sobota, 28 lutego 2009

Gram w darta bo mam farta!

Jakiś czas temu Ćwik przyniósł do pracy tarcę do darta i lotki. Nie załapałam do końca, jak ten pomysł się narodził, zdaje się, że na naszym ostatnim spotkaniu integracyjnym gdzieś między pizzą a piwem ktoś pomyślał, że przydało by się nam trochę sportu i rozrywki w przerwie od pracy.
Najpierw odbyły się poszukiwania odpowiedniego miejsca na powieszenie tarczy. Ktoś szalony wpadł na pomysł aby zawisła koło mojego biurka nad szafką, bo jest ona niska i było by w sam raz! Ciekawe dla kogo, bo na pewno nie dla mnie - chyba miałam się w tej wersji zasłaniać swoim monitorem przed rzutami co mniej zdolnych graczy... Na szczęście znalazło się lepsze miejsce, koło drzwi wejściowych, szafka została tam przestawiona, a w zamian koło mnie wylądowała duża szafa.
Codziennie rozgrywa się kilka rundek darta, czasem gr
a więcej osób, czasem miej, ogólnie robi się wtedy wesoło i głośno.
Ja początkowo nie pałałam chęcią grania, bo niespecjalnie jestem dobra w lotki, a co poniektórzy u nas przejawiają w tej dziedzinie ewidentny talent. W końcu jednak się skusiłam i okazało się to nie takie trudne, zwłaszcza, kiedy nie liczy się na wybitne osiągnięcia, a wręcz przeciwnie uważa się za kiepskiego zawodnika. Nawet udaje mi się nie zostawać na samym tyle i czasem rzucam bardzo ładnie. Raz nawet wygrałam - byłam zdumiona, bo udało mi się na końcu rzucić dokładnie w pole, gdzie celowałam! Do tej pory nie wiem, jak było to możliwe, grunt, że miałam chwilę radości. :)
Najśmieszniej jednak było, kiedy raz rzuciłam lotkę, a ta wbiła się w... ścianę! Wbiła się i tak została, nie miała zamiaru odpaść.
W ścianę co jakiś czas rzuca każdy, nikt oczywiście w nią nie celuje, ale zdarzyło się to już nie jeden raz. Ściana wokół tarczy jest cała podziubana, przyjęła już wiele rzutów, ale jeszcze nikomu nie udało się wbić lotki na tyle mocno w ścianę, aby lotka w niej się utrzymała. Mi jakimś cudem ten wyczyn się udał, chociaż nie należę do silnych osób i jestem raczej wątłej postury. Ćwik akurat miał przy sobie aparat i uwiecznił to niecodzienne zdarzenie.


Po kilku dniach dostaliśmy fotkę w mailu. Na co Puczos ujawnił swój talent do tworzenia komiksów i skomentował to malem bez treści, ale za to z wiele mówiącym załącznikiem :


Do śmieszniejszych przypadków zdecydowanie zaliczają się wybitne rzuty, które trafiają w przyciski na tarczy, a że jest to tarcza elektroniczna, to co zdolniejsi gracze jednym ruchem reki na odległość : resetują grę, przełączają użytkownika, zmieniają ustawienia. Było już wiele takich przypadków i niezmiennie są one zabawne i przynoszą nieoczekiwany zwrot akcji.
Najciekawszy jednak przypadek związany z dartem, jaki widziałam, przydarzył się mojemu bratu, a raczej jego dwom kolegom. Swego czasu Adaś miał tarczę do darta powieszoną w pokoju. Był zdaje się wtedy po operacji i spędzał dużo czasu w domu. Odwiedzali go często koledzy, grali sobie w te lotki i się wygłupiali, typowe dla nastolatków. Tarcza była drewniana, a lotki miały ostre metalowe końce. Pewnego dnia grali sobie chłopaki w te lotki zupełnie spokojnie i nagle przylatuje do mnie Adaś z pytaniem czy mamy wodę utlenioną i bandaż, bo Churchilowi wbuła się lotka w rękę i leci mu krew. Okazało się, że Churchil podszedł do tarczy i wyciągał lotkę , a w tym momencie, ktoś inny rzucił lotkę i przybił Churchila do tarczy. Pocelował przy tym precyzyjnie w tą cienką skórkę, jaka jest między kciukiem, a palcem wskazującym, na całe szczęście Churchila z resztą. Nie mogło go to za bardzo boleć, bo tomiejsce nie nalezy do najintensywniej unierwionych, mięśni tam nie ma, sama skóra, bardzo to nie krwawiło. Churchil jednak zbladłi generalnie ledwo stał na nogach. Doznał biedak większych obrażeń na psychice niż na ciele, a zdecydowanie przeżył traumę.
Nie wiem do tej pory co strzeliło do głowy temu frugiemu chłopakowi, aby rzucić sobie beztrosko metalową lotkądo tarczy dokładnie w momencie, kiedy stał tam Churchil. To, że miał na tarczy rękę, to już drugorzędna sprawa, ale przecież lotek nie wyciaga się stojąc w drugim kącie pokoju, więc Churchil musiał być blisko tarczy, kiedy ten się szykował do rzutu. Widocznie nie wyglądało na to, aby Churchil się miał na tarczę rzucić sam i zasłaniać ją własnym ciałem, skoro finał był taki, jaki był. Szczęscie w nieszczęściu, że chłopak rzucał na tyle dobrze, że Churchilowi się ta lotka nie wbiła w głowę, bo zamiast naklejać mały pasterek, dzwonilibyśmy po pogotowie. Swoją drogą paramedycy chyba by umarli ze śmiechu widząc gościa z lotką wbitą w głowę kolesia... My pękaliśmy ze śmiechu na wspomienie ręki Churchila przybitej do tarczy. :)

piątek, 27 lutego 2009

Próba charakteru

Poszłam dzisiaj do pracy testować z tą swoją wielką radością ten nowy projekt i... kiedy już dotarłam do pracy stwierdziłam, że mój zapał nieco ochłonął i czuję się zmęczona. Faktycznie byłam niedospana, bo wczoraj wieczorem czekałam, aż Łukasz wróci z pracy, a on dotarł do domu dopiero po 23ciej. Skutkiem tego poszłam spać dopiero po północy i to zdaje się sporo po północy, ale wiadomo - zanim porozmawialiśmy, opowiedzieliśmy sobie wszystko warte opowiedzenia, pośmialiśmy się, powygłupialiśmy... trochę czasu to zajmuje. Skoro już doczekałam na powrót Łukasza, to nie mogłam odmówić sobie przyjemności pobycia razem i tak po prostu pójść spać. A ponieważ po aerobiku byłam wymęczona, to noc okazała się zdecydowanie za krótka, aby wypocząć. Rano zwlokłam się z łóżka i powoli, trochę żółwim tempem zebrałam do pracy. Zdążyłam tylko upiec rybę na obiad, nastawiając piekarnik w przerwie między suszeniem włosów, a malowaniem rzęs.
O 9.30 rano poczułam - ku swojemu zaskoczeniu - że pragnę napić się kawy. I to nie jakiejś delikatnej prawie-nie-kofeinowej-mieszanki-z-cykorią tylko zwyczajnej kawy i to najlepiej dosyć mocnej. Dziwne to było o tyle, że nawet, jeśli chce mi się spać w pracy, to kawy mi się wtedy nie zachciewa. Kawa generalnie źle na mnie działa, podobno niektórym ludziom bardziej szkodzi niż pomaga i ja najwyraźniej należę do tej grupy. Po wypiciu nawet małej filiżanki potrafi mi być słabo i dostaję takiej ledwo odczuwalnej trzęsawki wewnętrznej. Totalnie głupie i nieprzyjemne uczucie i mocno zniechęca do picia kawy, dlatego zazwyczaj robię sobie baaardzo baaardzo cienką kawę z serii mieszanek z cykorią i zalewam ją w 2/3 mlekiem. Smakuje mi bardzo, a nie miewam po niej tego dziwnego uczucia słabości.
Dzisiaj rano jednak musiałam wypić zwyczajną kawę, chyba moje zmęczone ćwiczeniami i zakwasami mięśnie sobie jej zażyczyły. Wypiłam więc i chyba postawiła mnie na nogi, bo dotrwałam jakoś do popołudnia dziubiąc swoje testy-testy.
Za to popołudnie dostarczyło mi taką dawkę adrenaliny, że senność i zmęczenie przeszło mi jak ręką odjął!
Wyniki testów oczywiście trzeba ładnie zapisywać w pliku, kolejne pozycje, jedna po drugiej, udokumentować co się robi i z jakim wynikiem. Miałam więc ładny pliczek excellowy, wszystko w nim zapisywałam, kopiowałam dane, podawałam szczegóły i byłam całkiem zadowolona z wyniku. W ciągu dnia zapisuję zazwyczaj plik kilka razy, ot tak, dla bezpieczeństwa, bez szaleństw jednak, nie trzeba zazwyczaj zapisywać go co kilka minut, teoretycznie komputery są podpięte do jakiegoś ups-a, który zabezpiecza przed wyłączeniem się komputera znienacka i utratą danych. Hmm.. teoretycznie.
Koło 14tej Puczyk, najwyrażniej znudzony robieniem tego, cokolwiek tam dzisiaj robił - zupełnie nie wiadomo po co podszedł do biurka Kariny. W zasadzie to wszedł za biurka Agaty i Kariny i chyba chciał coś zrobić na Kariny komputerze, chociaż nie sprecyzował co niby miało by to być. Jak dla mnie, to szukał chwili rozrywki. Zdecydowanie lepiej by zrobił, jakby poszedł porzucać w lotki - tarcza wisi u nas w pokoju i od czasu do czasu chętni robią sobie przerwę z odrobiną sportu, aby porzucać. Puczosa najwyraźniej znęciły "walory" Kariny, nad którymi chłopaki się tak często rozwodzą i o których mówią z nutką rozmarzenia i polazł za jej biurko. Niefortunnie dla nas, za dziewczyn biurkami ciągną się kable od ich komputerów i leża sobie te kabelki na podłodze, beztrosko, bez żadnych osłonek, tylko czekają, aby ktoś o nie zawadził. Karina z Agatą wykazują dużą zwinnośc i jak dotąd żadna z nich jeszcze w te kable się nie zaplątała, ale Puczo dzisiaj zrobił dwa kroki i wyrwał z gniazdka kabel zasilający od Kariny komputera. Karinie komputer zgasł. Puczo więc pospiesznie włożył wtyczkę do gniazdka i albo miał chłopak niefarka, albo jest kiepski w te klocki i nie wiedział, jak powinien to zrobic, w każdym razie w momencie, kiedy on się tym kablem zajął - zgasły komputery innych osób w pokoju. Jedyną
chyba osobą, której komputer nie padł był Marek, szczęściarz!
Mi wjednej sekundzie padł komp, zgasł monitor, za to od razu przec oczami mi stanął niezapisany wynik z ostatnich kilku godzin!
Już raz się nam taka sytuacja zdarzyła. Jakiś rok temu. Nie pamiętam kto był przyczyną, zdaje się, że to nawet nie my spowodowaliśmy, ale fakt - faktem, komputery nam wyłączyły się bez ostrzeżenia i wtedy również byłam w trakcie testów i miałam piękny pliczek z ich wynikiem i niestey musiałam całe testy ponawiać, bo straciłam wszystkie dane. Żadna neizapisana wersja excella się nie objawiła po uruchomieniu kompa, więc dzisiaj też na to nie liczyłam.
Szlag mnie trafił dzisiaj i adrenalina mi skoczyła gwałtownie, bo co, jak co, ale dzibanie tego samego po raz drugi tylko po to, aby móc jeszcze raz zapisać dane - to nie jest atrakcyjna perspektywa. Tym bardziej, że była już 14ta z minutami, a ja miałam jeszcze sporo do zrobienia przed wyjściem z pracy.
Wzięłam więc swój kubek i herbatkę owocową na pocieszenie i głośno wyrażając swoje zbulwersowanie poszłam do kuchni. Byłam dosyć oszczędna w słowach, ale miałam ochotę kląć w kamienie - to jest wypróbowany sposób na wyładowanie nadmiaru emocji i zawsze mi pomaga rozładować napięcie, jak się wkurzę. Poprzestałam jednak na kilku zdawkowych przerywnikach i poszłam zrobić sobie herbatę.
W kuchni akurat siedziała Agnieszka, więc najpierw się jej wyżaliłam, po czym pogadałysmy chwilę o znacznie przyjemniejszych rzeczach i wróciłam do pokoju już znacznie spokojniejsza. Kama stwierdziła mailowo, że była to próba charakteru. Nie sprecyzowała na czym miała ona polegać, bo albo ją oblałam, kiedy zalała mnie krew i wyszłam z pokoju rzucając pod nosem przekleństwami, albo właśnie w tym objawił się ten mój charakter(ek) - niekoniecznie sprzyjając uszom osób z otoczenia. Tak źle i tak niedobrze, ale jakoś niespecjalnie się tym przejęłam.
Puczykowi było bardzo przykro, że przez niego musiałam powtarzać testy, ale w gruncie rzeczy wina była po stronie sprzętu, a nie szurającego butami Puczyka. Chociaż, jak się tak zastanowić, to on coś wczoraj wspominał, że ćwiczy to szuranie nogami, bo Agata szura i zawsze chodzi naelektryzowana, przez co dotknięcie jej gwarantuje porażenie całkiem sporym pradem. Agata tryska iskrami na prawo i lewo za każdym razm, kiedy wstanie od komputera, nie daj Boże podawać jej lotki do darta, bo szok elektryczny gwarantowany. Ale Agata najwidoczniej szura nogami pod biurkiem, kiedy siedzi na krześle, a nie jak Puczos - kiedy idzie slalomem przez tor z przeszkodami i zamiast szurać powinien omijać kable. Grunt to mieć wyczucie sytuacji... :)

czwartek, 26 lutego 2009

Sztuka w trudach tworzona

Kamisio malowała obraz na zamówienie - taki widoczek w ciepłych barwach. Zamówiła go sobie Marzenka, która niedawno wprowadziła się do nowego mieszkania i potrzebowała czegoś - jak to określiła: "przyciągającego wzrok" do powieszenia w salonie. Mena wyszukała sobie w internecie zdjęcie z krajobrazem, które po pierwsze pasowało jej kolorystycznie do wystroju wnętrza, a po drugie spodobało się jej. Dokładnie w tej kolejności. Najważniejsza była paleta kolorystyczna. Na podstawie zdjęcia miał powstać obraz.


Jak okazało się w praktyce obraz miał długą drogę do przejścia od chwili złożenia zamówienia, do momentu, kiedy zawisnął na ścianie. Cała historia była dosyć komiczna. Zdecydowanie sprawy przybierały niespodziewany obrót.
Kamisio zaczęła malować obraz jakoś w okolicach grudnia, n pewno jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Przesłałam jej fotkę z widoczkiem i kilkanaście dni później już oglądaliśmy pierwsze warstwy farby na płótnie. Kamisio kupiła ogromny blejtram, panoramiczny - chociaż nie wiem czy stosuje się takie określenia do obrazów, na pewno ekrany TV są panoramiczne, w każdym razie ten blejtram zwalał z nóg swoją wielkością. Miał chyba z półtora metra długości, wysokość jakąś standardową, chyba 70 cm. Nie pamiętam dokładnie.
Zdjęcie nie było takie panoramiczne, więc dolna cześć została oberwana, aby wymiarami pasowało do wielkości płótna. Przy pierwszym oglądaniu we trójkę z Mamą i Łukaszem wyraziliśmy swoje skromne i zupełnie laickie zdanie w kwestii tego, co na obrazie naszym zdaniem powinno być namalowane inaczej. Kamisio przyjęła tą komercyjną krytykę bez słowa, wychodząc z założenia, że nasze niewprawne gusta będą bardziej adekwatne do oczekiwań jej klientki, bo wiadomo, że plastycy mają bardzo indywidualne upodobania.
Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że góry na widoczku są trochę za małe, a poza tym powinny być bielsze na szczytach - na co Kamisio oświeciła nas, że to żadne góry nie są, to są piaszczyste pagórki! Kiedy się bardziej przyjrzałam fotce, faktycznie dostrzegłam, że to są małe wertepki, a nie żadne wysokie góry. W dodatku pada na nie pomarańczowe światło, najwyraźniej z zachodzącego za obiektywem sł
ońca. W takim razie czepiliśmy się lasów - zdecydowanie są na obrazie za rzadkie. Na to Kamisio zaoponowała, że to nie są żadne lasy, tylko krzaczki! Faktycznie, po wytężeniu wzroku dostrzegłam, że drzewa i gęste lasy dorobiła sobie moja wyobraźnia. Przyznam, że przenikliwość Kamisio mnie zdumiała! Ona chyba jako jedyna patrzyła na to zdjęcie i widziała je. Wszyscy inni patrząc widzieliśmy to co chcieliśmy widzieć, albo raczej to co nam się zdawało, że widzieliśmy.
Ustaliliśmy jednak, że dla dobra obrazu góry będą wysokie, a pod nimi będą
się rozpościerały gęste lasy - jak to w naturze.
Obraz miał jednak niefarta zaraz na starcie, bo wkrótce potem Kamisio się rozchorowała i odleżał się nieruszony aż do świąt. W okolicach świąt artystka zrobiła drugie podejście do niego i coś tam domalowła, po czym rozpoczęła się sesja na studiach i musiała porzucić malowanie zarobkowe na rzecz mnóstwa projektów, jakie przygotowywała na zaliczenia. W lutym, po sesji temat obrazu powrócił. Niestety, skoro już się tak odwlokło jego kończenie, Kamisio trudno było do niego wrócić. To niestety taka przypadłość każdego artysty, że wszystko ma swój czas i jeśli się go przegapi, traci się serce i zacięcie do projektu. Ale trzeba było przecież obraz domalować, dopracować i skończyć. Kamisio robiła kilka podejść do niego, domalowywała to w jednym miejscu trochę, to w innym trochę, kazała nam oglądać i oceniać i mówić co gdzie jeszcze trzeba zmienić.
Po jakimś czasie zaczęła tracić cierpliwość, dokończenie obrazu było jakieś
mocno dla niej trudne.
W końcu zadzwoniła do mnie z wieścią, że obraz jest gotowy i trzeba go tylko oprawić i można oddać osobie, która go zamówiła. To świetnie! Umówiłyśmy się na sobotę, Kamisio miała go zawieźć do oprawy, a ja przyjechać na miejsce i go stamtąd odebrać.
Dotarłam do ramiarza, który właśnie klecił ramkę na Kamisio dzieło i czekając na oprawienie postawiłam obraz naprzeciwko okna, aby obejrzeć. To co zobaczyłam zdumiało mnie totalnie - obraz był namalowany bardzo... różnorodną techniką, niekoniecznie spójną. Kolorystyka też nie do końca
zgodna z tym, co było planowane, bo zamiast żółto-pomarańczowej jesieni przeważały piaskowo-bordowe odcienie. Stwierdziłam, że nie ma mowy, aby zawiozła to koleżance, trzeba to dopracować, bo momentami farba jest rozsmarowana, zupełnie, jakby był to podkład pod faktyczne malarstwo, poza tym obraz wygląda, jak zlepek z kilku części pochodzących z dwóch różnych obrazów. Nawydziwiałam na całokształt, a Kamisio tylko stała z prawie niewidocznym uśmieszkiem i nic nie mówiła.
Ramiarz się trochę zdumiał, kiedy chciał włożyć obraz do ramy, bo okazało się, że blejtram z jednej strony jest o pół centymetra szerszy. No pech jak nic.
Rama została poprawiona, obraz oprawiony, ale zapakowaliśmy go do samochodu i pojechaliśmy z powrotem do rodziców. Kamisio po drodze przyznała, że obraz faktycznie jest malowany dwoma technikami, bo poprosiła o ocenę Katiuszę - koleżankę-też-artystkę, która najpierw tłumaczyła Kamisio co powinna poprawić, gdzie domalować, po czym zniecierpliwiona brakiem zrozumienia, Katiusza wzięła pędzel i poprawiła sama. Doszłam do wniosku, że w tym momencie one obie musiały oślepnąć, skoro żadna nie widziała, jak dramatycznie malarstwo jednej koleżaneczki różni się od malarstwa drugiej. Skoro ja - totalny laik i ignorant w sprawie sztuki, zwykły komercyjny, masowy odbiorca, bez wykształcenia w tym kierunku, bez większej wiedzy i znajomości tematu - dostrzegłam to po pierwszym rzucie oka, to musiało się to mocno rzucać w oczy.
Kamisio dopieszczała obrazek jeszcze dwa tygodnie, między innymi ustalałyśmy na odległość, co jeszcze można udoskonalić - ona robiła fotki obrazu i wysyłała mi na maila, a ja dzwoniłam i mówiłam, że w prawym dolnym rogu trzeba zagęścić las - notabene róg okazał się lewym dolnym, a nie prawym. Albo mówiłam, że na środku trzeba dosypać żółtego piasku.
Pomimo, że po wyczynach Katiuszki, byłam kategorycznie przeciwna, aby ktokolwiek poza Kamisio dotykał obrazu - to nawet ja dosadziłam w końcu kilka drzewek w jednym miejscu.
W końcu pewnego pięknego popołudnia obraz został skończony i dostarczyłam go koleżance. Nasze wysiłki i usilne starania Kamisio się opłaciły, bo efekt końcowy przerósł nasze oczekiwania. Widoczek na zdjęciu był zupełnie zwyczajny, a na obrazie nabrał charakteru i głębi. Co prawda krajobraz został dosyć mocno zmodyfikowany; same góry urosły, krzaczki przekształciły się w wysoki, gęsty las, a niebo zakotłowało od chmur, ale dzięki temu zapanowała na obrazie intrygująca i tajemnicza atmosfera. Coś wisi w powietrzu i jak się na niego spojrzy, to trzeba popatrzeć znacznie dłużej, bo nie można oprzeć się temu zagadkowemu wrażeniu.
Kamisio po raz kolejny pokazała klasę i swój wielki talent. Najbardziej zdumiewające jest to, jak tchnęła duszę i życie w taki zupełnie zwyczajny widoczek.


Mena obrazem była zachwycona, nie miała żadnych uwag, nie oczekiwała żadnych poprawek, zdała się na artystkę i była bardzo zadowolona z jej dzieła. Obraz zawisł w miejscu, na które był przeznaczony, chociaż jeszcze nie miałam okazji go tam zobaczyć, jestem pewna, że prezentuje się świetnie, bo idealnie wpasował się w wystrój całego pokoju.

Znów będzie teatr...!

Jutro - najpóźniej pojutrze - muszę wykupić zarezerwowane bilety do teatru. Wybieramy się 8go marca na "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Petra Zelenki - genialne przedstawienie, super-śmieszna komedia, bardzo nowoczesna, bardzo śmiała i bardzo udana.
Niestety to będzie już ostatni spektakl i sztuka spada z afisza... buuu!
Widziałam ją już dwa razy. Był to pierwszy spektakl na który wybraliśmy się całą grupą i który 2 lata temu zapoczątkował nasze wspólne wyjścia do teatru. Jak dla mnie - wybór okazał się odrobinkę niefortunny, bo sztuka jest naprawdę udana, zagrana jest świetnie przez aktorów z lubelskiego teatru Osterwy i... jak się okazuje po jej obejrzeniu żadna inna się z nią nie może równać!
Kilka kolejnych sztuk, jakie widzieliśmy wydały mi się takie sobie, jedna nawet miała koszmarny trzeci akt, ale na szczęście krótki. I dopiero stary dobry Szekspir ze swoim "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" (albo jak kto woli "Życie jest piękne" czy "Wszystko będzie dobrze" :) ) naprawdę mnie rozbawił.
Drugi raz poszłyśmy na "Opowieści..." z koleżankami, bo akurat Kama miała skądś wejściówki i nie mogły się zmarnować. Zabrałyśmy więc Renię i Magdę i obie z Kamą po raz drugi ubawiłyśmy się oglądając ten spektakl.
W dodatku główną rolę gra tu Szymon Sędrowski, którego stałam się fanką po tym, jak pojawiał się w obsadzie chyba każdego przedstawienia, na jakim byliśmy w ciągu ostatnich 2 lat.
Planowaliśmy z Łukaszem zobaczyć jeszcze raz "Opowieści..." zanim przestaną to grać i jak się okazuje to już będzie dosłownie ostatni dzwonek.
Łukasz mi opowiadał, że koleżanka była niedawno na jakimś spektaklu w Osterwie, gdzie Sędrowski grał - pewnie główną rolę - i w jednej scenie udawał pijanego. Przypuszczam, że udawał, skoro w innych scenach był trzeźwy, ale tak się gorliwie wczuł w to pijackie zataczanie, że... nagle spadł ze sceny!! Podobno krzyknął tylko "Nie boli! Nie boli!" i wrócił na scenę. Dobrze, że mają tam takie schodki, bo to mogłoby wyglądać komicznie, jakby musiał się na wysoką scenę wdrapywać... :) W każdym razie Agnieszka to widziała, a ja nie!! Z jednej strony trochę to przykre, bo skoro spadł ze sceny, to musiało go trochę zaboleć, ale z drugiej - jeśli to nie było wyreżyserowane, to był to jeden z tych momentów, kiedy można zobaczyć przypadki, potyczki i potknięcia aktorów w wersji live. Hmm.. po naszym ostatnim wyjściu na Szekspira, kiedy to byliśmy świadkami kilku takich wpadek live, dochodzę do przekonania, że w teatrze Osterwy zdarzają się one nader często i z całym prawdopodobieństwem można liczyć, że się zawsze coś ciekawego przydarzy aktorom.
Póki co - zbieram potwierdzenia i pieniądze za bilety i jutro planuję je wykupić. W sobotę może mi się nie chcieć po nie jechać, albo może coś nagłego wypaść, wiec lepiej nie ryzykować, pojadę jutro. Po aerobiku oczywiście.
W łikend obejrzeliśmy film
Petra Zelenki "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" - nie wiem co było najpierw czy sztuka czy film, ale zdecydowanie sztuka mu się bardziej udała. Niby w teatrze scenografie są symboliczne i mniejsze jest pole manewru, bo znacznie mniej można pokazać w porównaniu do filmu, ale jednak Zelenka wszystko zrobił bardziej wyraziste, komiczniejsze, dialogi bardziej błyskotliwe i różne sceny wyszły przez to znacznie śmieśniejsze niż na filmie. Fabula jest tez częściowo inna, na korzyść sztuki. Zdecydowanie jestem zdania, że "Opowieści..." w wykonaniu aktorów lubelskiej Osterwy to mistrzostwo świata! Już się nie mogę doczekać przyszłej niedzieli!

Przełomowy czwartek

Cierpiałam z zakwasami przez trzy dni - od wtorku do czwartku. Dosłownie nie mogłam chodzić na płaskim obcasie, na wysokim dawałam radę. Co dziwne - bolały mnie głównie łydki i... szyja!! Nie wiem skąd zakwasy w mięśniach szyi, ale zrobiły się całkiem potężne! Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się mieć zakwasów w szyi... Pozostałe mięśnie - brzuch, uda, ręce - nic, w świetnej formie, nie płakały po treningu wcale.
Dzisiaj jednak czas zakwasów się wyczerpał i postanowiłam, że one sobie, a ja sobie - idę na kolejny trening. Poszłam tym razem do Dragona na Juranda na body and muscle. Bez stepów, za to z ciężarkami. Więcej popracowałam rękami. Ciekawe czy jutro wieczorem objawią mi się w ramionach zakwasy...
Okazuje się, że nawet z płaczącymi mięśniami można ćwiczyć i co ciekawe - wtedy nie bolą! Mimo wszystko jednak wczoraj chyba nie dała bym rady ćwiczyć, jeszcze były zbyt obolałe. Nie mówiąc już o tym, że nawet lekko napuchły.
Przemyśłiwuję nad wykupieniem sobie karnetu i chodzeniem na 17tą na to
body and muscle, bo bardzo mi się spodobało. Faktycznie taki ogólny trening całego ciała, dosyć intensywny - po pół godzinie nie dawałam już rady robić wszystkich powtórzeń. Ale oczywiście żywię nadzieję (oby mnie znów nie zawiodła), że po kilku treningach będę bardziej wytrzymała.
Chyba jutro też pójdę poćwiczyć... na to samo. :)

W pracy mamy duży projekt, ku mojej radości, dzisiaj zaczęłam testowanie i zanosi się na wielkie urwanie głowy z tym przez najbliższe dni, bo czasu mało, dużo do zweryfikowania i trzeba się wszechstronnie streszczać. Jestem w siódmym niebie! Już dosyć długo nie dostałam nic tak dużego do ogarnięcia, a tym bardziej nic tak dużego i tak mao czasu. Och, dzika radość!
Zawsze, kiedy przez jakiś czas panuje spokój, zajmuję się bieżącymi zadaniami, których co prawda nigdy nie brakuje, ale są stosunkowo małe i niezbyt skomplikowane, to przychodzi taki moment, kiedy zaczyna mi się chcieć jakiegoś większego przedsięwzięcia. Większe przedsięwzięcia mają jednak to do siebie, że wpadają nam w ostatniej chwili, kiedy trzeba już stawać na głowie, aby zdążyć ze wszystkim na czas. No i to dopiero jest godne wyzwanie. nie wiem czy to jest dziwaczna reakcja z mojej strony, ale ja najzwyczajniej w świecie się cieszę na tą perspektywę i zabieram się za to z miłą chęcią.
Aż nie mogę się doczekać jutrzejszego ranka, aby polecieć do pracy i wrócić do swojego dziubania testów.

Wieczorna próbka starości

Nadzieja matką głupich podobno. Naiwnych na pewno!
Moja ogromna, naiwna nadzieja, że po intensywnym stepie poniedziałkowym nie będę mieć zakwasów rozwiała się już we wtorek po południu.
W pracy nie było najgorzej, trochę czułam łydki, ale nic wielkiego, już zdążyłam się ucieszyć, że moje mięśnie potraktowały mnie łaskawie, kiedy wieczorem zaatakowały znienacka i dały mi do wiwatu.
W pracy chodzę w czółenkach na obcasach. Kozaki zimowe mam też na dużym obcasie, co okazuje się bardzo zdradliwe! W butach na obcasie palce są niżej niż pięta, a przez to łydka jest skurczona - czytaj: jak łydki mają zakwasy, to mniej to czuć, kiedy chodzi się w butach na wysokim obcasie.
Po pracy dosyć długo byłam na mieście, wróciliśmy do domu dopiero wieczorem. Kiedy zdjęłam kozaki i postawiłam stopy płasko na podłodze - nagle okazało się, że nie mogę wyprostować nóg! Co to był za ból! Miliony małych żyletek w łydkach. Chodziłam jak kaczka - paralitka! I oczywiście najtrudniej było rozruszać mięśnie za każdym razem, kiedy posiedziałam chwilę nieruchomo. Przy pierwszych krokach nie mogłam się opanować i tylko kwękałam, na co Łukasz stwierdził, że nie idę więcej na żaden aerobik, skoro potem tak mam cierpieć. Ja jestem przeciwnego zdania - skoro TAK cierpię po jednym treningu, to tym bardziej muszę ćwiczyć więcej, bo moja kondycja ewidentnie gdzieś zaniknęła.
Okulistka - pomijając, że miała skandaliczne opóźnienie i czekaliśmy na wejście pod gabinetem półtorej godziny - zrobiła mi gruntowne badanie wzroku i zakropiła atropinę. To dopiero paskudny wynalazek, nie dość, że nic z bliska nie widać po tych kroplach, to jeszcze oczy fizycznie bolą przy patrzeniu blisko i od światła. Spędziłam 2 godziny czekając na badanie / badając sobie wzrok, a Łukasz w tym czasie czekał na mnie w Empiku przeglądając jakąś pasjonującą (go) książkę. Na szczęście nie nudził się i nie gapił w sufit, jak ja w tej poczekalnie w luxmedzie. W pewnym momencie byłam już skazna na nudę, bo nawet nie mogłam sobie poczytać ich super - gazetki przez tą atropinę.
Wieczór w domu okazał się więc ciekawy dla mnie - nie dość, że kuśtykałam jak ofiara, to jeszcze nic z bliska nie widziałam wyraźnie. Pomyślałam, że tak będzie wyglądało moje życie za kolejnych... 40 - 50? lat, na starość. Miałam przedsmak niewygód wieku starczego i wcale mi się to nie podobało. Zdecydowanie lepiej być sprawnym...

Poniedziałkowo na sportowo

W poniedziałek po pracy wybrałam się na aerobik. W zasadzie to zdanie powinno brzmieć : w poniedziałek dotarłam na aerobik. Ku mojemu zdumieniu z resztą.
Wybierałam się na aerobik już od dawna, nie przymierzając od ponad roku. Planowałam, wybierałam zajęcia, przynosiłam do pracy cały strój łącznie z butami, w nadziei, że kiedy wyjdę z pracy jakimś magicznym cudem zachce mi się pójść poćwiczyć. I nic. Zanim skończyło się moje 8 godzin pracy zmieniałam zdanie, traciłam zapał i ochotę , wracałam więc po pracy do domu, albo wynajdywałam sobie inną ważną rzecz do zrobienia, a aerobik szedł w odstawkę. Nie mówiąc już o tym, że już wiele razy próbowałyśmy się z koleżankami umówić na wspólne wyjście ale nasze grafiki niegdy, niegdy się nie zgrały. Totalna klapa.
Moje mięśnie co jakiś czas błagały mnie o odrobinę wysiłku. Siedząc w pracy przed komputerem często czuję takie leciutkie mrowienie i nachodzi mnie nieodparta ochota, aby pobiegać, porobić przysiady, pajacyki, albo cokolwiek, co mnie rozrusza, najlepiej tez przy okazji zmęczy chociaż odrobinkę. Zdecydowanie dziwaczne uczucie, może dzieciaki takie właśnie miewają na moment przed tym, zanim zerwą się i zaczynają biegać w kółko. To dosyć powszechne zjawisko, kiedy dzieci muszą po prostu się wyszaleć.
Przez dwa lata chodziliśmy z Łukaszem na basen – średnio tak raz w tygodniu, ale po półtora roku minął mi zapał i odechciało mi się. Trochę zniechęcił mnie karnet – wykupiliśmy sobie w zeszłym roku karnety na cały rok pływania w środowe wieczory na basenie w podstawówce obok naszego bloku. Po kilku miesiącach pływanie stało się bardziej przymusem niż wyborem, a wiadomo, że człowiek, jak coś musi, to mu się odechciewa. Mi na pewno. Nie lubię takich niekoniecznych zobowiązań. Pływanie straciło przez to swój urok, ja straciłam zapał, po jakimś czasie zamiast mnie na basen częściej chodziła siostra.
Poza tym w zimie perspektywa spędzenia 45 minut w chłodnej wodzie, potem cały ten korowód z suszeniem się, wycieraniem i wychodzenie na mróz – to zdecydowanie jest zniechęcające. A chyba najtrudniej się przełamać i wejść do zimnej wody. Najczęściej w basenach woda jest przynajmniej chłodnawa, a zdarza się, że jest taka zimna, że pomimo pływania non stop wychodzę zmarznięta, jak sopel lodu i potem długo nie mogę się rozgrzać. Naprawdę nieprzyjemne, zwłaszcza, jak przez to złapię katar. Łukasz jest znacznie odporniejszy na lodowata wodę i nadal chodzi pływać, teraz już sam.
Ćwiczenia na sucho za to wydają się mi się teraz łatwizną. Znacznie mniej zachodu z przebieraniem, nie trzeba się kąpać razem z dwudziestką innych kobiet, suszyć włosów, no i nie muszę się przełamywać, jak było z wchodzeniem do wody.
Mimo wszystko dotarcie na aerobik wydawało mi się niemożliwe, zdecydowanie brakowało mi wytrwałości w zrealizowaniu swoich planów. Jednego dnia pakowałam strój do torby, a następnego wypakowywałam go w stanie nietkniętym.
W poniedziałek pracowałam do 18, w większości klubów, które są tu blisko zajęcia zaczynają się o pełnych godzinach, tylko w Mieście Kobiet na Globusie zaczynają się o pół do godziny. Poszłam więc tam. Najpierw nie mogłam znaleźć wejścia. Obeszłam Globus z jednej strony i nic! Znalazłam tylko gabinet kosmetyczny. Poszłam w druga stronę – nic, tylko jakieś druciane schody. Na szczęście trafił się strażnik, który mi wskazał drogę. Okazało się, że po tych drucianych schodach, przyprawiających o zawroty głowy i to niesamowite uczucie graniczące z lękiem wysokości, trzeba zejść dwie kondygnacje w dół i wejście się tam znajdzie.
Pani w recepcji zapytała czy miałam rezerwację. Nie miałam. Stwierdziła więc łaskawie i dosyć ostentacyjnie, że „jeszcze mnie wpuści” – cokolwiek by to znaczyło. Przebrałam się w szatni i poszłam na salę. Nie było dużo chętnych do ćwiczenia na tą godzinie, spokojnie mogło wejść jeszcze z 5 osób i nadal byłoby wystarczająco miejsca. Nie wiem więc co było tak wielkim problemem dla recepcjonistki…
Step jest odrobinkę łatwiejszy niż zwykły aerobik, bo ma prostsze kroki, co oznacza, że początkująca ja mam większą szansę na zapamiętanie układu kilku figur, mogę więc bardziej nadążyć za grupą. Przyznam, że nie było tak najgorzej, nawet dawałam radę, chociaż przy bardziej skomplikowanych układach (czytaj: przy połączeniu więcej niż 3 figur na raz) się gubiłam i tylko dreptałam w miejscu. Ale dzielnie walczyłam i starałam się wszystkie kroki załapać.
Kiedy wyszłam z klubu przez moment szłam wolno rozmawiając przez telefon, ale potem zorientowałam się, że już dawno skończyłam rozmowę, a idę nadal wolno, jak ślimak! Chciałam przyspieszyć kroku, ale nic z tego nie wyszło! Nadal wlokłam się noga za nogą i nie mogłam zmobilizować mięśni do większego wysiłku, przy czym im byłam bliżej samochodu, tym trudniej mi się szło. Mięśnie kompletnie opadły z sił. Dosnułam się do auta i przez moment walczyłam z pokusą, aby nie jechać nigdzie, tylko zostać, gdzie był samochód zaparkowany i tak tylko sobie siedzieć za kierownicą, aż jakimś cudem ożyję. Mimo silnej pokusy jednak pojechałam do domu. Na klatce schodowej oczywiście miałam ochotę usiąść na pierwszym lepszym schodku i już tak zostać, bo każdy schodek był nie lada wyzwaniem. Łukasz usłyszał domogon, otworzył mi drzwi do mieszkania i czekał w nich, aż dotrę. Kiedy mnie zobaczył wyszedł aby wziąć moją torbę i powiedział : "Daj, wezmę to od ciebie, bo ledwo idziesz!", na co ja odpowiedziałam, żeby wziął mnie, bo nie przebrnę przez ostatnie kilka schodków.
W domu oczywiście ożyłam, zjadłam kolację i odpoczęlam. Miałam tylko nadzieję, że nie będę miała mega zakwasów!

czwartek, 19 lutego 2009

Wieśniacy i ich bezpańskie psy

Mama napisała pracę na zakończenie studiów podyplomowych, praca na temat zarządzania nieruchomościami, dosyć skomplikowany temat, jak dla mnie - laika w tej kwestii. W pracy należało przedstawić plan zarządzania dowolną nieruchomością – mogła być fikcyjna lub prawdziwa. Mama wybrała przedszkole, w którym pracuje. Przedszkole w Głusku mieści się w budynku należącym do Urzędu Miasta, w którym - poza samym przedszkolem - są również "lokale mieszkalne", czyli potocznie mówiąc mieszkania, zajmowane przez lokatorów. Mama, jako dyrektor placówki administruje całym budynkiem i nieruchomością na którym on stoi. Obiekt pracy wybrała więc jak najbardziej odpowiedni do sytuacji.
Praca dyplomowa Mamy była bardzo ciekawa. Ponieważ sama chodziłam do szkoły podstawowej w Głusku, podobnie, jak 99% dzieci z naszych okolic, więc znam te tereny, a po 9 latach dreptania dookoła Głuska mam do tej dzielnicy sentyment. Z resztą uważam, że od Abramowic na południe (czyli w naszą stronę) Lublin jest bardzo przyjemnym zakątkiem; dużo zieleni, spokój, przestrzeń, trochę to malowniczy teren, a na pewno swojski i dobrze mi znany. Taka zurbanizowana wieś.
Wieczorem Mama przesłała mi mailem pracę do przeczytania. Nie musiałam się wypowiadać na temat samej merytoryki – uff, trochę to była chińszczyzna dla mnie, więc kompetentna do tego nie byłam – miałam za zadanie tylko przeczytać pracę, aby sprawdzić czy coś z niej zrozumiem.
Ok., zasiadłam więc do jej czytania, a na gmailu czatowałam z Mamą on line.
Praca czytała się świetnie, dowiedziałam się trochę ciekawostek o samym budynku przedszkola, przeczytałam ze zrozumieniem opis lokalizacji i jego samego oraz okolic, nie zrozumiałam za bardzo akapitów mówiących o zarządzaniu placówką, strategicznie ominęłam część z danymi technicznymi i skomplikowany opis, jak placówka zmieniała właścicieli z tytułu jakiś-tam przepisów prawnych, po czym dotarłam do bardzo fascynującego rozdziału opisującego zmiany, jakie zachodziły w Głusku po przyłączeniu go do Lublina. Sama pamiętam kiedy się to stało i jak wyglądało życie w Głusku zanim został dzielnicą Lublina, mam wiec porównanie z dniem dzisiejszym. Mama opisała, jak to kiedyś żyli w tych okolicach rolnicy, utrzymujący się w znacznej części z uprawy roli i hodowli trzody chlewnej i bydła mlecznego (co za fachowe określenie, zaczerpnęłam je z pracy dyplomowej Mamy) – owszem, kiedyś ta okolica była bardziej wiejska niż miejska.
Rolnicy spotykali się pod mleczarnią, gdzie kwitło życ
ie towarzyskie, poza tym były też czwartkowe targi urządzane na placu nad rzeką. Na moje nieszczęście wiodła tamtędy moja trasa do szkoły. Co czwartek rano mała ja z wielkim plecaczkiem maszerowałam przed 8-mą do szkoły i kiedy dochodziłam do mostku wyłaniał się przede mną tłum wieśniaków z całym swoim żywym dobytkiem! Zwozili tam wszystko; kury, kaczki, małe prosiaczki, duże świnie w klatkach, krowy na sznurkach, konie z wozami – przy czym to akurat był jeden z dwóch środków lokomocji – przyjeżdżali albo wozami ciągniętymi przez konie, albo traktorami, w porywach przychodzili pieszo. Poza tym pałętało się tam mnóstwo psów, których się straszliwie bałam, bo kiedy je mijałam, patrzyły na mnie spode łba i miałam wrażenie że tylko się szykują, kiedy mnie za nogę złapać. Nigdy się to co prawda nie zdarzyło, ale niektóre z nich szczekały, co było dosyć przerażające dla kilkuletniej dziewczynki.
W ogóle po Głusku pałętało się zawsze wiele bezpańskich psów. Można je było spotkać na odcinku od mostka do skrzyżowania z ulicą Głuską – czyli na teraźniejszej ulicy Miętowej. Prawdopodobnie były to psy mające jakiś właścicieli, albo przynajmniej jakiś dom, ale nikt ich nie trzymał na łańcuchu więc wybiegały sobie każdego dnia z kolegami na rundkę po Głusku. Biegały te psy całym stadem – po 7 – 10 sztuk i straszyły. Co bardziej aktywne szczekały widząc człowieka. Widząc dziecko również. Stanowiły dla mnie nie lada przeszkodę. Straszliwie bałam się je omijać i czasem, kiedy trafił się jakiś dorosły przechodzień, pytałam czy one nie gryzą. Wszyscy zawsze odpowiadali, że nie! Skąd! Nie gryzą, mogę śmiało iść! Ale tej śmiałości mi od tego nie przybywało.


A popos psów, to najśmieszniejszą przygodę z psem miał Łukasz w Kazimierzu Dolnym. Byliśmy tam na corocznej obowiązkowej wycieczce, bardzo lubimy Kazimierz i każdej wiosny jedziemy tam aby pospacerować. Jakiś rok, albo dwa lata temu zwiedzaliśmy tam cmentarz. Była śliczna słoneczna pogoda, było ciepło, Łukasz miał krótkie spodenki i sandały. Wyszliśmy z bramy cmentarza i ruszyliśmy drogą w dół. Z naprzeciwka szła dwójka ludzi i biegły dwa małe bezpańskie pieski. Naprawdę małe, takie typowe kundelki, jeden czarny, a drugi rudy. Pieski biegły i wyglądały dosłownie, jakby były pogrążone w dyskusji. Minęły nas bez zwrócenia zbytniej uwagi, ale w momencie, kiedy już znalazły się z tyłu ten rudy nagle obejrzał się i miał przy tym taki wyraz mordki, jakby się zastanawiał nad czymś. Po czym zawrócił, podleciał cichutko do Łukasza i złapał go zębami za nogę! Bez żadnego szczeknięcia, trochę, jakby w zamyśleniu, tak sobie chciał go nadgryźć. Łukasz odpędził amatora i był po prostu oburzony i zbulwersowany jego bezczelnym zachowaniem, a ja przez moment zaniemówiłam, po czym zaczęłam się tak serdecznie śmiać, że długo nie mogłam się uspokoić. To było takie komiczne; pieski sobie biegły rozmawiając i nagle tego rudego zastanowiło, czy może Łukasz jest smaczny chciał sobie go spróbować! I tak zawrócił i od niechcenia go nadgryzł! Do tej pory, jak sobie to przypomnę, to parskam śmiechem. Łukasz wtedy oburzył się nie tylko na pieska, że się tak chciał poczęstować ale i na mnie, bo nie mogłam przestać się śmiać! :)
Wracając do Głuskich rolników i ich dobytku – w pewnym momencie targi czwartkowe zaczęły zamierać, zanim skończyłam podstawówkę, zniknęły zupełnie – z tygodnia na tydzień mijałam coraz mniej handlujących, po czym przestał się tam pojawiać ktokolwiek.


Mama w swojej pracy dyplomowej napisała, że po wejściu Polski do UE gospodarstwa zostały zlikwidowane, a "Rolnicy włożyli odświętne ubranie i tak już pozostało.". To zdanie przemówiło do mnie najbardziej z całej pracy i było tak luzackie w tej całej skomplikowanej i poważnej pracy, że zrobiło na mnie największe wrażenie.
Napisałam Mamie na gmailu, że cała praca bardzo dobrze się czyta, ale nic z niej nie zrozumiałam oprócz tego, że wieśniacy założyli odświętne ubranie i tak im zostało. Mama z drugiej strony czatu siedziała z laptopem w kuchni, było już późno – koło 23. Mama po przeczytaniu mojego komentarza wybuchnęła takim śmiechem, że obudziła śpiącego już Tatę, o czym nie omieszkała mi napisać. Po chwili dostałam smsa od siostry siedzącej w swoim pokoju : „Ej, przestań mi rozśmieszać Mamę bo siedzi i się recholi i obudziła Tatę.". Napisałam więc Kamisio, że Mama śmieje się, bo z całej jej mądrej pracy zrozumiałam tylko, że wieśniacy założyli odświętne ubranie i tak im zostało. Na to Kamisio wybuchnęła śmiechem, o czym doniosła mi na czacie Mama. Miałam już pełny obraz – Tata śpi w sypialni i nagle budzi go śmiech Mamy która cieszy się do laptopa. Po chwili dołącza do niej rechot mojej siostry z jej pokoju. Biedny Tata przewraca się na łóżku z boku na bok i zakrywa głowę poduszką. Byłam w swoim mieszkaniu 10km dalej, ale dzięki korespondencji z Mamą i Kamisio doskonale potrafiłam sobie wyobrazić, co się dzieje na całym ich piętrze.
Wieśniacy, co założyli odświętne ubranie i tak im zostało dostarczyli nam rozrywki, po czym jutro pojada do Krakowa i zostaną ocenieni przez profesora. Ciekawe czy jemu tez to zdanie rzuci się w oczy i go rozbawi. O ile doczyta prace aż tak daleko i tak dokładnie… :)

środa, 18 lutego 2009

Wiosenny new-image

Dzisiaj rano poszłam do fryzjera. Umówiłam się z fryzjerką, do której od roku stale chodzę, na niewyobrażalnie wczesną godzinę poranną – na 8,15! Biorąc pod uwagę moją niechęć do wstawania rano i moją samoświadomość, że jest to dla mnie niezwykle trudny wyczyn, który często się nie udaje – było to dosyć nietypowe i powiedziałaby, że nawet ryzykowne posunięcie. Mam jednak ostatnio ambicje pozałatwiać wiele rzeczy przez co albo muszę wcześnie zaczynać pracę, albo załatwiać je przed pracą.
Na dzisiaj wymyśliłam sobie, że - ponieważ zaczynam pracę o 10-tej - więc po wyjściu od fryzjera pójdę się przemeldować i złożyć wniosek o nowy dowód.
Od dłuższego czasu miałam ochotę obciąć sobie włosy na krotko. Trochę tak, jak kiedyś miała Audrey Hepburn – ta fryzura teraz wraca, najpierw wypatrzyłam ją u Rihanny. Potem u jakiejś piosenkarki Paoli Jakiejś-tam - w sobotę u Marzenki włączyliśmy TV – akurat transmitowali eliminacje do Eurowizji i laska miała dokładnie taką fryzurę, jaka mi się podobała. Oglądałam ta Eurowizję zainteresowana tylko tą fryzurą, nawet nie wiem kto wygrał, bo niestety nie jej posiadaczka.
Potem jeszcze wypatrzyłam z taką fryzurą prezenterkę jakiś wiadomości – zdaje się że na TVN, chociaż ja nie wiem, bo nie oglądam tego, tylko zerkam kątem oka, kiedy Łukasz włączy. A że Łukasz ogląda wszystkie wiadomości, informacje i teleekspresy, jak leci od 17 do wieczora, to ja się gubię tym co na którym programie kto prezentuje.
Nie miałam jednak ani jednego zdjęcia takiej fryzury, a w sobotę u rodziców nie miałam czasu na wydrukowanie, bo przecież nasza drukarka stoi nadal nieodłączona i ani Łukasz ani ja nie rwiemy się aby ją wypróbować (Adaś nie czytaj tego :) ) – czekamy aż Adaś się zmiłuje i przyjedzie nam zrobić z tym porządek.
Fryzura jest dla mnie dosyć radykalną odmianą, zdecydowanie są to krótkie włosy i nowy image. Cieszyłam się na ta zmianę i nie mogłam doczekać do tego stopnia, że dzisiaj rano dosyć gładko przeszło wstawanie z łóżka i o 8,10 już ruszałam spod bloku. Miałam nie umyte i kompletnie nie ułożone włosy i tylko lekkie obawy czy aby fryzjerka na pewno będzie i czy nie okaże się, że dzisiaj mnie nie obetnie, a ja będę musiał wracać do domu aby zrobić sobie porządek na głowie we własnym zakresie. Miałam tylko leciutki poślizg w czasie, ale jak się okazało nie ja jedna. W chwili, kiedy już, już miałam ruszać samochodem, jakimś cudem usłyszałam dzwoniący w torebce telefon. Fryzjerka! Odebrałam, a ta mnie pyta, czy byłyśmy umówione na 8,15. Najpierw pomyślałam, że już czeka i może zastanawia się czy dotrę, więc powiedziałam, ze tak i już jestem drodze, dotrę w ciągu kilku minut, a ona na to, że ona nie dotrze! No to mi opadły ręce i już straciłam nadzieję, na zmianę image i nawet zdążyłam już czuć się rozczarowana, kiedy usłyszałam, że mówi dalej, że spóźni się kilka minut, bo utknęła w korku. Byłam tak ucieszona, że nie odwołuje tej wizyty całkiem, a tylko się spóźni, że aż nie powstrzymałam się i odetchnęłam z ulgą po czym radośnie oświadczyłam, że skoro tylko tyle, to dobrze, bo mi się nie będzie spieszyć i spokojnie zaczekam.
Fryzjerka przyszła faktycznie chwilę po mnie, umyła mi włosy i zapytała co robimy. I tu się zaczęły schody, bo bez zdjęcia fryzury okazało się, że nie bardzo umiem jej wytłumaczyć co chcę zrobić! Pokazałam jej zdjęcie Audrey ale nie do końca była to fryzura o jakiej marzyłam, zaczęłam więc ja pytać czy może widziała spikerkę w wiadomościach na TVN bodajże? Nie. No to może oglądała Eurowizję? Też nie. No to już zostało mi tylko ręczne tłumaczenie. Po przejrzeniu dwóch katalogów z fryzurami i wytłumaczeniu czego nie chcę, jakoś się dogadałyśmy, co bym chciała. Zaczęło się obcinanie. Najpierw tył był za długi, poprawiła. Potem wydało mi się, że bok jest za krótki ale przecież tego się nie da poprawić! Nic już nie mówiłam, tylko na pytanie czy to tez skrócić odpowiedziałam, ze absolutnie nie! Siedziałam cicho na tym fotelu i tylko modliłam się, aby ta fryzura nie okazała się totalnym niewypałem i obiecując sobie w duchu, że następnym razem KONIECZNIE przyniosę zdjęcie!
Koniec końców fryzura się udała, wyszła zupełne taka jak chciałam widocznie fryzjerka potrafi czytać w myślach, tudzież odgadywać o co klientowi chodzi albo może po prostu rozumie klientów bez słów.
Poszłam następnie do urzędu aby się przemeldować i potem do pracy, nie miałam więc czasu przyzwyczaić się do nowej fryzury, popatrzeć w lusterko wystarczającą ilość razy, aby nauczyć się na pamięć tego, jak teraz wyglądam. Z marszu znalazłam się między ludźmi, którzy nie omieszkali zauważyć, że byłam u fryzjera.
Przyznam, że nie lubię wzbudzać takiego zamieszania, a przynajmniej nie w pracy, a dzisiaj byłam w pewnych grupach prawie, że sensacją dnia!
Jola stwierdziła, ze fryzura jest bardzo udana i bardzo mi pasuje, nawet lepiej wyglądam, niż w poprzednich pół-długich włosach i że jak na mnie patrzy, to sama ma ochotę iść do fryzjera i coś sobie zrobić nowego na głowie. Podejrzewam, że to ona mi zrobiła taki skuteczny PR, bo potem dziewczyny z jej działu oglądały mnie w kuchni z komentarzem : "Słyszałam, że masz nową fryzurę, muszę zobaczyć!", "Podobno masz bardzo ładnie obcięte włosy, pokaż się!". Byłam zdumiona! I trochę miałam ochotę schować się do mysiej dziury, pomimo, że to było bardzo miłe z ich strony.
W zasadzie każdy, kogo lepiej znam (czytaj: znam na tyle, aby od czasu do czasu zamienić kilka zdań, kiedy się spotkamy w kuchni albo łazience) komentował moje włosy i reakcje były bardzo pozytywne. Brzmiały dosyć spontanicznie i szczerze, więc wierzę, że fryzura mi pasuje i nie była pomyłką. Nie mniej jednak to dziwne uczucie, kiedy wzbudza się taką sensację. Znam kilka osób, które byłyby tym wręcz zachwycone, mnie to trochę onieśmielało.
W pewnym momencie przeszło mi przez myśl, że chyba
do końca dnia już nie będę wychodzić więcej z naszego pokoju, ale uświadomiłam sobie, że jeśli dzisiaj mnie ktoś nie zobaczy i nie skomentuje, to i tak będzie miał szansę jutro, włosy przecież nie odrosną mi w ciągu jednej nocy, może więc jutro przyjdę w czapce...
Po cichu liczę, że jutro już nie będę stanowiła takiej nowości i pojawią się ciekawsze tematy do komentowania.
Łukasz, kiedy mu powiedziałam, że wszyscy twierdzą, że mi bardzo ładnie w nowej fryzurze, skomentował : "Ale kłamią!" - no cóż i tak jest skazany na mnie każdego dnia, a to on na mnie patrzy i ją widzi, więc może lepiej aby nie kłamali... Ja to mogę po prostu nie patrzeć w lusterko i udawać, że nic się nie zmieniło, ale Łukaszowi raczej trudno będzie na mnie nie spoglądać... ;)

Lepiej trzymać się przepisu

Upiekłam wczoraj napoleonkę. Przepis dostałam od Marzenki, byliśmy w sobotę u niej na parapetówie. Marzenka urządziła prawdziwe przyjęcie; z tak imponującym menu, że widok zastawionego stołu nas wprawił w zdumienie. Zrobiła tyle rożnych potraw, że powinniśmy byli wcześniej głodować przez dwa dni, aby mieć miejsce na spróbowanie wszystkiego. I na ciepło i na zimno, na słono i na słodko, przekąski, dania główne, przystawki, desery i ciasto! Wykwintne i wystawne menu! Obżarliśmy się jak bąki i wracaliśmy do domu turlając nasze spaśnięte brzuchy po śniegu.
Obie z Anią stwierdziłyśmy, że Marzenka postawiła tak wysoko poprzeczkę w kwestii menu na spotkania, że żadna z nas jej nie sprosta. Chyba jednak nie będziemy nawet próbować, poprzestaniemy na przygotowaniu takiej ilości potraw, aby było to do ogarnięcia dla przeciętnego żołądka.
Marzenka upiekła napoleonkę – bardzo pyszną, zjadłam jej z 3 kawałki i gdyby nie ograniczona pojemność żołądka, mogłabym jeść jeszcze, bardzo mi smakowała.
Przepis każe zagnieść ciasto i odłożyć do lodówki na minimum 8 godzin. Hmm… czytaj: uzbroić się w cierpliwość. Ciężka sprawa!
Zaopatrzyłam się wczoraj we wszystkie niezbędne produkty i pierwsze co zrobiłam po powrocie z pracy to zagniotłam ciasto. Była godzina 17-ta. Osiem godzin później wypadało w środku nocy… Można by upiec ciasto następnego dnia, na pewno odleżało by wystarczająco długo w lodówce, ale… gdzież ja bym doczekała! Pierwszy raz robię ciasto, w sobotę było tak przepyszne, że nie mogłam się doczekać, żeby je znów zjeść. Zrobiliśmy obiad, zjedliśmy, zajęliśmy się czymś tam, a ja czekałam… i czekałam… i w końcu postanowiłam to ciasto upiec o 22-giej. Zapowiadało się łatwe do zrobienia, nie wymagało długiego pieczenia, masa też dosyć prosta, więc w godzinę się wyrobię.
Łukasz twierdził, że lepiej zaczekać i nic mi się nie stanie, jak upiekę go następnego dnia po pracy, ale nie upierał się przy tym za bardzo. Poza tym wieczorem przysnął więc ja, nie czekając dłużej - poszłam piec ciasto o 21-ej!
Napoleonka składa się z dwóch warstw ciasta i między nimi masy. W przepisie było wyraźnie napisane, że lepiej piec każdą warstwę ciasta osobno niż obie na raz, ale oczywiście mi się spieszyło i nie chciało mi się bawić więc wsadziłam dwie blaszki na raz do piekarnika.
Ciasto wyszło niezłe, ale twarde, o wiele twardsze, niż jadłam u Marzenki i zapewne jest to wynik mojej niecierpliwości, trzeba było doczekać te minimum 8 godzin, byłoby bardziej francuskie niż macowate.
Ale lepsza zabawa okazała się z masą… Zagotowałam mleko, ubiłam pięknie żółtka i białka, wymieszałam z mlekiem i mąką i przyszedł czas, aby to wszystko razem ugotować. Postawiłam na ogniu, mieszałam mikserem i co? Przywarło! Przypaliło się! Zmniejszyłam ogień i mieszałam łyżką, mocno po dnie, starałam się jak mogła, ale widocznie nie mogłam nie przypalić tej masy. Trochę ją czuć bardziej przypieczonym (nie spalonym na szczęście) mlekiem niż wanilią. Poza tym udała się pyszna. Za to garnek jest w fatalnym stanie, ma przypalone mleko na całym dnie, od wczoraj się moczy i nie do końca jest jasne, kto podejmie się jego wyszorowania…
Ciasto oczywiście rozkroiliśmy na ciepło jeszcze, jak zawsze, cokolwiek upiekę, dobieramy się do tego zanim wystygnie. Co prawda po ostatnim razie, jak najadłam się ciepłego suchmelca, po czym przez 4 dni bolał mnie żołądek, miałam tego więcej nie robić, ale do wczoraj już zupełnie o tym nie pamiętałam.
Suchmelec to nasza rodzinna nazwa dla popularnego placka zwanego potocznie pleśniaka czy też tutti frutti. Swego czasu piekłam go bardzo często i zawsze wychodził mi suchy jak pieprz, więc Tata przechrzcił go na suchmelec. Tak się przyzwyczailiśmy do tej nazwy, że do tej pory jej używamy, co czasem dziwi osoby nie-wtajemniczone, które nie wiedzą co to za wynalazek. Tata ostatnio przypomniał nam zabawną historię z tym związaną. Jakiś czas temu kuzynka, która jadła u nas suchmelca i bardzo jej smakował, szukała potem w domu w książce kucharskiej przepisu na placek o nazwie suchmelec. Agnieszka przyszła do nas potem i stwierdziła ze zdziwieniem, że nie mogła takiego placka znaleźć i skąd my ten przepis mamy, bo chciała taki sobie upiec. No dziwne… :)
Dzisiaj poczęstowałam w pracy moją napoleonką Marzenkę i Jolę. Żadna z nich ni narzekała za bardzo na nie-idealny wypiek. Nawet podobno nie czuć w masie tego przypieczonego mleka… Ja tam go czuję. Ale o ile to było do przewidzenia, że jeśli upiekę za szybko ciasto, to będzie gorszej jakości, to na pewno nie przewidziałam, ze tak trudno ugotować tą masę! Chyba powinno się to robić w teflonowym garnku.
Zapytałam Marzenkę, jak to zrobiła, że masa się jej nie przypaliła. Odpowiedziała „No… to jest wyzwanie…". Najwyraźniej! Może dlatego ktoś nazwał ten placek napoleonką, aby kojarzyła się z kimś rzucającym wyzwania!

środa, 11 lutego 2009

Creepy Valentine's Day story

Dawno, dawno temu, w czasach poszukiwania mojej drugiej połówki, poznałam pewnego chłopaka. Byłyśmy z koleżankami w piątkowy wieczór w knajpce, było wesoło, przedstawili go nam znajomi, a chłopak się mnie uczepił i usilnie chciał ze mną gadać. Miał jakieś imię na R – jedno z tych, których nigdy nie mogę zapamiętać, ubrany był w niebieską jeansową koszulę i ta koszula stała się jego znakiem charakterystycznym. Była wtedy ze mną kuzynka, Agnieszka, która również go poznała i również nie zapamiętała jego imienia. Chłopak dostał ksywkę Ten-W-Niebieskiej-Koszuli i tak go odtąd określałyśmy.
Chłopak najpierw utrzymywał, że przyjechał do Lublina tylko na kilka dni, w jakimś interesie, współpracuje z naszym kolegą i chciałby zobaczyć Lublin. Zapytał, czy może chciałabym go oprowadzić w niedzielę po mieście i pokazać coś wartego zobaczenia. Niespecjalnie miałam na to ochotę, ale powiedziałam, że zobaczymy. W miarę upływu wieczoru chłopak nabrał widocznie ochoty na rozwijanie znajomości i wychodząc zapytał czy możemy zamienić słówko. Wyszliśmy przed knajpę pod czujnym okiem ochroniarza, który był miły i dbał o gości klubu, a zwłaszcza o płeć piękną, po czym Ten-W-Niebieskiej-Koszuli zapytał przewrotnie, co bym powiedziała, gdyby on nie mieszkał w innym mieście. Na początku nie zrozumiałam o co mu chodzi, po czym przyznał się, że tak naprawdę to on jest z Lublina, ale chciał zagaić rozmowę i umówić się ze mną (podstępem) i tak niefortunnie mnie oszukał. Ręce mi opadły! Co za idiota TAK zaczyna znajomość? Widocznie początkowo nie planował jej rozwijać. Powiedziałam, żeby dał sobie spokój, bo po takim wstępie, to już się skreślił na samym starcie. Chłopak usilnie nalegał, żeby mu dać szansę się znobilitować i że może jednak umówimy się na tą niedzielę. Nasz wspólny znajomy utrzymywał, że to zupełnie dobry chłopak, może nieporadny, jeśli chodzi o umawianie się z dziewczynami, ale w gruncie rzeczy porządny. W zasadzie to nie miałam wielkich planów na niedzielę, więc się zgodziłam spotkać z nim, chociaż zrażona do niego już byłam.
W niedzielę pojechałam na spotkanie do Szerokiej 28 i w drodze myślałam tylko o tym, że kompletnie nie pamiętam twarzy tego chłopaka, więc nie wiem, jak go poznam! Nie to, żebym była pijana tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy – mam po prostu taką przypadłość, że nie pamiętam większości twarzy nowo poznanych ludzi. Dopiero kiedy się dokładnie przypatrzę - uczę się twarzy człowieka niejako na pamięć, dzięki czemu potem mam szansę na rozpoznanie kogoś. W przeciwnym wypadku nie ma co liczyć na to, że jeśli widziałam kogoś aż w życiu, poznam go potem przy kolejnym spotkaniu, albo nawet że poznam go na zdjęciu. Marne szanse. Mam z resztą wrażenie, że wiele osób niejednokrotnie poczuło się dotkniętych z tego powodu, zapewne myśleli, że ich ignoruję, zadzieram nosa, albo lekceważę, ale prawda jest taka, że ja po prostu nie poznaję! Przy drugim spotkaniu można mi się równie dobrze przedstawić jeszcze raz - nie zorientuję się. Wynika z tego jeszcze jedna głupia sytuacja, bo kiedy kogoś poznaję, to przy pierwszym spotkaniu mam nieodpartą potrzebę patrzenia się człowiekowi na twarz - analizowania jej, przypatrywania się, przez co generalnie gapię się na osobę jak sroka w gnat i nie jestem wręcz w stanie odwrócić wzorku. Nauczyłam się to trochę kontrolować, ale to jest zupełnie podświadomy odruch.
Szłam więc wtedy z myślą, że jak nie poznam Tego-W-Niebieskiej-Koszuli, to w sumie nic strasznego się nie stanie, po prostu wrócę do domu. Ludzie jednak mają znacznie większą zdolność do kojarzenia twarzy i chłopak poznał mnie i sam do mnie podszedł, złapał mnie jeszcze w drodze do Szerokiej 28 - i to rozpoznał mnie idąc za mną z tyłu. No trudno.
Spotkanie było zupełnie sympatyczne. Gdyby nie fakt, że patrząc na chłopaka widziałam oczyma wyobraźni wielki czerwony napis ostrzegający : „Kłamca!”, to może rozważyłabym tą znajomość na poważnie. Jednak przekreślił on swoje szanse tą głupią zagrywka, kiedy się poznaliśmy i tak mu zostało. Zdecydowanie nie zamierzałam spotykać się z kolesiem więcej, ale ponieważ nie chciałam mówić mu tego prosto w twarz umówiliśmy się na drugie spotkanie w środę.


Miałam szczery zamiar olać spotkanie i zwyczajnie na nie nie pójść. W środę niefortunnie wypadały Walentynki. Tego dnia też były warsztaty dziennikarskie, na które poszliśmy z bratem i kuzynką – Agnieszką. Po zakończeniu warsztatów oboje zaczęli mnie przekonywać, że to nie ładnie wystawić tak kolesia w walentynki i powinnam pojechać na spotkanie, a potem się z nim nie umawiać więcej. Tak mnie namawiali, że w końcu stwierdziłam, że dobrze - pójdę, ale tylko, jeśli oni pójdą ze mną. Głupio było tak po prostu zabrać brata i kuzynkę na randkę, więc ustaliliśmy, że będą udawać parę zakochanych – wersja, że niby brat jest z dziewczyną, przypadkiem się spotkaliśmy, niby taka podwójna randka.
Byliśmy umówieni z Tym-W-Niebieskiej-Koszuli pod Bramą Krakowską – a to jest bodajże najgłupsze miejsce na umówienie się na spotkanie. Zawsze stoi tam pełno tych wszystkich zakochanych, wyczekujących na swoich ukochanych oraz mnóstwo innych ludzi i generalnie miejsce jest zatłoczone i zniechęcające. Ogólnie zawsze byłam przeciwniczką wyczekiwania na druga osobę na zewnątrz, staram się umawiać już w jakiejś knajpie, choćby po to, aby nie sterczeć na zimnie, w lutym zwłaszcza. To był chyba jedyny raz, kiedy umówiłam się z chłopakiem pod Bramą Krakowską i świadczyło to tylko o jego bladym pojęciu o randkowaniu.
W dodatku – po raz kolejny - nie pamiętałam jak koleś wygląda, uznałam, że nie rozpoznam go, zwłaszcza w tym tłumie chłopaków przewijających się pod Bramą. Za to kuzynka pamiętała go świetnie i obiecała, że mnie uprzedzi, kiedy tylko go wypatrzy.
W międzyczasie pod tą Bramę Krakowską podeszła do nas cała grupa koleżanek mojego brata, który jest bardzo popularną osobą i zna chyba z 3/4 Lublina. Zawsze i wszędzie można liczyć na to, że spotka kogoś znajomego, a na nieszczęście Tego-W-Niebieskiej-Koszuli – Adaś spotkał tego dnia całe stado znajomych zmierzających na Walentynkowy wieczór. Stało nas tam z 11 osób w grupie i chłopak, kiedy się zjawił wyglądał na trochę zbitego z tropu. Agnieszka syknęła tylko „O tam idzie! I ma kwiatki!!” po czym zobaczyłam go, jak zmierza do nas z bukietem róż. No pięknie ! Gorzej być nie mogło, ja za tym świętem zakochanych nie przepadam (mówiąc oględnie) i zdecydowanie nie świętuję tego dnia, a on przyszedł z KWIATKAMI!?! Co za obciach, nie dość, że Brama Krakowska, walentynki, to jeszcze róże mi kupił!
Owszem, postarał się, trzeba mu oddać sprawiedliwość, ale wcale mi się to nie podobało. Tym bardziej, że głupio było mi dostać kwiatki od kogoś, do kogo zupełnie nie miałam serca.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli trochę się zdziwił ile nas stoi, odetchnął jednak, kiedy się dowiedział, że nie wszyscy idziemy na spotkanie, no ale musiał przełknąć, kiedy oświadczyłam, że brat i Aga idą z nami. Zgodził się bez większych oporów, ale tez bez entuzjazmu.
Jakimś cudem znaleźliśmy stolik w Pueblo Desperado na Starówce, oczywiście rezerwacji nie mięliśmy nigdzie, a zakochanych wszędzie było pełno.
Adaś i Agnieszka udawali zakochaną parę aż do przesady - ja ledwo się powstrzymywałam od śmiechu; patrzyli sobie w oczy, mówili do siebie dziubeczku i kochanie, uśmiechali się i wczuwali się w rolę tak solidnie, że nie było wątpliwości, jacy są w siebie wpatrzeni – wręcz teatralnie - tylko całowania brakowało.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli był trochę głodny, zamówił naleśniki, poczęstował nas, objedliśmy go z tych naleśników, jak to brat określił - miał niefartowne rozdanie, posiedzieliśmy razem z godzinę czy dwie, nasi niby-zakochani wypili po piwie, po czym kiedy chłopak wyszedł do łazienki ustaliliśmy, że oni już pojadą, bo trochę im się nudzi, a naleśniki się skończyły, ale ja z przyzwoitości zostanę trochę dłużej. Chwilę później Aga i Adaś pojechali, a ja zostałam jeszcze na godzinę, aby to spotkanie walentynkowe nie było takie traumatyczne. Potem powiedziałam, że muszę już wracać bo mam ostatni autobus, jak to w Lublinie, ostatni kurs jest dosyć wcześno i poszłam.
Wróciłam do domu zniesmaczona, że dałam się namówić tej parze diabłów na to walentynkowe spotkanie, cisnęłam kwiatki na kanapę u rodziców w salonie i już miałam zamiar się ich pozbyć, kiedy wyratowała je moja Mama. Stwierdziła, że szkoda wyrzucać ładnych kwiatków, nie ważne kto je podarował i wstawiła je do wody – chyba tylko po to, aby przypominały mi o tym niefortunnym wieczorze przez następny tydzień.
Brat – jak się okazało - zapomniał że brał tego dnia rano ostatni antybiotyk i po dotarciu do domu strasznie źle zniósł wypite w knajpie piwo. Ja uznałam, że widocznie trochę go Bozia pokarała za to, że kazał mi się ulitować nad Tym-W-Niebieskiej-Koszuli i cierpieć cały wieczór. :)
Adaś miał o nim tylko tyle do powiedzenia, że chłopak ma bujną wyobraźnię i nie można brać na serio tego, co mówi, bo zdecydowanie koloryzuje. Zwłaszcza jego opowieść o tym, jak kupił Buicka i sprowadził go z za granicy, po czym samochód stoi w warsztacie, więc nie może na razie nim jeździć – była mocno naciągana. Adaś podsumował to jednym zdaniem: koło Buicka, to on nawet nie stał.
Ten-W-Niebieskiej-Koszuli nie odzywał się kilka dni i już cieszyłam się, że mam go z głowy, po czym zadzwonił do mnie znienacka jeszcze raz - w sobotę późnym popołudniem. Po 4 dniach kamiennego milczenia, zadzwonił z pytaniem czy się spotkamy. Kiedy? No teraz, w sobotę wieczorem. Odmówiłam, na co on się wkurzył. Niestety nie miał racji wkurzając się, bo sytuacja wyglądała bardzo niefortunnie: facet nie uprzedził mnie, że planuje się spotkać w sobotni wieczór, a było już po 18-tej. On nie miał samochodu, ja nie miałam samochodu, co oznaczało, że mam dotrzeć na miasto o własnych siłach. Potrzebowałam co najmniej godziny na wyszykowanie się, autobusy koło nas kursowały raz na godzinę, dojechałabym gdzieś tam koło 20, nie wcześniej. Więc jechanie nagle późnym wieczorem, w lutym, po ciemku aby spędzić godzinę – dosłownie godzinę w knajpie, po czym czas byłby się zbierać na ostatni autobus z powrotem – to był niezbyt atrakcyjny dla mnie plan.
Powiedziałam mu, najgrzeczniej, jak tylko mogłam, że jestem już umówiona - idę na spotkanie do koleżanek, mamy babski wieczór, więc zaskoczył mnie swoim telefonem i nic z naszego spotkania nie wyjdzie. On na to, że pójdzie ze mną. Na babski wieczór? Same dziewczyny będą, to spotkanie w zamkniętym gronie. Jemu nie przeszkadza. Odparłam, że koleżankom przeszkadza. To jego już trafił szlag i zaczął się złościć. A ja już sama nie wiedziałam czy sytuacja mnie bardziej bawi czy zdumiewa. Skoro miałam plany z koleżankami, to trzeba to uszanować, w końcu wyskakuje z tym telefonem niczym Filip z konopii i co oczekuje? Że rzucę wszystko bo zdecydował się zadzwonić? Jego szybka zmiana frontu była zadziwiająca! W jednej chwili grzeczny chłopak zmienił się we wkurzonego frustrata, który na mnie prawie krzyczał. W końcu kazał mi się zastanowić nad tym wszystkim i rzucił słuchawką. Ja wprawdzie nie miałam nad czym się zastanawiać - ku mojej radości, mój problem się właśnie rozwiązał. Zastanowiło mnie tylko czy to ja go tak wyprowadziłam z równowagi czy on po prostu tak sam z siebie się łatwo zapala i wybucha.
Przyznam się: tego dnia nie miałam zaplanowanego żadnego babskiego wieczoru, ale wymyślenie go okazało się celnym posunięciem, skoro pomogło mi zdemaskować prawdziwe oblicze Tego-W-Niebieskiej-Koszuli – okazał się nie tylko kłamcą, ale też frustratem.


Morał z tej historii jest taki, że jak źle zaczniesz znajomość, to dziewczyna serca do ciebie już nie będzie miała. Ale jeśli będzie miała miękkie serce, to źle na tym wyjdziesz.
Doszłam po tym do przekonania, że znajomości z facetami trzeba kończyć tak, jak zrywa się plastry z rany – wprost, zdecydowanie i bez wahania.
Od tej pory zawsze mówiłam chłopakom prosto w oczy, że znajomość się dalej nie rozwinie i używałam tego sakramentalnego zdania „Zostańmy przyjaciółmi”, po którym drastycznie spadała im ochota na posiadanie przyjaciół w ogóle, a w oczach chłopaków odbijała się cała gama negatywnych uczuć do mnie. W skrajnych przypadkach zobaczyłam, jak jeden zaczął mnie w ciągu kilku sekund szczerze nienawidzić., co potem manifestował przy każdej okazji. Ale to inna historia, sylwestrowa tym razem, więc zachowam ją na koniec roku.
Tego-W-Niebieskiej-Koszuli więcej nie widziałam, a nawet jeśli, to nie pamiętam jego twarzy i nie poznałabym go. Zdecydowanie jednak dostarczył nam ciekawego tematu, a znajomość z nim była kuriozalnym doświadczeniem. To był jeden z tych kolesi, na których uczysz się, jaki Twój Wymarzony Chłopak nie powinien być.
Pomimo, że to taki trochę czarny humor - to jest moja ulubiona opowieść (anty) walentynkowa. Bawi mnie nieodmiennie.

wtorek, 10 lutego 2009

Kto wymyślił autobusy ??!

Dzisiaj po pracy zamierzałam pójść na zakupy. Nie daleko - tylko do kilku sklepów w okolicach Zana, ale że są one blisko siebie, więc nie było sensu jechać samochodem i wysiadać co kilkanaście metrów. Najdalej miałam dotrzeć do L'ecelrca, a więc dosłownie półtora przystanka od pracy. Pomyślałam, że jeśli zostawię samochód pod pracą, nie będzie mi się chciało wracać do niego na piechotę i prościej byłoby wsiąść pod L'eclercem do autobusu i przyjechać do domu. Akurat spod L'eclerca jeździ ich dużo i to z dwóch przystanków, w dwa różne kierunki, podjeżdżają z dwóch stron pod osiedle, co najważniejsze - jest w czym wybierać, można bez problemu i szybko dojechać na Porębę. W przebłysku mojego geniuszu, wpadłam więc na wspaniały pomysł, aby zostawić Łukaszowi w pracy samochód, wtedy przejdę się po sklepach, a spod L'eclerca pojadę komunikacją miejską. Pomysł zgubny w swej pozornej prostocie.
Jeżdżę samochodem z 4 lata, więc się zwyczajnie oduczyłam używania komunikacji miejskiej i teraz każde sporadyczne użycie jej okazuje się bardzo skomplikowaną kwestią.
Łukasz był trochę niechętny do mojego dzisiejszego pomysłu, zapewne mając w pamięci moje przeboje z autobusami, dał się jednak przekonać i wziął kluczyki i dokumenty. Moje przygody z MPK się mnożą i zaliczyłam już dwie wtopy w tej dziedzinie, dostarczyłam co niektórym osobom rozrywki, a sobie dawkę emocji.
Moja czarna passa z MPK rozpoczęła się, kiedy miałam pojechać z Poręby na Zana do pracy. Łukasz wieczorem tłumaczył mi jakimi autobusami mogę jechać, jakim mam nie jechać i tak się skupił na tym, abym nie wsiadła tylko w 31 które będzie jechać na Węglin, że powtarzał mi to kilka razy. W 31, które będzie miało napisane Paderewskiego mogłam wsiąść, ale jeśli będzie Węglin, to nie mogę. Było już późno, byłam potwornie zmęczona i w końcu powiedziałam, żeby przestał mi powtarzać tak uparcie o tym Węglinie, bo w końcu tylko to zapamiętam. Następnego dnia wyszłam rano z domu i zaraz za progiem odebrałam telefon od koleżanki, która była w trakcie załatwiania kredytu hipotecznego i miała z tym zadziwiający niefart. Rozmawiałam z nią aż do samego przystanku, zagłębiłam się w temat i trochę oderwałam od rzeczywistości. W pewnym momencie patrzę, rusza autobus, podjeżdża – 31, patrzę, ma tabliczkę Węglin, coś znajomego, dobrze trafiłam, wsiadam więc! Szybko pożegnałam Kamę i wsiadłam autobus. Zaraz za rondem autobus skręcił w Al. Jana Pawła II i szybko musiałam wysiadać, bo wcale nie było mi to po drodze. Wysiadłam więc pod kościołem i poszłam na piechotę do pracy, wkurzona. Zadzwoniłam do Łukasza, który smacznie spał i powkurzałam się na MPK i na ten cały Węglin i na to, co za idiota wymyślił, aby autobusy z tym samym numerem miały dwie różne trasy! Najwyraźniej ktoś, kto nie musi tych autobusów używać!
Ta historia prześladowała mnie jeszcze długo, długo potem, a uciechę z niej mieli zwłaszcza Łukasz i Kamisio. Śmiali się z niej zawsze, kiedy jakiś temat się z MPK skojarzył, a gryps funkcjonuje dotychczas.
Za drugim razem miałam pojechać z Zana na Krakowskie Przedmieście do banku. Przestudiowałam rozkład jazdy, zrobiłam wywiad u Łukasza, co mi pasuje, naszykowałam się, kupiłam bilet i kiedy podjechało 39 byłam przekonana, że o ten autobus mi chodziło. Wsiadłam, ruszyliśmy z Zana i zamiast na rondzie skręcić w Filaretów w lewo, w stronę Centrum, autobus skręcił w prawo w stronę naszego osiedla! A to się zdziwiłam! Zapytałam panią siedzącą koło mnie, czy on nie powinien pojechać do centrum na co ona odpowiedziała, że on tak jedzie. Widząc moje zdumienie wyjaśniła, że 39 ma taką trasę na około Skarpy, ale dotrę gdzie chcę na pewno. Kto to widział, aby jechać taką trasą do Centrum!? Spodziewałam się, że autobus zakręci na rondzie na naszym osiedlu i już rozważałam czy nie wysiąść i nie iść do domu, zwłaszcza, że lał deszcz, wiec bliskość domu była kusząca, ale on wcale nawet nie zakręcił na ten ślepy zaułek z przystankiem, ku mojemu zaskoczeniu! Zaczepiłam tą panią jeszcze raz upewniając się, czy na pewno do centrum zmierzamy, pani odparła, ze tak. Nie wysiadłam więc i pojechałam dalej. Autobus po drodze utknął w korku, wlókł się niemiłosiernie, a w końcu po długiej podróży, podjechał na Okopową od strony, której się nie spodziewałabym nigdy! Wysiadłam zdumiona pod parkingiem na Okopowej i przez moment się zawahałam, zastanawiając w którym kierunku iść na przejście dla pieszych aby mieć najbliżej. Pani również wysiadła i widząc, jak stoję i myślę – musiałam wyglądać wyjątkowo niekumato – zaczęła mi tłumaczyć w którą stronę iść, aby dotrzeć na Krakowskie. To już całkiem mi odjęło mowę! Niemożliwe! W moim własnym mieście, po którym chodzę od 30 lat, kobiecina tłumaczy mi jak z Okopowej dojść na Krakowskie Przedmieście! Jedno skrzyżowanie dalej. Nie wyprowadziła jej z błędu, niech myśli dalej, że jestem przyjezdna i nie znam miasta, podziękowałam i ruszyłam zgodnie z jej wskazówkami. Stwierdziłam tylko, że lepiej nie używać MPK, bo najwyraźniej wychodzę na idiotkę.
Tego dnia do domu większość trasy wróciłam na piechotę, miałam parasol, więc deszcz nie był mi straszny, a zdecydowanie mniej zniechęcający niż podstępne autobusy MPK.


Nic dziwnego wiec, że dzisiaj Łukasz był dosyć powściągliwy odnośnie mojego pomysłu wracania autobusem, ale przystał na niego i wytłumaczył mi dokładnie jaki autobus jedzie do nas na osiedle - a raczej jakie autobusy - z przystanków koło L'eclerca i poszłam. Ledwo wyszłam z pracy zadzwonił jeszcze aby mi powiedzieć za ile bilety się kupuje. Bilet akurat kupiłam bez problemu w kiosku, sprzedawca sam wiedział, jaki to jest normalny bilet i za ile. Rozmowny przy tym nie był, więc się musiałam dwa razy dopytać czy normalny jest za dwa zero zero złote.
Zrobiłam zakupy, obeszłam 4 sklepy i zmęczyłam się. Miałam tez trochę ciężką siatkę, a że wstałam rano o 5.45, to po 18 byłam już zmęczona i głodna i zachciało mi się już być w domu. Przemyślałam sprawę autobusów i stwierdziłam, że nie mam co iść na 9 albo 14, bo podjadą na osiedle ze strony bliżej mi nie znanej. i potem będę błądzić do domu.
W tamtym kierunku jeżdżę tylko samochodem, po szosie, która jest jedna i nie da się na niej zabłądzić, ale idąc na piechotę sprawa ma się zupełnie inaczej. Kiedyś odprowadzałam wieczorem na ten przystanek koleżankę i poszłyśmy szosą, bo tak było mi najprościej. Kama wsiadając do autobusu poradziła mi, że znacznie prościej (ha! to jest dopiero pojęcie względne) będzie mi wrócić między blokami, na skróty, zdecydowanie bliżej, tak, jak zazwyczaj mieszkańcy Poręby robią. Poszłam więc między te bloki, weszłam w niby znane mi okolice i... i w zasadzie nie wiem co się z tym osiedlem stało, bo nagle znalazłam się gdzieś. Kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem! Nie poznawałam nawet jednego bloku, nie wiedziałam w którym końcu osiedla jestem, szłam tylko kilkaset metrów, a zastanawiałam się czy przypadkiem nie dotarłam na jakieś zupełnie inne osiedle! Zabłądziłam tak, że nie wiedziałam skąd przyszłam, w którą stronę iść i na co się kierować. Było już ciemno, wiec wszystko wyglądało jakoś nieznajomo, weszłam między jakieś bloki i okazało się, że nie ma z nich przejścia na drugą stronę, zeszłam więc na pół-dziko po jakiejś mini skarpie i postanowiłam iść po prostu, bo nie widziałam innego wyjścia. Ludzi było mało, ja nie miałam telefonu, a Łukasz był w pracy. Ja nie miałam okularów, więc w lekkiej wieczornej mgle wszystko co było dalej troszkę mi się rozmazywało. Trudno było mi więc zobaczyć co mam dalej przed sobą. Z resztą między tymi blokami za daleko się wzrokiem nie sięgnie i tak. Pobłądziłam po tej strefie mroku jeszcze kilkanaście minut i w końcu wyszłam na znajomą ulicę, koło Stokrotki, ale podeszłam do niej z kierunku, którego bym się nie spodziewała. Kama śmiała się ze mnie potem, ale miała szczęście, że razem szłyśmy szosą, bo przynajmniej nie zabłądziła. Chociaż - weszłyśmy w błoto na rozkopanym trawniku, lecąc na przełaj przez dwupasmówkę w przebudowie. Trochę się w tym błocie uciapała, ale śmiesznie było. :)


Więc postanowiłam iść dzisiaj na przystanek przy Zana na 37, podjadę od Filaretów pod osiedle, będę w domu.
Na przystanku okazało się, że mam do autobusu jeszcze 14 minut, więc aby nie stać bezczynnie przeszłam na piechotę jeden przystanek dalej w stronę domu. Kiedy dotarłam do drugiego zostało mi jeszcze 8 minut, więc przeszłam kolejny. Doszłam tym sposobem do przystanku na Filaretów i pomyślałam, że tu będzie znacznie więcej autobusów, nie tylko 37 - zaczęłam więc studiowanie rozkładu jazdy. MPK było tak dowcipne, że zmienili kompletnie sposób opisywania tras autobusów od czasu, kiedy przesiadłam się w samochód, a nowego nie udało mi się dotąd rozszyfrować, więc nic konkretnego się nie dowiedziałam. Podjechały dwa autobusy - 31 i 26. Zapytałam uprzejmie pana wsiadającego do 31 czy dojadę na Porębę i czy ten autobus zakręca na rondzie. Pan uprzejmie potwierdził, więc wsiadłam, skasowałam bilet i usiadłam naprawdę zmęczona. Przejechaliśmy dwa przystanki i okazało się że ten pan mnie okłamał! Autobus skręcił w Al. Jana Pawła II w prawo, zamiast pojechać prosto pod moje osiedle! A pytałam człowieka jak będziemy jechać!
Łukasz co prawda twierdzi, że facet mi dobrze powiedział, bo na Porębę bym dojechała, ale na ten drugi przystanek, którego chciałam uniknąć. A na rondzie autobus faktycznie skręcił, tyle, że nie o to rondo mi chodziło! Najwidoczniej trzeba było to bardziej sprecyzować. Ja jednak jestem zdania, że zostałam wprowadzona w błąd, jak z resztą zawsze, kiedy muszę przemieścić się za pomocą MPK. Różne rzeczy mnie w ten błąd wprowadzają, skutek jednak jest zawsze taki sam – najpierw błądzę, potem idę na piechotę.
Cóż było robić, zabrałam swoją siatkę i wysiadłam pod kościołem. Postanowiłam iść dalej na piechotę, miałam już tylko kawałek – przez osiedle, a potem przez wąwóz. Przejście przez osiedle po ciemku nie było tak proste, jak się spodziewałam, trochę pobłądziła, musiałam się wracać i za nic nie mogłam trafić w miejsce, gdzie zaczyna się alejka biegnąca przez wąwóz. Znalazłam ją w końcu, kierując się na czuja w odwrotnym kierunku niż mi podpowiadała intuicja, ale że moja intuicja jest złośliwym łgarzem, tylko to co robię wbrew jej wychodzi mi na dobre. Nie zdenerwowałam się tymi przeciwnościami losu tylko dlatego, że byłam zajęta myśleniem i nie przeszkadzało mi zmienianie trzy razy kierunku. Alejka przez wąwóz była w trakcie przebudowy, co mnie dosyć zdziwiło, dawno już nią nie szłam, więc nie miałam o tym pojęcia. Obejrzałam sobie mostek w budowie i podreptałam dalej.
Wróciłam do domu wykończona, mijając kościół pod naszym blokiem rozważałam przez chwilę czy nie wejść do niego i nie posiedzieć sobie aby odpocząć, ale dowlokłam się już te kilkanaście metrów do własnych drzwi.
To była długa droga do domu. MPK zdecydowanie postawiło sobie za punkt honoru aby mnie wozić wszędzie tam, gdzie nie chcę i robić mi najwyraźniej na złość. Zdecydowanie wolę chodzić na piechotę, niedługo będzie ciepło, to żaden autobus nie będzie mi potrzebny. :)

poniedziałek, 9 lutego 2009

Dżum z dyni

Rok temu, w zasadzie to półtora roku temu, dostaliśmy od rodziców Łukasza dynię. Wielką, pomarańczową dynię, z którą nie wiadomo było przez jakiś czas co zrobić. W końcu wyszukałam na necie przepisy kulinarne, jak można spożytkować 5 kg zdrowej, żywej dyni. Okazało się, że owszem można, i to całkiem smacznie. Nie wszystkie przepisy jednakże, sprawdzają się potem w kuchni.
Gulasz wieprzowy z dynią - mniam! Pychotka, palce lizać. Wrzuca się do niego surową dynię, więc część zamroziliśmy.
Dżem z dyni - bardzo pyszny, Łukasz lubi kanapeczki z dżemem, więc z dżumu jest pożytek. Tak na marginesie, to jest to coś, czego nie pojmuję moim małym rozumkiem! Jak można z własnej woli jadać kanapki z dżumem? Na słodko... chyba kiedyś mi się przejadły, bo nie kuszą mnie teraz zupełnie.
Zrobiliśmy też dynię marynowaną w occie, ale ta okazała się kompletnym niewypałem i odtąd usilnie zastanawiamy się jak ją zjeść? Totalnie do niczego nie pasuje ten wynalazek, więc stoi w słoikach i straszy w piwnicy. Jeszcze postoi tam z rok i w końcu to wyrzucimy, chyba że w międzyczasie objawi się jakiś wyjątkowo udany przepis, do którego będzie można ją zużyć.
Nie mniej jednak rok temu nasze przetwory dyniowe były udane. Dżem zwłaszcza. W przeciwieństwie do tegorocznego dżemu. Albo może raczej dżumu.



Na jesieni zeszłego roku znów dostaliśmy dynię, równie wielką i dorodną. Poleżała biedaczka chyba z miesiąc albo dłużej, zanim doczekała się na swoją kolej. W końcu jednak ją rozkroiliśmy i tym razem postanowiliśmy tylko zamrozić część do gulaszu, a z reszty zrobić dżem. I tu zaczęło się dziać ciekawie.

Wyciągnęłam zeszłoroczne przepisy, mam ich kilka, są różne, ale wydawało mi się, że pamiętałam według którego rok wcześniej zrobiłam pyszny dżemik. Teraz już nie jestem tego taka pewna... Sukcesu ewidentnie nie udało się powtórzyć.

Dynię trzeba było namoczyć w wodzie z kwaskiem cytrynowym. OK, namoczyłam. Dwie porcje, przy czym jedna była dodatkowo z cynamonem, a druga bez. Następnego dnia, zgodnie z recepturą, zlałam wodę, zagotowałam z cukrem i trochę się zdziwiłam, że bez żelatyny, żelfixu czy innego żelującego wynalazku, ale co tam. Skoro rok wcześniej dżem się udał, to i w tym roku wyjdzie dobry. Hmm...
Zagotowałam dżem, nałożyłam... a raczej nalałam, ale grunt, że w słoiki. Zamknęłam i stwierdziłam, że raczej kiepsko się to zapowiada. Bardziej, jak kompot z dyni, a nie jak dżem. Dżem przecież powinien być gęsty, albo chociaż gęstnieć, a tymczasem ten był zupełnie płynny. No ale nic, zaczekajmy, zwłaszcza aż wystygnie.
Dżum wystygł, a owszem, ale wcale nie zgęstniał. Ani odrobinę. Kompot, jak nic!
Postanowiliśmy go ratować, bo przecież nie wylejemy, może więc dodać do niego żelatynę? Albo może, aby na pewno dżem się zsiadł, to najlepiej od razu po 2 duże torebki. Łukasz kupił żelatynę, ja zlałam dżem z powrotem do garnków, przy czym miałam niezłą zagwozdkę, aby poznać które słoiki są tylko z goździkami, a które z goździkami i cynamonem. Na oko - udało się. Podgrzałam dżem, żelatyna się
rozpuściła i co? Na ciepło to nie widać czy gęstnieje, niby jakoś mniej rzadkie, to nakładamy do słoików.
Tym razem już nie był to taki całkiem wodnisty kompot i dżem zapowiadał się całkiem przyzwoicie. Ja oczywiście pokładałam wielkie nadzieje w tym, że kiedy wystygnie, będzie można go kroić nożem. Słoki jednak stygły, a dżem nie bardzo się zsiadał.
Akurat była u nas Kama B. Oboje z Łukaszem pocieszali mnie, że coś z tym niesfornym dżemem da się przecież zrobić, Kama przez moment nawet utrzymywała, że ostatecznie można go łyżeczką nakładać na chleb, nawet, jeśli nie będzie całkiem sztywny, ale kiedy zobaczyła, jak się to prezentuje na żywo i jaki nie-sztywny jest, zmieniła zdanie.
Jedna porcja dżumu prawie całkiem zesztywniała, ale druga tak tylko na słowo honoru. A jak na złość było tego wynalazku całe stado słoików. A raczej dwa całe stada, bo jedno z dodatkowym cynamonem. Rozważaliśmy przez moment czy nie zlać słoików po raz drugi i dodać jeszcze więcej żelatyny, ale już nie miałam do tego zacięcia, więc zostawiliśmy takie niby zsiądnięte.
Te bardziej udane słoiki z dżumem od razu powędrowały do piwnicy, a te mniej udane postały trochę w szafce w kuchni, ale w tej najniższej, gdzie rzadko zaglądam, aby mnie nie drażniły. Po kilku tygodniach Łukasz się zlitował i obejrzawszy je, stwierdził, że z dżumu zrobił się prawie dżem i można słoiki wynieść do piwnicy.
Zastanawia mnie jak to możliwe, że w tym roku dżem się nie zsiadł? Przecież w zeszłym roku nie było z tym żadnych problemów. Może to jednak nie był ten sam przepis... Ale z drugiej strony z goździkami mam tylko jeden przepis, wiec co było nie tak?
A może w zeszłym roku tylko w połowie użyłam tego przepisu, a w połowie innego? To do mnie podobne. Łukasz się zawsze śmieje, że to co pichcę, jest tylko inspirowane przepisami, bo wyjątkowo rzadko zdarza mi się trzymać przepisów od początku do końca przyrządzania potrawy.
Najwyraźniej zgubiło mnie to przy tegorocznym dżemie. Ale to nic, będzie jesień, będzie nowa dynia, spróbuję szczęścia jeszcze raz. Tym razem przygotuję awaryjnie po 3 torebki żelatyny, na wypadek, gdyby trzeba było usztywniać dżem. Liczę jednak, że nie będzie trzeba. :)