknie opalonej na lekko czerwonawy brąz. A ja tylko delikatnie muśnięta słońcem, zero poparzeń, ale też bez żadnego efektu opalenizny. Jeden z organizatorów zapytał mnie jak to możliwe, że Kama taka opalona, a ja taka blada. Odpowiedziałam mu, że właśnie siedzę i płaczę nad tym, bo ja się tak wolno opalam i zawsze jestem poszkodowana. No ale – powstrzymałam się przed zapytaniem go: jak to możliwe, że wrócił z wakacji w Egipcie i wcale się nie opalił…
Najlepsza była Kama, która stwierdziła, że woda w Bugu opadła, widać momentami dno, wiec już się nie boi, że na dnie może leżeć jakiś topielec. Tak poza tym, to ma taką fobię i w jeziorach, morzu, rzekach nie kąpie się, ani nawet nóg moczyć nie chce, bo obawia się, że na dnie – którego nie widać – mogą czaić się jakieś zwłoki. Pływa tylko w basenach, gdzie woda jest przezroczysta i widać dno. Dowiedziałam się też od Kamy, że nasze plecaki w kajakach wcale nie są zapakowane w czarne worki na śmieci, tylko w torby na nieboszczyków, coś jak te używane przez koronera. Nie mam pytań. Wieczorem przy ognisku śmialiśmy się z tych jej wymysłów i powstało nawet nowe powiedzenie – mówiło się do tej pory: poważnie to się leży w trumnie, a od soboty mówi się również: poważny jak trup na dnie rzeki.
Tym razem trasa spływu była krótsza, aż wydawała się nam za krótka. Podobno miała około 20 km. Minęła nam ekspresowo. Byliśmy bardzo zdziwieni, kiedy organizator powiedział nam, ze za chwilę dopływamy do mety.
Wyjście na brzeg było ostatnią z przewidzianych atrakcji. W tym miejscu rzeka miała jakiś rów, gdzie można się było zapaść pod wodę na głębokość 2 metrów. Wychodziło się z kajaka na muliste dno, do brzegu był metr, który ciężko było pokonać jednym krokiem, bo nie bardzo było jak się odbić od miękkiego dna. Dawało się więc krok w pół drogi do brzegu i… zapadało pod wodę! Skąpała się Kasia, wpadła po szyję, pociągnął ją do góry kapok, ale dna nie sięgnęła. Wyszła cała mokra i lekko zdegustowana. Ja zapadłam się tylko jedną noga, za to na całą jej długość, na szczęście trzymał mnie za rękę organizator, więc nie zapadłam się głębiej.
Spływ zakończył się impreza integracyjną z komarami. Było ognisko, grill, kiełbaski i inne smakołyki, napoje gazowane i procentowane, muzyka i wielu nieproszonych gości w postaci komarów, komarków i komareczków! Nasze odstraszacze na komary jednak działały i przywiozłam stamtąd tylko jedno swędzące ugryzienie. Aż strach pomyśleć, w jakim stanie byśmy wrócili, gdybyśmy nie zaopatrzyli się w te specyfiki.
Wróciliśmy już jednym autem, pozostałe dwa nas opuściły i wyruszyły trochę wcześniej. Oczywiście po drodze czekała nas jeszcze jedna atrakcja – kontrola drogowa przez Straż Graniczną. Żaden inny samochód nie był kontrolowany, tylko nasz. Nie wiem, czy Strażnicy stanęli sobie na czatach akurat w tym momencie, kiedy my przejeżdżaliśmy, czy może akurat wtedy znudziło się im stanie i postanowili coś zatrzymać, w każdym razie jechało tamtą trasą kilka samochodów przed nami i po nas i tylko my musieliśmy się wylegitymować.
Strażnik zatrzymał nas, podszedł do samochodu, świecąc latarką, przedstawił się (nic nie zapamiętałam, chyba mnie zszokował za bardzo sam fakt, że nas haltnęli) i wyrecytował swoją formułkę – coś o pokazanie dokumentów, bo nas zatrzymali w ramach kontroli ruchu drogowego. Ja oczywiście nie dosłyszałam i pytam: „W ramach czego?” a on zrobił taką minę zabawną, coś na kształt „No jak to czego? Nie mam tu za dużego wyboru… Musze klepać tą formułkę, to klepię” i powtórzył, że to w ramach kontroli ruchu drogowego. Kazał nam zaświecić światło w aucie, chyba szukał czegoś przemycanego, zaglądnął przez szybę, a potem zabrał dokumenty i wsiadł do swojego samochodu. Tam coś sprawdzali z kolegą, nie było go dłuższą chwilę, ja już usłyszałam od moich wspaniałych-pasażerów-na-których-zawsze-można-liczyć, że na pewno wyjdzie, że auto jest kradzione, zdążyłam się pomartwić, ze mam prawo jazdy i dowód rejestracyjny na jedno nazwisko (panieńskie) a OC kupione już na nowe nazwisko i że może się dowiedzą, że moje nowe prawo jazdy czeka od marca na odebranie w Urzędzie Komunikacji. W końcu jednak Strażnik przyniósł dokumenty i nic więcej od nas nie chciał.
Doturlaliśmy się do domu w przyzwoitym tempie, ale nie za szybko, bo trasa przez Parczew jest taka sobie i nie za ciekawa. Wróciliśmy zmęczeni i bardzo zadowoleni.

piątek, 17 lipca 2009

Muffinki z wiśniami

Ujmę to tak – jeśli napada ci do domu wody przez dach, którego nie ma – zniszczenia w mieszkaniu nie są duże.
Pojechaliśmy wczoraj do rodziców aby po pierwsze obejrzeć zapadane deszczem poddasze, a po drugie zrobić wiśnie.
Poddasze nosi tylko nieznaczne ślady porannej ulewy, na podłogach tylko w niektórych miejscach coś widać, a na resztkach pozostawionych tam mebli nie widać prawie nic. Sytuacja nie jest więc wcale dramatyczna, na całe szczęście to piętro nie było urządzone i było tylko częściowo użytkowane.
Łukasz oberwał wiśnie, ponosząc przy tym pewne straty. Najpierw schodząc z drzewka rozdarł sobie spodenki! I tak jak rozdarł! Wzdłuż nogawki dziura na 20 cm! A potem schodząc z drzewa, wypadła mu miska pełną wiśni – miska oczywiście fiknęła w powietrzu salto, wszystko się wysypało i musiał wiśnie potem zbierać już nie z drzewa, ale z trawnika. Pomimo tych przypadków, plon zebrał jednak całkiem pokaźny.
Ja miałam wiśnie drylować. Pomagała mi Amelka. Drylownicy już nie mamy: stara się zużyła i zepsuła, a nowej nikt nie kupił, bo jest to przyrząd bardzo sezonowy i rzadko używany, a wiśni drylujemy niewielkie ilości. Więc do drylowania używamy spinaczy biurowych. Jeśli się odegnie tą mniejszą część ze środka do góry i niejako rozłoży spinacz, to świetnie daje się go wbić w wiśnię i nim wydłubać pestkę dosłownie jednym ruchem.
Amelka dzielnie drylowała wiśnie ze mną, ale miałyśmy w perspektywie pieczenie muffinek z wiśniami, więc było to dla niej zajęcie krótkodystansowe. W pewnej chwili dziecko zapytało, czy to możliwe, aby w wiśni był robak. Wytłumaczyłam jej, że raczej nie, bo robaki w wiśniach zdarzają się rzadko, w czereśniach za to częściej. Przyjęła to do wiadomości i drylowała sobie spokojnie dalej.
Wydrylowałyśmy całą miskę wiśni, zrobiłam ciasto na muf finki, Amelka nawrzucała do pierwszej partii mufiinek wiśni, wstawiłam je do piekarnika i wróciłam do drylowania. I w tym momencie znalazłam robaka w wiśni! Maleńkiego białego robaczka. Tak małego, że ledwo można go było zauważyć, ale był to robak. Bez dwóch zdań – robak i już! No i co było robić? Trzeba było wiśnie oglądać dokładnie, rozrywać, sprawdzać czy nie ma w nich robaczków, przebierać. Cała praca zwolniła i stała się żmudna. Robaki trafiały się rzadko, owszem trafiały się, ale na szczęście jeden na kilkanaście wiśni. Muffinki upiekłam w ilości hurtowej, z dwóch porcji ciasta, wyszły mi puchate i urosły wielkie puchy. Na szczęście bez robaczywych wiśni. :)
Tym razem wymieszałam ciasto na muffinki bardzo szybko i niedokładnie, zamiast starać się i mieszać dokładnie i długo. I co? Wyrosły mi wspaniale muffinki, wyglądają, jak grzybki, tak się na formie rozlały, a w smaku są po prostu genialne! :) W końcu wyszło tak, że zamiast zająć się porządnie drylowaniem, to ja napiekłam babeczek. Trochę nie po to pojechałam do rodziców, ale z tego też jest pożytek.
Dzisiaj zajadałam się w pracy muffinkami.

czwartek, 16 lipca 2009

Jak zrobić sobie akwarium domowym sposobem

W domu rodziców rozpoczął się remont. Można powiedzieć, że rozpoczął się w zasadzie już kilka tygodni temu, kiedy to przyszli pierwsi fachowcy do instalacji kominka w salonie. Przyszli, wybili dziurę w podłodze i suficie i trzy w ścianie zewnętrznej i sobie poszli. A dokładniej – zostali przepędzeni przez Tatę, którego podkurzył ich brak orientacji w temacie i opieszałość. Kominek miał stanąć w ciągu kilku dni, tymczasem po prawie 2 tygodniach tylko straszyły dziury w ścianach. Dziury z resztą wybite były dosyć beztrosko, bo o ile te w podłodze i suficie są faktycznie potrzebne, o tyle te w zewnętrznej ścianie są zupełnie na nic, a wielkość miały zbliżoną do talerza obiadowego. Miały, bo Tata wszystkie zamurował. Najwidoczniej żadna nie została wybita w odpowiednim miejscu. Mama wynegocjowała z tymi rewelacyjnymi fachowcami warunki rozwiązania umowy, po czym padło coś na kształt „Teraz wszyscy się wynoście!” – ubrane oczywiście w bardzo kulturalne słowa, po czym nastąpiła dalsza część wierszyka: „no i poszli sobie goście”.
Kominka nie ma nadal, chociaż zarówno dziury są, jak i nowa ekipa kominkowa jest już zaangażowana. Co kilka dni, kiedy jadę do rodziców, widzę jak czegoś do kominka przybywa. Najpierw zostały ułożone płytki na podłodze, bo w tym kącie, gdzie będzie kominek stał, podłoga nie może być drewniana. Potem stanęły na tej podłodze rury do przewodów kominowych, co stworzyło razem dosyć ciekawą instalację artystyczną. A potem stanął tam kominek w wersji gołej – czyli metalowy piecyk na nóżkach i z przeszklonymi drzwiczkami. I tak sobie póki co stoi, czekając na kogoś, kto będzie potrafił go zainstalować i obsadzić w ładnej obudowie.
Kiedy już sprawa z kominkiem się rozkręciła i utknęła, przyszli fachowcy od wymiany dachu. Boże daj, aby byli lepsi od pierwszej ekipy kominkowej! Dachowcy dla odmiany zdjęli rodzicom dach. Zrobili to w ciągu jednego dnia, kiedy ja sobie spokojnie klikałam w pracy na komputerze, oni błyskawicznie rozebrali dach na części i wynieśli go z domu co do gwoździa.
Pogoda była piękna, zadziało się to zdaje się we wtorek, słońce prażyło jeszcze potem dwa dni, aż do dzisiaj, kiedy spadł nad ranem deszcz. Dachu nie było, atrapy dachu też jeszcze nie było, woda wleciała przez otwarty sufit wprost do mieszkania. Mama mówiła, że chmura jakby na złość wisiała nad domem, bo wszędzie dookoła było jasno, a tylko na tym wycinku ulicy, gdzie stoi rodziców dom, padało i padało uparcie. Typowe prawda? Dodam, że w tamtych okolicach nie pada zazwyczaj deszcz, bo rozdzielnia prądu działa jak odstraszacz i zazwyczaj chmury nas omijają. Pada niedaleko, ale w rejonach rozdzieli i w promieniu kilku km dookoła jest sucho. Dopiero większe chmury są w stanie przebić się przez to pole magnetyczne.
Zalało więc dzisiaj rodzicom całe poddasze, moje ukochane poddasze, na którym mieszkałam tyle lat. Zapewne poniszczyły się podłogi. Są zrobione z elementów z płyty wiórowej, która pod wpływem nawet małej ilości wody puchnie i się odkształca i odbarwia. Podłogi podobno poniszczyli też Dachowcy drabinami i innymi elementami, które są twardsze od drewna, więc po wymianie dachu, trzeba będzie wymienić tez podłogi. Tata podobno się zdołował, kiedy deszcz dosłownie napadał mu do mieszkania, ale w sumie, to te podłogi nie stanowią wielkiej straty, bo jak na dzisiejsze czasy są już niemodne i nieeleganckie i aż prosiły się o zamianę na nowoczesne panele. W czasach, kiedy były układane, na rynku było mało materiałów do wykańczania wnętrz i nie było w czym wybierać, więc te podłogi były świetnym rozwiązaniem. Od wtedy nie było potrzeby ich wymieniać, bo nikt nie instalował się w tym mieszkaniu na poważnie. Poza tym podłogi mają pewną wartość sentymentalną, bo Tata sam je układał, więc aby zmienić je ze spokojem sumienia, potrzebny był dobry pretekst. Deszcz padający na głowę jest dobrym pretekstem, bo zdeformuje podłogi rażąco.
Panowie Dachowcy dzisiaj – po wielkiej akcji wycierania wody z poddasza, szybko wrzucili krokwie na dach i zaciągnęli folie. Deszcz do środka już nie pada.
Mama oczywiście znalazła pocieszający aspekt całej sprawy, bo podobno na Śląsku była ulewa tak potężna, że pozalewało piwnice, domy, drogi i inne elementy użyteczności społecznej i mają tam niemal klęskę żywiołową. Więc w porównaniu do tej nawałnicy, nasz lubelski deszczyk był tylko niegroźnym prysznicem.
Przed rodzicami jeszcze kilka etapów tego remontu, który jest wielkim przedsięwzięciem, więc może być jeszcze ciekawiej...

Każdy chce być Włochem... albo Transformersem

Nie wiem czy każdy chce być Włochem czy Transformersem, a moze każdy chce być z Włochem... W każdym razie film "Każdy chce być Włochem" jest udany. W sam raz na letnie popołudnie, kiedy po upalnym dniu człowiekowi już mózg wyparował i na nic zmuszającego domyślenia nie ma ochoty. Transformersów nie widziałam, więc nie wiem, jak film wypada na tle komediowej konkurencji.


Film "Każdy chce ..." jest naprawdę przyjemny i jak na komedię romantyczną, to traktuje temat złamanych serc i randek z odpowiednim dystansem. Nie ma w nim tych melodramatycznych scen, które swoim naciąganym dramatyzmem psują nawet najlepsze komedie. Jest wyważony i bardzo lekki w odbiorze. A przy tym nie jest głupkowaty i ma ciekawe dialogi.
Jeśli ktoś lubi oglądnąć od czasu do czasu komedyjkę – ta jest odpowiednia. Na pewno rozśmieszy.
Głównego bohatera gra Amerykanin polskiego pochodzenia, w filmie jest Polakiem. Zamerykanizowanym oczywiście, ale niby-Polakiem. Sympatyczny ten jego bohater, chociaż taki osiołkowaty poczciwina. To jeden z tych popularnych patentów na komedie, że główny bohater neumie wziąć życia w swoje ręce i inni muszą go uszczęśliwiać podstępnie i na siłę. Przynajmniej można się pośmiać.
Łukasza na taką komedię – i jeszcze romantyczną – byłoby ciężko wyciągnąć, ale Kama nie miała oporów, sama wcześniej już się nad nim zastanawiała. Więc wybrałyśmy się razem.
Opadłyśmy na fotele w kinie wyczerpane trzygodzinnym spacerem po galerii i przeszukiwaniem wieszaków z ubraniami w poszukiwaniu inspiracji. Inspiracji nie znalazłyśmy, więc pocieszył nas film.
Z promocji „Środy z Orange” udało się nam skorzystać, pomimo, że nie kupiłam startera z Orange. Moja siostra przyjechała do kina ze swoim Piotrkiem – szli na „Transformers”, a że i ona i on mają telefony w Orange, więc Piotrek kupił na swojego SMSa z kodem bilety na „Transformers”, a Kamisio na swojego bilety na naszego „Włocha…”. Pięknie się udało, a ja nie musiałam martwić się poszukiwaniem startera. Wygląda na to, że kupimy starter z telefonem jednak, bo telefon przyda się Łukasza siostrze. Taka wzajemna pomoc w rodzinie – każdy się komuś przysłuży. :)
Muszę sprawdzić o czym jest ten film "Transformers", bo już kilka znajomych osób na niego się wybiera, co jest dla mnie niezrozumiałe. Sam tytuł mnie odstrasza skojarzeniem z tą kreskówką i tymi zabawkami popularnymi za czasów dzieciństwa mojego brata. Czy teraz robią o tym film? czy transformers, to nie były te samochodziki, które potrafiły z okrzykiem "Transformers!" zmienić się w chodzące i strzelające roboty? Tak mi się kojarzy... Zaintrygował mnie ten film, nie to, żebym miała ochotę go obejrzeć, ale mam potrzebę dowiedzieć się o czym opowiada fabuła. Dzisiaj wezmę Kamisio na spytki, niech opowie, co ciekawego wczoraj widziała w kinie. :)
Kolejny film, na który się wybieramy z Łukaszem w ramach środowej promocji, to „U Pana Boga za miedzą”. Za miedzą będziemy za tydzień. Może wtedy już na swojego SMSa w promocji.

Rozczarowanie modą

Wczorajszy plan na popołudniową rozrywkę, zrealizowałyśmy z Kamą co do joty. Najpierw uprawiałyśmy spacer po sklepach w Plazie, a potem obejrzałyśmy film.
Wyprzedaże w Lublinie są rozczarowujące. W zeszłym roku o tej porze na wieszakach i sklepowych półkach było znacznie więcej towarów i ceny były znacznie atrakcyjniejsze. W tym roku nie ma dosłownie nic. Nie ma w czym wybierać, ceny są tylko nieznacznie obniżone, towaru jest mało, a to co jest - jest wybitnie nieciekawe. Dodatkowo – co jest już szczytem przebiegłości – pojawiły się w sklepach ubrania sprzed roku, które najwyraźniej się nie sprzedały i przeczekały w magazynach na okazję, kiedy mogły cichaczem znów wskoczyć na wieszaki. Najpierw wydawało mi się, że mam zwidy, kiedy znalazłam w Vero Modzie żakiet – dosłownie identyczny, jak kupiony przeze mnie rok temu. Ale moje wątpliwości rozwiała Jola – ubrania z zeszłego sezonu letniego pojawiły się na tegorocznych wyprzedażach. Sprytne. I mało zachęcające dla klienta. Nie mieli już innego sposobu na wystawienie ich? Ja bym im podsunęła kilka, znacznie mniej rażących i drażniących z punktu widzenia klienta, który przy takiej manipulacji czuje się nabijany w balona.
Szukałam sobie bluzek koszulowych. Mam ich deficyt w szafie, a są bardzo praktyczne, to moje ulubiona górna cześć ubrania do pracy. Niestety nie znalazłam nic ciekawego. Są owszem, pojedyncze sztuki, ale nie w moim guście i nawet powiedziałabym, że w ogóle nie w guście. Dominują dwa typy bluzek w sklepach. W kratkę lub w paski – aż oczy bolą od tych cudownych zestawień kolorów.
Najczęściej koszulowe bluzki są z materiału w paski – ale za to można je znaleźć w wielu sklepach. Na zasadzie – bluzka w biało-fioletowe paski? W ofercie 4 sklepów. Biało-różowe? W 3 sklepach. Różnią się tylko nieznacznie odcieniem i grubością pasków.
A drugi bardzo popularny deseń, to kratka. I to jaka kratka! Albo wieśniacka-country, albo pidżamowata. Od biedy da się wyłuskać z dwie bluzki, które można założyć do jeansów i w takim zestawieniu nie będą wyglądały, jak góra od pidżamy. Bluzki w kratkę można znaleźć w niemal każdym sklepie. Doprawdy – projektanci w tym sezonie są wybitnie oryginalni… Nasuwa mi się pytanie: czy to możliwe, aby połowa z tych butikowych marek skorzystała z usług jednego i tego samego projektanta? Naprawdę kolekcje w sklepach są bardzo do siebie podobne. W tym sezonie jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
Z ciekawostek – a popos projektantów – to ostatnio w kinie, oglądając reklamy przed filmem, zobaczyłam reklamę płytek łazienkowych – glazury i zdaje się też terakoty, bo to zazwyczaj robią w komplecie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że… zaprojektował je nasz rodak Maciej Zień. Cudowne dziecko mody ostatnich lat, ta wspaniała gwiazda medialna, jak się okazuje jakże wszechstronna. Nie interesuję się jego działalnością, ale od czasu do czasu obije mi się o uszy jakiś jego nowy design. Niedawno był telefon zaprojektowany przez Zienia. Zdaje się, że rok temu miał go w ofercie Plus. Nie wiem czy nadal mają, ale projektant zszedł znacznie niżej i teraz zajął się bardzo dosłownie przyziemnymi sprawami. Mam mieszane uczucia na temat projektowania płytek łazienkowych. Czy to nie jest niejaki upadek dla Zienia? Z ubrań przerzucić się na ceramikę użyteczną.
Może on sobie to jakoś usprawiedliwił i zracjonalizował, na pewno pomógł mu w tym producent płytek, kiedy Zień dostał za projekt satysfakcjonujące pieniądze. Co do tego nie ma wątpliwości. Może moda w Polsce nie jest dochodowym interesem, w końcu jesteśmy małym i ubogim krajem, a Zień wielkiej kariery światowej nie zrobił.
Płytki zapewne mają być jakąś prestiżową edycją. Rynek pokaże czy będą. Wątpię. Nie mniej jednak - ewidentnie można się sprzedać, to chyba prawda, że każdy swoją cenę ma. Zień ma. Tylko ucierpiał na tym jego image.

środa, 15 lipca 2009

W połowie drogi

No i mamy środę. Jakimś cudem już jest środek tygodnia pracy i lada moment będziemy już za połową naszej drogi przez mękę.
W pracy dziwna atmosfera. Nieprzyjemnie. No ale to są uroki pracy z osobą, która jest wybitnie ciężka do zniesienia w towarzystwie. I jeszcze cięższa do pracowania razem. Niestety. Chyba każdy ma w pracy swoje kwiatki i taką swoją osobę, która wprowadza ferment. My niestety też mamy takie swoje przekleństwo.
Pogoda obłędna – z nieba leje się żar, słońce przypieka, temperatura wysoka. Jaka szkoda, ze to nie w tym tygodniu mamy urlop… Nasz zaczyna się za półtora tygodnia. Prognozy pogody na ostatni tydzień lipca są kiepskawe, chłodnawo, deszczowo, pochmurno. Jedyna nadzieja w tym, że ich Szamani przepowiadający pogodę się mylą i jak to do tej pory było – zanim nadejdzie nasz urlop zdążą zmienić zdanie i pogoda się uda.
W sobotę drugi spływ. Puczos zaklepał nam noclegi w Kodniu i możemy zanocować z soboty na niedzielę. Pytanie tylko czy chcemy? Nie wiemy jeszcze tego. Puczosy chcą. Przynajmniej oni wiedzą czego chcą. ;) My się wahamy. Z jednej strony, jeśli w niedziele pogoda ma być ładna, to fajnie byłoby zostać na tych Kresach i zajechać nad jezioro Białe. Tylko oczywiście nie wiadomo jaka ta pogoda będzie. Z drugiej strony – może lepiej byłoby zjechać w Sb do domu, wykąpać w swojej łazience, wyspać się w swoim łóżku, a w ndz pójść na rower…
Inna kwestia, że jeśli nie wrócimy w Sb, to trzeba coś zrobić z kwiatkami z balkonu, bo te w skrzynkach nie obędą się bez podlewania od Sb rano do ndz wieczorem. Podlewamy je 2x na dzień i piją ta wodę, jak szalone. Kilka dni temu było gorąco i duże słońce i o godzinie 17-tej kwiatki zaczynały więdnąć. Od wtedy wiec nawadniamy je i rano i po południu.
Najbardziej martwi mnie co zrobimy z kwiatkami, kiedy pojedziemy na urlop… Nie mam jeszcze żadnego pomysłu na to. Ganiać tak kogoś do podlewania ich? Może powinniśmy kupić basen rozkładany, rozłożyć na balkonie, nalać do niego wody i powstawiać kwiatki… Przynajmniej nie zwiędłyby.
Dzisiaj wybieramy się z Kamą na wyprzedaże – czytaj: na krótki spacer po sklepach, kiedy coś może nam wpaść w ręce. Żadna z nas nie jest fanką chodzenia po sklepach, więc spróbujemy to zrobić w miarę bezboleśnie. Jeśli już nas buszowanie po sklepowych półkach znudzi – pójdziemy na kawę i plotki. A na koniec dnia mamy rezerwację na film w kinie. Na „Każdy chce być Włochem”.
Na film chcemy iść oczywiście w ramach promocji „Środy z Orange”, tylko najpierw potrzebujemy kupić starter POP w Orange, bo jeszcze do tej pory go nie kupiłam. Po długim zastanawianiu się i wahaniu, doszliśmy z Łukaszem do wniosku, że kupimy sam starter bez telefonu i umowy, najwyżej przestaniemy z niego korzystać w dowolnym momencie.
Więc dzisiaj zanim kupimy bilety, musimy kupić numer w Orange i dostać SMSa w promocji.

poniedziałek, 13 lipca 2009

Po łikendzie

W łikend pogoda była taka sobie – w sobotę: żadna rewelacja, chmury co chwila i chłodne powietrze. Zajęliśmy się sprzątaniem i cześć dnia spożytkowaliśmy produktywnie i pracowicie.
Wczoraj było już zdecydowanie ładniej, ale pojechaliśmy nad jezioro, gdzie pogoda okazała się znacznie gorsza niż w Lublinie.
W połowie lipca – sezon jeziorowy został przez nas otwarty. Tak długo trzeba było czekać na wolny łikend, bez planów, za to z sensowną pogodą. Koło g. 16-tej zebraliśmy się w końcu z tego jeziora, zniecierpliwieni ciągle napływającymi chmurami i zimnymi podmuchami wiatru i wróciliśmy do domu.
Wróciliśmy wygłodniali i od razu zabraliśmy się za robienie obiadu. Nad jeziorem ludzie rozkładają namiętnie grile i smażą kiełbasy i mięsa. Powinno być jakieś miejsce wydzielone na tego typu kulinaria, bo dym leci na ludzi i zaczadzieć można. Grile stały porozkładane na tej niby-plaży trawiastej tuż nad wodą, gdzie wszyscy rozkładają sobie w najlepsze koce i ręczniki i zażywają kąpieli słonecznych. Nie powiem, aby wędzenie się w dymie rozpalanego grilla (jak to śmierdzi, kiedy ta podpałka się rozpala! To chyba jest robione na bazie nafty), albo pieczonych mięs, należało do przyjemności. Pomijając już chęć na zjedzenie takiego pieczonego z rusztu – nie da się oddychać dymem.
Te grile narobiły nam ochoty na pachnące mięsko z przyprawami. W zasadzie, to ochoty narobił nam brat już dzień wcześniej, bo dwa dni trąbił, że w sobotę robimy grilla, aby przyjechać koniecznie, po południu w sobotę zadzwonił, aby przyjechać i kupić po drodze kiełbaski, chleb i co tam jeszcze na grila potrzebne, po czym, kiedy już dotarliśmy – okazało się, że wszyscy są zajęci, każdy coś tam jeszcze robi i grila ani widu ani słychu. Posiedzieliśmy godzinę czekając na bliżej niesprecyzowane coś, Łukasz pobawił się z Amelką, po czym doszliśmy do wniosku, że skoro o 20,30 na grila się nawet nie zanosi, to nie ma na co czekać. Zabraliśmy bekon i laskę kiełbaski, wskoczyliśmy cichaczem do auta i wróciliśmy do siebie. Bekon usmażyliśmy na patelni. Był pyszny, chociaż nie z grila. Kiełbaskę podjadaliśmy na ciepło i zimno do wczoraj.
Po powrocie z jeziora postanowiliśmy więc zrobić aromatyczny obiad i upiekliśmy sobie podudzia z kurczaka w przyprawie grilowej. Piekarnik spisał się na medal, kurczak wyszedł pyszny. Do tego zjedliśmy sałatkę z pomidorów, sałaty i mozarelli. Mniam. :)

piątek, 10 lipca 2009

Jak to było z różowym telefonem

Kupiłam ta moja wymarzoną różową motorolę. Oczywiście nie obyło się bez przygód! Jakże życie byłoby proste, gdyby nie trzeba było zmagać się z takimi choclikami w postaci przeciwności losu! Może też byłoby nudne? Trudno powiedzieć, bo moje Zycie obfituje w rożne przypadki, ostatnio nawet bardziej niż zwykle, więc nudne nie jest.
Motorolę wypatrzyłam na allegro.. Każdy ten serwis zna, wiemy, jak działa. Można czasem znaleźć tam coś w dobrej cenie i trafić na uczciwego sprzedawcę. Można tez zostać oszukanym, ale to mi się jeszcze nie zdarzyło, więc póki co korzystam z allegro.
Tak się ładnie złożyło, że sprzedawca był z Lublina, zadzwoniłam więc, z pytaniem czy można telefon odebrać osobiście. Oczywiście można. Umówiliśmy się na popołudnie, pojechaliśmy na spotkanie razem z Łukaszem, sprzedawca okazał się młody chłopak, bardzo dobrze się prezentował i zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Telefon kupiony w Anglii, bez simlocka, paragon w pudełku obok pięknej, kobiecej różowej składanej motorolki. Chłopak powiedział, że nie darzyły mu się jeszcze żadne reklamacje tych telefonów, wszystko zawsze gra, ale jakby się coś działo mam dzwonić. Na sprawdzenie telefonu daje – cytuję: „powiedzmy 30dni”. Ja mu odpowiedziałam, że jakby się coś miało dziać, to wyjdzie to od razu, znacznie szybciej, niż w ciągu 30 dni, ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Tu powinnam się ugryźć w język i na przyszłość nie mówić już więcej takich rzeczy, bo sobie chyba sama wykrakałam to „coś”.
Telefon był nowiutki, wszystko popakowane ładnie, jednym słowem bez zarzutu. Zapłaciłam, w końcu cała transakcja odbyła się poza allegro, zapakowaliśmy się do auta i wróciliśmy do domu.
Ja oczywiście od razu zabrałam się za uruchamianie nowego telefonu. Przełożyłam mu kartę sim, poskładałam baterię, tylnią klapkę, uruchomiłam i czekam… Pojawiła się tapeta z logo, coś mignęło i nagle w kącie ekranu pojawił się napis „the phone is hacker:68” i wszystko zgasło. Po kilkunastu sekundach cała prezentacja się powtórzyła. I tak w kółka. Telefon nie reagował na nic więcej, pokazywał uparcie swój komunikat o hakowaniu i gasł. No ładnie! Nie miał facet żadnych problemów z telefonami? To już ma. Ja z moim szczęściem musiałam, oczywiście MUSIAŁAM trafic na jakiś trefny towar! Telefon miał ewidentnie źle zdjętego simlocka. Ja takich rzeczy nie robię, więc nawet nie miałam zamiaru się w to wgłębiać, przełożyłam sobie kartę sim z powrotem do starego telefonu i dzwonię do gościa.
Zdziwił się chłopak bardzo słysząc moje rewelacje, przejął i zaproponował, że może tego samego wieczoru jeszcze zrobić mi zwrot i kasę oddać, a następnego dnia przywiezie mi nowy telefon. Mało się do tego pomysłu paliłam, bo wieczorem nie chciało mi się nigdzie latać. Uzgodniliśmy więc drugie rozwiązanie: następnego dnia przywiezie mi nowy telefon na zamianę.
Poskładałam więc szwankująca motorolę do pudełka, a następnego dnia zabrała ją do pracy Chłopak przyjechał do mnie pod pracę koło południa. Kupił kartę sim, aby sprawdzić czy drugi aparat działa – działał, wiec zamieniliśmy się pudełkami i stałam się tym samym posiadaczką sprawnej różowej motoroli.
Drugi telefon nie ma żadnych fanaberii, działa bez zarzutu, jest śliczny różowy, prosty w obsłudze i bardzo kobiecy.
Może powinnam być jakimś testerem, który wyszukuje wady w różnych sprzętach na zasadzie wybierania przypadkowych modeli i sprawdzania? Z moim dziurawym szczęściem istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że trafię na jakiś niedorobiony… To nie pierwszy raz tak się zdarzyło.

Dobra wiadomość!

Na otarcie łez pospieszył mi streetcom!
Ja tu wylewam swoje żale, a tymczasem do mojej skrzynki wpadł mail z wiadomością, że w streetcomie docenili moje działania w Internecie (czytaj: mojego bloga) i dostaję Złoty Klucz, czyli możliwość brania udziału w dowolnych kampaniach przez jakiś czas.
Jest taki konkurs – wymogiem jest aktywne prowadzenie jakiejś strony w Internecie i zapewne napisanie coś na temat streetcom.
Zgłosiłam swojego bloga do tego konkursu, na zasadzie: co mi szkodzi. Szczerze mówiąc, nie liczyłam na nic. No ale to chyba standard, że im mniej się spodziewasz, tym lepszy jest efekt. Nawet nie zastanawiałam się czy coś specjalnego powinnam na nim zamieścić – blog jaki jest – każdy widzi. Piszę na nim o tym, co akurat mnie zainspiruje. I dzisiaj dostałam wiadomość, że mój blog spodobał się pracownikowi czy może pracownikom streetcom, stanowiącym jusy w tym konkursie, na tyle, że będę miała ten przywilej testowania dowolnych produktów.
Dodatkowo streetcom zapytuje czy chcę, aby link do mojego bloga znalazł się na ich stronie. Hmm… Pewnie, czemu nie. Sama ich logo również wrzucę na bloga.
Pod warunkiem, że szablon mojego bloga nie będzie znów miał kaprysów i nie zeświruje, bo czasem trudno jest dodać jakiś widet. Dla zainteresowanych: mam na przykład umieszczony hitcounter, czyli licznik wyświetleń strony. Mam. Jest zapisany w kodzie html i opublikowany i… jak widać - nie widać go wcale. Tym samym tez nie działa. Nie wiem co jest z tym szablonem blogowym nie tak, ale wypróbowałam już dziesiątki (dosłownie dziesiątki) hitcounterow, bo swego czasu byłam mocno zdeterminowana na taką statystykę i bez powodzenia. Just oczywiście na swoim blogu ma licznik widoczny i działający i jej szablon nie grymasi.
Wracając do tematu – to jest miłe, kiedy ktoś powie coś pozytywnego, doceni w jakiś sposób. Więc dzięki mailowi od streetcomu zrobiło mi się dzisiaj bardzo miło i od razu przerzuciłam się z natywnego myślenia na pozytywne. Bardzo mnie ten mail ucieszył, od razu pojawił się na mojej twarzy uśmiech jak na budyniu i zrobiło mi się weselej.
Zabawa ze streetcom nabiera kolorów. ;)

Rok niefarta

Tak poważnie, abstrahując całkiem od tych wszystkich pierdów, jakie mi się przydarzają, to to jest Rok Wielkiego Niefarta. Poważnego niefarta, bo to, że wywaliły mi się skrzynki z ziemią w środku w samochodzie czy to, że rower nie chce się odpiąć z linki zabezpieczającej (do tej pory stoi nieużytek w piwnicy, a zamek w lince ani drgnie) – to nie jest nic szkodliwego. Można to przeżyć. Ot, takie upierdliwe, chwilowe niewygody. Nie robią większej szkody i nie wpływają ogólnie na życie. Jedyną ich konsekwencja jest to, że najpierw mi opadną ręce, potem mnie dopadnie złość, a na koniec muszę sobie poradzić jakoś i na przykład posprzątać. Po kilku dniach z całego zajścia można się śmiać i wspomina się to jako swoisty żart losu.
Ale oprócz tych drobnostek, w tym roku pojawiają się naprawdę poważne, kiepskie nowiny. I te już znacząco wpływają na życie i to długofalowo.
Jest dopiero lipiec. Zaliczyłam już dwie takie rewelacje, jedna lepsza od drugiej. Oznaczają tyle, że momentami trzeba będzie się nieźle nagimnastykować i że przyszłość wcale taka różowa nie będzie.
Najpierw rewelacje z tą cukrzycą. Przyczajony tygrys, ukryty smok. Póki co jest wszystko w miarę dobrze i nie muszę tego badziewia leczyć. Ale już wychyliło łeb i teraz trzeba mieć to na uwadze. Zanotowali mnie w poradni diabetologicznej i dobrze, że mam te prawo jazdy bezterminowe, bo nie miałabym na nie już szans. A propos, to moje prawo jazdy czeka na odebranie od marca… Nie mogę się zebrać, aby po nie iść.
O drugiej wspaniałej wieści nie będę pisać. Ale jest.
Poważnie, to chciałabym, aby ten paskudny rok już się skończył. Mam nadzieję, że limit przykrości na ten rok się wyczerpał, bo do tej pory jestem dzielna i nie płaczę, ale do trzech razy sztuka. Jak kolejny raz coś takiego na mnie spadnie, to już nie mogę obiecać, że płakać nie będę.
Czy nie można pożyć sobie w spokoju, bez tych małych i dużych zmartwień? Czy naprawdę musi ciągle coś na mnie spadać? Ileż można….
Może w tym roku trzeba się przyczaić i dać sobie spokój z załatwianiem czegokolwiek, to niefart się już więcej nie objawi? Może. Ale jak tu przetrzymać biernie całe pół roku? To nie dla mnie…

czwartek, 9 lipca 2009

Coco zobaczona

Zrobiłyśmy sobie wczoraj babski seans w Cinema i obejrzałyśmy film o słynnej Coco Chanel.
Poszło nas 6 sztuk - dwie artystki i cztery zwykłe śmiertelniczki. Same kobiety. Miałyśmy trzy kody w ramach promocji Środy z Orange, więc zapłaciłyśmy za bilety po 8,50 PLN. Prawda, że to przyjemna cena za bilet do fajnego kina? :)


Film był ciekawy i wciągający. Trochę smutnawy, bo skupiał się na trudnych latach wczesnej młodości Coco, a ona nie miała za wesołego startu w życie. No i na złamanym jej sercu. Kto zna biografię Coco, wie, że straciła miłość swojego życia. Kto nie zna, może się wybrać na film.
Film jest dosyć gładki w odbiorze. Coco w latach, o których opowiada fabuła, była jeszcze w miarę pogodna i przyjemna, a Audrey Tatou uśmiecha się na filmie tak uroczo, że to jest aż niepodobne do powszechnie znanego oblicza Coco – złośnicy. Z czasem zgorzkniała i uwydatniły się jej paskudne cechy charakteru. Zrobiła się surowa i nieprzyjemna.
Ale na filmie jest jeszcze młodzieńczo pogodna i miła.
O modzie jest mało, bo film kończy się pierwszym pokazem kolekcji Coco, kiedy dopiero zaczynała szycie ubrań.
Warto film zobaczyć. Tak rodziła się legenda – buntowniczka i obrazoburcza kobietka, która torowała sobie drogę do tej dziedziny życia, która była opanowana wówczas przez mężczyzn.
Muszę przyznać, że książka biograficzna o Coco, którą czytałam kilka tygodni wcześniej i film pokrywają się pod względem losów Coco i szczegółów z jej życia. Oczywiście książka jest głębsza, bo na 200-tu stronach można napisać o wiele więcej niż da się pokazać w 120 minutach filmu. W książce jednak Coco jest mało przyjemną osobą, film potraktował ją znacznie łagodniej.

Smutno ci? Może budyń?

Kiedyś była taka reklama budyniów w TV – siedzi sobie dzieciak smutny i podchodzi do niego dziewczynka i pyta słodkim głosikiem: „Smutno ci? Może budyń?” i podsuwa bratu miseczkę z budyniem. Świetna była ta dziewczynka ze swoim uroczym, troskliwym głosikiem. Bardzo się nam podobała. Potem to powiedzenie: „Smutno ci? Może budyń?” weszło do naszego rytuału i cytowaliśmy je sobie nawzajem zawsze, kiedy ktoś miał nos na kwintę. Najlepiej to wychodziło Kamisio, bo ona wtedy tez była mała i miała słodki głosik. DO tej pory czasem sobie tak mówimy, tylko zamiast budyniu podsuwamy sobie nawzajem coś innego.
Dzisiaj w pracy kolega podsunął mi na pocieszenie swoisty „budyń”. Oczywiście nie było to nic jadalnego – przelicytował mnie w moim niefarcie.
Ja osobiście od łikendu miałam tylko garść niepowodzeń, które nie przyniosły mi żadnej szkody, wyszłam z nich cało i bez strat finansowych. Kolega pracuje w Warszawie i nigdy się na żywo na oczy nie widzieliśmy. Czasami jednak współpracujemy ze sobą na maila i telefon. I czasami prowadzimy żartobliwe i pomysłowe rozmówki mailowe. Ostatnio na przykład sprzeczaliśmy się kto komu ukradł słońce. Oczywiście ja upierała się, że to on je sobie przywłaszczył, bo wtorek i środa były w Lublinie ponurawe.
I dzisiaj kolega na moje marudzenie o niefarcie napisał, że po swoim łikendzie ma znacznie większe szkody i zapytał czy moje łikendowe przypadki były gorsze od rozjechania kota… i skasowania drzwi błotnika i nadkola w samochodzie, do czego można by dołożyć poparzenie słoneczne trzeciego stopnia, po którym obłazi ze skóry i nie może się dotknąć, bo nadal boli. Prawie zacytowałam.
Przyznam, że od razu się uśmiechnęłam i moje przypadki, jakiekolwiek by nie były wydały mi się znacznie łagodniejsze.
Kolega wygrał więc ta licytację w cuglach. Zdecydowanie przywrócił mi odpowiednią perspektywę na życie i mnie do pionu. To jednak dobre powiedzenie, że nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej.

wtorek, 7 lipca 2009

Nowa inspiracja

Wlazłam na internet (ten szatański wynalazek!) w poszukiwaniu informacji o składzie perfum Halle i wyszperałam fotki przy okazji fotki Halle Berry z nową fryzurą.
Ma świetny kolor przede wszystkim, bo sama fryzura jest takim dosyć zwyczajnym bobem, ale kolor mnie urzekł.
Ma mnóstwo dosyć wyraźnych pasemek w kilku odcieniach rudego. Ślicznie w tych włosach wygląda i oczywiście zainspirowała mnie, aby sobie strzelić takie pasemka.



A mi się marzy zmiana koloru na jaśniejszy, bo mój naturalny kolor włosów to bardzo ciemny brąz. Brąz ale w takim chłodnym odcieniu, jest zdecydowany jak na razie to zawsze do tego koloru wracam, ale już od dłuższego czasu myślę nad takimi zdecydowanej grubości pasemkami w jakimś cieplejszym i jaśniejszym odcieniu.
Malowanie całych włosów u mnie nie zdaje egzaminu. Miałam jaśniejszy kolor pod koniec zeszłego roku, ale odrosty pojawiły się błyskawicznie i były tak wyraźne i tak kontrastowały z tym jaśniejszym kolorem, ze zamalowałam to wszystko jak najszybciej.
Pasemka mogą sobie rosnąć, zrastać i naturalny kolor wmiesza się w nie bez większego dysonansu.
Więc teraz przemyśliwuję taką radykalną zmianę.
Włosy mi już odrastają, zdecydowałam zapuścić je tak do brody, bo teraz muszę je codziennie myć i układać rano, a jak są dłuższe, to dają się związać i po problemie. No i dłuższe przede wszystkim nie wyginają się tak podczas spania, więc wstając nie wyglądam, jak przysłowiowy piorun w rabarbar.
Na razie mój plan przewiduje że odczekam do urlopu i zrobię sobie nowy fryz przed urlopem, to przez dwa tygodnie się zdecyduję czy mi się podoba czy nie. W razie niepowodzenia w tej misji - mogę je zamalować i wrócić do pracy bez sensacji, jak gdyby nigdy nic.
Ciekawe tylko kiedy urlopuje moja fryzjerka... mówiła coś o końcu lipca...
Może nie będzie jej przed moim urlopem.
Poszłabym w czasie urlopu, ale mamy już tak napakowane te 2 tygodnie, że dosłownie nie będzie kiedy... No nic. Zadzwonię jutro do fryzjerki się umówię na jakiś termin. A do tego czasu zdecyduję się, czy robię pasemka czy nie.
Pytanie tylko, czy ja te pasemka przeżyje i czy faktycznie się w nich będę dobrze czuła, bo jak do tej pory miałam pasemka raz - rudawe i blond na długich włosach i prosto od fryzjera pojechałam do koleżanki, poszłyśmy po farbę do włosów i jeszcze tego samego dnia mi zamalowała pasemka na mój naturalny kolor. Jedyne co pozostało po tych pasemkach to ksywka "wiewióra", którą mi nadały Ania i Agnieszka.
Ostatnio nie malowałam włosów wcale, bo odkryłam, że siwych nie mam, a kolory zawsze mi się wymywają z włosów, więc uznałam, że nie warto.
Musze to dobrze przemyśleć. W każdym razie fryzura Halle Berry jest udana i mnie mocno zainspirowała.

Testujemy Halle

Chyba na pocieszenie po tym fatalnym łikendzie dostałam paczkę ze streetcomu z nowym zapachem Halle Berry do przetestowania.
Bardzo mnie to ucieszyło!
Ja jestem dosłownie zapachomaniaczką pod każdym względem, więc testowanie nowych perfum jest w sam raz zajęciem dla mnie.
Do kampanii streetcom rekrutował już kilka tygodni temu, prawie miesiąc temu. Po kilku dniach od wypełnienia ankiety w ich serwisie dostałam maila, że zakwalifikowałam się do testowania zapachu i teraz mam wypełnić ankietę potwierdzającą dane adresowe.
Odebrałam maila w niedzielę po kajakach, niestety tego dnia nie można było się zalogować, bo serwis był przeładowany. Maila od streetcomu - przyznam - przeczytaam na szybko i dosyć pobieżnie. A jeśli coś odłożę na później, mogę o tym łatwo zapomnieć. Wyleciało mi więc to ankietowanie z głowy i przypomniało mi się dopiero kilka dni później. Serwis streetcom już działał, więc weszłam, wypeniłam, co miałam wypełnić i czekałam na przesyłkę. Miała przyjśc w ciągu 2 tygodni.
Kilka dni później - przy okazji jakiś porządków w poczcie - weszłam znów w maila od streetcomu i doczytałam się w nim, że miałam potwierdzić adres do wysyłki paczki do 23 czerwca. Hmm... Na to zupełnie nie zwróciłam uwagi wcześniej, bo chyba tego nie przeczytałam. A jeśli przeczytałam, to jakoś nieświadomie.
Zaczęłam się zastanawiać czy wyrobiłam się w tym terminie, bo zupełnie nie pamietałam, którego dnia potwierdziłąm adres. Pamiętałam za to, że wysyłałam zaproszenia do streetcom do znajomych. Przepytałam więc kilka osób w pracy czy dostały maila i z kiedy on był, ale nikt mi nie umiał nic konkretnego powiedzieć.
Doszłam więc do przekonania, że chyba tym razem zawaliłam sprawę, perfum nie dostanę, nic nie potestuję, bo za późno wypełniłam ankietę adresową. Szkoda, ale trudno. Odżałowałam. Nawet myślałam, że już nie ma co czekać na paczkę, bo te 2 tygodnie na jej dostarczenie minęły.
Trochę jednak nadzieję miałam, bo skoro kiedy się udało mi zalogować do streetcom - był link do potwierdzenia adresu, to chyba jeszcze czas na to nie minął.
A taka byłam ciekawa tego zapachu!
I dzisiaj rano dostałam SMSa od kuriera! Tak, warto zauważyć - SMSa. O treści mniej wiecej:
"Paczka streetcom bede miedzy 15 a 17 kurier GSL"
Zadzwoniłam więc do gościa z prośbą, aby mi tą paczkę podrzucił na Zana, zamiast na Porębę, bo do 17tej kwitłam w pracy. Bez problemu, jest to blisko, więc zawsze kurierzy się zgadzają na taką zamianę. Podejrzewam, że zależy im na dostarczeniu paczki, więc mnejsze znaczenie ma czy podjadą pod adres na przesyłce, czy gdzieś indziej, byle niedaleko.
Kurier zjawił się nawet przed 15-tą, dostałam paczuszkę i testuję zapach "Halle" by Halle Berry.


Zapach jest bardzo łądny, bardzo głęboki, zmysłowy i taki z typów, które określa się jako "wieczorowe".
Bardzo mi się podoba, ma dosyć ciekawe nuty i robi takie wrażenie zaskakującego w swojej kompozycji.
W paczce były miniperfumki o pojemności 5ml - maleńswo bez atomizera! I próbki po 1,5 ml - każda z atomizerem. Coś chyba jest nie tak, ta większa próbka niewygodna w aplikacji, bo nei ma jej czym rozpylić, a te mniejsze pryska się bez problemu!
Póki co więc wącham zapach "Halle" i wyrabiam sobie o nim zdanie.
Przypadł mi do gustu, bo to kompozycja w moim stylu. Kojarzy mi się z jakimś innym zapachem, ale chwilowo nie mogę sobie przypomnieć z którym.
Rozpoczynam więc wielkie testowanie "Halle"! Jestem w swoim żywiole.

Sformatowana czy nie?

Zapadła decyzja, że kupię sobie ta różową Motorolę. W ramach luksusu.
Przespałam się z tym pomysłem i rano wcale nie wydał mi się głupi czy mniej atrakcyjny. Nadal marzy mi się różowy składany telefon.
W Orange go nie kupuje, bo tam nie mają. Ale znalazłam gdzie indziej.
Ale w zasadzie to tak sobie myślę, że bez sensu jest kupowanie w Orange startera POP bez telefonu, kiedy telefon dają za 1 PLN i to całkiem sensowny, bo Samsunga z kartą 2 GB (chyba GB, a może MB? No nie wiem, ale dowiem się).
Więc chyba nagle telefony rozmnoża mi się na 3 sztuki.
Samsung jest męski. Taki wysuwany do góry. Teraz jest takich zatrzęsienie na rynku, jak dla mnie to wybitnie męski model, obojętnie jaka marka by go nie zrobiła.
Może go sobie Łukasza poużywa.
Ja będę używać mojej kobiecej różowej Nokii. Dzisiaj stanę się jej szczęśliwą posiadaczką, już się cieszę na ta myśl i standardowo – już żałuję, że trzeba będzie formatować baterię.
A w ogóle to jak to z tą bateria jest?
Czytałam opinie na necie i cześć ludzi uważa, że baterii li-ion się nie formatuje, że miało to zastosowanie tylko do NiMh, bo w nich tworzyły się jakieś kryształki, które długie podłączenie do prądu rozbijało. A w nowych li-ion już kryształki się nie tworzą, a formatowanie wydłuża ich żywotność i poprawia pojemność o jakieś 5% tylko. I że nie warto się w to bawić. A polimerowych baterii podobno nie formatuje się wcale, bo nie daje to już zupełnie nic.
Opinii jest mnóstwo, ale żadnego mądrego, który by ten spór rozstrzygnął. Chyba z resztą musiałaby to być jakaś fachowa publikacja w tym temacie, najlepiej naukowa, poparta jakimiś dowodami, aby w ta jedyną prawdziwą teorię uwierzyć, bo w natłoku różnych wersji na forach nie ma szansy wyłowić tej właściwej.
Chyba więc ta nową baterię li-ion w Motoroli sformatuję, skoro nie zaszkodzi, a pomoże o 5%.
Nie wiem jednak czy to faktycznie prawda, że formatowanie baterii li-ion nie pomaga. Zdaje się, że taki właśnie akumulatorek ma moja szczoteczka do zębów i formatowałam jej baterię, owszem, przy czym wyraźnie widziałam, jak po każdym formatowaniu zwiększa się czas jej działania. To był niezaprzeczalnie dowód, że formatowanie działa.
Spór jest nie rozstrzygnięty, poszukuję odpowiedzi na to palące pytanie: li-ion: formatować czy nie formatować?

poniedziałek, 6 lipca 2009

Różowy telefon

Zamarzył mi się różowy telefon... Mają w tym Orange właśnie taką motorolę i to w dodatku rozkładaną. Różowy niekoniecznie idzie w parze z ich kolorem firmowym, ale za to telefonik jest tak śliczny i uroczy. I kobiecy!
Telefon rozkładany marzy mi się już od dawna.
Aktualną Nokię mam już 3 lata. Nie wymieniałam w międzyczasie telefonu, bo oferta w Plusie temu nie sprzyjała, za to pewne czynniki sprzyjały po pierwsze przedłużaniu abonamentu bez wymiany aparatu, a po drugie samemu przedłużaniu abonamentu w Plusie.
Czynniki przemilczę.
Więc za jakiś miesiąc stuknie mojej Nokii 3 latka.
No i jest w bardzo dobrym stanie, niestety nie można jej nic zarzucić. Zepsuć się nie chce... (na szczęście) Do kibla mi nie wpada (lata praktyki mnie tego oduczyły)... O ścianę nim nie rzucam (doszliśmy już do wyższego poziomu wzajemnego zrozumienia z Łukaszem). Jednym słowem telefon działa i nie potrzebuje wymiany.
To tym lepiej, nie mam kasy na wyrzucanie na fanaberie i widzi-mi-
sia. Ale marzy mi się jakaś odmiana.
Przemyśliwuję więc nad kobiecą różową Motorolą.
Co najlepsze - tendencje na rynku aparatów GSM idą w kierunku, który mi się wcale nie podoba.
Szukając Nokii, którą mam obecnie, bardzo długo czekałam na sensowny model, który będzie miał dwie rzeczy: płaskie wygodne klawisze i ramkę do nawigacji, zamiast joysticka. Wtedy na rynku większość telefonów miała te przeklęte joysticki, które nie dość, że niewygodne w obsłudze - zwłaszcza dla kobiety z dłuższymi paznokciami - to jeszcze skrzypiały, zacinały się i wariowały,
doprowadzając do szaleństwa swoją upierdliwością użytkowników.
Nokia była idealna pod każdym względem, kupiłam ją w Media Markcie na wyprzedaży, bo potrzebowałam zmienić telefon, a finansowo wychodziło mi zupełnie bezrozumnie wziąć go od Plusa.
Może więc poszukam tej Motoroli, bo ona jest jeszcze w miarę normalnym aparatem, którego głównym przeznaczeniem jest dzwonić i
tekstować. Nie ma ona dotykowego wyświetlacza - a ten badziew mnie wyjątkowo zniechęca, nie ma MP3-ki - mam do tego odtwarzacz MP3 przecież, nie ma jakiś multimediów wszelakiego zastosowania, których i tak nie wykorzystuję. Za to ma wszystko na czym mi zależy - czyli wyświetlacz, klawisze, głośnik i mikrofon. :))
Martwi mnie najbardziej to, że niedługo o telefonie rozkładanym można będzie zapomnieć, bo wszystkie będą ultra-płaskie, z wielkim ekranem dotykowym i nawkładanymi przeróznymi rzekomo atrakcyjnymi akcesoriami. Czy któryś producent będzie myślał jeszcze o takich użytkownikach o skostniałych poglądach, którzy nie chcą podążać za nowinkami i stawiają na tradycję?
Chyba nie nadaję się na
trendsettera w dziedzinie telefonów. Jestem raczej konserwatywna w swoich poglądach na to jak powinien wyglądać aparat telefoniczny i jakie funkcje powinien mieć.
Za to z przyjemnością zawieszam oko na modelach, które mają jakieś ciekawsze kolory i zdobnictwo i nie są w jedynych słusznych barwach telefonii komórkowej, czyli w czerni lub srebrze. Ot, taki różowy na przykład. Albo czerwony - Łukasza Mama
ma śliczną czerwoną Nokię. Bardzo kobieca i elegancka również.
Coś niestandardowego już na
pierwrszy rzut oka. W środku może być jak najbardziej standardowe wyposażenie, mi to nie przeszkadza.
To trochę tak, jak z laptopem Just: niby mniejszy, więc ekran mniejszy, można by się skrzywić, ale za to jaki wygląd! Powala na kolana oryginalnością. Jak jest sprzęt user-friendly, to ten jest woman-friendly. :)
Idę spać z myślami o tym prześlicznym telefonie.
Może jak się prześpię z tym pomysłem, to mi się odwidzi... A może się na niego zdecyduję...?

Orange poszukiwany

Postanowiłam kupić sobie numer w Orange.
Numer telefonu. Albo starter, jak ktoś woli. Albo nawet telefon ze starterem.
Cokolwiek, co działałoby w Orange i miało jakieś sensowne stawki na połączenia w Orange.
Mam taką potrzebę, bo odkąd Mała Słoninka ma numer w Orange, ja ze swojego Plusa dzwonię do niej bardzo oszczędnie, bo oczywiście zjada to minuty i złotówki jak szalony PacMan.
Mam mnóstwo minut, ale wszystkie do Plusa i Orange, a do innych sieci niewiele.
Rozpoczęłam więc studiowanie oferty Orange.
Najpierw zaciekawiło mnie ich rozróżnienie na "inne sieci" oraz "Play". Wynika z tego, że Play jest traktowane na odrębnych warunkach, niż pozostałe sieci i ewidentnie są te warunki znacznie gorsze - minuty i SMSy są droższe. Wniosek, jak się nasuwa, to, że Orange i Play się nie lubią. Ciekawe dlaczego? Nie dogadali się. Może poszli na noże i postanowili utrudniać życie uzytkownikom swoim i przeciwnika...? Tracą na tym zarówno Orange'owcy dzwoniący do Play'owców - bo płacą za te połączenia drożej, jak i Play'owcy, bo pewnie Orange'owcy dzwonią do nich rzadziej i niechętnie. Świetnie, brawo chłopcy, tylko tak dalej.
Druga sprawa - poszłam do punktu Orange w Leclerc'u i dostałam od pani śliczną książeczkę z wypiskami co i za ile. Zestawienie wszystkich ofert - karta, abonament, mix i inne ichnie wynalazki.
Nom.... dostałam.... I nie rozumiem z tych ich tabelek prawie nic! Co za gupek to tak zaprojektował, że laik nie może z tego dziewactwa wyczytać kompletnie nic?? Czemu to ma służyć? Czy to taki chwyt marketingowy? Im trudniej się połapać w ofercie, tym łatwej można nabić klienta w butelkę?
Nie ma opisów w tych tabelkach, poszczególne linijki są pomieszane, nie ma rozróżnień, a to co jest jest naprawdę pomieszaniem z poplątaniem.
Przestudiowałam to od góry do dołu i z powrotem, nauczyłam się przy tym połowy pozycji na pamięć, ale niestety metodą studencką - bez zrozumienia.
Najbardziej mnie rozbawiło, że pani w punkcie Orange przedstawiła mi bardzo korzystną ofertę, z której chyba nawet chciałabym skorzystać. Ale sama nigdzie tej oferty nie wyczytałam! TAK mają opisane swoje pakiety na stronie Orange. Może mam skrzywienie zawodowe i stąd tak krytycznie do tej strony podeszłam, ale jako klient czuję się skołowana. Jak dziecko we mgle.
W domu - studiując tą śliczną i enigmatyczną książeczkę wyczytałam to, co powiedziała ta pani, ale z jakim trudem! Ile się naszukałam tych cen, dodatkowych usług i informacji o telefonie w promocji.
Słowo daję - niby jestem osobą wykształconą, z jako taką inteligencją, kiedyś na teście inteligencji wyszła mi nawet wysoka, niby dosyć łatwo kumam różne rzeczy, a tu tymczasem taka niespodzianka! Nie kumam nic! :)
Oj, jak to łatwo można pokazać komuś, że mimo wszelkich złudzeń jest barankiem... :))
Nie pozostaje mi więc nic innego, niż ruszyć moje 4 literki i powędrować do jakiegoś salonu po resztę informacji i może umowę. Może to taki sposób na napędzanie klientów do salonów.... Niby jest strona internetowa, jest sklep internetowy, ale... co nie ubijesz, to nie ujedziesz...

Coco w kinie

W swoich zapędach towarzyskich urządzam grupowe wyjście do kina.
Takie babskie. Na film o Coco Chanel.
Grają go już od ponad tygodnia w kinie, wiem o filmie od jakiś 2 miesięcy - czyli od czasu, kiedy skończyłam czytać fabularyzowaną biografię Coco. I od wtedy nie mogę się doczekać, aby go obejrzeć. Wykazałam się maksimum cierpliwości i doczekałam do tego tygodnia, ale dzisiaj już uznałam, że dłużej nie czekam i idziemy.
Może uda się nam wyjść w ramach promocji "Środy z Orange". W zasadzie to na pewno się uda, bo miejsca już mamy zarezerwowane - całkiem niezłe, zważywszy na mikrusią salkę, na której grają ten film w środę. Mniejsza już chyba nie mogła być! Ma, zdaje się, 9 rzędów krzeseł. Jeśli ktoś siądzie w pierwszych 5-ciu, dostanie skrętu szyi od gapienia się w górę na ekran i będzie musiał kręcić głową na prawo i lewo, aby widzieć cały ekran.
My na szczęście siądziemy w ostatnich dwóch.
Kamisio i Karina mają komórki w Orange, więc wysłały już SMSy po promocyjny kod. 4 osoby mają już bilety po 8,50 PLN.
Po filmie musimy iść na jakąś kawę lub lody i plotki, skoro wieczór zacznie się tak przyjemnie - od filmu, trzeba go dobrze wykorzystać.
Film podobno wcale nie jest lekki, łatwy i przyjemny, a już na pewno nie jest to komedia. Pewnie jest adewatny do życia głównej bohaterki.
Ale nie zobaczyć filmu o Coco Chanel? Hmm...
Będąc kobietą? Hmm...
Ja sobie tego nie podaruję. Legendarna postać, która wprowadziła na rynek modowy mnóstwo rewolucyjnych pomysłów. Przysłużyła się kobietom w kwestii ubioru, mody i tego, co w tej dziedzinie kobiecie wypada, a co nie.
Trzeba ten film zobaczyć.
Ja idę więc na niego z moją ideologią, że co biograficzne, zasługuje na uwagę i z moją ciekawością, jak też reżyser ujęła taką legendę w szerokokątny ekran.
Z jakim nastawieniem idą koleżanki, to nie wiem. Ale za to są fajne i z nimi będę się dobrze bawić, co jest bardzo istotne, zważywszy na moje niedawne przeżycia u boku jednej zadufanej w sobie osoby, o czym nie pisałam na blogu, bo w sumie, to nie warto tracić czasu na kogoś tak irytującego.

niedziela, 5 lipca 2009

Ratunku!!!

To jest wybitnie nieudany łieknd. Niedziela jest jeszcze gorsza, niż sobota. Mam już dość, jestem padnięta i tak zmęczona, że zaraz pójdę się zdrzemnąć. Jest 17-ta dopiero, a ja się czuję, jakbym harowała, jak dziki osioł od bladego świtu.
Moje dzisiejsze plany wzięły w łeb na całej możliwej linii. Mało tego, to, co mogło się przy okazji zepsuć - oczywiście też się zepsuło.
No, ale - jak to mnie pocieszyła Kamila: mogło być jeszcze gorzej. Zastosowała na mnie tą samą, terapię szokową, którą, ja wczoraj przywracałam jednorękiej Justynie równowagę. Przedstawiła mi scenariusz jeszcze czarniejszy i znacznie bardziej szkodliwy.
Wstałam sobie rano o 9-tej, wyspana, chociaż wczoraj położyłam się koło 2-
giej w nocy. Wyskoczyłam z łóżka i od razu poleciałam na balkon podlać kwiatki i obejrzeć pogodę. Byłyśmy umówione z Kamą na wycieczkę rowerową nad Zalew Zemborzycki. Pogoda była ładna, ale wyraźnie zanosiło się na deszcz i to raczej mniejszy niż większy. Niezrażona jednak zaczęłam przygotowywać się do wyjścia, a raczej do wyjazdu na moim rowerku. Poranna toaleta, wybór garderoby, śniadanie (tak! nawet zjadłam śniadanie!), minimalny makijaż, bo jednak po oczyszczaniu cery jakieś tak ślady zniszczeń nadal na twarzy noszę. O 10.30 - zgodnie z planem byłam gotowa do wyjścia. Łukasz zostawił mi klucze do piwnicy 0 nawet o tym pamiętałam, bo cały komplet jest tylko jeden i zazwyczaj jeździ z Łukaszem do pracy, kiedy Łukasz jedzie rowerem.
Zadzwoniłam do Kamy - ona też gotowa, no to świetnie: wychodzimy.
Zeszłam do piwnicy po rower. Wyprowadziłam go bez odpinania linki
zabezpieczającej, bo nie chciało mi się z tym w piwnicy bawić, zaniosłam klucze do mieszkania, zabrałam plecak i zamknęłam za sobą drzwi - niby to już wychodząc.
Mój rozpęd został wyhamowany zaraz na samym starcie, a dokładniej - przy odpinaniu roweru z owej przeklętej linki.
Linką było spięte koło i rama roweru. Łukasz wymyślił takie zabezpieczenie, bo w piwnicy nie bardzo było do czego ten rower przypiąć. Teraz wydaje mi się takie zabezpieczenie kompletnie bez sensu, bo rower świetnie dał się prowadzić bez odpinania linki, wystarczyło tylko tylne koło nieść nad ziemią. Jakby jakiś złodziej wpadł na pomysł splądrowania naszej - jakże bogatej piwnicy, to mógłby sobie ten rower zwyczajnie wynieść. Nawet ja wyprowadziłam go przecież bez odpinania. Linka za to okazała się tak dowcipna, że nie dawała się odpiąć. Kluczyk wchodził do zamka, ale nie przekręcał się na tyle, aby koniec linki się z niego dał wypiąć.
Szarpałam się z linką przez dobrych kilka minut – bez skutku. Zaświtała mi więc myśl, że pewnie mam zły kluczyk. Mało to było prawdopodobne, ale postanowiłam sprawdzić. Pobiegłam więc do mieszkania, przeszukałam wszystkie możliwe miejsca, ale kluczyki z czarnym łepkiem mamy tylko 3: od mojej linki, od Łukasza linki i od skrzynki na listy. Każdy jest zupełnie inny i są one od siebie zupełnie różne. Wypróbowałam wszystkie 3 – bez żadnego skutku. Wchodził do zamka tylko jeden, jak nie trudno się domyślić, przekręcał się odrobinkę i nic więcej się nie działo, linka nie dawała się rozłączyć. Przez 50 minut (!) mocowałam się z linką i biegałam z piwnicy do mieszkania i na odwrót, ale skutku nie przyniosło to żadnego. Kiedy stało się jasne, że roweru nie roszę, zaprowadziłam go z powrotem do piwnicy i zaczęłam dzwonić do Kamy, aby zmienić jakoś nasze plany.
Kama w tym monecie była już blisko naszego umówionego miejsca spotkania. Czuła, że w plecaku dzwoni jej telefon i pomyślała, że to na pewno ja dzwonię, zapewne już dojechałam na miejsce i czekam na nią. Przyspieszyła więc, aby dojechać jak najszybciej, postanowiła nie odbierać, tylko pedałować, jak najmocniej. Ja uparcie dzwoniłam, a ona uparcie drałowała. Im bardziej ja dzwoniłam, tym szybciej ona pedałowała. Dotarła zziajana na miejsce i ze zdumieniem zobaczyła, że mnie nie ma. Zdziwiło ją to bardzo, więc w końcu, W KOŃCU naszła ją myśl, że może jednak trzeba ten telefon odebrać. Tak tez zrobiła, a ja powitałam ją stwierdzeniem:
- Nie spiesz się za bardzo, bo ja tego roweru nie ruszę…
Hmm… już było za późno na nie-spieszenie.
Koniec końców Kama wróciła do domu tym swoim rowerkiem, a ja pojechałam po nią samochodem. Podjechałyśmy nad zalew autem, ludzi było sporo, pogoda jeszcze ładna. Dotarłyśmy na plażę, rozłożyłyśmy ręczniki i… zaczęło się chmurzyć. Ale my twardo rozebrałyśmy się do bikini i udawałyśmy, że się opalamy. Po dosłownie 15 minutach lunął deszcz. Zarzuciłyśmy więc nasze ręczniki na głowę, niczym pelerynę przeciwdeszczową i pomaszerowałyśmy z powrotem do samochodu. Ruszyłam do domu i po ujechaniu dosłownie kilkuset metrów usłyszałam, że wywaliło mi bezpiecznik od wycieraczek. Deszcz lał, jak z cebra. Nie dało się jechać bez zmiatania go z przedniej szyby, zatrzymałam się i szybko bezpiecznik zmieniłam. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i znów usłyszałam to cichutkie pyknięcie – olejny bezpiecznik spalony. Wypróbowałam milion kombinacji ustawień wycieraczek, ale nawet przy obu wyłączonych wystarczyło przekręcenie kluczyka i bezpiecznik się palił. Ten cichutki suchy trzask spalanego bezpiecznika to jest wyjątkowo nieproporcjonalny dramat. Straciłam 8 bezpieczników, większość zapasów od teścia, zwątpiłam, zadzwoniłam do Taty z pytaniem czy poradzi coś na to. Powiedział, że spróbuje, więc przeczekałyśmy największą nawałnicę i kiedy już mniej padało ruszyłam.
No przyznam, że jechanie bez wycieraczek w deszczu – nawet małym ogranicza widoczność drastycznie. Momentami bardziej domyślałam się, co widzę, niż naprawdę widziałam. Ale po chwili przestało padać, odwiozłam więc Kamę z naszej wielkiej wyprawy i pojechałam po ratunek do Taty.
Tata faktycznie coś poradził, tylnej wycieraczki – sprawcy spięć – nie mam, ale za to przednie działają. Git! Pobawiłam się trochę z Amelką, ubiłam z nią interes życia, kupując dwa obrazki za 5 zł, a że nie miałam mniejszego pieniążka niż 20 zł, dostała spory napiwek. Jak widać jestem świetnym klientem do handlowania… Można mnie nieźle zainkasować.
Mama swoim zwyczajem dała mi prowiant na wynos – zupkę pomidorową w jeden słoik i sos z mięsem w drugi. Jeszcze do tego sałatka, ale ta szczęśliwie była w plastikowym pojemniku. I co? Jechałam ostrożnie do domu, słoiki położyłam przed siedzeniem pasażera i już pod koniec trasy nagle jeden się przeturlał, walnął w drugi i słoik z sosem pękł. Nawet bardziej niż pękł, bo posypało się z niego szkło.
Czy można mieć większego niefarta? Ja chyba w tym aucie przestanę wozić cokolwiek, bo wczoraj ścierałam z siedzenia i podłogi ziemię od kwiatków, a dzisiaj wylał się sos…
Na całe szczęście sos wylądował tylko w reklamówce. Mięso dało się uratować, słoik był na tyle duży, że żadne szkło do mięsa nie doleciało, więc zjedliśmy je na obiad. Bbyło przepyszne, ale sosu nawet nie spróbowaliśmy.
Wróciłam po tych emocjach tak zmęczona, że ledwie ruszałam rękami i powłóczyłam nogami…
Niech już ten łikend się skończy… Mam go dość.