środa, 18 lutego 2009

Lepiej trzymać się przepisu

Upiekłam wczoraj napoleonkę. Przepis dostałam od Marzenki, byliśmy w sobotę u niej na parapetówie. Marzenka urządziła prawdziwe przyjęcie; z tak imponującym menu, że widok zastawionego stołu nas wprawił w zdumienie. Zrobiła tyle rożnych potraw, że powinniśmy byli wcześniej głodować przez dwa dni, aby mieć miejsce na spróbowanie wszystkiego. I na ciepło i na zimno, na słono i na słodko, przekąski, dania główne, przystawki, desery i ciasto! Wykwintne i wystawne menu! Obżarliśmy się jak bąki i wracaliśmy do domu turlając nasze spaśnięte brzuchy po śniegu.
Obie z Anią stwierdziłyśmy, że Marzenka postawiła tak wysoko poprzeczkę w kwestii menu na spotkania, że żadna z nas jej nie sprosta. Chyba jednak nie będziemy nawet próbować, poprzestaniemy na przygotowaniu takiej ilości potraw, aby było to do ogarnięcia dla przeciętnego żołądka.
Marzenka upiekła napoleonkę – bardzo pyszną, zjadłam jej z 3 kawałki i gdyby nie ograniczona pojemność żołądka, mogłabym jeść jeszcze, bardzo mi smakowała.
Przepis każe zagnieść ciasto i odłożyć do lodówki na minimum 8 godzin. Hmm… czytaj: uzbroić się w cierpliwość. Ciężka sprawa!
Zaopatrzyłam się wczoraj we wszystkie niezbędne produkty i pierwsze co zrobiłam po powrocie z pracy to zagniotłam ciasto. Była godzina 17-ta. Osiem godzin później wypadało w środku nocy… Można by upiec ciasto następnego dnia, na pewno odleżało by wystarczająco długo w lodówce, ale… gdzież ja bym doczekała! Pierwszy raz robię ciasto, w sobotę było tak przepyszne, że nie mogłam się doczekać, żeby je znów zjeść. Zrobiliśmy obiad, zjedliśmy, zajęliśmy się czymś tam, a ja czekałam… i czekałam… i w końcu postanowiłam to ciasto upiec o 22-giej. Zapowiadało się łatwe do zrobienia, nie wymagało długiego pieczenia, masa też dosyć prosta, więc w godzinę się wyrobię.
Łukasz twierdził, że lepiej zaczekać i nic mi się nie stanie, jak upiekę go następnego dnia po pracy, ale nie upierał się przy tym za bardzo. Poza tym wieczorem przysnął więc ja, nie czekając dłużej - poszłam piec ciasto o 21-ej!
Napoleonka składa się z dwóch warstw ciasta i między nimi masy. W przepisie było wyraźnie napisane, że lepiej piec każdą warstwę ciasta osobno niż obie na raz, ale oczywiście mi się spieszyło i nie chciało mi się bawić więc wsadziłam dwie blaszki na raz do piekarnika.
Ciasto wyszło niezłe, ale twarde, o wiele twardsze, niż jadłam u Marzenki i zapewne jest to wynik mojej niecierpliwości, trzeba było doczekać te minimum 8 godzin, byłoby bardziej francuskie niż macowate.
Ale lepsza zabawa okazała się z masą… Zagotowałam mleko, ubiłam pięknie żółtka i białka, wymieszałam z mlekiem i mąką i przyszedł czas, aby to wszystko razem ugotować. Postawiłam na ogniu, mieszałam mikserem i co? Przywarło! Przypaliło się! Zmniejszyłam ogień i mieszałam łyżką, mocno po dnie, starałam się jak mogła, ale widocznie nie mogłam nie przypalić tej masy. Trochę ją czuć bardziej przypieczonym (nie spalonym na szczęście) mlekiem niż wanilią. Poza tym udała się pyszna. Za to garnek jest w fatalnym stanie, ma przypalone mleko na całym dnie, od wczoraj się moczy i nie do końca jest jasne, kto podejmie się jego wyszorowania…
Ciasto oczywiście rozkroiliśmy na ciepło jeszcze, jak zawsze, cokolwiek upiekę, dobieramy się do tego zanim wystygnie. Co prawda po ostatnim razie, jak najadłam się ciepłego suchmelca, po czym przez 4 dni bolał mnie żołądek, miałam tego więcej nie robić, ale do wczoraj już zupełnie o tym nie pamiętałam.
Suchmelec to nasza rodzinna nazwa dla popularnego placka zwanego potocznie pleśniaka czy też tutti frutti. Swego czasu piekłam go bardzo często i zawsze wychodził mi suchy jak pieprz, więc Tata przechrzcił go na suchmelec. Tak się przyzwyczailiśmy do tej nazwy, że do tej pory jej używamy, co czasem dziwi osoby nie-wtajemniczone, które nie wiedzą co to za wynalazek. Tata ostatnio przypomniał nam zabawną historię z tym związaną. Jakiś czas temu kuzynka, która jadła u nas suchmelca i bardzo jej smakował, szukała potem w domu w książce kucharskiej przepisu na placek o nazwie suchmelec. Agnieszka przyszła do nas potem i stwierdziła ze zdziwieniem, że nie mogła takiego placka znaleźć i skąd my ten przepis mamy, bo chciała taki sobie upiec. No dziwne… :)
Dzisiaj poczęstowałam w pracy moją napoleonką Marzenkę i Jolę. Żadna z nich ni narzekała za bardzo na nie-idealny wypiek. Nawet podobno nie czuć w masie tego przypieczonego mleka… Ja tam go czuję. Ale o ile to było do przewidzenia, że jeśli upiekę za szybko ciasto, to będzie gorszej jakości, to na pewno nie przewidziałam, ze tak trudno ugotować tą masę! Chyba powinno się to robić w teflonowym garnku.
Zapytałam Marzenkę, jak to zrobiła, że masa się jej nie przypaliła. Odpowiedziała „No… to jest wyzwanie…". Najwyraźniej! Może dlatego ktoś nazwał ten placek napoleonką, aby kojarzyła się z kimś rzucającym wyzwania!

Brak komentarzy: