poniedziałek, 21 lutego 2011

Wieloryb na horyzoncie

Naszło mnie znów na pływanie.
Jakiś czas temu pływaliśmy z Łukaszem regularnie. Najpierw chodziliśmy na różne baseny, na wejścia biletowe, potem kupiliśmy sobie karnet na rok. Niestety przymus pływania co tydzień przez bity rok zabił we mnie entuzjazm. A może też dlatego, że to był rok, kiedy braliśmy ślub, urządzaliśmy mieszkanie - i to było samo w sobie wykańczające. Koniec końców odechciało mi się wyjść na basen i to na dosyć długo. Przestawiłam się na aerobik na suchym lądzie, co się nawet sprawdziło, aż za bardzo. Tak mnie wciągnęło, że chodziłam 3x w tygodniu i dostałam lekkiego świra na punkcie bycia 'fit'. Ale potem przyszła wiosna, więc rzuciłam i aerobik, bo spędzanie całych dni w zamkniętych pomieszczeniach nie jest kuszącą perspektywą, kiedy na dworze zaczyna świecić słońce i robi się ciepło.
Teraz mi się z powrotem zachciało pływać. Od prawie dwóch tygodni mam nieodpartą ochotę popływać. Zrobiłam risercz po necie w poszukiwaniu basenów w Lublinie. Łukasz trochę mnie wyśmiał, bo on to wszystko wie, zostawiłam więc net w spokoju i poszliśmy osobiście na basen w podstawówce na Rzeckiego, aby sprawdzić, jakie mają w tym półroczu godziny wejść. Łukasz nadal chodzi co jakiś czas popływać.
Najlepiej zrobiła moja Mama - ostatnio zasmakowała w aquaaerobiku. Ma 2 w 1 - i wodę i aerobik. Niestety Mama jeździ na aquaerobik na 16tą, a to dla mnie trochę za wcześnie, zważywszy, że ostatnio ciężko mi wyjść z pracy przed 16.30.
Postanowiłam więc popływać w stylu tradycyjnym, bez żadnych wygibasów z akcesoriami. Słowo daję, czy wiecie, jak wygląda aquaaerobik? Ja nie wiedziałam i do tej pory nie wiem, ale z tego, co opowiadała mi Mama, to trzeba mieć do tego odpowiednie akcesoria, które z resztą rozdają przed zajęciami. Nie wiedziałam, że to taka zaawansowana dziedzina sportu. Myślałam, że to polega na tym, że wskakujesz do wody i machasz rękami i nogami w takt muzyki. Tak, jak w Tatralandii było. Cały basen ludzi machających tak samo rączkami: w górę i w dół, w górę i w dół.
Więc, kontynuując wątek, prawie poleciałam na ten basen, jeszcze tego samego poniedziałku (tydzień temu), kiedy sprawdziliśmy godziny wejść. Prawie codziennie koło 20-21 jest jakaś godzina czy dwie na popływanie za zwykły bilet. Bardzo mnie to ucieszyło, wróciłam do auta w podskokach i już robiłam plany, kiedy się wybierzemy na basen, kiedy uświadomiłam sobie, że ja nie mam żadnego stroju do pływania! Ani jednego! Mam owszem, dwa bikini, jedno skąpsze od drugiego, ale strój sportowy miałam pożyczony od siostry. Był bardzo fajny, dwuczęściowy, ze spodenkami. Trochę mi te spodenki zjeżdżały z tyłka, bo był na mnie lekko przyduży, ale dało się w nim pływać. Zdecydowanie lepiej, niż w bikini, w którym stanik mi się rozchyla pod naporem wody i mogę w nim pływać tylko w bardzo mętnych wodach jeziora. :)
Kamisio niestety odebrała mi strój, kiedy ja przestałam chodzić na basen, a dla odmiany zaczęła chodzić ona. Oddałam jej bez żalu, bo akurat wtedy cierpiałam na basenowstręt. Teraz jednak pojawił się problem: w czym ja niby mam iść popływać?
No i zaczęła się zabawa!
W piątek po pracy znalazłam w końcu czas, aby pójść do sklepu sportowego w poszukiwaniu stroju. Poszłam do Leclerca na Zana, najbliżej pracy, całkiem spory sklep. W sam raz, aby od niego zacząć i najlepiej na nim skończyć. Niestety nie udało się tak sprytnie załatwić tej kwestii. W sklepie były aż cztery wieszaki pełne różnego rodzaju strojów. Jednoczęściowych. Dwuczęściowych, sportowych zwłaszcza - brak. Wybrałam cztery różne modele, wszystkie w rozmiarze S i podreptałam do przymierzalni. Założyłam pierwszy... wróć, poprawka: chciałam założyć pierwszy, a tu figa! Wcisnęłam dupkę w majtki, ciągnę do góry, a tu nie idzie! Dociągnęłam szelki na wysokość biustu i poddałam się. Dramat jakiś. Ok, pomyślałam, że może to jakiś model dla małych dziewczynek i nie zrażona wzięłam się za kolejny. A tu kolejna klapa! Strój ledwo daje się założyć i wciągnąć powyżej pępka... No świetnie. Sprawdziłam metkę, ale jak byk było napisane, że
damski strój, nie dziewczęcy.
Jak nie trudno się domyślić wszystkie 4 stroje były na mnie poważnie za małe. Mam podejrzenia, że mogły by być ewentualnie dobre na Amelkę, która ma 8 lat... Chociaż po głębszym zastanowieniu i to wątpię, bo Amelka zawsze kiedy u nas nocuje śpi w mojej koszulce. Trochę na mnie przyciasnej, ale wcale nie wygląda na niej, jak namiot. No nic, widocznie te stroje są na osoby wzrostu karzełka.
Ubrałam więc w tej przymierzalni wszystkie te warstwy moich własnych ciuchów - a w zimie to się nie kończy na 2 pozycjach, tylko na szaliku i wielkiej kurtce - i poszłam z powrotem do wieszaka ze strojami. Wybrałam teraz mądrzej, jak mi się zdawało, wszystkie rozmiary M. Kolejne 4 stroje.
Nie będę wdawała się w szczegóły tego upokarzającego doświadczenia, wystarczy, że powiem, że zrobiłam jeszcze trzecią rundę do wieszaka, po rozmiary L. Tu już szczęka mi opadła i straciłam poczucie rzeczywistości. Na pocieszenie jeden strój w rozmiarze L był na mnie za duży, ale był ewidentnie przeznaczony dla kobiet szczodrze obdarzonych przez naturę, więc w gruncie rzeczy się to nie liczy.
Wyszłam z tego głupiego sklepu cokolwiek ogłuszona moim odkryciem. Nie wiem, jak to możliwe, bo pomimo, że przez ostatnie 3 lata przytyłam 3 kg, to nadal noszę rozmiar 36, czyli S. A tu nagle nawet L było na nic...
Cały łikend starałam się usilnie zapomnieć o tym zaskakującym odkryciu, że najwyraźniej zdejmując ubranie - nagle się poważnie powiększam. O jakieś 2 do 3 rozmiarów.
Postanowiłam poszukać szczęścia w sensowniejszym miejscu, Decathlonie.
Dzisiaj po pracy pojechałam do Decathlonu. Pomimo mrozu siarczystego i padającego śnieżku, zapakowałam się do auta i pojechałam w poszukiwaniu stroju idealnego.
Stroje były. Innej firmy, niż w Leclercowym sklepie, więc uznałam, że szyją rozmiary z rozumem. Wzięłam do przymierzalni 36 i... po chwili wyszłam z nimi z powrotem odwiesić. O ile dwuczęściowy wszedł ok i był tylko trochę za ciasny, o tyle dwuczęściowe okazały się równie male, co w Leclercu. No cóż, na zasadzie: dziesięć tysięcy pingwinów nie może się mylić doszłam do głębokiego i pocieszającego przekonania, że widocznie rozmiarówka strojów kąpielowych jest dziecinie mała. Wzięłam więc z wieszaka 38... potem 40.... a na koniec kupiłam 42.
I wiecie co? Wcale nie jest za duży!!!!
Kupiłam sobie strój w rozmiarze 42!!!!!
Od tego momentu przeżywam załamanie nerwowe... ;P
Pierwsze co zrobię, to obetnę metkę! Niech tylko nikt nie zobaczy, jaki to wielorybi rozmiar, bo się spalę ze wstydu! A potem pójdę w nim popływać, byle szybko i dużo, to może schudnę do rozmiaru 38, bo na 36 to już nie mam szans. Ludzie się nie kurczą o tyle, nawet na starość. :)
No i tym sposobem w mojej szafie zawiśnie jedyna rzecz z metką z takim dramatycznym numerkiem... Naprawdę, już dziwne rzeczy widziałam w sklepach i wiem, że wcale nie jestem z tych najchudszych, ale ten strój dzisiaj przebił wszystko.
Na upartego mogłam wziąć rozmiar 40. Był prawie dobry, ale trochę mi się wpijał na ramionach. Ale co to za różnica, skoro rozmiar i tak miał na początku czwórkę... Żadna.
Mogę się starzeć, ok - nic na to nie poradzę. Co dziesięć lat będę mówiła sobie wierszyk: zmiana kodu coś-tam-nowego z przodu. Teraz mam trójkę z przodu. Na czwórkę też przyjdzie czas za kilka lat. Ale to będzie czwórka wiekowa, a nie rozmiarowa. Rozmiarowo zamierzam pozostać na poziomie 36. Nie zamierzam tyć. No chyba, ze wszyscy producenci odzieży zmówią się przeciwko mnie i zmienią rozmiarówkę tak, że będę nosiła czwórki jakieś tam... Póki co nikt nie wpadł na ten szczęśliwy pomysł, więc żyję w przeświadczeniu, że mam rozmiar S (36). Do następnego kupna stroju kąpielowego... :)

Brak komentarzy: