poniedziałek, 10 października 2011

Myszowy odświeżacz powietrza

Dzisiaj wieczorem wpadł do nas Tata (mój Tata), który w zasadzie to jechał na PKP po Mamę (też moją Mamę) wracającą ze stolicy. Tata zawinął do nas, bo czekały na zabranie słoiki z papryką - przydział dla Rodziców i trochę słoików z kompoto-syropem z malin - przydział dla Babci i kocyk z Biedrony - przydział dla Kamisi.
Pociąg Mamy się opóźnił, więc Tata wypił u nas herbatkę i pogadaliśmy chwilę.
No i usłyszałam opowieść o tym, jak to teraz do domu włażą śliczne polne myszki, które są bardzo odważne i bardzo śmierdzące. W zasadzie to nie wiem, jak śmierdzi polna mysz. Udomowiona, taka hodowana w terrarium to wiem, Kamisia do dzisiaj miała dwie, jedna niestety dzisiaj zdechła. A była taka superowa, miała czerne łatki na białym futerku i był maniunia i strasznie żywotna. Ale o niej za chwilę.
Tata opowiadał, że ostatnio myszy w garażu ma pełno. Włażą drzwiami i czym się innym da, kryją się pod półkami i gdzie tylko mogą i ani idzie ich wypędzić. Jedna szwędała się na widoku gdzieś i kiedy Tata otworzył drzwi na zewnątrz, ona sobie zwyczajnie wyszła "na piechotę" (cytat za Tatą) na dwór. Strasznie to brzmiało śmiesznie. Widocznie Tata nie wydał się jej groźny, skoro nawet się nie spieszyła. Grunt to przyjazny interfejs, chociaż w zasadzie to Tata nawet wygląda groźnie, zwłaszcza dla takiej małej myszy - w końcu jest wysoki i duży, co więcej trzeba?
Kiedyś widział, jak mysza zasuwa po rogu domu w górę. Było to zanim dom został ocieplony i otynkowany (i pomalowany na wściekle zielony kolor, bijący po oczach z daleka) więc miała myszka na czym zawiesić pazury. Szła po rogu przy balkonie, Tata wpadł więc na genialny pomysł, że poleci do domu, wyjdzie na ten balkon i ją zrzuci. Poleciał i wyszedł, ale w tym czasie myszka wcale nie czekała, że zostanie strącone, tylko była już wysoko nad balkonem i spokojnie sobie wlazła w dach.
Dach był wtedy tak podbity, że miał jakieś tam szczeliny i te myszy właziły w niego notorycznie. Takie stałe lokatorki na dziko. Ja wtedy mieszkałam na poddaszu, a te myszy mi tak tupały przez jesień i zimę nad głową w środku między warstwami sufitu i dachu. Nie wzruszało mnie to wcale, było to nawet fajne. Śpisz sobie a tu ci tuptają takie małe zwinne nóżki nad głową. Czasem te myszy walczyły ze styropianem z ocieplenia dachu i jak go nacięły, to wysypywały dziurkami. Sufit w jednym pokoju był podbity boazerią, więc zdarzały się sęki, przez które ten styropian wypadał. Takie małe kuleczki białego styropianu na znak, że wcale nie zajmuję ostatniej kondygnacji w tym domu i nade mną ktoś jeszcze mieszka. I w dodatku robi tam jakieś przemeblowanie. Ale te myszki były nawet grzeczne, one nie właziły nigdy na moje piętro i nic mi nigdy nie gryzły. Całkiem udane z nich lokatorki.
Dzisiaj do Adasia przyjechał facet naprawić mu kuchenkę, bo miała zepsuty termostat i nie chciała grzać. I co? Odsunęli kuchenkę, facet ją naprawiał w najlepsze, a tu Adaś wypatrzył, że gdzieś pod tą dolną szufladą kuchenki leży... zdechła myszka polna. No.... może ta się najadła tej różowej karmy, którą porozkładał myszom Tata. W akcie desperacji, bo nijak nie może się pozbyć myszy z garażu. Pewnie też z sutereny. Trochę w obawie, aby te myszy nie zaczęły czegoś podgryzać, na co poradziłam Tacie, aby zamiast je truć, to je dokarmiał, wtedy nie będą jeść opon i innych takich rzeczy, których i tak się nie je. Poza tym skoro są takie zsocjalizowane i kulturalnie wychodzą przez drzwi bez pośpiechu, to może warto się z nimi zaprzyjaźnić. Ale może lepiej nie zakładać sobie takiej hodowli.
Ale lepsza opowieść dzisiaj była o tym, jak mysza weszła Tacie do samochodu. W jakąś ciepłą noc Tata sobie zostawił w swoim Audi (czytaj: oudi) otwarty szyberdach. Następnego ranka (czyli bladym świtem, ledwo słońce się od ziemi oderwało) Tata wsiadł do samochodu i poczuł, że śmierdzi mu myszą. A że do myszy sentymentu nie ma, więc śmierdziało mu tym bardziej. Myszy nigdzie nie znalazł, nie wiem czy wyłożył sobie pod siedzeniem trutkę na nią czy nie, ale chyba bezpieczniej nie, bo jakby mu zdechła w samochodzie, w tym wypasionym Audi, to by dopiero miał zapach! :) Tata się długo głowił jak ta mysza weszła do auta i co lepsze, jak z niego uciekła. W końcu doszedł do wniosku, że to ten szyberdach musiał dać jej taką ścieżkę. Ale nic to pewnego, może ma tam jakieś myszy latające...? :)
W zasadzie to ma, ale nazywają się nietoperze. I lata ich tam sporo. Brzęczą wieczorami wiosną i latem, bo one wydają takie dziwne brzęczące dźwięki. Wiecie jakie? Trochę jak skrzyżowanie dzwonka telefonu ze świerszczem. Wbrew powszechnie powtarzanej mitologii, którą zwłaszcza straszyli mnie, jak byłam mała (nie wiem, kto straszył, może moja Babcia, ona lubiła taki sport) nigdy żaden mi się we włosy nie wplątał. A były po temu okazje, kiedy nosiłam mleko wieczorami z gospodarstwa po drugiej stronie szosy. Nad tym gospodarstwem latało ich jeszcze więcej. Może miały jakieś ścieżki przelotowe na mojej trasie do domu, bo zazwyczaj śmigały mi nad głową, kiedy dochodziłam do szosy. Chyba nigdy nie padłam ofiarą tych straszeń i nie bałam się, że w końcu któryś wyląduje na mojej głowie i tak mi już zostanie. Za to podobało mi się, że one tak śmigały szybciutko, jak mini odrzutowce.
Kiedyś jeden netoperek wpadł nam przez okno na poddaszu i latał po klatce schodowej. Złapaliśy go jakoś, chyba w ręcznik, bo nijak nie umiał wylecieć przez to okienko. Chociaż jakby trochę dłużej posiedział na klatce i pewnie - jakbyśmy nie stali dookoła i nie próbowali mu pomóc wylecieć - to on w końcu by sam wyfrunął, bo przecież nie na darmo ma tą swoją echolokację. My jednak wszyscy, mocno ucieszeni netoperkiem w potrzasku usilnie staraliśmy się go nakierować na to okno. Przy czym może niekoniecznie nam zależało na tym, aby on wyleciał, bo nietoperze mają takie śmieszne mordki i zawsze to miło obejrzeć je z bliska. Mają zęby zupełnie, jak wilczur w wersji mikro, ale uszy jak mysz. No i te skrzydła, to już do niczego nie podobne.
Złapaliśmy wtedy tego biednego netoperka, obejrzeliśmy sobie jego pyszczek, on na nas poszczerzył zęby i pofuczał, pewnie jeszcze przy okazji dostał ataku serca w przekonaniu, że wpadł w sidła drapieżcy i tu się jego żywot skończy... Po czym go łaskawie wypuściliśmy.
Dodam, że nigdy więcej żaden netoperek nam już przez to okno nie wpadł. Może ten jeden rozpuścił wici wśród ziomali, że jak tam wpadną, to ich będą oglądać na prawo i lewo z bliska. I zaglądać im zęby. To, albo po prostu okno na poddaszu było za rzadko otwierane. Osobiście obstawiam scenariusz Nr 2.
Chyba to był drugi i ostatni raz, kiedy widziałam z bliska nietoperza. I za każdym razem był to nietoperz wynoszony z mieszkania. Za pierwszym razem byłam o wiele mniejsza, bo w wieku dziecięcym nie mówi się młodsza, wszystko widać po wzroście. I było to na Wrzosówce, w domu mojego chrzestnego. Wpadł nietoperz do kuchni i ciocia go złapała, pokazała dzieciom, po czym wypuściła.
Marzy mi się mieszkanie w miejscu, gdzie będzie dużo takiej dzikiej przyrody w postaci myszy i netoperków. Mogę im już nawet nie zaglądać w zęby więcej... :P

Brak komentarzy: