czwartek, 11 sierpnia 2011

Polly

Po ponad pół roku nasz szczurek dostał imię. I nie jest to Wiesiek, Franek, ani inne męskie imię, bo po pierwsze to wszystkie były bardzo nieszczurze, a po drugie to szczurek jest dziewczynką. Nie nazywa się też Careffour czy jakkolwiek się to pisze, co ostatnio próbował wmówić szczurkowi Łukasz. Widzę w tym przebłyski geniuszu, trochę krzywego, ale co tam! Łukasz niezmordowanie wyzywał szczurka różnymi takimi imionami, najwyraźniej sprawdzając, jaka jest szansa, aby któraś z kolei głupawa ksywka w końcu przylgnęła na stałe.
Ja nagle ni stąd ni zowąd doszłam do głębokiego przekonania, że szczurka powinna wabić się Polly.
Buddyści wierzą, że zwierzęta mają duszę, można więc to nagiąć wielowymiarowo i przyjąć, że szczurka się zdecydowała, jak chce mieć na imię i przekazała mi to na poziomie podświadomości.
Dzisiaj czytałam o buddyzmie, więc takie przemyślenia mam właśnie na fali. :)
Polly, tak w ogóle - to jest wyjątkowo papuzie imię, nie wydaje się wam?
Mi się kojarzy tylko z papugami, a dokładnie - kojarzy mi się z jedną papugą, wypchaną z resztą, która siedziała w klatce w mieszkaniu Holly Golightly, w filmie "Śniadanie u Tiffany'ego". O.J. Berman podszedł do niej na imprezie u Holly i zapytał: Co Polly, dałaś się wypchać?
Ptak przyjął to ze stoickim opanowaniem i kamiennym milczeniem, dając Bermanowi do zrozumienia, aby sam się wypchał na taki komentarz.
No i z tą dokładnie sceną kojarzy mi się imię Polly.
Szczurkowi to imię nijak nie pasuje, podobnie, jak i każde inne, ale od biedy lepsze to niż jakiś Wiesiek.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jedno do przodu

I wesele się odbyło. Jedno z dwóch, jakie mamy w agendzie na sierpień. Było wesoło. :)
Sukienki kupiłam, jakimś cudem, zrządzeniem losu i dzikim fartem, normalnie aż nie chce mi się wierzyć, że udało mi się tego dokonać! A jeszcze tydzień wcześniej sytuacja na froncie walki o przyodziewek wyglądała nader beznadziejnie.
Po tym, jak Kamisio przypomniała mi, że nie byłam jeszcze w sklepach De facto, ja sobie przypomniałam (chociaż Kamisio twierdzi, że to ona mi przypomniała - może być, nie będę się upierać :) ) że De facto ma jeszcze sklep internetowy, trochę wyprzedażowy, w którym jest całkiem spory asortyment. Mam z resztą wrażenie, że asortyment jest coraz większy, bo dawno tam nie zaglądałam i nie pamiętałam, aby wcześniej był aż taki wybór, jak teraz. A tymczasem w sklepie tym znalazłam 15 stron sukienek, po jakieś 40 sztuk na każdej. Było w czym wybierać i wbrew temu, co widziałam w sklepach naziemnych - w necie były fasony zupełnie przyzwoite, czyli nie udziwnione i ładne. Kobiece i eleganckie.
Znalazłam dwie naprawdę ładne sukieneczki i kilka wartych przyjrzenia się. Po naradzie z Łukaszem i przezornie z Kamisio-moim-prywatnym-krytykiem kupiłam obie, bo w sumie cena wychodziła za nie i tak niższa nieco, niż za jedną sukienkę z nowej kolekcji w sklepie stacjonarnym. Zapłaciłam 260zł, przesyłka wyszła za darmo przy takiej kwocie zamówienia.
Wyszłam z założenia, że od biedy mogę je przecież odesłać, ale nie przypuszczałam, aby tak się stało, bo De facto ma niezwykle stabilną rozmiarówkę, która w dodatku jest adekwatna do faktycznych rozmiarów, jakie się nosi. Nie jest ani zawyżona - jak w Orsay, gdzie kupuję spodnie i spódnice wyłącznie w rozmiarze 34, a w moim standardowym rozmiarze 36 mogę pomieścić co najmniej trzy nogi - ani zawyżona. Ani też nie jest nierównomierna, bo 36 w De facto jest zawsze na mnie dobre, nie ważne, jaką część garderoby założę, co jest nie do pomyślenia w Orsay, gdzie koszule przymierzam w rozmiarach 34-38 zależnie od fasonu.
W ciemno więc kupiłam sobie dwie sukienki w rozmiarze 36 i w niedzielę koło godziny 21-szej przelałam należność za pomocą Płacę z Inteligo. Kasa była na rachunku De facto on line. Spodziewałam się więc szybkiej wysyłki. Nie spodziewałam się jednak, że następnego dnia około godziny 11-tej rano dostanę maila z informacją, że paczka już została nadana. Określenie "ekspres" wydaje się za powolne dla takiego tempa realizacji zamówienia! Chylę czoło! :)
Paczka przyszła we wtorek, ja jednak za późno wróciłam, więc nie miałam jej jak odebrać. To chyba wtedy uprawiałam plotki z Kasią do późnego wieczora.
W środę jednak po wyprawie do Kazimierza wróciłam do domu na przymierzanie sukienek, które mi odebrał z poczty Łukasz. Razem ze mną była Kamisio i Amelka, możecie sobie więc wyobrazić, jaka zrobiła się rewia mody. Na dodatek w środę Jola pożyczyła mi sukienkę od swojej siostry, miałam więc 3 nowe opcje na wesele i oczywiście każda z nas, bez względu na wiek i rozmiar musiała przymierzyć każdą sukienkę przynajmniej raz. Niektóre nawet dwa razy.
Sukienka od Joli okazała się na mnie za duża, kolor był też nie mój, taki błyszczący turkus, wyglądałam w nim trochę trupiowato, za to Amelka z miejsca się w niej zakochała i marzyła, aby już nie musieć jej zdejmować. Kamisio zakochała się w biało-czarnej sukience z De facto, w której bez specjalnych starań wygląda się, jak milion dolarów. Ja natomiast nie mogłam się zdecydować, czy wolę biało-czarną, czy różową.
Buty miałam do obu, akurat butów ci u mnie dostatek, gorzej z torebkami, bo oczywiście miałam pożyczone od Mamy, Kamisio i nawet Ewy. Słowo daję, że moja garderoba elegancka ma poważne braki. Kamisio pozbierała z domu wszystkie torebki kopertówki w kolorze brązowym / czarnym i szarym, a ja po tej akcji poczułam się, jak żebrak, co wszystko musi pożyczać. Prawie jak kopciuszek. :)
Gorzej z żakietami, bo nie mam brązowego, a do tej różowej bardzo by pasował.
Póki co jednak udało się skompletować dwa zestawy z tego, co miałam w szafie, tudzież zdobyła Kamisia i odetchnęłam z ulgą, bo nareszcie miałam problem z głowy i opcje na wesela.
Teraz za to pojawił się inny problem - dylemat, w której sukience pójdę na które wesele. :)
Słowo daję, że kobiecie trudno jest dogodzić! Chyba wszyscy faceci są usprawiedliwieni w tych swoich stereotypowych żartach na temat pełnej szafy i braku ubrań (tak Marco, doskonale rozumiem Twoją Sioistrę :)) ) i braku zdecydowania u kobiet.
Cóż mogę powiedzieć...
Wyszło tak, że do soboty skłaniałam się ku różowej sukience i jeszcze w sobotę po południu powiedziałam Mamie przez telefon, że pójdę w niej. Po czym godzinę później wyszłam z mieszkania w biało-czarnej sukience i byłam bardzo zadowolona z mojego wyboru.
W ogóle to ta sukienka była zdeczka za wąska. Dosłownie o centymetr, półtora, akurat tyle, ile trzeba, aby przelatywała luźno przez biodra i opadała gładko w talii. Zamiast tego jednak w talii zostawała trochę niedoprostowana i musiałam ją obciągać, aby nie mieć takiego wypchanego powietrzem pustego miejsca z tyłu w talii. Postanowiłam więc odchudzić się z tych jednego-do-półtora centymetra przed sobotą. I od czwartku, przez dwa dni żywiłam się mlekiem z płatkami kukurydzianymi. Ostatnio nie mam apetytu, więc nie było to problemem. Poza tym miałam trochę latania po pracy po mieście, wiec nie miałam też okazji za bardzo na obiadowanie. No i w sobotę okazało się, że jestem o ten centymetr / półtora chudsza, a sukienka spada mi gładko na biodra i nic się nie marszczy, ani nie sterczy.
Za tydzień kolej więc na różową. Bo chyba dwa razy w tej biało-czarnej sukience nie pójdę, chociaż w zasadzie to nic nie wiadomo do ostatniej chwili.... :)

Wycieczka

Ale jestem zmęczona!
Byłam dzisiaj na ekspresowej wycieczce krajoznawczej do stolicy, czyli tak zwanej delegacji. Na szczęście nie sama, więc było wesoło i przyjemnie. I całkiem produktywnie.
Najpierw myślałam, że pojadę sama. To było w okolicy środy czy czwartku. W piątek rano dowiedziałam się, że jedzie jeszcze jedna dziewczyna od nas, a więc już się cieszyłam. A po południu w piątek okazało się, że nie dość, że pojadą jeszcze dwie osoby z innego wydziału, to w dodatku mają samochód służbowy, którym bzykniemy w tą i z powrotem.
I taki szatański plan został dzisiaj zrealizowany.
Wyjazd był o 6-tej rano. Aga i ja zostałyśmy zabrane z naszego osiedla, spod naszych bloków prawie, więc nawet nie musiałyśmy nigdzie się przemieszczać. Zamiast my do punktu zbiórki, to punkt zbiórki zajechał po nas.
Byłyśmy umówione, że spotykamy się pod kościołem na osiedlu o 6-tej rano. Głupio było się spóźnić, zwłaszcza, że ktoś musiał wstać wcześniej niż ja, bo musiał dojechać na osiedle po nas. Zerwałam się więc z łóżka punktualnie o 5-tej, po zaledwie 5-ciu minutach błogiego ociągania się przed stawieniem czoła poniedziałkowi. Ale na szczęście po pierwsze wyprawa jawiła się bardzo atrakcyjnie, a po drugie za tydzień w poniedziałek będę miała już urlop, więc to w zasadzie jedno z pięciu ostatnich wstawań przed urlopem. Odliczanie końcowe jest zawsze pokrzepiające.
Wygotowałam się w sam raz na czas, o 5.55 skończyłam malować rzęsy, co jest już ostatnim elementem moich porannych przygotowań i co zazwyczaj odbywa się już w pracy, w oczekiwaniu, że mój rączy i chyży mułek zwany laptopem zdecyduje się wystartować. Dzisiaj jednak nie było na co czekać, rzęsy więc zostały umalowane jeszcze w mieszkaniu.
O 5.59 leciałam już przez placyk zabaw na osiedlu w stronę kościoła, który mam tuż za płotem. Aga już czekała pod fiku-miku. Agnieszka-szefowa-wyprawy podjechała samochodem po nas dosłownie minutę później, wszystkie więc byłyśmy punktualnie i idealnie zsynchronizowane.
Ostatniego delegacjusza zabierałyśmy po drodze z Puław.
A stolicy spotkanie odbyło się nadzwyczaj szybko i dzięki temu wróciliśmy do domu o jako takiej porze, nie jak zazwyczaj wracam, ciemną nocą.
Tak to można jeździć na delegacje chociażby i co tydzień. Było naprawdę super. Chociaż jakbym miała jeździć częściej, to na pewno nie zostawiałabym uczynnie Tomkowi miejsca z przodu koło kierowcy, bo to jest miejscówka, gdzie nie robi mi się źle podczas jazdy jako pasażer. Dzisiaj posadziłyśmy Tomka z przodu, aby nie wychodzić przed szereg, w końcu i szefowa i samochód były z jego wydziału. Ale w drodze powrotnej, kiedy wysiadł w Puławach zajęłam jego miejsce, za namową dziewczyn i przyznałam im rację - na tym miejscu nie robi się niedobrze. A ja od niedawna nie bardzo mogę jeździć jako pasażer z tyłu, tudzież w busach, bo po godzinie jazdy mam wrażenie, że umrę. Wszystko zaczyna mnie boleć, nudzi mnie i cierpię potworne katusze. Po czym wysiadam po takiej jeździe, jak z krzyża zdjęta i mam załatwiony dzień do końca, bo to jakoś nadwyręża człowiekowi siły.
Mimo wszystko ta wyprawa dzisiaj była tego warta. :)

Korekta

Sprostowanie, w białej sukience z różowym wzorkiem, którą pożyczyła mi Gosia nie wyglądałam jak dziewczyna lodziarza, tylko jak lodziara - dziewczyna dresiarza.
Dla mnie to w zasadzie żadna różnica, ale Kamisio mnie stanowczo za to poprawiła.
Koryguję więc, co by nie było nieporozumień, chociaż nie bardzo wiem, jakie to nieporozumienia mogłyby być. Chyba z dresiarzami, którzy mają dziewczyny lodziary, tudzież z ich dziewczynami. Może poczuli by się dotknięci insynuacją, że ich dziewczyny chodzą w białych sukienkach w różowy błyszczący nadruk, albo one może by się wkurzyły. Ale w sumie to nie na mnie... :)
Byle Gosia tego nie przeczytała nigdy, bo chyba mnie znienawidzi. Albo co gorzej nabierze jakiegoś kompleksu na punkcie tej sukienki...
A ta sukienka była naprawdę fajna i podobała mi się i zupełnie nie wiem, co miała w sobie takiego lodziarskiego. Narażając się więc Kamisio na dalszą bezlitosną krytykę mojego gustu przyznaję, że sukienka mi się podobała, chociaż na wesele była za mało szykowna.
Ja już kiedyś tak Ewie - na jej opowieść, że była w H&M i widziała same koszule w kratkę, odpowiedziałam nieopatrznie, że też tam byłam i je widziałam i wiszą same takie koszule w stylu country-wieśniak.
A tu okazało się, że Ewa jedną kupiła, czarną w kratkę biało-różową. I potem Ewa nie chciała w niej chodzić, bo mi wypominała ten nieszczęsny komentarz. A ja go bardzo żałowałam, bo kiedy w końcu tą koszulkę zobaczyłam, to bardzo mi się spodobała i taką to sama chętnie bym sobie kupiła. W końcu jednak sprostowałam Ewie, że jej koszula jest elegancka i pomimo kratki wcale nie jest w stylu country-wieśniak. I po dłuuugim czasie Ewa zaczęła ją nosić.
Nie ma to jak coś chlapnąć...


środa, 3 sierpnia 2011

Plotki

Wczoraj wyszłam z pracy i zjechałam windą na parter, gdzie stanęłam przed lusterkiem i zaczęłam poprawiać makijaż. A raczej to coś, szumnie nazywane makijażem, co nakładam rano w pośpiechu na swoją twarz. Nie jest to jakieś misterne dzieło sztuki, nie jest też to jakaś zawansowana technika maskowania niedoskonałości cery. Jest to coś, co nazywam makijażem aby poprawić sobie samopoczucie i wmówić, że wyglądam z tym na twarzy lepiej, niż bez tego. Jak jest wprawdzie, to nie muszę wiedzieć, bo jeszcze ktoś mnie wyprowadzi z błędu. :)
Dlaczego wczoraj naszło mnie na poprawianie makijażu przed wyjściem z pracy to nie wiem. W sumie miałam tylko skoczyć do Leclerca do sklepu z niciami, aby kupić sobie kilka wstążek / aplikacji do sukienek, ale poza tym zmierzałam prosto do domu.
Stałam sobie w najlepsze w pustym korytarzu przed windami i rozcierałam na nosie korektor, kiedy drzwi jednej widny się otworzyły i ktoś z nich wysiadł. I nagle usłyszałam takie zdumione pytanie:
- Justyyyynkaaaa????
A to Kasia była.
Głos Kasi był cokolwiek zastanawiająco zadziwiony na widok mnie tam.
Zastanowiło mnie, co ją bardziej zdziwiło: że stoję przed tym lusterkiem w miejscu publicznym i się pacykuję, czy że się pacykuję w ogóle? Bo przecież widok mnie w tym miejscu był najzupełniej normalny, w końcu tam pracuję. Nie na parterze, ale kilka pięter w górę. :) Tego, co Kasię tak zdziwiło, jednak się nie dowiedziałam, nurtuje mnie do teraz.
Zostawiłam wiec swój nos w spokoju, schowałam korektor i wyszłam z Kasią z budynku. Akurat szła w tą samą stronę, pod Leclerca. Od słowa do słowa zamiast iść do domu poszłyśmy na plotki do kawiarni w Lecelrcu. Było jakoś po 17tej. Kasia akurat zaczęła swój urlop, trochę dziwnie, bo w połowie tygodnia, ale że jest sumiennym pracownikiem, to poświęciła się dla dobra sprawy i ogółu i jeszcze te dwa dni w tym tygodniu popracowała. Do domu się nam nie spieszyło, bo Kasi chłopak był na jakim wyjeździe, mi też nie, bo Łukasz pracował do 22giej. Zjadłyśmy więc obiad w Marakeszu i siedziałyśmy plotkując w najlepsze w nieskończoność. Kiedy się w końcu ruszyłyśmy z tych krzesełek, za oknami już było prawie ciemno. Była 20.30 i to dopiero nas zdumiało obie. :)
Praktycznie wtorkowego popołudnia nawet nie zauważyłam, minęło niespodziewanie szybko!
Czy muszę dodawać, że nici i wstążek do sukienek nie kupiłam? Sklep był jeszcze otwarty, ale zanim do niego dotarłam okazało się, że mam zaraz autobus do domu, wiec już poleciałam na przystanek. Wróciłam do domu godzinę przed Łukaszem. I pomyśleć, że on pracował do 22-giej! Ja tam plotkowałam! :)

I po opcjach

W poniedziałek wpadła do mnie siostra. Trochę niespodziewanie, bo nie planowałyśmy tego, ale akurat była na mieście, samochodem, więc przyjechała po mnie, abyśmy razem odebrały zamówienie kosmetyków. Bardzo mnie ucieszyła, bo odbiór był w podwórku Markopolu, a to jest ani blisko, ani daleko, ale w takim miejscu, gdzie musiałabym iść na piechotę, bo chyba żaden autobus nie jeździ tak w poprzek miasta, aby z Zana zakręcić w tamte okolice. Bardzo przytomnie z resztą, planując wybrać się pod Markopol spacerem, założyłam sobie buty na wysokim obcasie. Było jednak zimno, więc ubrałam sobie długie spodnie – które są trochę za długie i potrzebuję do nich wysokich obcasów, bo inaczej bym nimi zamiotła wszystkie chodniki. Kamisio wiec mnie bardzo ucieszyła, kiedy zadzwoniła z wiadomością, że pojedziemy tam razem, samochodem.
Kiedy wylądowałysmy u mnie, najpierw zrobiłam nam kolację, bo już żołądki nam do krzyża przyrastały, a potem zajęłyśmy się oglądaniem moich opcji na najbliższe wesela. No i się zaczęło!
Chyba dla zdrowia psychicznego wyjdę z założenia, że moja siostra, ze swoją duszą artystyczną, jest z innej planety. I że zwykły Ziemianin, jak ja, nie jest w stanie się z nią dorozumieć w kwestii gustu, mody i tego, co jest ładne, a co nie. W przeciwnym wypadku załamię się, że jestem totalne bezguście, albo w najlepszym wypadku popadnę w kompleksy.
Kamisio skrytykowała moje opcje bardzo zdecydowanie, aby nie powiedzieć drastycznie. Przy czym jej spojrzenie mówiło więcej, niż jej komentarze. Zaczęło się właściwie od sukienki, którą znalazłam w sklepie De Facto w Leclercu, obejrzałyśmy ją po drodze i w zasadzie obie mamy na jej temat podobne zdanie – jest fajna, ale bez rewelacji. Z tyłu jakaś łysa, wygląda, jak kurczak z oskubaną dupką. Od biedy się nada, ale nie będzie to żadna super szałowa kreacja. Za to w domu Kamisio poszła na całość!
Sukienka od Mamy – biała w zielone kółka, odpadła w przedbiegach. Została jednak łaskawie uznana za ładną, aczkolwiek nie weselną. Sukienka od Gosi za to została zjechana totalnie, ale to totalnie i usłyszałam do tego, ze wyglądam w niej, jak dziewczyna lodziarza. No tego to się nie spodziewałam. Moim zdaniem jest ładna, nie jest specjalnie weselna, ale całkiem ładna. Tylko przód miała przekombinowany z niemodnym dziobem na dole. Moja stara sukienka, którą planowałam unowocześnić przestała się podobać nawet mi, chociaż Kamisio uznała, że jak się nad nią popracuje, to się nada (ostatecznie). Mi jednak nie leży malinowy kolor i nie mogę się przełamać. Kłuje mnie w oczy i pali w skórę. Odechciało mi się ją unowocześniać, kiedy przekonałam się, ile w niej trzeba pozmieniać. I tym sposobem wszystkie trzy opcje poszły w zapomnienie.
Sukienkę Gosi – oddałam jej następnego dnia, pokornie, bo jakby ktoś miał mnie w niej jeszcze tak skomentować, jak Kamisio – to ja dziękuję. Nie będę ryzykowała.
W zanadrzu jest jeszcze sukienka, którą pożycza mi Jola (od swojej siostry) – na razie tylko na zdjęciu – Kamisio się spodobała bardzo. Mi średniawo odpowiada kolor, jest niebieska. Zobaczymy, jaka będzie na żywo.
No i cała nadzieja w sklepie internetowym De Facto, o którym sobie przypomniałam na samym końcu, kiedy już mój mózg poszukiwał intensywnie cudu na wyjście z tego kryzysu sukienkowego.
W sklepie on line znalazły się dwie fajne sukienki – różowa, która na zdjęciu wygląda w zasadzie prawie, jak moja wymarzona i biało-czarna, która jest bardzo ładna, ale trochę ciemna, jak na wesele. Za to ta podoba się bardzo Łukaszowi i Kamisio. Po krótkim namyśle zamówiłam obie, przyjdą lada dzień i miejmy nadzieję, że rozwiążą tą patową sytuację… Czekam z niecierpliwością i nadzieją! Bo inaczej to ja już nie wiem co… Kupię tą „ostateczną” chyba…. I z tyłu będę wyglądała, jak oskubany kurczak.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Sukienka idealna

Trwają poszukiwania sukienki idealnej.
Od wiosny szukam jakiejś sensownej sukienki, która by się nadawała na wesele. W maju na wesele Rafała i Anety chciałam już mieć jakąś nową, bo ileż można chodzić na wesela w jednej i tej samej sukience pożyczonej od siostry? Kamisio co prawda ma śliczną ta sukieneczkę – szara w czarne drukowane ornamenty, z błyszczącego materiału a la tafta, rozszerzana, z czarną szarfą w pasie. Super sukienka. Kupiona z resztą w Orsayu i to z jakim zaangażowaniem!
Kamisio potrzebowała kreacji na jubileusz Zespołu Tańca Ludowego Mały Głusk, w którym tańczyła przez całą podstawówkę. Upatrzyła sobie w sklepie Orsay dwa ładne sukieneczki wieczorowe – tą szarą i taką małą czarną. Zanim jednak wybrały się po nie z Mamą, żadnej z tych sukienek już nie było w jej rozmiarze. Była niepocieszona. Ale od czego ma się siostrę? Siadłam do netu, wyszukałam sklepy Orsaya w Krakowie, gdzie Mama wtedy bywała co drugi łikend robiąc studia podyplomowe i wydzwaniałam cierpliwie do wszystkich po kolei pytając, czy mają te sukienki w rozmiarze 36. W Krakowie niestety się nie znalazły. Nic to, wzięłam na tapetę Wawrszawę, gdzie mam przecież znajomych. W Wawie znalazły się obie sukienki i to obie w jednym sklepie. Pani mi je odłożyła, a ja poprosiłam Goliszkę, aby je odebrała i mi wysłała. Aga nie miała nic przeciwko, poszła po pracy i odebrała je zaraz następnego dnia, a dwa dni później dostałam je w paczce przez Pocztę Polską.
Sukienki były strzałem w dziesiątkę, Kamisio obskoczyła w nich jubileusz, potem jakieś inne imprezy, pewnie głównie wesela, a i ja sama skorzystałam, bo w tej szarej byłam już na 3 weselach w ciągu ostatniego półtora roku.
Czy to jest jakiś obciach chodzić na wesela w tej samej sukience?
No nie wiem, ja zawsze mam taki problem z kupieniem sukienki, że chętnie chodzę w jednej i tej samej, dopóki mi się nie znudzi, albo dopóki goście na kolejnych weselach nie zaczynają się powtarzać.
Po trzecim weselu jednak miałam już lekki przesyt tej sukienki, a poza tym ona podkreśla moją niechlubną tendencję do garbienia się i czasami wyglądam w niej nieco koślawo. Poza tym jest piękna. A na dodatek na ostatnim weselu pękło mi takie plastikowe coś, w ramiączku i przez to jedno ramiączko mi odpadło. Tak sobie niefortunnie usiadłam, że ten plastikowy element w ramiączku pękł i ramiączko puściło. Zdarzyło się to w środku wesela majowego, więc musiałam jakoś sobie z tym poradzić na czas do końca wesela. Najpierw zdjęłam drugie ramiączko, ale to był zły pomysł, bo niby ta sukienka się trzymała bez nich, ale jakoś nieprzekonująco. Nałożyłam więc sobie jedno ramiączko i chodziłam do końca wesela w bolerku.
Teraz jednak czuję potrzebę nowej kreacji weselnej. Tylko skąd ją wziąć? Po tym, jak zlazłam wszystkie sklepy wzdłuż i w poprzek i nic nie znalazłam w nich – NIC, ale to zupełnie NIC! – straciłam trochę zapał. Ostatnio w De Facto w Leclercu znalazłam jedną całkiem ładną, ale nie jakąś zachwycającą. Kolorystyka taka sobie – ecru i jakiś ciemny beż. Z przodu mogła być, tył za to miała taki sobie zwyczajny. Nie bardzo by mi do czegoś pasowała, chociaż od biedy brązowe sandały na szpilce mam, ale jednak nie była ona taka piękna, aby się nią zachwycić, a cenę swoją miała. Za 180zł wolałabym kupić coś, co do mnie naprawdę przemawia, a nie coś – cokolwiek.
Od wiosny nie trafiłam wiec w sklepach nic, co dało by się kupić, a w tym roku, jak nigdy po sklepach chodziłam dużo. I tak o, bo akurat byłam w okolicy, więc wchodziłam bez okazji i oglądałam, co na wieszakach wisi, i po wyprzedażach chodziłam dużo. NIC. Zero ładnych sukienek koktajlowych.
W piątek, kompletnie już zrezygnowana wpadłam na pomysł reaktywowania mojej starej sukienki, która ma nawet ponadczasowy charakter. Mama nawet w sobotę wyekspediowała Tatę do mnie z przesyłką, zawierającą oprócz pysznej szynki domowej roboty – takie rzeczy potrafi mój Tata - nowy blender Philipsa i moje stare sukienki. Jednak o ile szynka jest super, a blender wypasiony, to sukienka taka sobie. Głównie dlatego, że ma malinowy kolor, a ja jakoś dostałam alergii na czerwienie i tym podobne. Mam nawet na nią koncept, tylko ten kolo mnie odstrasza. Ale chyba coś z nią pokombinuję, będzie w razie czego kolejne wyjście awaryjne.
Po tym, jak już sobie pojęczałam, ze nie mam w czym iść, a wesela przede mną dwa – Gosia pożyczyła mi jedną swoją sukienkę, która na słowo honoru jest dobra na mnie, chociaż ja nie jestem tak hojnie obdarzona przez naturę – i która jest bardzo ładna. Nie leży jednak na mnie zbyt świetnie, więc nie do końca rozwiązała mój problem. Jest natomiast wyjściem awaryjnym, w razie jakby coś. Potem Jola, którą już przeciągnęłam po sklepach, w poszukiwaniu sukienki idealnej – wpadła na pomysł, że pożyczy od siostry jakąś sukienkę, która by się nawała. I sądząc po zdjęciu nadawała by się, pod warunkiem, że będzie na mnie dobra. Przekonamy się.
Ja jeszcze szukam. Może coś wpadnie w ostatnim momencie. Trochę to nie jest w moim stylu, żeby tak zostawiać to na ostatnią chwilę, bo to poważny zakup, a w sobotę pierwsze wesele. Ale co zrobić…
Magda, która będzie panną młodą na drugim weselu w przyszłym tygodniu, zapytała mnie dzisiaj, czy kupiłam już sukienkę. Hmm… dobre pytanie. Bardzo na miejscu.

Co likend to gorszy

Dwa tygodnie temu w łikend opalałam się na trawniku u rodziców i przez dwa dni mniej lub bardziej korzystałam ze słońca. Skóra mi właśnie schodzi po tym opalaniu, ale bardzo delikatnie, wiec nie ma tragedii.
W zeszłym tygodniu w łikend chciałam powtórzyć ten wyczyn, razem z Amelką, ale niestety pogoda nie była sprzyjająca. Na łikend do rodziców zabrałam się już w piątek po południu, Mama i Amelka przyjechały po mnie, zapakowałam szczoteczkę do zębów i gry planszowe i wyprowadziłam się z mieszkania na prawie 3 dni. Łukasza też nie było, bo to był łikend jego męskiego wyjazdu w plener, więc nie bardzo był sens siedzenia samej w mieszkaniu. Za to u rodziców była Amelka, atrakcja sama w sobie. Poza Mamą jednak wszyscy inni wyjechali, więc miałyśmy damski łikend.
W Sb rano świeciło słońce. Trochę z przerwami, ale jednak świeciło. Ciepło nie było, bo dzień wcześniej popadywał deszcz, ale co tam! Amelce i mi nie było to straszne – koło 11-tej uznałyśmy, że już jest ciepło i można iść opalać się. Amelka ma ładną opaleniznę wszędzie poza brzuchem i plecami, bo opalała się w jednoczęściowym stroju kąpielowym. Ja miałam tylko lekkie jasne paski po sznurkach od bikini na plecach. Ubrałyśmy więc obie bikini -Amelka moje, a ja wyciągnęłam z szuflady od Kamisio - i wypełzłyśmy na trawnik przed domem.
Ciepło nie było. Nawet trochę ciepło nie było. Pościeliłyśmy sobie na trawniku koc, ale Mama chwilę potem przyniosła nam więcej warstw posłania, bo ziemia mokra, więc jak księżniczki na ziarnku grochu miałyśmy leżeć na kilku warstwach piernatów. Dwie minuty później leżałyśmy już na tych kocach, ale że słońce ciągle zachodziło i wiał naprawdę zimny wiatr, więc jednym kocem się przykryłyśmy. Na tym etapie miałyśmy już zimne nosy i świetną zabawę. Opalanie szło nam pierwszorzędnie, w tych rzadkich przerwach, kiedy słonce wychodziło zza chmur, my wypełzałyśmy spod koca. Poza tym leżałyśmy szczelnie owinięte kocem po samą szyję i kombinowałyśmy, jak też może nam być cieplej. Ponieważ twardo obstawałyśmy przy planie opalania się, więc tak proste rozwiązanie, jak nałożenie na siebie ciepłego ubrania, nie wchodziło w grę.
Koc trochę nam uniemożliwiał zabawę, a Amelka zabrała ze sobą malowanki i kredki, dziecko więc wymyśliło, że od wiatru ochroni nas… namiot! Od słońca też, ale że słońce w zasadzie nie wyglądało zza chmurek, więc nie było to problemem.
Poleciała do garażu, gdzie Dziadziek trzyma namiot i po chwili już stawiałyśmy mały zgrabny zielony namiocik. Uwinęłyśmy się z nim w try miga, bo to taki bardzo łatwy, nowoczesny namiot, w którym tylko trzeba poskładać pałąki z kilku części połączonych sznurkiem, nawlec na nie namiot i już stoi. 4 śledzie i gotowe. Nasze posłanie przeniosło się do namiotu, a razem z nami i pies Toffik, któremu było chyba zimno odkąd go ogolili na krótko. Wygląda znów, jak dywan w kolorze… no takim kolorze… powiedzmy toffi, jak i jego imię wskazuje. Każdy wie, jaki to kolor. I z czym się kojarzy.
W namiocie zabawa była przednia, malowanki zostały uskutecznione, pies się wyspał, deszcz pokropił, ale nie napadał nam do środka, było prawie ciepławo… ale po jakiejś godzinie już miałyśmy dość i zwinęłyśmy się do domu. Na tym skończyło się opalanie na cały zeszły łikend.
Przeniosłyśmy się z Amelką do domu, gdzie było ciepło i było ubranie i nałożyłyśmy na siebie spodnie i bluzki z długim rękawem. Było to zdecydowanie rozsądniejsze, chociaż mniej zabawne.
Amelka śmiała się, że tak się opaliłyśmy, że aż jesteśmy białe, chociaż tak w prawdzie to byłyśmy tylko w białe paski.
W tym tygodniu w łikend lał deszcz. Między kolejnymi ulewami były tylko chwile przerwy. Zimno było do tego i wcale nieprzyjemnie. W Sb rano poszłam na balkon, sprawdzić, jaka pogoda i tak już tam zostałam, bo naszła mnie wena na zrobienie porządku na balkonie.
Balkon był cały zasypany płatkami pelargonii, które się poprzyklejały do terakoty i ją pobrudziły. Do tego ostatnio wiatr zwalił mi z parapetu małą doniczkę z kwiatkiem i rozsypała się ziemia. Niby to zgarnęłam, ale że po ciemku i tylko tak prowizorycznie, aby kwiatek posadzić do tej doniczki, więc resztki tej ziemi zdobiły środek balkonu już z 3 dni. Poza tym pelargonie rosną mi bujnie (ku rozpaczy ciecia, który zamiata ich płatki z podjazdu pod blokiem) więc musiałam im pourywać poprzek witane pąki kwiatów. A że ostatnio coś jednak to słońce świeciło, a ja je mniej podlewałam, wiec miały trochę pousychanych liści. No i koniec końców, zaczęłam te porządki w tą zimnicę, ubrana tylko w kusą koszulkę nocną na ramiączkach i w dodatku jeszcze w deszcz, który padał naprawdę ostro, ale na balkon prawie nie zacina. Łukasz tylko krzyczał na mnie, abym się ubrała, bo się przeziębię. W końcu faktycznie dałam za wygraną i się ubrałam w bluzę i spodnie, bo tym porządkom nie było końca, a ja po jakiejś godzinie zmarzłam. Balkon uporządkowałam pięknie, zajęło mi to ponad 2h, wywiało mnie i miałam już tej pogody dosyć na cały łikend.
Aż boję się pomyśleć, jaka będzie pogoda za tydzień. Normalnie przy pogarszającej się w tym tempie pogodzie, zanosi się na przymrozki, tudzież śnieżyce! Gdzie to lato? Lipiec niby miał być brzydki, ale żeby aż tak?! Normalnie, jak w listopadzie… deszcz, deszcz, deszcz… Zimno. I deszcz, deszcz, deszcz…