wtorek, 22 lutego 2011

Miłość wszechczasów

No i po sznurku od Goombasów do "Almost unreal" przypomniało mi się, jak bardzo lubię muzykę Roxette. Czy to nadal obciach lubić ich?
No cóż, nic na to nie poradzę, uwielbiam Roxette. Kiedyś uwielbiałam ich jeszcze bardziej! Słuchałam ich na okrągło, a jak nie było rodziców, to puszczałam na cały regulator i się wydzierałam razem z Marie i Perem. Oj, to było już dawno... Nadal lubię się wydzierać, ale teraz robię to, kiedy jadę sama autem. I kiedy nie zapomnę zabrać panela do CD z domu, bo przeważnie zapominam. A teraz tak sobie myślę, że wtedy mieszkali u nas na poddaszu lokatorzy. I zazwyczaj ktoś od nich był w domu... Musieli bardzo cierpieć, kiedy ja tak puszczałam tą muzykę głośno i śpiewałam na całe gardło. Ale nie pamiętam, aby się skarżyli...
Roxette uwielbiałam w duecie z Agnieszką. Moją ówczesną przyjaciółką na śmierć i życie. Nasza przyjaźń okazała się raczej na chłopaka i jego brak, bo kiedy Agnieszka spotkała miłość swojego życia (i nie było to Roxette), nasze drogi się rozeszły. Ale przez jakąś dekadę, albo lepiej byłyśmy nierozłączne, co doprowadzało do szału jej mamę i chyba moją też.
Fajne to były lata! Te Roxettowe lata to był koniec podstawówki i początek LO. Potem były lata rowerowe. Ale kiedy miałyśmy fazę na Roxette, to zbierałyśmy każdy wycinek o nich, kupowałyśmy Popcorn i Bravo (w ambitniejszych gazetach muzycznych o Roxette nie pisali. O Guns N'Roses tak, ale o Roxette nie), kupowałyśmy ich kasety (nota bene: chyba wszystkie wtedy były pirackie, bo miały taką jedną karteczkę zamiast tej książeczki w środku, a o hologramach to chyba nikt nie słyszał nawet).
Kiedyś, podczas wyjątkowo szalonych i aktywnych wakacji, kiedy to ciocia Grażyna chyba posiwiała mocno, wymyśliłyśmy sobie, że napiszemy w nocy na szosie Roxette. Na asfalcie. Nie wiem, co się nam tak umaniło, ale tak zrobiłyśmy. To znaczy: prawie tak zrobiłyśmy. Wygrzebałyśmy wszystkie spraye w garażu wujka i znalazłyśmy jeden prawie pełny, żarówiaście zielony. Koło północy poszłyśmy na Abramowicką, koło rozdzielni prądu i zaczęłyśmy sprayować te literki na asfalcie. Na pasie: do miasta. Samochody omijały nas drugim pasem, chyba się bali, że ich posprayujemy. W tamtych czasach jeździły jakieś stare dacie i fiaty, albo polonezy, to wielka strata by nie była, jakbyśmy im zrobiły zieloną łatę. :) Ale oczywiście ani nam to było w głowie. Byłyśmy oddane swojej misji i miałyśmy na celu tylko uwiecznienie nazwy naszego ukochanego zespoły na środku szosy. Wyjątkowo mądry pomysł, ale co tam. Miewałyśmy gorsze.
W połowie pisania zabrakło nam spraya. Skończył się. Innego nie miałyśmy, nie wiem dlaczego. Albo to był jeden jedyny pełny, albo wujek nam dał tylko ten jeden. No i udało się nam napisać tylko: ROXE, albo niewiele więcej.
I było sobie takie niedokończone ROXE, wielkie woły na środku jednego pasa i widać je było potem jeszcze dłuuugi czas. Kiedy jeździłam do szkoły, zawsze śmiać mi się się chciało z tego naszego dzieła, bo jakiś czas później samej mi wydało się to głupie. No ale czego nie robi się z miłości do muzyki.
Po jakimś czasie wyrosłyśmy z Roxette. Ja się przerzuciłam ambitnie na jazz... Potem to mi również przeszło. A Aga to nie wiem na co... A! No przecież, zanim był jazz był jeszcze wątek The Kelly Familly! Z tego to pożytek miała tylko moja siostra, wtedy bardzo malutka, którą usypiałam co noc i do snu opowiadałam jej bajki o Kelly Family. Nie wiem, ile ona mogła wtedy mieć... może z 5 lat. Może mniej. Chyba tak, bo skoro ten album słynny Over the hump (co to w ogóle za tytuł? To od tej rymowanki Humpty dumpty?) był wydany w 93 roku, to pewnie to był 94 rok. Kamisio bardzo lubiła bajki o Kelly Family, bo były śmieszne. Do tej pory pamięta jedną z nich i kiedyś mi ją opowiadała. O tym, jak John miał urodziny i wszyscy udawali, że zapomnieli, a on chodził smutny, a wieczorem zrobili mu przyjęcie niespodziankę. Prawda, jak mało trzeba dzieciom do szczęścia? Kelly Family jednak szybko zakończyło swoją karierę u nas i nawet nie pamiętam, kto nastąpił po nich. Może ponadczasowi Beatlesi, bo jakoś w LO ich odkryłam i się w nich zakochałam. Anthology była jakoś koło 95 roku chyba.
A co do głupich pomysłów z Agą, to największym hitem był nasz język Morse'a. Z naszego okna w kuchni na poddaszu widać było w zimie okno Agi pokoju. W lecie drzewa rosnące między nami miały liście i przesłaniały widok, ale od jesieni do wiosny widziałam, kiedy w jej oknie paliło się światło. No, dwom wariatkom dużo nie trzeba, od słowa do słowa wymyśliłyśmy, że będziemy sobie migać alfabetem Morse'a. Ona swoim światłem, a ja swoim. Oczywiście trzeba było stanąć przy włączniku światła w pokoju i włączać i wyłączać światło. Zabijcie mnie, ale nie mam bladego pojęcia, co Aga do mnie klikała, bo chyba ani jednej literki nie wyłapałam poprawnie! Nie zrozumiałam ani jednego zdania. Ona z resztą też nie zrozumiała nic z tego, co ja migałam jej. Ale szkody były. Najpierw Aga zepsuła żyrandol w swoim pokoju, ku naszej uciesze, a utrapieniu ciotki. Wujek naprawił. No to migałyśmy dalej kolejnego dnia. Nasze zacięcie było godne podziwu, zważywszy na fakt, że ani odrobinkę nie posuwałyśmy się w tej skomplikowanej sztuce rozszyfrowywania wiadomości nadawanych kropkami i kreskami. W zasadzie to ja nawet nie byłam pewna, które to są kropki, a które kreski, kiedy Aga migała. Ale czatowałam uważnie.
Potem żyrandol zepsułam ja. No ale co tam! Tata miał latarkę przecież, więc migałam dalej latarką, której w końcu spaliła się żarówka.
Nasi tatowie byli zazwyczaj mocno wyluzowani do naszych szalonych idee fix. Mam Agi się mocno wkurzała, za ten żyrandol Aga dostała burę, z resztą, jak i za wszystko inne. Ja nie bardzo, ale moja mama się nie wkurzała tak, jak jej - dla samej idei wkurzania.
Z tego całego ćwiczenia pozostała nam niechęć do skomplikowanych alfabetów i całkiem dobra znajomość alfabetu Morse'a. Do tej pory pamiętam wiele literek. Zwłaszcza moje inicjały. "A litera K" wygląda jak kokardka długi krótki długi _._ Teraz mam inne inicjały, ale "S" też jest fajne bo to zwykły trzykropek ...
Z przyjaźni z Agą została mi jeszcze jedna rzecz - pewnego roku... A chyba nawet w te same crazy wakacje, kiedy malowałyśmy sprayem ROXE na szosie - wymyśliłyśmy sobie, że będziemy opiekować się jakimś opuszczonym grobem. Zapakowałyśmy na rowery wiadra, ścierki, nie wiem co jeszcze, siebie same oczywiście i pognałyśmy do Głuska na cmentarz. Znalazłyśmy jakiś bezpański grób, umyłyśmy i chyba nawet zostawiłyśmy jakieś kwiatki z ogródka Agi babci. Aga wymyśliła, że ktoś tam u niej w rodzinie umie stopić świeczki i robi znicze na domowe potrzeby, więc wygrzebałyśmy fajne szkła po zniczach i zapakowałyśmy w wiaderka, aby nam wujek zrobił świeczki, które potem zapalimy na tym grobie. Miałyśmy cały biznesplan na otoczenie tego grobu opieką. Full service. W drodze powrotnej jednakże tak się śmiałyśmy, że na moście za kościołem nam te wiadra pospadały z rowerów. Wiozłyśmy je przewieszone przez kierownice, więc nie trudno było, aby spadły. No i te puste szkła nam się oczywiście potłukły. Śmiechu było przez to jeszcze więcej, coś nam niby ocalało z tych skorup, ale żadnej świeczki na oczy nie zobaczyłam.
Za to zawsze na Zaduszki zapalam na tym grobie świeczkę. Co prawda grób nie jest do końca bezpański bo (ku mojemu rozczarowaniu) na Zaduszki zawsze jest na nim bukiet i stoją świeczki. Mało, bo mało, ale ktoś je zapala. Pewnie nie takie dwie wariatki, jak my, które sobie wymyśliły opiekowanie się cudzym grobem. Raczej robi to rodzina. Ale to jest całkiem nowy pomnik, ma zapewne z 20 lat, ale jest ładny, duży, elegancki, więc nie wiem, co my sobie myślałyśmy, kombinując, że taki w miarę nowy grób jest opuszczony. Kiepsko nam ta kalkulacja wyszła. Ale może przynajmniej te dusze cieszą się z lampek.

Roxette - Almost Unreal

Goombasy

Dawno dawno temu była taka gierka na kartridżach - Mario Bros. Pamiętacie? Młodsze pokolenia to już czasy komputerów, ale te starsze osobniki mogą kojarzyć. W czasach, kiedy nie było jeszcze Play Station, X-Boxów, tylko były takie konsole Nintendo na kartridże, które wyglądały... no prawie, jak kaseta magnetofonowa w pudełku. I była na nich gra Mario Bros, w której dwóch hydraulików (w wersji na jedną osobę po ekranie ganiał jeden hydraulik) biegało po różnych poziomach podziemi i... coś robiło. Zadziwiające, ale nie pamiętam co... Pewnie coś zbierali, za co miało się punkty, głównie o to w gierkach chodzi. Tudzież kojarzy mi się, że napotykali jakieś stwory, które ich zabijały i trzeba było ich unikać. Jeden brat hydraulik miał czerwone ubranko, drugi miał niebieskie.
Mój brat (nie hydraulik), zapalony komputerowiec i gracz, miał oczywiście taką konsolę i zestaw takich różnych gierek w czołgi, samoloty i inne tego typu. I łoiliśmy w to na
okrągło. Z tego całego zestawu, na którym szumnie reklamowali 180 gier, ale w rzeczywistości było ich tylko kilka...naście, albo kilkadziesiąt i tylko występowały w różnych wariantach graficznych albo z jakimiś dodatkami - najbardziej lubiłam Mario Bros. Była to dosyć lajtowa, ale nie taka najprostsza gierka, no i fajnie się w nią grało w duecie. Najczęściej grałam z nią z przyjaciółką, z którą się świetnie uzupełniałyśmy. Byłyśmy niezwyciężone.
Po jakimś czasie zrobili z tej gierki film. Miał on tytuł Super Mario Bros i był chyba całkiem niezły, jak na ówczesne wymagania, bo było o nim głośno. Ja - wówczas (i na zawsze) wielka, oddana fanka Roxette (ku uciesze rówieśników, którzy mi to wypominali i dla któ
rych był to powód aby się ze mnie pośmiać) oczywiście wiedziałabym o tym filmie nawet, gdyby nie był on reklamowanym hitem, bo w ścieżce dźwiękowej wykorzystali utwór Roxette. A może nawet Roxette napisali piosenkę do tego filmu specjalnie... Chyba tak. Piosenka nosiła tytuł "Almost unreal" i była taka sobie, całkiem spoko, ale nie była ona szczytem możliwości zespołu. Film chyba nawet w końcu obejrzałam, kiedyś, dłuuugooo po premierze, niewiele z niego pamiętam, oprócz... Goombasów.
Wiecie co to były Goombasy?
Nie?
Goombasy to były chyba jakieś potomki dinozaurów. Mario Bros przenieśli się do dziwnego alter-świata, zamieszkałego przez takie osobniki. Charakterystyczne dla Goombasó
w było to, co charakteryzowało wszystkie dinozaury - szeroki tułów i mały łepek. W grze ich nie było, ale na potrzeby filmu stworzyli sobie nowe przygody braci Mario i w tych przygodach ganiały za nimi Goombasy.
I teraz: dlaczego o tym piszę - wczoraj do kompletu ze strojem kąpielowym w ogromnym rozmiarze 42, kupiłam sobie na pocieszenie śliczne fioletowe gogle do pływania. I co ciekawe, gogle zakładam dopasowane na rozmiar S i są na mnie dobre. Dzisiaj więc doszłam do wniosku, że mam proporcje takiego Goombasa - mam wielkie ciało i mały łepek. Właśnie tak mi wychodzi po zestawieniu tych rozmiarów.
Napisałam o tym Kamie i wysłałam jej link do zdjęcia Goombasów, na co ona mi odpisał
a, że - cytuję:
"rzeczywiście jesteś identyczna jak na zdjęciu. Ramiona masz tylko trochę szersze "
Widzieliście Goombasa? Nie, to proszę, można się pośmiać:





No właśnie, uderzające podobieństwo, jak udowodnili mi producenci strojów kąpielowych. :)

O! Właśnie znalazłam na necie gierkę Super Mario Bros. w wersji on-line!! Wow! Jest taka sama, jak na Nintendo! Zupełnie zapomniałam, o co w niej chodziło... Ale świetnie, pogram sobie, może mi się przypomną te fajne czasy! :)
Tylko widzę, że na komputerze są zamienione ręce. Na konsoli prawą ręką się podskakiwało, a lewą szło. A tu jest na odwrót. No i zonk, trzeba się przestawić. Mimo, że od czasu, kiedy w to grałam upłynęło naprawdę wiele lat, to jakbym dostała ten pad, w swoje ręce, to bym bez problemu przypomniała sobie, jak się w to płynnie gra. Z przestawieniem się na odwrót z rękami jest gorzej... Ale jeśli się nauczę grać na odwrót to przynajmniej zrobi mi się jedna szara komórka w mózgu więcej :)



poniedziałek, 21 lutego 2011

Wieloryb na horyzoncie

Naszło mnie znów na pływanie.
Jakiś czas temu pływaliśmy z Łukaszem regularnie. Najpierw chodziliśmy na różne baseny, na wejścia biletowe, potem kupiliśmy sobie karnet na rok. Niestety przymus pływania co tydzień przez bity rok zabił we mnie entuzjazm. A może też dlatego, że to był rok, kiedy braliśmy ślub, urządzaliśmy mieszkanie - i to było samo w sobie wykańczające. Koniec końców odechciało mi się wyjść na basen i to na dosyć długo. Przestawiłam się na aerobik na suchym lądzie, co się nawet sprawdziło, aż za bardzo. Tak mnie wciągnęło, że chodziłam 3x w tygodniu i dostałam lekkiego świra na punkcie bycia 'fit'. Ale potem przyszła wiosna, więc rzuciłam i aerobik, bo spędzanie całych dni w zamkniętych pomieszczeniach nie jest kuszącą perspektywą, kiedy na dworze zaczyna świecić słońce i robi się ciepło.
Teraz mi się z powrotem zachciało pływać. Od prawie dwóch tygodni mam nieodpartą ochotę popływać. Zrobiłam risercz po necie w poszukiwaniu basenów w Lublinie. Łukasz trochę mnie wyśmiał, bo on to wszystko wie, zostawiłam więc net w spokoju i poszliśmy osobiście na basen w podstawówce na Rzeckiego, aby sprawdzić, jakie mają w tym półroczu godziny wejść. Łukasz nadal chodzi co jakiś czas popływać.
Najlepiej zrobiła moja Mama - ostatnio zasmakowała w aquaaerobiku. Ma 2 w 1 - i wodę i aerobik. Niestety Mama jeździ na aquaerobik na 16tą, a to dla mnie trochę za wcześnie, zważywszy, że ostatnio ciężko mi wyjść z pracy przed 16.30.
Postanowiłam więc popływać w stylu tradycyjnym, bez żadnych wygibasów z akcesoriami. Słowo daję, czy wiecie, jak wygląda aquaaerobik? Ja nie wiedziałam i do tej pory nie wiem, ale z tego, co opowiadała mi Mama, to trzeba mieć do tego odpowiednie akcesoria, które z resztą rozdają przed zajęciami. Nie wiedziałam, że to taka zaawansowana dziedzina sportu. Myślałam, że to polega na tym, że wskakujesz do wody i machasz rękami i nogami w takt muzyki. Tak, jak w Tatralandii było. Cały basen ludzi machających tak samo rączkami: w górę i w dół, w górę i w dół.
Więc, kontynuując wątek, prawie poleciałam na ten basen, jeszcze tego samego poniedziałku (tydzień temu), kiedy sprawdziliśmy godziny wejść. Prawie codziennie koło 20-21 jest jakaś godzina czy dwie na popływanie za zwykły bilet. Bardzo mnie to ucieszyło, wróciłam do auta w podskokach i już robiłam plany, kiedy się wybierzemy na basen, kiedy uświadomiłam sobie, że ja nie mam żadnego stroju do pływania! Ani jednego! Mam owszem, dwa bikini, jedno skąpsze od drugiego, ale strój sportowy miałam pożyczony od siostry. Był bardzo fajny, dwuczęściowy, ze spodenkami. Trochę mi te spodenki zjeżdżały z tyłka, bo był na mnie lekko przyduży, ale dało się w nim pływać. Zdecydowanie lepiej, niż w bikini, w którym stanik mi się rozchyla pod naporem wody i mogę w nim pływać tylko w bardzo mętnych wodach jeziora. :)
Kamisio niestety odebrała mi strój, kiedy ja przestałam chodzić na basen, a dla odmiany zaczęła chodzić ona. Oddałam jej bez żalu, bo akurat wtedy cierpiałam na basenowstręt. Teraz jednak pojawił się problem: w czym ja niby mam iść popływać?
No i zaczęła się zabawa!
W piątek po pracy znalazłam w końcu czas, aby pójść do sklepu sportowego w poszukiwaniu stroju. Poszłam do Leclerca na Zana, najbliżej pracy, całkiem spory sklep. W sam raz, aby od niego zacząć i najlepiej na nim skończyć. Niestety nie udało się tak sprytnie załatwić tej kwestii. W sklepie były aż cztery wieszaki pełne różnego rodzaju strojów. Jednoczęściowych. Dwuczęściowych, sportowych zwłaszcza - brak. Wybrałam cztery różne modele, wszystkie w rozmiarze S i podreptałam do przymierzalni. Założyłam pierwszy... wróć, poprawka: chciałam założyć pierwszy, a tu figa! Wcisnęłam dupkę w majtki, ciągnę do góry, a tu nie idzie! Dociągnęłam szelki na wysokość biustu i poddałam się. Dramat jakiś. Ok, pomyślałam, że może to jakiś model dla małych dziewczynek i nie zrażona wzięłam się za kolejny. A tu kolejna klapa! Strój ledwo daje się założyć i wciągnąć powyżej pępka... No świetnie. Sprawdziłam metkę, ale jak byk było napisane, że
damski strój, nie dziewczęcy.
Jak nie trudno się domyślić wszystkie 4 stroje były na mnie poważnie za małe. Mam podejrzenia, że mogły by być ewentualnie dobre na Amelkę, która ma 8 lat... Chociaż po głębszym zastanowieniu i to wątpię, bo Amelka zawsze kiedy u nas nocuje śpi w mojej koszulce. Trochę na mnie przyciasnej, ale wcale nie wygląda na niej, jak namiot. No nic, widocznie te stroje są na osoby wzrostu karzełka.
Ubrałam więc w tej przymierzalni wszystkie te warstwy moich własnych ciuchów - a w zimie to się nie kończy na 2 pozycjach, tylko na szaliku i wielkiej kurtce - i poszłam z powrotem do wieszaka ze strojami. Wybrałam teraz mądrzej, jak mi się zdawało, wszystkie rozmiary M. Kolejne 4 stroje.
Nie będę wdawała się w szczegóły tego upokarzającego doświadczenia, wystarczy, że powiem, że zrobiłam jeszcze trzecią rundę do wieszaka, po rozmiary L. Tu już szczęka mi opadła i straciłam poczucie rzeczywistości. Na pocieszenie jeden strój w rozmiarze L był na mnie za duży, ale był ewidentnie przeznaczony dla kobiet szczodrze obdarzonych przez naturę, więc w gruncie rzeczy się to nie liczy.
Wyszłam z tego głupiego sklepu cokolwiek ogłuszona moim odkryciem. Nie wiem, jak to możliwe, bo pomimo, że przez ostatnie 3 lata przytyłam 3 kg, to nadal noszę rozmiar 36, czyli S. A tu nagle nawet L było na nic...
Cały łikend starałam się usilnie zapomnieć o tym zaskakującym odkryciu, że najwyraźniej zdejmując ubranie - nagle się poważnie powiększam. O jakieś 2 do 3 rozmiarów.
Postanowiłam poszukać szczęścia w sensowniejszym miejscu, Decathlonie.
Dzisiaj po pracy pojechałam do Decathlonu. Pomimo mrozu siarczystego i padającego śnieżku, zapakowałam się do auta i pojechałam w poszukiwaniu stroju idealnego.
Stroje były. Innej firmy, niż w Leclercowym sklepie, więc uznałam, że szyją rozmiary z rozumem. Wzięłam do przymierzalni 36 i... po chwili wyszłam z nimi z powrotem odwiesić. O ile dwuczęściowy wszedł ok i był tylko trochę za ciasny, o tyle dwuczęściowe okazały się równie male, co w Leclercu. No cóż, na zasadzie: dziesięć tysięcy pingwinów nie może się mylić doszłam do głębokiego i pocieszającego przekonania, że widocznie rozmiarówka strojów kąpielowych jest dziecinie mała. Wzięłam więc z wieszaka 38... potem 40.... a na koniec kupiłam 42.
I wiecie co? Wcale nie jest za duży!!!!
Kupiłam sobie strój w rozmiarze 42!!!!!
Od tego momentu przeżywam załamanie nerwowe... ;P
Pierwsze co zrobię, to obetnę metkę! Niech tylko nikt nie zobaczy, jaki to wielorybi rozmiar, bo się spalę ze wstydu! A potem pójdę w nim popływać, byle szybko i dużo, to może schudnę do rozmiaru 38, bo na 36 to już nie mam szans. Ludzie się nie kurczą o tyle, nawet na starość. :)
No i tym sposobem w mojej szafie zawiśnie jedyna rzecz z metką z takim dramatycznym numerkiem... Naprawdę, już dziwne rzeczy widziałam w sklepach i wiem, że wcale nie jestem z tych najchudszych, ale ten strój dzisiaj przebił wszystko.
Na upartego mogłam wziąć rozmiar 40. Był prawie dobry, ale trochę mi się wpijał na ramionach. Ale co to za różnica, skoro rozmiar i tak miał na początku czwórkę... Żadna.
Mogę się starzeć, ok - nic na to nie poradzę. Co dziesięć lat będę mówiła sobie wierszyk: zmiana kodu coś-tam-nowego z przodu. Teraz mam trójkę z przodu. Na czwórkę też przyjdzie czas za kilka lat. Ale to będzie czwórka wiekowa, a nie rozmiarowa. Rozmiarowo zamierzam pozostać na poziomie 36. Nie zamierzam tyć. No chyba, ze wszyscy producenci odzieży zmówią się przeciwko mnie i zmienią rozmiarówkę tak, że będę nosiła czwórki jakieś tam... Póki co nikt nie wpadł na ten szczęśliwy pomysł, więc żyję w przeświadczeniu, że mam rozmiar S (36). Do następnego kupna stroju kąpielowego... :)

wtorek, 15 lutego 2011

Be FB

Niecierpię Facebooka. Naprawdę, tak mnie irytuje ten portal, że koszmar.
Ja nie wiem, jak się po nim nawigować i o co w nim chodzi. Niby mam na FB konto, ale wchodzę na nie raz na miesiąc - a i to z konieczności. Nie wiem nawet po co trzymam to konto... Chyba po to, aby się denerwować.
Jakiś ten serwis jest nieintuicyjny, jak dla mnie. I naprawdę czasem dłuuugo szukam czegoś, co mi potrzebne. Na przykład poczty. Czy ktoś może mi powiedzieć, gdzie jest poczta na FB? Kiedyś była gdzieś pod ręką, ale coś poprzestawiali i nie wiem, gdzie jest. Znalazłam gdzie są ukryte maile odebrane, ale to by było na tyle. Dobrze, że przesyłają maile na adres email, a nie tylko na FB można je odczytać.
Albo znajomi. Ostatnio nie mogłam doszukać się znajomych na FB. Nadal nie wiem, gdzie ich szukać, chociaż wtedy udało mi się jakimś sposobem wyświetlić całą listę.
A już najlepsze jest, jak FB rozsyła sam z siebie zaproszenia do innych, aby zostali moimi znajomymi! O dżizu! Ja nie wysyłam, a potem dostaję powiadomienia, że ktoś zaakceptował moje zaproszenie. :)) Strasznie mnie to śmieszy, ale też i irytuje. Po kilku takich razach przestałam się przejmować. Podobnie, jak zaproszeniami od nieznanych mi osób. Może im FB też takie psikusy robi. Podobno sobie powiązałam konto na gmailu z FB i dlatego automatycznie wysyłam zaproszenia. No to świetnie. :))
Naszej-klasy już się pozbyłam, zostało mi goldenline i FB. Na żadne nie wchodzę regularnie. Goldenline to ma jeszcze dla mnie jakieś uzasadnienie, to taki niby pro-pacowy portal. Ale FB to jest takie miejsce dla... no dla niczego jak dla mnie.
Najlepsze są te jakieś programy na FB, które żyją własnym życiem. Słowo daję! Wiem, że najprostszym komentarzem do tego jest to, że jestem jakimś półgłówkiem. No trudno mogę być. Ale za nic nie wiem, do czego one służą i dlaczego one robią, co chcą.
Jakiś badoo. Pisało do mnie to badoo na FB, że jacyś ludzie odpowiadają na pytania o mnie. OK. Chcą, to odpowiadają, widocznie nie mają lepszego zajęcia. A pytania były co najmniej dziwne, na przykład czy pocałowałabym się w windzie. Z kim? Nie sprecyzowano. Widocznie sama ze sobą.
Nie mam pojęcia czemu ta zabawa służy, ani do czego jest to badoo, ale zrobiło się ciekawiej, jak pewnego dnia odpaliłam FB, a tu założyło mi się konto na tym badoo i okazało się, ze to chyba jakiś randkowy serwis. NO i teraz nie wiem, jak się do tego loguje i jak się z tego wypisać. I wcale, ale to wcale nie chce mi się tego rozgryzać.
Czuję się, jak jakaś stara ślepa babcia, kiedy odpalam FB.
No, w każdym razie na tym badoo nawet były jakieś komentarze do mojego zdjęcia profilowego na FB, jacyś obcy faceci mnie skomentowali. No super interesujące. A czy ktoś ich pytał? Może to badoo, kto to tam wie...
Trzeba by się jakoś zmusić i zlikwidować to badoo, ale jak? Czuję wyraźną niechęć do logowania się na FB i robienia tam czegokolwiek.
Chyba nie doceniam tych genialnych portali społecznościowych. Narzędzia komunikacji międzyludzkiej. Może kiedyś zacznę. Na razie czuję się, jak ślepy na pustyni. Ludzie spędzają mnóstwo swojego życia na FB. Mają tam jakieś wirtualne ogrody czy farmy, grają w gry, publikują wszystko, co myślą, mówią i co się dzieje wokoło nich... A ja co? Nawet na blogu ostatnio nie pisuję za często.
Facebook - Facebookiem, ale film o jego twórcy obejrzałam i bardzo mi się podobał. Jego serwis jednak jest tak samo zakręcony, jak on sam. Bohaterem był interesującym w tym filmie i bardzo niejednoznacznym, ale właśnie przez to ciekawy był sam film.
Ciekawe swoją drogą, czy on ma w końcu jakąś dziewczynę? Żonę? Bo FB stworzył chyba z chęci złapania kontaktu z ludźmi. Był trochę wyobcowany i chyba też trochę niewyżyty. I proszę, genialne pomysły rodzą się z kompleksów. Potrzeba udoskonalenia sobie życia popycha ludzi do zaskakujących wynalazków.

niedziela, 13 lutego 2011

Wiosennie

Za oknem wiosna jakby. Nie do końca prawdziwa, ale to słońce jest bardzo zachęcające.
Dopiero, kiedy znów zaczęło świecić słońce, ostatnimi dniami, uświadomiłam sobie, jaka zima była ponura. Rano szaro i buro, w pracy zapalaliśmy światło, aby było chociaż trochę przyjemniej (i aby coś widzieć w tym półmroku za oknem), a po pracy wychodziło się w ciemną noc. Okropność. Po kilku tygodniach zaczynam się czuć jak w letargu. Jeszcze mi nie przeszło.
Nic dziwnego, że ludzie łapią doła, a niektórzy nawet zapadają na depresje. No, ale - jeśli przeżyjemy luty, od marca odżyjemy.
Jakieś 2 tygodnie temu koleżanka napisała mi, że zapewne idzie wiosna, bo jej koń zaczął linieć. Konie podobno tak mają, kiedy zaczynają linieć, to nieomylny znak, że wiosna już jest tuż tuż. Pewnie wszystkie sierściuchy tak mają, ale Kama obserwuje to po koniach, bo są największe i pewnie najłatwiej to zauważyć przy ich czyszczeniu. W tym roku koń Kamy zaczął linieć wyjątkowo wcześno, bo w styczniu. Ale skoro zaczął, to musi to coś znaczyć!
W tym tygodniu zaczął linieć mój szczurek. Dosłownie z dnia na dzień. Wstałam wczoraj i zobaczyłam, że wokół klatki pełno jest jego białej sierści. Zupełnie, jakby łysiał! Nigdy wcześniej nie widziałam, aby mu włosy wypadały. Szczurek linieje dalej, ale po pierwszym szoku już się do tego przyzwyczaiłam i nie panikuję, że zaraz zdechnie na jakąś tajemniczą chorobę, tylko cieszę się, że to na pewno znak wiosny.
A pamiętacie ten śnieg po kolana? To było okropne... Trochę zabawne, ale przede wszystkim uciążliwe. Na szczęście śnieg stopniał, kiedy zaczął zalegać już wszędzie i utrudniać życie do niemożliwości. Zastanawiałam się, coby było, jakby nie stopniał, tylko by go przybywało... Jak byśmy żyli? Jak byśmy się poruszali, przemieszczali i radzili sobie? Może byłaby powtórka z zimy '79, kiedy to od sylwestra '78 zaczęło sypać śniegiem i padało w nieskończoność. Ścisnął mróz i była zima stulecia. Klęska żywiołowa. A napadało wtedy śniegu tyle, że ludzie kopali tunele, aby się gdzieś dostać... Fajnie musiało być! :)

niedziela, 6 lutego 2011

Narowisty rumak

Mój samochód ma ostatnio jakieś humory.
Miewa je w zasadzie co kilka tygodni, od jakiś 2 miesięcy. Co chwila coś się w nim psuje. Już nie mam siły.
Najpierw wysiadła chłodnica. W grudniu przed świętami.
Potem (i przedtem trochę też) coś nie łączyło i nie chciał palić. Nadal nie chce co jakiś czas i niestety nie jest to do końca naprawione, więc przejścia z nim mamy ciekawe.
Dzisiaj mi odpadł tłumik. Normalnie, zwyczajnie, po prostu mi odpadł.
Jakiś przedni tłumik. Nie znam się na tych badziewnikach, ale dopiero co (we wrześniu) Tata z Łukaszem wymienili mu cały tłumik. Cały - jakby się wydawało. Wydawało mi się źle, bo nagle odpadła mu jakaś przednia część, najwyraźniej nie wymieniona we wrześniu.
Nie wiem, jak to możliwe, ale tak wziął i zrobił. Odpadł i mało tego, że po dopadnięciu samochód zaczął pierdzieć, niczym stuningowany wyjec, to jeszcze odpadnięty tłumik ciągnął się pod autem i brzęczał na wybojach na asfalcie. Ale byliśmy widowiskiem w tym samochodzie! Wow! Wszyscy się za nami oglądali! :)
Historie z tym naszym rumakiem mamy nieziemskie, a najlepsze, że rumak miewa nastroje na psucie się zawsze wtedy, kiedy jest z nami w aucie jakaś dodatkowa osoba. Taka przypadkowa ofiara tych przypadków. Dzisiaj były to Ewa i Amelka. Miałyśmy taki babski pierdzący samochód. O dżizu....