środa, 22 września 2010

Ostatnia noc... Irvinga

W księgarniach jest od kilku miesięcy nowa książka Johna Irvinga - "Ostatnia noc w Twisted River".
Wydali ją tak ogólnie już pewnie z rok temu, ale do Polski trafiła w maju. Tuż po moich urodzinach. Łukasz kupił mi ją, jako prezent urodzinowy, bo tak ogólnie to Irvinga uwielbiam.
Taa... Poza tą książką, to ogólnie Irvinga uwielbiam.
Ale po przeczytaniu "Ostatnia noc w Twisted River" stwierdzam, że chyba facet oszalał, aby wydawać takiego gniota!
Chyba się postarzał. Zaczął ględzić, gubić wątek, pleść trzy po trzy i pisać na zmianę o przysłowiowej dupie Maryni, albo o jednym i tym samym.
Tego się nie da czytać. Słowo daję. Dostałam tą książkę już ponad 2 miesiące temu, po tym, jak czekaliśmy, czy Prószyński i Sp. wydadzą ją w twardej oprawie. Nie wydali. Łukasz nawet zadzwonił do wydawnictwa i pytał o to, ale powiedzieli mu, że szanse są nikłe i raczej nie planują. Kupił mi więc taką w miękkiej oprawie, a ja zabrałam się za czytanie... No... i tak ją sobie poczytuję do dzisiaj.
Ten gniot ma coś koło 600 stron! 600 stron wypocin i bzdur!
Ja nie wiem, albo recenzenci postradali rozumy, albo tego zwyczajnie nie czytali. Za co ta książka ma takie rewelacyjne opinie?? ZA COOOO???
W skrócie warsztat pisarski w tym anydziele wygląda tak: Irving zaczyna opowieść w punkcie zero, cofa się pincet razy do czasów minus ileś tam (momentami cofa się o kilka lat, a momentami o kilka pokoleń) po czym przechodzi do punktu powiedzmy +10 i zaczyna swój taniec - raz krok do tyłu, raz krok do przodu. Cofa się, wybiega w przód. Trwa to w nieskończoność, nie ma żadnej szansy na zapamiętanie, że ten rozdział rozpoczął się od tego wątku i że wątek się jeszcze nie skończył. I nie ma żadnej szansy na śledzenie wątku, bo po pińdziesięciu dygresjach, które czyta się przez jakieś 80m stron, wątek się zwyczajnie gubi. Zdania są tak poskładane w paragraf, że momentami muszę wracać na początek akapitu, bo zdanie ciągnie się przez dwadzieścia linijek i ma tyle wtrętów kompletnie od czapy, że zapomina się, co autor miał na myśli.
Czytanie tej książki to jest tortura! To jest makabra i mówię to zupełnie poważnie, a zważywszy na to, że uwielbiam twórczość Irvinga - łatwo się do niego bym nie zraziła. Tą książką rozczarowałam się naprawdę mocno.
Po przeczytaniu 400 stron doszłam do przekonania, że przyzwyczaiłam się do tej książki. Czytam ją co wieczór, ale zacięcia wystarcza mi raptem na kilka stron maksymalnie. I idę spać totalnie powalona przez to, jak można skiepścić prozę...
I czy Irving nie ma redaktora?? Czy nikt tej książki nie czytał przed jej wydaniem? A może nikt nie śmie poprawiać mistrza?? Widocznie mistrz staje się starym gadułą, który zbacza z tematu i gubi cel podróży, bo wcześniej jego ksiażki czytało się bardzo dobrze. Nieporównanie lepiej.
Jak można było nie poprawić tych mega-długich zdań, które zdają się nie mieć końca w równym stopniu, co sensu?
W dodatku tłumaczka na polski była też kiepska i chyba jeszcze pogorszyła tej książce. Mimo całego domniemanego geniuszu twórcy, nie wszystko da się przełożyć z angielskiego na polski w proporcjach jeden do jednego. Czasem trzeba coś dostosować do specyfiki naszego języka i zredagować tak, aby po polsku też dało się czytać. Niestety, laska poległa na całej linii.
W dodatku są takie zdania, które są zwyczajnie źle przetłumaczone. Kiedy wiadomo, jak coś brzmi po angielsku, to wiadomo, że nie zawsze tłumaczy się dosłownie. A tymczasem w tej książce zdarzają się takie wtopy... Nie jestem wielką znawczynią angielskiego, ale jeśli oglądam seriale w oryginalnej wersji językowej, to wyłapuję takie haczyki. Widać niektórzy się na nie łapią.
Naprawdę męczy mnie czytanie tej książki. I smuci.
Tak mi przykro, że Irving, który był moim ukochanym pisarzem, upadł z hukiem z piedestału geniusza literackiego.
Dlaczego wydali mu takie nie-wiadomo-co??
I jak można pisać takie dobre recenzje??
To już jest zwyczajne kłamstwo, jak na mój gust. Taka zwyczajna komercja. Jak masz już nazwisko, zdobyłeś Oscara za scenariusz, to zawsze dadzą ci doskonałą recenzję, bez względu na to, co napiszesz. Masz już renomę i do końca życia będziesz zarabiał na siebie swoim nazwiskiem, które zapewni ci sukces bez względu na to, czy stworzysz coś wartościowego czy zwyczajnie wyrzeźbisz gniota.
Doczytam "Ostatnią noc w Twisted River", bo skoro już zaczęłam i skoro jest to moja kołysanka do snu przez ostatnie miesiące, to już ją zmogę. Ale radości z czytania nie mam żadnej.

Ciasto na pdniesienie ciśnienia

Słowo daję, że ja nie będę oglądała tych głupich programów kulinarnych, które mnie inspirują do kulinarnych nowości i potem doprowadzają tymi nowościami do białej gorączki.
Jest taki program "Gotuj i chudnij" czy coś w tym stylu. Bardzo go lubię. Oglądam go raz na miesiąc, albo rzadziej, ale jak trafię na niego to zawsze patrzę z ciekawością, jak też te prowadzące zamieniają tuczące składniki potraw na ich lżejsze odpowiedniki. Przepisy mają w tych programach dosyć pospolite i łatwe do zrobienia, więc od czasu do czasu coś zaczerpnę. Kwestia odchudzania w tym programie jest trochę - powiedziałabym: sporna. Prowadzące same wyglądają, jak kluski, wiec nie powinny czepiać się kobiet, które są od nich o jeden raptem rozmiar grubsze... No ale pomijając dietetyczną stronę programu - coś można z niego wynieść.
Kiedyś zrobiłam ciasto czekoladowe z burakiem wg ich przepisu. O, to było legendarne pieczenie!
Ciasto piekło się wieki całe i wyglądało, jakby miało zakalca. Nie wiadomo dlaczego, ale naprawdę tak wyglądało. W efekcie trochę je przypiekłam za bardzo i wierzch mu się lekko podpalił.
Byłam wtedy chyba zmęczona, albo to ciasto mnie wykończyło. I było już późnawo. To było wiosną przed naszym wyjazdem do Krakowa, bo pamiętam, że to ciasto pojechało wtedy do Krakowa razem z nami i zachwycała się nim Tusia. Chyba jako jedyna, bo ja już się zdążyłam do niego zrazić bezpowrotnie.
Kiedy spojrzałam do piekarnika po godzinie pieczenia i stwierdziłam, że niechybnie to jest zakalec puściłam przed tym piekarnikiem małą wiązankę, na co Łukasz prawie się popłakał ze śmiechu.
Trochę, jak ten Miś Przekliniak, którego wtedy jeszcze nie znałam. Łukasz potem mnie przedrzeźniał i przypominał mi moją wyliczankę wiele razy, zabawę z tego ma do dzisiaj.
Ciasto, co dziwne, wcale zakalcowate nie było, smakowało faktycznie żywą czekoladą i gdyby nie to, że straciłam do niego serce całkiem, może bym je z raz jeszcze upiekła...
W niedzielę zamarzyłam sobie, że zrobię ciasto cytrynowe.
Przygotowałam migdały sproszkowane, wymieszałam jaja i cukier, zrobiłam puree z gotowanych cytryn, wymieszałam z mąką i proszkiem do pieczenia, wylałam na blachę wyłożoną papierem i wstawiłam do gorącego piekarnika. Zabrałam się za sprzątanie kuchni i wtedy zorientowałam się, że nie dałam tych sproszkowanych migdałów!
No to dawaj! Wyciągnęłam ciasto z piekarnika, ale było już ciepłe, więc niechybnie po wymieszaniu z migdałami już nie urośnie... Zawahałam się chwilkę, ale dosypałam papkę migdałową i zaczęłam to mieszać mikserem w blaszce. Łukasz poradził mi, abym to przelała z powrotem do miski, ale blaszka była gorąca, a mi się nie chciało ciapać. I co?
W chwili nieuwagi papier wciągnął mi się w widełki miksera. Bryzgneło ciastem po szafkach, mikser stanął. A ja zbaraniałam.
Tak, tym razem przedstawiałam inny gatunek niemądrego zwierzątka.
Łukasz za to wybuchnął takimśmiechem, że nie mógł przestać się śmiać.
Został więc wypędzony z kuchni.
Powstrzymałam się od wyrażenia swoich emocji, bo nic cenzuralnego by nie wyszło z moich ust, a poza tym nie miałam już nawet siły się złościć. Wyjęłam papier z widełek, wymieszałam migdały i wstawiłam kandydata na konkursowego zakalca do piekarnika.
O dziwo, pomimo, że placek słabo urósł - ze zrozumiałych powodów - to zakalec z niego była średniawy. Prawie żaden. Smakował dobrze, tylko był mało puchaty.
Chyba jednak nie ma szans, abym powtórzyła ten przepis, a przynajmniej nie w najbliższej przyszłości, bo jakoś mnie ten placek do siebie zraził.
Przypomniało mi to, z zastraszającą jasnością, jak moja Babcia kiedyś robiła babkę czekoladową. Ta Babcia lubelska. Była to swego czasu prędka kobieta, która latała, jak fryga i robiła wszystko z prędkością światła. Kiedy mieszkaliśmy na jednym piętrze z Dziadkami, przed rozbudową domu, co niedziela rano budziły nas hałasy w kuchni. Babcia gotowała. Niedziela zaczynała się od mszy na 8 rano, po czym Babcia wracała do domu i gotowała obiad, taka łikendowa rutyna. Przy tym gotowaniu tak trzaskała pokrywkami i szczelękała garnkami, że o 9.30 wszyscy już byliśmy na nogach. A przynajmniej nikt nie spał, taka to była skuteczna pobudka.
Kiedyś Babcia w swoim pędzie piekła tą nieszczęsną babkę. Na koniec do ciasta dolewało się rozpuszczoną margarynę. I co - Babcia rozpuściła margarynę w garczku i zapomniała o niej. Wymieszała ciasto, wsadziła do duchówki - i to takiej w piecu kaflowym w dodatku - i kiedy zaczęła sprzątać zorientowała się, że nie dodała margaryny! Szybko wyciągnęła ciasto z piekarnika, foremka już była gorąca, to pamiętam, dodała margarynę, wymieszała (żaden papier się jej w mikser nie wkręcił jednak, pewnie nie wyłożyła brytfanki papierem, bo to były czasy, kiedy jeszcze w kuchni nie było tylu udogodnień i zachodniej cywilizacji) i wsadziła ciasto z powrotem do piekarnika.
Ja byłam wtedy mała, Babcia dużo mówiła i raczej głośno, więc cała ta operacja z wyjmowaniem ciasta z gorącego piekarnika mnie dosyć przestraszyła. Wrażenie było niezapomniane.
Nie pamiętam tylko czy ta babka czekoladowa miała po tym wyciąganiu z piekarnika zakalca... Ona ogólnie często się nie udawała i miewała zakalce, wiec może i wtedy też, ale nie pamiętam.
Chociaż - znając szczęście Babci - obstawiałabym, że placek wyszedł udany.
No cóż, zestawiając te dwa sklerotyczne wyczyny w kuchni mogę rzecz tylko jedno: zawsze mi rodzina powtarzała, ze jestem do Babci podobna. Widocznie jestem...

poniedziałek, 13 września 2010

Osioł na Krupówkach

W Zakpanem jest taki mały sklepik z gospodarstwem domowym. Sklepik jest gdzieś na przedłużeniu Krupówek, trzeba od Krupówek przejść kawałek w górę ulicy i po prawej stronie wypatrzyć niewielką witrynę z jakimiś przyborami kuchennymi czy czymś w tym stylu.
Szczerze mówiąc nie do końca wiem, co w tym sklepiku się sprzedaje, oprócz magnesów. Są w nim bowiem takie śliczne figurki na magnesach. Ulepione z modeliny, kolorowe, śliczne. Urzekły nas półtora roku temu i w tym roku też po nie poszliśmy.
Figurki są przeróżne - są owieczki, baca, Baba Jaga, krowy, konie, myszki i inne zwierzaczki.
Weszliśmy do sklepu, podeszliśmy do magnesów i zaczęliśmy wybierać.
- Popatrz, są koniki! - powiedziałam do Łukasza - Kupimy Kamie!
Wzięłam do ręki brązowego uśmiechniętego konika i odłożyłam na bok.
- O a tu jest jeszcze szary! - powiedziałam na widok drugiego
Pani za ladą się uśmiechnęła nieśmiało i powiedziała delikatnie:
- To jest osiołek...
Obejrzałam rzeczonego osiołka dokładniej, no faktycznie, miał inne uszy. Kolor jakoś mi nic nie powiedział. A Łukasz, którego drugie imię brzmi: Złośliwiec, rzucił:
- O, to osiołek może być dla ciebie...
Pani za ladą zachichotała cichutko...
A ja zabrałam osiołka ze sobą. Coby mu już nie było smutno, ze go mylą z konikiem...

Nic w przyrodzie...

Podobno w przyrodzie nic nie ginie. Nie wiem, jak to jest z przyrodą, ale okazuje się, że mi niektóre rzeczy jednak nie giną. A przynajmniej nie na zawsze.
Zgubiłam najpierw bransoletkę.
Taką śliczną, "napetłaną" - czyli ze zwisających elementów. Bransoletkę zrobiła mi mocno utalentowana siostra Agaty. Miałam całą garść koralików, które do niczego mi się nie przydawały, więc poprosiłam Agatę, żeby jej siostra zmajstrowała mi z nich biżuterię. Dostałam kolczyki i bransoletkę, komplet. Do tego było jeszcze kilka innych rzeczy, bo koralików miałam różne rodzaje, ale chodzi mi o tę najfajniejszą, najpiękniejszą, napetłaną.
Nazywałam ją "napetłana", bo koraliki z których była zrobiona, były płaskie i siostra Agaty musiała je poprzyczepiać do łancuszka bransoletki. Wyglądały, jak te charmsy, takie dyndające. Bransoletka była naprawdę piękna i uwielbiałam ją!
Wszyscy się nią zachwycali i mi jej zazdrościli.
Długo się nią jednak nie pocieszyłam, a na wieść, że mi bransoletka zaginęła - wszyscy zazdrośnicy zrobili przeciągłe: "Oooo!" I tak się temat bransoletki zakończył.
Bransoletkę pamiętam, że zdjęłam gdzieś, jakby u rodziców w domu czy gdzieś indziej, gdzie nie mieszkam - i schowałam, aby mi nie zginęła. Albo mi się to przyśniło, albo pamiętam, jak starannie odkładałam ją gdzieś - w bliżej niesprecyzowane miejsce, gdzie miała być bezpieczna.
I od wtedy słuch po niej zaginął.
Ani nie pamiętam kiedy, ani gdzie to było, ani tym bardziej gdzie tak troskliwie położyłam bransoletkę. Dość, że jej nie ma i nie mogę się jej doszukać. Zostały mi tylko kolczyki, ale od kilku miesięcy przerzuciłam się na delikatne perełki, które noszę non stop, więc chwilowo kolczyki nie mają u mnie wzięcia i leżą bezpieczne w szkatułce, razem ze stadem innych kolczyków.
Krótko po bransoletce zgubiłam pendraka. Miałam taki pendrive Kingstona, nie za wielki, bo tylko 2gb ale dawał rady, na moje potrzeby. Używałam go często, bo wiadomo, pendraki to bardzo podręczna rzecz. I miał się mój pendrak doskonale aż do pewnego dnia, kiedy uświadomiłam sobie, że ja już go nie mam.
Poszukiwania nic nie dały. Nie ma pendraka i koniec. Pamiętałam, że miałam go ostatni raz w piątek wieczorem, u rodziców w domu, kiedy to drukowałyśmy z Mamą z zacięciem dokumenty. Cała impreza była pyszna, bo drukarka rodziców drukuje tylko jednostronnie. Standard dla drukarek domowych. Sama mam w mieszkaniu identyczną, obie dostałyśmy te drukarki od mojego Brata, ale moja stoi nieużywana, a rodzicom służy doskonale. Nie wiem dlaczego wtedy pojechałam drukować do Mamy. Może dlatego, że oni mają drukarkę, która działa. Ja swoją podłączyłam po ponad roku kilka dni temu do prądu i okazało się, że nie mogę znaleźć kabla, którym podłącza się ją do komputera. A może Mama miała papier do drukarki, a ja nie? A może po prostu u Rodziców w domu była Mama, a u mnie nie? Z Mamą takie karkołomne przedsięwzięcia są zawsze dobrą zabawą. Wtedy wieczorem kminiłyśmy, jak wydrukować 400 stron, aby były zadrukowane kartki z obydwu stron, po dwie strony dokumentu na jednej stronie kartki. Uśmiałyśmy się, jak wariatki, zrobiłyśmy kilka kombinacji, które nijak nam nie wyszły, po czym okazało się, że trzeba by kartka po kartce przekładać w drukarce i puszczać po 2 strony na raz... i tak 200 puszczeń, sto przełożeń... Jakaś masakra! Toteż po tym, jak uśmiałyśmy się do rozpuku z naszych eksperymentów, po tym, jak kilka kartek nadawało się tylko do wyrzucenia - poszłyśmy po najmniejszej linii oporu i wydrukowałyśmy połowę dokumentu, przełożyłyśmy hurtem sto kartek w drukarce na drugą stronę i puściłyśmy dalszą część dokumentu.
Drukowanie się nam udało, chociaż potem okazało się, że nie ma i tak niektórych stron. Za to zabawa wieczorem była znakomita, a my z Mamą miałyśmy dawkę śmiechu na cały łikend.
Tyle, że efektem tego drukowania było zaginięcie mojego pendraka, na którym zawiozłam dokument do drukowania...
Obszukałam wszędzie! I u mnie i u rodziców, we wszystkich torebkach, kieszeniach. No nie ma. Diabeł ogonem nakrył, amba pożarła - pendrak zapadł się pod ziemię.
W czasie urlopu pojechaliśmy do Mielca i wieczorem któregoś dnia siedzimy sobie z Tusią, a ona mówi, że jej jeden pendrak zginął i nie może znaleźć. Ale będzie szukać. Na co ja zażartowałam:
- To może znajdziesz przy okazji mojego pendraka, bo ja zgubiłam już dawno temu i też nie mogę się go doszukać?
Tusia powiedziała, że nie ma sprawy, oczywiście wszystko to były żarty, ale wynik ich był zaskakujący.
Następnego wieczoru, idąc spać, zdjęłam spodnie i składając je poczułam coś twardego w kieszeni. Wyjmuję, a to mój pendrak zaginiony! Ależ byłam zdumiona!
A co ciekawe, to że ja od tego pamiętnego wieczoru, kiedy drukowałyśmy z Mamą dokument, nie miałam ich na sobie! Pewnie z pół roku, a może i dłużej. Fakt, w tych jeansach ostatnio bardzo rzadko chodzę. Ale na szczęście też ich nie prałam! Jakbym pochodziła w nich jeszcze kilka razy, niechybnie wylądowały by w pralce. I wtedy to dopiero prawdziwy szlag by mi pendraka trafił, bo tkwił on w bocznej kieszonce, do której nic nie wkładam i której bym raczej nie sprawdziła. Te spodnie mają takie kieszenie z boku, w okolicach łydek. Kto wkłada coś do kieszeni tak nisko?? Najwyraźniej schowałam do tej kieszeni pendrive, aby go nie zapomnieć, tyle, ze zapomniałam, gdzie go schowałam.
Najlepsze było to, że kolejnego dnia po cudownym objawieniu mojego pendraka, Łukasz sprzątał swój gazetowy majdan w pokoju i znalazł pendraka Tusi.
I tym sposobem urlop przyniósł takie zaskakujące znaleziska! :)

piątek, 3 września 2010

Smak wody

Dostałam do testowania wody smakowe Żywiec.
Niespecjalnie przepadałam za wodami smakowymi. Soków i oranżad nie pijam i zupełnie nie lubię. A wód smakowych próbowałam do tej pory tylko dwóch czy trzech i zupełnie mi nie posmakowały. Były takie... niezdecydowane. Ni to woda, ni oranżada. Ni to słodkie, ni nie słodkie.
A tu streetcom mi przysłał całą gamę wód Żywiec o przeróżnych smakach.
Wymyślili chyba z pięć różnych smaków - jabłkowy, truskawkowy, cytrynowy, pomarańczowy i ... yyy... zapomniałam. :)
No zaraz - wychodzi mi ich 4 smaki... No tak, jednak 4.
Kurier przytachał te wody w wielkiej paczce, nie wiem czy klął po drodze, ale jeśli tak, to jest to całkiem zrozumiałe. Jeszcze nie dostałam nic równie wielkiego ze streetcomu. Ciekawe czy kurierom płacą za dźwiganie ciężarów - szczerze mówiąc, mam nadzieję, ze tak.
Odebrał paczkę Łukasz, ja wtedy byłam w podróży. Jak pisał Capote "Panna Golightly w podróży". Nie panna i nie Golightly, ale byłam w podróży.
Najpierw otworzyliśmy jabłkową wodę.
No... wodą to ona nie smakuje, a wiem, bo piję wody bardzo dużo i mam wyczulony smak. :) Tu nie trzeba mieć żadnego wrażliwego podniebienia, te wody są pyszne. To takie niegazowane i nie za słodkie oranżady.
Zastanawiałam się, co w nich jest, bo nie można przestać ich pić.
Jabłkową wypiłam ciurkiem w jeden wieczór - 1.5 l.
Potem rozprawiliśmy się z truskawkową. Była tak samo pyszna.
Złych opinii na temat tych wód smakowych nie zebrałam, wszystkim smakują. Naprawdę im się udały. Jak ktoś nie lubi gazowanych napojów, w sam raz taka woda.
Ja raczej nie zostanę ich namiętną pijaczką, bo nic mi nie zastąpi wody i jednak tylko od wody się uzależniłam, ale już klika osób zasmakowało w nich.
Takie coś można testować, nie dość, że to dla mnie nowość, to jeszcze bardzo udany produkt. Poza tym Żywiec to moja bezwzględnie ulubiona marka wody. to trochę dziwacznie brzmi, nie? Marka wody.
Ale tak jest i Żywiec mnie uwiódł i smakiem - mają najpyszniejszą wodę na rynku - i butelką - uwielbiam tą ich kwadratową butelkę. Miła odmiana od wszystkich okrągłych, a poza tym jest ładna.
Smakowe wody też zrobili w tych ładnych kwadratowych butelkach. Udały się im, trzeba przyznać.

Muzycznie

Wpadło mi w ucho. Refren jest genialny.
Łukasz nie może tego ścierpieć. Albo może samego Timbalanda?? Nie wiem, ja go chyba po raz pierwszy słucham aktywnie z własnej woli, bo mi się coś spodobało.
No, tak żeśmy się dobrali z Łukaszkiem - ja nie przepadam za jego ulubioną muzyką (to JEST eufemizm) a on nie znosi mojej ulubionej muzyki (i to też JEST eufemizm, może nawet jeszcze większy) :))
Ale co tam, jakbyśmy byli taką parą xero, to by było nam nudno. Nie było by z czego się ponabijać i czym podrażnić. A tak mamy wesoło. :)
Dzisiaj wieczór pod znakiem Timbaland vs. Katy Perry i białego słodkiego wina. Bardzo radośnie. I dzięki Bogu, że kazał komuś wynaleźć słuchawki!!! :))
Nagram to sobie na składankę na drogę w nasze tournee po Polsce. Ciekawe czy Łukasz wysiądzie z krzykiem, jak włączę... :)))





Pani Frał i Miś Przekliniak

Z Włatców móch (może powinnam to odmienić: Włatcuff móch?) najbardziej lubię Panią Frał i Misia Przekliniaka.
Ona tak pięknie wrzeszczy na te dzieciaki! A on tak zabawnie przeklina co drugie słowo!
Panią Frał jest, wypisz wymaluj, dokładną kopią mojej biologiczki z podstawówki, tylko tamta tak nie zaciągała po wschodniemu.
Pani Od Biologii była super! Z perspektywy czasu sądzę, że byłam jedną z nielicznych osób, które ją naprawdę bardzo lubiły, pomimo tego, że złościła się zawsze i wszędzie, krzyczała i wyzywała uczniów zupełnie, jak Pani Frał, a cierpliwości nie miała za nic. Właśnie dlatego niektóre dzieci jej nie lubiły, wiadomo, nikt nie lubi, kiedy się na niego krzyczy. Ale niektórzy ludzie krzyczą dla zasady, tak w oderwaniu od obiektu, na którym się te krzyki skupiają. Niektórzy bardziej krzyczą "do" kogoś, niż "na" kogoś. Zawsze miałam wrażenie, że Pani Od Biologii krzyczała ot tak sobie, bo miała taką potrzebę. A potrzebę miała, oj miała!!
Była taka zabawna!
I też taka chuda, jak Pani Frał. Nawet czesała się podobnie, tylko miała ciemne włosy, nie siwe.
Biologiczka żyje nadal, piszę o niej w czasie przeszłym, bo w czasie przeszłym mnie uczyła. Teraz - o ile wiem - używa życia na emeryturze i bawi wnuki. Mam nadzieję, że ma do nich więcej cierpliwości, niż do swoich uczniów.
Możliwe, że nie bałam się wrzasków Pani Od Biologii, bo wytrenowała mnie Babcia, która krzyki miała "na podorędziu", jak to mawiała. No Babcia za swoich najlepszych dni była mega-krzykaczką. Po kilku latach z nią pod jednym dachem, darciu kotów i licytowaniem się w dyskusjach, miałam już niezłą wprawę w obchodzeniu się z krzykaczami.
Pani Frał jest więc takim wspomnieniem z dzieciństwa.
Jak dorośliśmy, to już ludzie nie krzyczą tak sobie wszem i wobec, są o wiele bardziej subtelni. A szkoda, bo było zabawniej, kiedy pani w szkole sobie pokrzykiwała i dawała upust swoim frustracjom. :)
Teraz upust frustracjom daje Puczo, który - kiedy się zdenerwuje - przeklina niewybrednie, na czym świat stoi! To jest zabawne, a już na pewno spontaniczne. On przynajmniej nie stosuje przekleństw, jako przerywników w rynsztokowym stylu, ale uprawia swoją swoją filozofię wyładowania stresu i złości w nieszkodliwy sposób.
Co to w ogóle jest z tym przeklinaniem??
Dawno temu ludzie wymyślili sobie jakieś słowa, które teraz są w złym stylu, ale nikt nie myśli o tym, dlaczego one zostały zanegowane. Są brzydkie i już. Lepiej ich nie używać.
Ludzie dzielą się na dwie kategorie, jeśli chodzi o przeklinanie - takich, którzy potrafią to wykorzystać i takich, których to kuje w uszy i którzy na najdrobniejsze przekleństwo krzywią się, jakby ich bolały zęby.
Miś Przekliniak tam klnie ile wlezie! W MTV wypikują mu co drugie słowo! Na Comedy Central puszczają bez cenzury, a my się śmiejemy z Łukaszem do rozpuku. :))

Postępujące coś

W pracy też zapanowała jakaś moda na wstawanie rano. Kiedy w tym tygodniu przychodziłam na 8-mą, nasz zespół był już w komplecie. Trzech facetów siedziało już za swoimi biureczkami, przed swoimi komputerkami i klepało zaciekle w klawiaturki. A ja codziennie rano wchodziłam i otwierałam oczy ze zdumienia, co jest?
Mi osobiście wstawanie rano w tym tygodniu przychodziło wyjątkowo ciężko, bo lekko mnie coś rozkładało. Zaliczyłam nawet wizytę u lekarza, bo męczył mnie kaszel. Męczył mnie już od kilku tygodni i może bym go dalej lekceważyła, ale się pogorszył. Pewnego dnia oświadczyłam Łukaszowi, że mam postępujące zapalenie oskrzeli, albo coś innego, co postępuje, ale na to oświadczenie zabił mnie śmiechem. :))
Lekarka stwierdziła, że mam coś postępującego, ale z krtanią i aby mi oszczędzić antybiotyku dała mi Eurespal. No to jest okropny lek. Okropny. Skuteczny, owszem, ale po nim czuję się dramatycznie i w czwartek rano myślałam że dosłownie zemdleję w windzie wiozącej mnie na nasze piętro w pracy. O dziwo w czwartek wieczorem byłam, jak nowo narodzona. Nie wyleczona, ale pełna sił i werwy i dzisiaj już wstawało mi się zupełnie dobrze.
Tym optymistycznym akcentem rozpoczynam urlop z mocnym postanowieniem, że odeśpię zaległości....
Zawsze tak sobie obiecuję, a już drugiego dnia urlopu okazuje się, że wcale mi się nie chce długo spać i że szkoda mi marnować dnia, wiec wstaję chętnie i pełna energii wcześnie rano.
Coś mi mówi, że ten urlop nie będzie wyjątkiem pod tym względem. :)


Tłumik

Znów trzeba reperować tłumik w aucie. Tym razem dwa tłumiki i rurę i ogólnie cały układ wydechowy czy wydalniczy, jakikolwiek samochód ma.
Przy okazji dowiedziałam się, że w aucie ma dwa tłumiki. Jakby jeszcze zużywających się i psujących części było za mało!
Jutro z rana jedziemy wymieniać tłumik. Na szczęście mój Tata potrafi wszystko i sami z Łukaszem to zrobią. Dzięki temu nie musimy oddawać auta do żadnego warsztatu, zostawać bez samochodu i płacić za robociznę.
Jutro mamy dosyć napięty plan dnia, chociaż przyznam, że nie do końca określony. Na pewno priorytetem jest tłumik, a potem wycieczka do pracy. A na koniec dnia wielkie pakowanie.
Coś czuję, że trzeba by ten dzień zacząć bladym świtem, aby nam czasu na wszystko wystarczyło.
To by na pewno ucieszyło Tatę, którego dewizą życiową jest wstawanie rano. Gwarantowane jest, że jak się z Tatą na coś umawia, to propozycja będzie zawsze niezmienna:
- Rano!
Jak rano?
Jak najwcześniej rano, najlepiej to gdzieś w okolicach środka nocy. :)
Jutro ten plan by się zdecydowanie sprawdził. Może trzeba go przemyśleć? :))

Urlop (prawie) rozpoczęty

Jedną nogą jestem na urlopie. Tą oficjalną nogą, tkwiącą w papierach, gdzie mam przyklepane, że od poniedziałku nie pracuję. Tą drugą, nieoficjalną nogą jestem daleko w lesie i jutro zdaje mi się pójdę popracować.
Dzisiaj tłukłam te przebrzydłe specyfikacje od rana. Oczywiście w pracy jest system "albo... albo" - albo pogrążasz się w jednym zadaniu, albo śledzisz wszystko na bieżąco. Pogodzić tego się nijak nie da. Dzisiaj robiłam to albo pogrążone w pracy i przez to zostawiłam w skrzynce coś koło 200 nieprzeczytanych maili. I oczywiście wypadłam z obiegu, nie wiem jakie dzisiaj objawiły się błędy, co zostało poprawione i jakie ustalenia padły. Przez cały tydzień pracowałam tym drugim albo i starałam się być na bieżąco, przez co specyfikacje przyrastały ledwo zauważalnie. I tym sposobem dzisiaj musiałam się im oddać bez reszty.
Reszta będzie jutro.
Klepanie pewnego pasjonującego zestawienia, czyszczenie poczty, która - mogę się założyć, że się zawiesi przez moją nieobecność. Chyba, że sobie wyeksportuję kilka katalogów do pliku.
Wizja tego, co zastanę za dwa tygodnie po powrocie z urlopu mnie przeraża.
Ale nasze plany skutecznie zapobiegną temu, abym leciała co kilka dni do pracy nadrobić zaległości.
Planujemy tournee objazdowe i już mamy na to biznes plan dosyć jasno sprecyzowany.

czwartek, 2 września 2010

Konieczko i spółka

Łukasz oglądał sobie "Włatcy móch" od dawna. Kiedy to leciało w TV zaśmiewał się do łez. A mi wydawało się to głupawą bajeczką i na początku omijałam TV z daleka, kiedy biegały po nim te koślawe ludziki.
Siłą rzeczy jednak dialogi z
"Włatcy móch" wpadały mi w ucho. I zapadały w pamięci.
W którymś momencie w pracy Puczo coś tam rzucił na temat Konieczki z
"Włatcy móch", a ja mu odpowiedziałam, jak Pani Frał "Konieczko! Za drzwi!".
I tak zaczęłam się wciągać w tą niby-bajkę
.
A kiedy ją obejrzałam dokładniej i lepiej się jej przyjrzałam, okazało się, że jest bardzo fajna i równie bardzo mi się podoba.
I tak sobie w pracy pogadywaliśmy z Puczem, on do mnie coś po konieczkowemu, a ja do niego po panifrałowemu.
Jakiś tydzień temu wybraliśmy się z Łukaszem do Leclerca na zakupy. A miałam wtedy wyjątkową wenę na oglądanie towaru na półkach, co mi się rzadko zdarza, bo niecierpię robić zakupów.
I w Leclercu znalazłam kubki z bohaterami
"Włatcy móch". Kubki chyba były na jakiejś wyprzedaży, bo miały etykietki z Empiku, a stały w markecie na dziale z gospodarstwem domowym.
Postanowiłam sobie kupić kubek z Panią Frau, i pomyślałam, że można by Puczowi sprawić też taki, ale pytanie z kim? Był kubek z Konieczko, Anusiakiem, Czesiem i Angeliką. Oczywiście mi się wszyscy ci chłopcy mylą i o ile znam ich z nazwiska, to "z twarzy" ich nie rozpoznaję.
Łukasz mi więc powiedział, kto jest na kubkach, powtórzył dla pewności drugi raz, a ja wyjęłam telefon i dzwonię do Pucza, aby zapytać kogo najbardziej lubi.
Puczo, akurat jechał samochodem i nie mógł rozmawiać.
Puczo odebrał, a ja... zaniemówiłam i wydukałam w końcu:
- Zapomniałam...
A Puczo na to:
- Justynka, ale mów szybko, bo ja jadę i nie mogę gadać.
Więc ja zawolałam szybko Łukasza, który już zaszedł dwie półki dalej:
- Łukasz, jak oni się nazywają?? - Łukasz mi powtórzył od nowa, po raz trzeci - raptem dwa nazwiska bohaterów, a ja podalam dalej do Pucza:
- Anusiak czy Konieczko?
Puczo na to cokolwiek zbił się z tropu:
- COOO??? - zapytał, dosyć niefrasobliwie, jak na kogoś, kto mnie minutę wcześniej poganiał, abym się streszczała, bo nie ma czasu gadać, jak prowadzi.
No to uprzejmie mu powtórzyłam pytanie jeszcze raz.
- Anusiak czy Konieczko?
- Konieczko - powiedział na to Puczo zdezorientowany i chyba tak tylko mechanicznie, bo brzmiał jakby ewidentnie nie wiedział, o co chodzi.
Na co ja grzecznie podziękowałam i się rozłączyłam.
Kupiłam mu więc Konieczkę.
Następnego dnia rano zaniosłam nasze kubeczki do pracy, zapakowane w ozdobne (ale trochę przykurzone) kartoniki. Puczo na widok kubka otworzył szeroko oczy i się zdziwił. Ale nasza rozmowa z dnia poprzedniego nabrała wtedy dla niego sensu. Śmiał się z tego cały dzień, ale kubek mu się bardzo spodobał.
Od razu rano poszliśmy do kuchni, aby je umyć, zrobiliśmy sobie w nich kawę i herbatę i teraz codziennie zerkają na nas za laptopów Konieczko i Pani Frał.

Więcej ofiar

O, a teraz się Łukasz tą przebrzydłą szybą skaleczył.
Liczba ofiar rośnie w zastraszającym tempie!!
Łukasz się na szczęście tylko drapnął rogiem, ale krew leciała i woda i plasterek poszły w ruch...
Ale szyba wymieniona. Wygląda, jak gdyby nigdy nic. Jakby ofiar w ludziach nie było.

Jak ci się spieszy....

...to sobie usiądź! - mawiała moja Babcia, która swego czasu była "prędką" kobietą i latała, jak fryga.
A moja Mama mówi, że jak masz dużo pracy, to sobie dołóż jeszcze więcej, szybciej się obrobisz.
A Żydowi z przypowieści Rabin kazał wstawić do domu kozę, bo Żyd narzekał, że miał mało miejsca...
Nom. A w polskim alfabecie jest dużo literek, które wymagają naciskania jakiegoś dodatkowego klawisza prawym kciukiem.
A ja sobie właśnie tego kciuka przecięłam. I mam go całkiem sporo rozciętego, bo tak gorliwie chciałam pomóc
Łukaszowi przy wymianie szyby w drzwiach.
Szybę zbił nam przeciąg pewnego ranka. Łukasz kupił nową i właśnie stuka gwoździe młotkiem, aby przybić ramkę mocującą tą szybę, a ja już mam wolne od pomagania, a na palcu mam kuku zawinięte plasterkiem.
A dlaczego tak cytuję te powiedzonka i przypowieści?
Bo od poniedziałku idę na urlop. A zanim na niego pójdę, mam jeszcze tak masakryczną ilość rzeczy do zrobienia, że chyba się nie wyrobię. Mam do napisania dwie specyfikacje, które są "w trakcie pisania" czyli rozdłubane i weny mi ciągle do nich brakuje. Mam do opędzenia mega zestawienie, które wymaga klikania myszką i robienia "kopiuj -> wklej". I ogólnie to mam pracę polegająca albo na klepaniu w klawiaturę (po polsku czyli używając kciuka), albo na klikaniu myszką.
No więc ślicznie się urządziłam.
Trochę mnie ten palec boli, tak szczypie w zasadzie. Ale nic mi nie pomoże na te specyfikacje...
No, więc właśnie tak mi się skojarzyło, że jakbym miała za mało do zrobienia przed urlopem, to mam jeszcze taki spowalniacz na dodatek.