poniedziałek, 10 października 2011

Mała śliczna myszka

Ta myszka, co dzisiaj Kamisio zdechła, malusieńka biała w czarne łatki - była niezłą fuksiarą. Była też niesamowicie żywotna, taka mała wiercipiętka, która nie mogła usiedzieć nigdy w akwarium.
Kamisia trzymała ją w takim niewielkim terrarium, które na wierzchu zasuwała jakimiś tekturkami. Trzeba było to bardzo dokładnie zasuwać, bo ja zostawała większa szpara (np. taka na półtora centymetra) to myszka uciekła i gdzieś sobie szła. W zasadzie to ona uciekała dosyć regularnie i można się było tego spodziewać. Toteż taka wiedza upowszechniła się w rodzinie, z resztą na szczęście dla myszki. Ale myszunia przeważnie chodziła gdzieś po parapecie, na którym stało terrarium, tudzież po meblach, gdzie stało terrarium, albo po półkach w pobliżu.
Któregoś dnia Amelka bawiła się z myszką i widocznie nie zasunęła tekturek odpowiednio, bo... Wieczorem Mama położyła się spać i nagle poczuła, jak coś rusza się w kołdrze. W środku.
Zupełnie naturalnym odruchem byłoby w to coś walnąć, z dedykacją, żeby zabić. Bo a nuż to wielki pająk???
Mam zachowała jednak zimną krew i przytomność umysłu, no ale strachliwa nie jest - i w przebłysku olśnienia od razu wykombinowała sobie, ze to na pewno myszka Kamisi uciekła i weszła jej w kołdrę. I w najlepsze wyjęła tą myszkę z kołdry i zaniosła ją do terrarium. Nie jestem pewna, ale chyba wcześniej zrobiła rundę łóżko-terrarium-łóżko dla potwierdzenia, że to ta właśnie mysz buszuje w jej kołdrze i że w terrarium jej nie ma.
Ja, kiedy usłyszałam tą historię, byłam pełna podziwu i dla Mamy - za jej spokój i trafny domysł i dla myszki, że zawędrowała tak daleko! Jak ona wlazła w tą kołdrę to ja nie wiem. Od Kamisi z pokoju, do Rodziców sypialni jest kawałek przedpokoju. kołdra leży na łóżku, nóżki łóżka są raczej gładkie.. .
Przede wszystkim jednak ta odległość była zadziwiająca! Ta myszka miała jakieś... 4 cm długości?? No może z 5 od biedy... Była taka maciupeńka! Ile ona musiała się naprzebierać tymi maluteńkimi łapkami, aby zawędrować tak daleko?
Jak Mama wpadła na to, że to jest myszka Kamisi, to ja się chyba do końca życia nie przestanę dziwić. Ja bym na to nie wpadła. Co prawda bywało tak, że mój szczur kiedyś uciekał z terrarium i jak mnie nie było to szedł do Taty i właził mu w nocy na łóżko i chciał się chyba przytulać... :P Ale to był szczurek, w zasadzie to była szczurka. Więc większa, łatwiej było zorientować się, co to łazi. Myszka była tak mała, że mogłaby spać w tej kołdrze do rana i nikt by się nie zorientował.
Kiedyś ta myszunia mi się śniła. Śniło mi się, że była moja i nosiłam ją w kieszeni polara. Miałam dwie kieszenie z przodu i ona sobie pomieszkiwała w jednej z nich. I bałam się, aby mi się tam nie zgniotła. Ale nic jej nie było, kieszeń się sprawdzała jako jej domek. Najbardziej w tym śnie podobało mi się, że była moja. No ale nigdy się to nie sprawdziło w rzeczywistości.
Kamisio mi powiedziała, że jej myszka uciekła raz (i to chyba wcześniej) i Tata znalazł ją tam, przy czym już chciał sięgać po pytkę i się rozprawić z tym czymś, kiedy zorientował się, że to mała myszka. W dodatku nie zwykła szara polna myszka, ale łaciate coś miniaturowego. Poszedł więc do Kamisio, obudził ją i zapytał czy to jej coś siedzi pod lodówką.
Myszunia niestety zdechła. Ze starości. Plus chorowała coś na brzuszek.
Bardzo szkoda, bo była taka słodka i taka fajowa. I zawsze, ale to zawsze robiła bobki, jak się ją brało na ręce.
Kamisia ma jej fotki, jak mi da jakąś, to wrzucę na bloga. Fajne było to zwierzątko.

Myszowy odświeżacz powietrza

Dzisiaj wieczorem wpadł do nas Tata (mój Tata), który w zasadzie to jechał na PKP po Mamę (też moją Mamę) wracającą ze stolicy. Tata zawinął do nas, bo czekały na zabranie słoiki z papryką - przydział dla Rodziców i trochę słoików z kompoto-syropem z malin - przydział dla Babci i kocyk z Biedrony - przydział dla Kamisi.
Pociąg Mamy się opóźnił, więc Tata wypił u nas herbatkę i pogadaliśmy chwilę.
No i usłyszałam opowieść o tym, jak to teraz do domu włażą śliczne polne myszki, które są bardzo odważne i bardzo śmierdzące. W zasadzie to nie wiem, jak śmierdzi polna mysz. Udomowiona, taka hodowana w terrarium to wiem, Kamisia do dzisiaj miała dwie, jedna niestety dzisiaj zdechła. A była taka superowa, miała czerne łatki na białym futerku i był maniunia i strasznie żywotna. Ale o niej za chwilę.
Tata opowiadał, że ostatnio myszy w garażu ma pełno. Włażą drzwiami i czym się innym da, kryją się pod półkami i gdzie tylko mogą i ani idzie ich wypędzić. Jedna szwędała się na widoku gdzieś i kiedy Tata otworzył drzwi na zewnątrz, ona sobie zwyczajnie wyszła "na piechotę" (cytat za Tatą) na dwór. Strasznie to brzmiało śmiesznie. Widocznie Tata nie wydał się jej groźny, skoro nawet się nie spieszyła. Grunt to przyjazny interfejs, chociaż w zasadzie to Tata nawet wygląda groźnie, zwłaszcza dla takiej małej myszy - w końcu jest wysoki i duży, co więcej trzeba?
Kiedyś widział, jak mysza zasuwa po rogu domu w górę. Było to zanim dom został ocieplony i otynkowany (i pomalowany na wściekle zielony kolor, bijący po oczach z daleka) więc miała myszka na czym zawiesić pazury. Szła po rogu przy balkonie, Tata wpadł więc na genialny pomysł, że poleci do domu, wyjdzie na ten balkon i ją zrzuci. Poleciał i wyszedł, ale w tym czasie myszka wcale nie czekała, że zostanie strącone, tylko była już wysoko nad balkonem i spokojnie sobie wlazła w dach.
Dach był wtedy tak podbity, że miał jakieś tam szczeliny i te myszy właziły w niego notorycznie. Takie stałe lokatorki na dziko. Ja wtedy mieszkałam na poddaszu, a te myszy mi tak tupały przez jesień i zimę nad głową w środku między warstwami sufitu i dachu. Nie wzruszało mnie to wcale, było to nawet fajne. Śpisz sobie a tu ci tuptają takie małe zwinne nóżki nad głową. Czasem te myszy walczyły ze styropianem z ocieplenia dachu i jak go nacięły, to wysypywały dziurkami. Sufit w jednym pokoju był podbity boazerią, więc zdarzały się sęki, przez które ten styropian wypadał. Takie małe kuleczki białego styropianu na znak, że wcale nie zajmuję ostatniej kondygnacji w tym domu i nade mną ktoś jeszcze mieszka. I w dodatku robi tam jakieś przemeblowanie. Ale te myszki były nawet grzeczne, one nie właziły nigdy na moje piętro i nic mi nigdy nie gryzły. Całkiem udane z nich lokatorki.
Dzisiaj do Adasia przyjechał facet naprawić mu kuchenkę, bo miała zepsuty termostat i nie chciała grzać. I co? Odsunęli kuchenkę, facet ją naprawiał w najlepsze, a tu Adaś wypatrzył, że gdzieś pod tą dolną szufladą kuchenki leży... zdechła myszka polna. No.... może ta się najadła tej różowej karmy, którą porozkładał myszom Tata. W akcie desperacji, bo nijak nie może się pozbyć myszy z garażu. Pewnie też z sutereny. Trochę w obawie, aby te myszy nie zaczęły czegoś podgryzać, na co poradziłam Tacie, aby zamiast je truć, to je dokarmiał, wtedy nie będą jeść opon i innych takich rzeczy, których i tak się nie je. Poza tym skoro są takie zsocjalizowane i kulturalnie wychodzą przez drzwi bez pośpiechu, to może warto się z nimi zaprzyjaźnić. Ale może lepiej nie zakładać sobie takiej hodowli.
Ale lepsza opowieść dzisiaj była o tym, jak mysza weszła Tacie do samochodu. W jakąś ciepłą noc Tata sobie zostawił w swoim Audi (czytaj: oudi) otwarty szyberdach. Następnego ranka (czyli bladym świtem, ledwo słońce się od ziemi oderwało) Tata wsiadł do samochodu i poczuł, że śmierdzi mu myszą. A że do myszy sentymentu nie ma, więc śmierdziało mu tym bardziej. Myszy nigdzie nie znalazł, nie wiem czy wyłożył sobie pod siedzeniem trutkę na nią czy nie, ale chyba bezpieczniej nie, bo jakby mu zdechła w samochodzie, w tym wypasionym Audi, to by dopiero miał zapach! :) Tata się długo głowił jak ta mysza weszła do auta i co lepsze, jak z niego uciekła. W końcu doszedł do wniosku, że to ten szyberdach musiał dać jej taką ścieżkę. Ale nic to pewnego, może ma tam jakieś myszy latające...? :)
W zasadzie to ma, ale nazywają się nietoperze. I lata ich tam sporo. Brzęczą wieczorami wiosną i latem, bo one wydają takie dziwne brzęczące dźwięki. Wiecie jakie? Trochę jak skrzyżowanie dzwonka telefonu ze świerszczem. Wbrew powszechnie powtarzanej mitologii, którą zwłaszcza straszyli mnie, jak byłam mała (nie wiem, kto straszył, może moja Babcia, ona lubiła taki sport) nigdy żaden mi się we włosy nie wplątał. A były po temu okazje, kiedy nosiłam mleko wieczorami z gospodarstwa po drugiej stronie szosy. Nad tym gospodarstwem latało ich jeszcze więcej. Może miały jakieś ścieżki przelotowe na mojej trasie do domu, bo zazwyczaj śmigały mi nad głową, kiedy dochodziłam do szosy. Chyba nigdy nie padłam ofiarą tych straszeń i nie bałam się, że w końcu któryś wyląduje na mojej głowie i tak mi już zostanie. Za to podobało mi się, że one tak śmigały szybciutko, jak mini odrzutowce.
Kiedyś jeden netoperek wpadł nam przez okno na poddaszu i latał po klatce schodowej. Złapaliśy go jakoś, chyba w ręcznik, bo nijak nie umiał wylecieć przez to okienko. Chociaż jakby trochę dłużej posiedział na klatce i pewnie - jakbyśmy nie stali dookoła i nie próbowali mu pomóc wylecieć - to on w końcu by sam wyfrunął, bo przecież nie na darmo ma tą swoją echolokację. My jednak wszyscy, mocno ucieszeni netoperkiem w potrzasku usilnie staraliśmy się go nakierować na to okno. Przy czym może niekoniecznie nam zależało na tym, aby on wyleciał, bo nietoperze mają takie śmieszne mordki i zawsze to miło obejrzeć je z bliska. Mają zęby zupełnie, jak wilczur w wersji mikro, ale uszy jak mysz. No i te skrzydła, to już do niczego nie podobne.
Złapaliśmy wtedy tego biednego netoperka, obejrzeliśmy sobie jego pyszczek, on na nas poszczerzył zęby i pofuczał, pewnie jeszcze przy okazji dostał ataku serca w przekonaniu, że wpadł w sidła drapieżcy i tu się jego żywot skończy... Po czym go łaskawie wypuściliśmy.
Dodam, że nigdy więcej żaden netoperek nam już przez to okno nie wpadł. Może ten jeden rozpuścił wici wśród ziomali, że jak tam wpadną, to ich będą oglądać na prawo i lewo z bliska. I zaglądać im zęby. To, albo po prostu okno na poddaszu było za rzadko otwierane. Osobiście obstawiam scenariusz Nr 2.
Chyba to był drugi i ostatni raz, kiedy widziałam z bliska nietoperza. I za każdym razem był to nietoperz wynoszony z mieszkania. Za pierwszym razem byłam o wiele mniejsza, bo w wieku dziecięcym nie mówi się młodsza, wszystko widać po wzroście. I było to na Wrzosówce, w domu mojego chrzestnego. Wpadł nietoperz do kuchni i ciocia go złapała, pokazała dzieciom, po czym wypuściła.
Marzy mi się mieszkanie w miejscu, gdzie będzie dużo takiej dzikiej przyrody w postaci myszy i netoperków. Mogę im już nawet nie zaglądać w zęby więcej... :P

czwartek, 6 października 2011

A popos zapału

No właśnie, można powiedzieć tak ładnie, jak Ty Marco, że podziwiasz zapał do robienia przetworów... ale niektórzy to się zwyczajnie pukają w głowę, kiedy słyszą o tym, że je robię. :)
Justi w sobotę na babskim spotkaniu zapytała, czy pewna pani, sąsiadka innej Justyny (jest nas cała rzesza! w życiu nie znałam tylu Justyn, co teraz!) która robi przetwory z papryki co roku namiętnie, to czy ona ma jakieś życie poza tym? Bo skoro tak robi te przetwory z zacięciem, to chyba na nic więcej jej czasu nie wystarcza... Z ulgą Justi przyjęła informację, że akurat ta pani robi tylko paprykę.
A wczoraj w drodze z kina do domu, Justi zapytała mnie po co w zasadzie ja robię te przetwory? Z podtekstem, że chyba mi odbija, skoro znalazłam sobie takie zajęcie. Względnie taką rozrywkę. I naprawdę w jej pytaniu brzmiało powątpiewanie.
Ja zupełnie niechcący, ale można uznać, że w odwecie za to - przewiozłam ją przez rondo tak, że mnie huknęła w ramię i nakrzyczała na mnie, że jak się naoglądałam szalonej jazdy w "Drive" to nie znaczy, że mam tak jeździć, bo Justi chciałaby jeszcze pożyć. Chyba całe jej życie stanęło jej przed oczami, chociaż nieco zbyt pospiesznie, bo jechałam zupełnie normalnie, tyle że szybko, bo mi pomarańczowe światła strzeliły już na wjeździe na rondo.
Uznałam, że jesteśmy kwita.
A ja przetwory i tak będę robić, bo lubię. Nie lubię ich jeść, co prawda, a przynajmniej jem bardzo mało, ale robić to bym mogła na potęgę i mogłabym nawet założyć przemysł przetworowy i z tego żyć. "Kredens" tak robi, sprzedają niby to domowe przetwory, w super wysokich cenach i na pewno się im to opłaca.
Nie tylko Justi się mi dziwi. Ona i tak jest delikatna w wyrażaniu swojej dezaprobaty, miałam już lepszą akcję.
W lutym, chyba, byliśmy na szkoleniu pod hasłem asertywności. Fajne było szkolenie, darmowe, bo unijne, grupa miała z 8 czy 9 osób, pół na pół facetów i dziewczyn. Szkolenie trwało jeden łikend. Od soboty rano, do niedzielnego popołudnia, z obiadem i ciastkami i napojami w międzyczasie. I były na tym szkoleniu dwie takie panie. Starsze od nas o dekadę+ albo i więcej. Jedna pracowała w oddziale jakiegoś banku, bo generalnie to szkolenie było dla bankowców, a druga była jakimś tam managerem kontraktowym. Obie były... no ciekawymi przypadkami. Zaczęło się od tego, ze najwyraźniej uważały się za lepsze od reszty plebsu w grupie i miały jakieś wybitne ciśnienie na pokazanie się, co to znowu one nie są za cuda. I przechwalały się jedna przez drugą, na forum grupy, jakie to one mają spostrzeżenia i doświadczenia. I jakie są a stylu "ą, ę...".
Najpierw mnie to trochę drażniło, bo wszyscy inni słuchaliśmy ich z uprzejmym pobłażaniem, ale było to trochę irytujące, bo w końcu kogo obchodzą ich kompleksy i potrzeba błyszczenia w towarzystwie. Ale już pod koniec drugiego dnia w sumie wyluzowały, może poczuły się zauważone, może nawet docenione, więc drugiego dnia była już fajna atmosfera i grupa się zrównała w przekonaniu o własnej wartości. Panie wyluzowały. Zanim jednak dotarliśmy do tej równości, przy sobotnim obiedzie obie panie zeszły w rozmowie na temat przetworów. I zaczęły się popisywać swoimi nowoczesnymi przekonaniami w stylu, że one to wszystko kupują, nic nie robią, bo przy przetworach się trzeba narobić, a przecież takie to tanie, można kupić!
Słuchałam tego, wszyscy właściwie słuchali, bo siedzieliśmy wszyscy przy jednym stoliku - i pomyślałam sobie, że je zażyję. I wypaliłam głośno, ze ja robię przetwory i lubię je robić.
Strasznie to było śmieszne, bo obie panie zatchnęło na moment i nie wiedziały, co powiedzieć. Przed chwilą snuły dyskusję o tym, że robienie przetworów to głupota, a tu jakaś laska mim mówi, ze ona właśnie robi, bo lubi! Normalnie ta chwila była bezcenna. Obie nie wiedziały, jak z tego wybrnąć, aby mnie nie urazić (jeszcze bardziej) z moimi odmiennymi poglądami. W dodatku jakimiś niedzisiejszymi.
W końcu odzyskały mowę i zdolność myślenia i zaczęły jedna przez drugą kiwać głową ze zrozumieniem, trochę jak się kiwa na ludzi niespełna rozumu i mówić coś w stylu, że niektórzy lubią... i robią... no bo w końcu to czemu nie... skoro ktoś lubi... i robi...
Podobała mi się ta rozmowa. Byłam bardzo asertywna, widocznie szkolenie odnosiło skutek natychmiastowy.
Wiem, że robienie przetworów jest niedzisiejsze, ale ja nie mam parcia na bycie w zgodzie z modą i trendami i wbrew tym wszystkim luksusom i wygodnemu życiu, mi się tęskni za domem na wsi, kawałkiem ziemi, sadem, ogrodem, jakąś kozą i kurami.
Niektórzy to rozumieją. Na naszym Babskim łikendzie na Węgrzech Justi i Asia zrobiły mi fotki kur z Wyspy Małgorzaty w Budapeszcie, a całą drogę do Egeru wypatrywały mi dobrego ustronnego miejsca na chałupkę. I pokazywały kozy, tudzież krowy bez łat, które udawały kozay z daleka.
W ogóle to myślę sobie, że życie sto lat temu miało więcej sensu, niż teraz. Ale nie da się ukryć, jestem produktem swojego pokolenia i jest mi z tym dobrze, co nie przeszkadza mi chcieć mieć ogródek, urobić sobie w nim ręce po łokcie, połamać paznokcie, ale zasiać marchewkę i pietruszkę samemu. Z telefonów komórkowych nie zrezygnowałabym, podobnie jestem uzależniona od poczty mailowej i internetu, ale mimo wszystko czuję potrzebę zrównoważenia tego kawałkiem natury.
Poza tym kiedyś ludzie robili wszystkie te rzeczy, które były do czegoś potrzebne. Musieli mieć przetwory, aby w zimie jeść coś więcej niż chleb z masłem, względnie kiełbasę. Musieli zasadzić marchewkę, mieć owoce, bo ich dieta byłaby uboga. Musieli się narobić, aby mieć co jeść. A teraz idę do pracy i 8h robię jakieś abstrakcyjne rzeczy, które - myślę sobie - za następną dekadę będą już kompletnie przestarzałe i bezwartościowe. Ale taka jest moja praca i nie ma ona bardzo namacalnego skutku. Nawet płacą mi za nią wirtualnie... A kiedy narobię przetworów i narobię się przy nich, to widzę, jak stoi taka armia na stole i pięknie wygląda! Czasem imponująco. I kolorowo. I to jest bardzo namacalny dowód na to, że można mieć skutek swojej pracy na wyciągnięcie ręki. :)

poniedziałek, 3 października 2011

Papryka w słoikach

W sobotę więc robiłam paprykę. Nie, raczej - od soboty robiłam paprykę. Jak przystało na przetwory, zajęło mi to 3 dni.
Zmotywowała mnie do tego Ewa, która papryczk robi co roku chyba i wychodzi jej przepyszna. Przyniosła mi w środę słoiczek takiej papryki zamarynowanej własnoręcznie. Mnim! O wiele lepsza niż w sklepie. Twardziutka, smaczna, w sam raz na ostrość, w sam raz na słodkość. Pomailowałyśmy chwilę w czwartek i od słowa do słowa Ewa napisała mi, jak to bardzo prosto się tą paprykę robi, że najtańsza papryka na Elizówce, co po kolei z nią potem robić w drodze do słiczka.
Ja od razu zapaliłam się do działania i postanowiłam sobie też taką zamarynować. Niewiele myśląc zarządziłam w domu robienie papryki. Nie wiedziałam tylko, że Ewa na potrzeby dyskusji mailowej troszkę sobie ten przepis uprościła. Wydawało mi się, że się dogadałyśmy, bo jeszcze potwierdziłam z nią, czy rozumiem dobrze, jak się ją robi. Paprykę postanowiłam robić do spółki z Rodzicami, na zasadzie quid pro quo. Tata kupi na Elizówce papryczkę, a ja ją zamarynuję. Nie bardzo chciałam jechać sama na Elizówkę, bo rzadko tam bywam, a giełda nie jest znowu taka mała. Tata za to jest mocno obyty w terenie i nawet do Elizówki nie ma daleko, więc uznałam, że taki podział zadań będzie sprawiedliwy. Tata bez problemu się zgodził, Mama z resztą też przystała na mój plan robienia wspólnie papryki, ale od razu mi zapowiedziała, że zrobimy to naszym rodzinnym systemem „zróbmy razem, czyli ty robisz, a ja zajmuję się czym innym”. Nie przeszkadza mi to jednak, więc wszyscy się dogadaliśmy w kilka minut.
W Sb z rana o 7.20, Tata napisał mi SMSa, że kupił paprykę. Potem się dowiedziałam, że i tak mi oszczędził, bo był na giełdzie o jakieś nieprzytomnej godzinie 6 rano albo i wcześniej i okazało się, że nie ma pomarańczowej papryki. więc musi kupić jakąś inną na jej miejsce. Jest podobno bardzo rzadko i akurat nie było. A ja sobie zażyczyłam czerwoną, żółtą i pomarańczową do marynowania. W końcu jednak sam zdecydował, ze będzie biała zamiast pomarańczowej. Super te papryki były, piękne! I tanie. W sklepach są od jakiegoś 4,50 zł za kg a tam po 3 zł.
Ja akurat chciałam odespać pieczenie placka w piątek do 1 w nocy. Twardo udawałam że śpię do 9tej, ale spaniem to to nie było, bo jak już mnie raz SMS obudził o tej godzinie co zazwyczaj już jestem obudzona, to już nie zasnęłam kamieniem, tylko przysypiałam. Wstałam w końcu, zebrałam się i pojechałam do Rodziców, tylko po to, aby na schodach usłyszeć od Mamy, że nie ma gdzie robić tej papryki u nich, bo mają akurat mały remont. Zabrałam więc paprykę i słoiki i pojechałam z nimi do siebie. Uruchomiłam przetwórstwo paprykowe na całe 2 dni. A czasu akurat na to nie miałam za wiele, bo trochę ten łikend miałam zapakowany.
W Sb więc zrobiłam jeden rzut, 6 dużych słoików. Zrobiłam zalewę, obgotowałam w niej paprykę, zalałam ją w słoikach i byłam z siebie dumna, ze tak pięknie mi ta papryka wyszła. Trochę się zdziwiłam, że w przepisie Ewy nie ma soli, ani gorczycy, ale że robiłam research po necie w poszukiwaniu przepisów z olejem, bo taką paprykę zażyczyła sobie Mama, a Ewa nie daje oleju. W każdym przepisie było trochę soli, więc trochę dałam. Jakąś łyżeczkę na 4,5 litra wody. Gorczycę wsypałam do słoika, bo od przypraw nie stronię.
Ale ta sól nie dawała mi spokoju, w końcu doszłam do wniosku, że Ewa o niej musiała zapomnieć. W ndz rano wiec napisałam do Ewy czy ona nie soli zalewy. Ewa odpisała, że owszem soli. No to już zadzwoniłam i poprosiłam, aby mi podyktowała ten przepis od nowa, bo może coś jeszcze zapomniała. No i Ewa zaczęła: „4,5 szklanki wody…”. I tu mi zaświtało! Szklanki! Aha! Szklanki! A nie litry! No to już nie miałam złudzeń, że skoślawiłam tą jedną partię papryki na pewno!
Pozostałą paprykę zrobiłam już dobrze, ale ta skiepszczona na razie tkwi w słoikach i podobno nie jest zła. Bardzo delikatna. Obawiam się tylko, aby bardzo delikatnie nie zaczęła się psuć, skoro ma takie rozwodnione proporcje zalewy. Chyba jednak ją dzisiaj zaleję na nowo dobrą zalewą.
Paprykę przerobiłam, całe 25 kg. Była czerwona, żółta i biała. Dzisiaj jeszcze zrobiłam 6 słoików z chili bo wpadłam na pomysł, że chciałabym spróbować trochę pikantnej. Wyszło mi więc 49 kobylastych słoików, takich po dużych majonezach głównie - ze zwykłą papryką i 6 z chiliową. Do podziału między rodziców i nas. :)
Dzisiaj rano w autobusie w drodze do pracy okazało się, że śmierdzę papryką w occie. Normalnie nowa jakość perfum. Moja kurtka wisiała w przedpokoju na wieszaku i przeszła tymi oparami. Nie wiem, ile będę ją wietrzyć, ale muszę się tego zapachu pozbyć jakoś, a wolałabym jej nie prać jeszcze.

Trochę trudniej

Od bardzo dawno na piekłam ciasta. Wakacje i lato jakoś niespecjalnie sprzyjają apetytowi, więc nawet mało gotowałam. Żywiliśmy się głównie surowizną w postaci sałatek i takich tam warzywnych potraw. A ciast jakoś się nam nie chciało. Były po drodze 2 wesela, wizyta w Mielcu u Rodziców Łukasza, więc było trochę słodkiego.
Od kilku dni jednak chodziła za mną myśl, aby coś upiec. Tak dla samego sportu, bo o ile pieczenie lubię, to potem nie lubię jeść ciast. Ostatnio coś mi się przestawiło i wcale nie chce mi się jeść słodkiego. Ciast zwłaszcza.
Przypomniało mi się jednak, że Kama B. rok temu dała mi przepis na przepyszne ciasto ze śliwkami. A śliwek jeszcze jest dużo, więc jak nie teraz to nigdy.
W pt po pracy Łukasz kupił więc śliwki, a ja wieczorem zabrałam się za pieczenie. To że czasem jestem patałach, to wiem, ale może zgonię to na fakt, że dawno nie piekłam. Zamiast przeczytać przepis do końca, zerknęłam na składniki i zabrałam się za robienie ciasta.
To ciasto jest super łatwe, ale jak ktoś chce (czytaj: ja na przykład) to można sobie je utrudnić i zamiast sobie zrobić wg wytycznych, łatwiej, to ja się trochę pomęczyłam. W ogóle to miałam w pamięci, że to ciasto się tak łatwo robi. I kiedy je robiłam to cały czas się zastanawiałam, co niby było w nim takiego łatwego, skoro wcale tak łatwo się go nie robi, robi się standardowo. Dopiero na koniec okazało się, w czym rzecz, kiedy poprosiłam Łukasza, aby mi przeczytał przepis, bo chciałam sprawdzić czy wszystkie składniki wzięłam. I Łukasz mi przeczytał składniki, a potem dalej przepis, w którym stało jak byk, że masło się topi i miesza z mąką i żółtkami. A ja je miałam zmarznięte, starłam je na tarce i wcale się tego łatwo nie wyrabiało. Nie miałam co się dziwić, skoro sama sobie życie utrudniam.
Ciasto pomimo mojej pomyłki wyszło super. Warstwa bezy, z piany z białek jest puchata i gruba, a obawiałam się, jak się uda, bo miałam trochę starawe jajka. Do dzisiaj to się już to ciasto kończy. Połowę zawiozłam Rodzicom na pocieszenie, że mają remont i muszą się z nim zmagać.
Ten łikend chyba nie sprzyjał myśleniu, bo w sobotę dałam ponownie czadu. Widocznie mój rozum też chodzi na łikendy, jeszcze tylko nie wiem gdzie…
W sobotę zrobiłam kilka słoików papryki wg – jak mi się wydawało – przepisu Ewy, ale w ndz zorientowałam się, że zamiast szklanek wody wzięłam litry wody, więc zalewa była cokolwiek… wodnista! Podobno jednak nie wyszło to najgorzej! :)