wtorek, 2 sierpnia 2011

Co likend to gorszy

Dwa tygodnie temu w łikend opalałam się na trawniku u rodziców i przez dwa dni mniej lub bardziej korzystałam ze słońca. Skóra mi właśnie schodzi po tym opalaniu, ale bardzo delikatnie, wiec nie ma tragedii.
W zeszłym tygodniu w łikend chciałam powtórzyć ten wyczyn, razem z Amelką, ale niestety pogoda nie była sprzyjająca. Na łikend do rodziców zabrałam się już w piątek po południu, Mama i Amelka przyjechały po mnie, zapakowałam szczoteczkę do zębów i gry planszowe i wyprowadziłam się z mieszkania na prawie 3 dni. Łukasza też nie było, bo to był łikend jego męskiego wyjazdu w plener, więc nie bardzo był sens siedzenia samej w mieszkaniu. Za to u rodziców była Amelka, atrakcja sama w sobie. Poza Mamą jednak wszyscy inni wyjechali, więc miałyśmy damski łikend.
W Sb rano świeciło słońce. Trochę z przerwami, ale jednak świeciło. Ciepło nie było, bo dzień wcześniej popadywał deszcz, ale co tam! Amelce i mi nie było to straszne – koło 11-tej uznałyśmy, że już jest ciepło i można iść opalać się. Amelka ma ładną opaleniznę wszędzie poza brzuchem i plecami, bo opalała się w jednoczęściowym stroju kąpielowym. Ja miałam tylko lekkie jasne paski po sznurkach od bikini na plecach. Ubrałyśmy więc obie bikini -Amelka moje, a ja wyciągnęłam z szuflady od Kamisio - i wypełzłyśmy na trawnik przed domem.
Ciepło nie było. Nawet trochę ciepło nie było. Pościeliłyśmy sobie na trawniku koc, ale Mama chwilę potem przyniosła nam więcej warstw posłania, bo ziemia mokra, więc jak księżniczki na ziarnku grochu miałyśmy leżeć na kilku warstwach piernatów. Dwie minuty później leżałyśmy już na tych kocach, ale że słońce ciągle zachodziło i wiał naprawdę zimny wiatr, więc jednym kocem się przykryłyśmy. Na tym etapie miałyśmy już zimne nosy i świetną zabawę. Opalanie szło nam pierwszorzędnie, w tych rzadkich przerwach, kiedy słonce wychodziło zza chmur, my wypełzałyśmy spod koca. Poza tym leżałyśmy szczelnie owinięte kocem po samą szyję i kombinowałyśmy, jak też może nam być cieplej. Ponieważ twardo obstawałyśmy przy planie opalania się, więc tak proste rozwiązanie, jak nałożenie na siebie ciepłego ubrania, nie wchodziło w grę.
Koc trochę nam uniemożliwiał zabawę, a Amelka zabrała ze sobą malowanki i kredki, dziecko więc wymyśliło, że od wiatru ochroni nas… namiot! Od słońca też, ale że słońce w zasadzie nie wyglądało zza chmurek, więc nie było to problemem.
Poleciała do garażu, gdzie Dziadziek trzyma namiot i po chwili już stawiałyśmy mały zgrabny zielony namiocik. Uwinęłyśmy się z nim w try miga, bo to taki bardzo łatwy, nowoczesny namiot, w którym tylko trzeba poskładać pałąki z kilku części połączonych sznurkiem, nawlec na nie namiot i już stoi. 4 śledzie i gotowe. Nasze posłanie przeniosło się do namiotu, a razem z nami i pies Toffik, któremu było chyba zimno odkąd go ogolili na krótko. Wygląda znów, jak dywan w kolorze… no takim kolorze… powiedzmy toffi, jak i jego imię wskazuje. Każdy wie, jaki to kolor. I z czym się kojarzy.
W namiocie zabawa była przednia, malowanki zostały uskutecznione, pies się wyspał, deszcz pokropił, ale nie napadał nam do środka, było prawie ciepławo… ale po jakiejś godzinie już miałyśmy dość i zwinęłyśmy się do domu. Na tym skończyło się opalanie na cały zeszły łikend.
Przeniosłyśmy się z Amelką do domu, gdzie było ciepło i było ubranie i nałożyłyśmy na siebie spodnie i bluzki z długim rękawem. Było to zdecydowanie rozsądniejsze, chociaż mniej zabawne.
Amelka śmiała się, że tak się opaliłyśmy, że aż jesteśmy białe, chociaż tak w prawdzie to byłyśmy tylko w białe paski.
W tym tygodniu w łikend lał deszcz. Między kolejnymi ulewami były tylko chwile przerwy. Zimno było do tego i wcale nieprzyjemnie. W Sb rano poszłam na balkon, sprawdzić, jaka pogoda i tak już tam zostałam, bo naszła mnie wena na zrobienie porządku na balkonie.
Balkon był cały zasypany płatkami pelargonii, które się poprzyklejały do terakoty i ją pobrudziły. Do tego ostatnio wiatr zwalił mi z parapetu małą doniczkę z kwiatkiem i rozsypała się ziemia. Niby to zgarnęłam, ale że po ciemku i tylko tak prowizorycznie, aby kwiatek posadzić do tej doniczki, więc resztki tej ziemi zdobiły środek balkonu już z 3 dni. Poza tym pelargonie rosną mi bujnie (ku rozpaczy ciecia, który zamiata ich płatki z podjazdu pod blokiem) więc musiałam im pourywać poprzek witane pąki kwiatów. A że ostatnio coś jednak to słońce świeciło, a ja je mniej podlewałam, wiec miały trochę pousychanych liści. No i koniec końców, zaczęłam te porządki w tą zimnicę, ubrana tylko w kusą koszulkę nocną na ramiączkach i w dodatku jeszcze w deszcz, który padał naprawdę ostro, ale na balkon prawie nie zacina. Łukasz tylko krzyczał na mnie, abym się ubrała, bo się przeziębię. W końcu faktycznie dałam za wygraną i się ubrałam w bluzę i spodnie, bo tym porządkom nie było końca, a ja po jakiejś godzinie zmarzłam. Balkon uporządkowałam pięknie, zajęło mi to ponad 2h, wywiało mnie i miałam już tej pogody dosyć na cały łikend.
Aż boję się pomyśleć, jaka będzie pogoda za tydzień. Normalnie przy pogarszającej się w tym tempie pogodzie, zanosi się na przymrozki, tudzież śnieżyce! Gdzie to lato? Lipiec niby miał być brzydki, ale żeby aż tak?! Normalnie, jak w listopadzie… deszcz, deszcz, deszcz… Zimno. I deszcz, deszcz, deszcz…

Brak komentarzy: