poniedziałek, 13 września 2010

Nic w przyrodzie...

Podobno w przyrodzie nic nie ginie. Nie wiem, jak to jest z przyrodą, ale okazuje się, że mi niektóre rzeczy jednak nie giną. A przynajmniej nie na zawsze.
Zgubiłam najpierw bransoletkę.
Taką śliczną, "napetłaną" - czyli ze zwisających elementów. Bransoletkę zrobiła mi mocno utalentowana siostra Agaty. Miałam całą garść koralików, które do niczego mi się nie przydawały, więc poprosiłam Agatę, żeby jej siostra zmajstrowała mi z nich biżuterię. Dostałam kolczyki i bransoletkę, komplet. Do tego było jeszcze kilka innych rzeczy, bo koralików miałam różne rodzaje, ale chodzi mi o tę najfajniejszą, najpiękniejszą, napetłaną.
Nazywałam ją "napetłana", bo koraliki z których była zrobiona, były płaskie i siostra Agaty musiała je poprzyczepiać do łancuszka bransoletki. Wyglądały, jak te charmsy, takie dyndające. Bransoletka była naprawdę piękna i uwielbiałam ją!
Wszyscy się nią zachwycali i mi jej zazdrościli.
Długo się nią jednak nie pocieszyłam, a na wieść, że mi bransoletka zaginęła - wszyscy zazdrośnicy zrobili przeciągłe: "Oooo!" I tak się temat bransoletki zakończył.
Bransoletkę pamiętam, że zdjęłam gdzieś, jakby u rodziców w domu czy gdzieś indziej, gdzie nie mieszkam - i schowałam, aby mi nie zginęła. Albo mi się to przyśniło, albo pamiętam, jak starannie odkładałam ją gdzieś - w bliżej niesprecyzowane miejsce, gdzie miała być bezpieczna.
I od wtedy słuch po niej zaginął.
Ani nie pamiętam kiedy, ani gdzie to było, ani tym bardziej gdzie tak troskliwie położyłam bransoletkę. Dość, że jej nie ma i nie mogę się jej doszukać. Zostały mi tylko kolczyki, ale od kilku miesięcy przerzuciłam się na delikatne perełki, które noszę non stop, więc chwilowo kolczyki nie mają u mnie wzięcia i leżą bezpieczne w szkatułce, razem ze stadem innych kolczyków.
Krótko po bransoletce zgubiłam pendraka. Miałam taki pendrive Kingstona, nie za wielki, bo tylko 2gb ale dawał rady, na moje potrzeby. Używałam go często, bo wiadomo, pendraki to bardzo podręczna rzecz. I miał się mój pendrak doskonale aż do pewnego dnia, kiedy uświadomiłam sobie, że ja już go nie mam.
Poszukiwania nic nie dały. Nie ma pendraka i koniec. Pamiętałam, że miałam go ostatni raz w piątek wieczorem, u rodziców w domu, kiedy to drukowałyśmy z Mamą z zacięciem dokumenty. Cała impreza była pyszna, bo drukarka rodziców drukuje tylko jednostronnie. Standard dla drukarek domowych. Sama mam w mieszkaniu identyczną, obie dostałyśmy te drukarki od mojego Brata, ale moja stoi nieużywana, a rodzicom służy doskonale. Nie wiem dlaczego wtedy pojechałam drukować do Mamy. Może dlatego, że oni mają drukarkę, która działa. Ja swoją podłączyłam po ponad roku kilka dni temu do prądu i okazało się, że nie mogę znaleźć kabla, którym podłącza się ją do komputera. A może Mama miała papier do drukarki, a ja nie? A może po prostu u Rodziców w domu była Mama, a u mnie nie? Z Mamą takie karkołomne przedsięwzięcia są zawsze dobrą zabawą. Wtedy wieczorem kminiłyśmy, jak wydrukować 400 stron, aby były zadrukowane kartki z obydwu stron, po dwie strony dokumentu na jednej stronie kartki. Uśmiałyśmy się, jak wariatki, zrobiłyśmy kilka kombinacji, które nijak nam nie wyszły, po czym okazało się, że trzeba by kartka po kartce przekładać w drukarce i puszczać po 2 strony na raz... i tak 200 puszczeń, sto przełożeń... Jakaś masakra! Toteż po tym, jak uśmiałyśmy się do rozpuku z naszych eksperymentów, po tym, jak kilka kartek nadawało się tylko do wyrzucenia - poszłyśmy po najmniejszej linii oporu i wydrukowałyśmy połowę dokumentu, przełożyłyśmy hurtem sto kartek w drukarce na drugą stronę i puściłyśmy dalszą część dokumentu.
Drukowanie się nam udało, chociaż potem okazało się, że nie ma i tak niektórych stron. Za to zabawa wieczorem była znakomita, a my z Mamą miałyśmy dawkę śmiechu na cały łikend.
Tyle, że efektem tego drukowania było zaginięcie mojego pendraka, na którym zawiozłam dokument do drukowania...
Obszukałam wszędzie! I u mnie i u rodziców, we wszystkich torebkach, kieszeniach. No nie ma. Diabeł ogonem nakrył, amba pożarła - pendrak zapadł się pod ziemię.
W czasie urlopu pojechaliśmy do Mielca i wieczorem któregoś dnia siedzimy sobie z Tusią, a ona mówi, że jej jeden pendrak zginął i nie może znaleźć. Ale będzie szukać. Na co ja zażartowałam:
- To może znajdziesz przy okazji mojego pendraka, bo ja zgubiłam już dawno temu i też nie mogę się go doszukać?
Tusia powiedziała, że nie ma sprawy, oczywiście wszystko to były żarty, ale wynik ich był zaskakujący.
Następnego wieczoru, idąc spać, zdjęłam spodnie i składając je poczułam coś twardego w kieszeni. Wyjmuję, a to mój pendrak zaginiony! Ależ byłam zdumiona!
A co ciekawe, to że ja od tego pamiętnego wieczoru, kiedy drukowałyśmy z Mamą dokument, nie miałam ich na sobie! Pewnie z pół roku, a może i dłużej. Fakt, w tych jeansach ostatnio bardzo rzadko chodzę. Ale na szczęście też ich nie prałam! Jakbym pochodziła w nich jeszcze kilka razy, niechybnie wylądowały by w pralce. I wtedy to dopiero prawdziwy szlag by mi pendraka trafił, bo tkwił on w bocznej kieszonce, do której nic nie wkładam i której bym raczej nie sprawdziła. Te spodnie mają takie kieszenie z boku, w okolicach łydek. Kto wkłada coś do kieszeni tak nisko?? Najwyraźniej schowałam do tej kieszeni pendrive, aby go nie zapomnieć, tyle, ze zapomniałam, gdzie go schowałam.
Najlepsze było to, że kolejnego dnia po cudownym objawieniu mojego pendraka, Łukasz sprzątał swój gazetowy majdan w pokoju i znalazł pendraka Tusi.
I tym sposobem urlop przyniósł takie zaskakujące znaleziska! :)

Brak komentarzy: