środa, 4 lutego 2009

Wirus przedszkolaka

Amelka w sobotę rano obudziła się chora.
Nie mam wprawy w dzieciach, więc nie od razu zorientowałam się, że jest chora. W końcu jednak zainteresowałam się, że jest dziwnie za ciepła. Okazało się, że ma temperaturę i to nie byle jaką, bo 38,15 st. Po półgodzinie przy drugim mierzeniu miała już 38,83 st, a odrobinkę później urosła jej ta temperatura do 39,00 stopni!! Co za tempo!
Zrobiliśmy szybki wywiad w terenie i biznesplan co z tym zrobić i w ciągu chwili zapakowałyśmy się obie z Amelką do samochodu, zgarnęłyśmy Adasia z pracy i pojechaliśmy do przychodni na ostry dyżur. Okazało się że to wirus, chyba grypy, szczerze mówiąc, to nie wiem do tej pory co to, bo czekałam w poczekalni pod gabinetem. Amelka po wizycie u lekarza i dawce leków się ożywiła i spędziłam z nią jeszcze popołudnie u dziadków.

Wróciłam do domu zmęczona i po niezbyt dospanej nocy i zasnęłam pod wieczór dziwnie bez sił. Obudził mnie Łukasz jakoś koło północy i już wtedy poczułam, że wirus rozkłada i mnie. No i rzeczywiście. Całą niedzielę spędziłam w łóżku, z rosnąca temperaturą, która wieczorem doszła do poziomu 39 i coś tam stopnia. Wzięłam urlop na poniedziałek, w poniedziałek przedłużyłam go jeszcze na wtorek i chorowałam. Czułam się fatalnie, a w zasadzie to na pewnym poziomie się wcale nie czułam.
Zaraziłam się wirusem przedszkolaka! Dlaczego trzydziestolatki nie mogą być odporne na wirusy sześciolatków?
Całe to chorowanie dziwnie zniekształca rzeczywistość – pewne rzeczy stają się zupełnie nieistotne. Najpierw dostałam kompletnego zaćmienia i nie mogłam sobie przypomnieć jakich leków używa się do wyleczenia grypy. Miałam witaminę C, polopirynę i wapno. Od tego jednak temperatura nie chciała mi zmaleć. Dopiero w poniedziałek oświeciło mnie, że jest taki cudowny wynalazek jak gripex, który zdecydowanie pomaga bardziej niż polopiryna. Gripex działa na mnie najgorzej, a jednocześnie pomaga mi najlepiej. Tyle, że jak wezmę tabletkę, to po jakiś 2 godzinach przechodzę straszliwe męczarnie. Podobno jeden z jego składników tak niektórych rozkłada na łopatki.
Próbowałam za to wyleczyć się domowymi sposobami naszych babć – podobno medycyna ludowa ma w sobie taką mądrość. Mądrość może i ma, ale zdecydowanie nie ma skuteczności. Wypróbowałam kompot z malin, napar z lipy, miód i cytryna – nie czułam aby mi coś dawały. Owszem wszystkie te rzeczy są bardzo smaczne i z przyjemnością się je pije, ale działania leczniczego nie objawiają. Przynajmniej nie na grypę! Może powinnam zacząć leczenie od nalewki z dzikiej róży, którą dała nam Babcia…


Co rano budziłam się z nieodpartą ochotą, aby się wykąpać i zmyć z siebie zarazki, ale już potem w ciągu dnia moja aktywność ograniczała się do spania i jedzenia, tudzież marudzenia Łukaszowi i pytania go pińcet razy czy mnie kocha.
Łukasz wykazał się maksimum cierpliwości i ze stoickim spokojem zamykał mi drzwi szafy (nie mogą być niedomknięte, bo to trochę straszy), przekrajał kanapeczki na pół i kupował mandarynki.
Oderwałam się od rzeczywistości kompletnie – nie myślałam o pracy, nie miałam ochoty nawet spojrzeć na telefon, nie mówiąc już o rozmowie z kimkolwiek, laptopa nie miałam, więc nawet mnie nie kusił, z resztą i tak bym go nawet nie tknęła palcem. W TV nie było zupełnie nic ciekawego, albo ja byłam tak wysoce niezainteresowana niczym, że tylko przerzucałam kanały. W chwilach, kiedy nie spałam czytałam co mi w ręce wpadło. Miałam zacięcie jednak tylko do lekkich i łatwych lektur, wiec nadrobiłam zaległości w czytaniu Twojego stylu, zbioru felietonów K. Jandy, po czym - w poszukiwaniu czegoś solidniejszego objętościowo sięgnęłam po raz kolejny po „Diabeł ubiera się u Prady" – czytałam tą książkę już co najmniej 3 razy w ciągu ostatnich 2 lat, odkąd ją kupiłam, ale uwielbiam do niej wracać i jest to świetna lektura, kiedy nie ma się sił na coś wymagającego większego skupienia uwagi.
Pomimo rozpaczliwej chęci uaktywnienia się - spędziłam 3 dni na spaniu i nicnierobieniu. Nawet umycie zębów było momentami wyzwaniem. Zimna woda była przejmująco lodowata, wszelkie odgłosy nad wyraz hałaśliwe, światło raziło w oczy, a grawitacja wciągała w głąb łóżka. Tak, chorowanie mocno zniekształca rzeczywistość.
We wtorek, kiedy już jako tako dochodziłam do siebie, zadzwonił kurier, że w ciągu 5 minut zjawi się z paczką dla mnie. Ok., nie ma sprawy jestem w domu. Byłam bez makijażu (to jest wysublimowany sposób na powiedzenie, że wyglądałam, jak nieszczęście i nie próbowałam tego nawet zamaskować), miałam włosy związane gumką dosyć niedbale i chodziłam w spodniach dresowych (które na marginesie całkiem przyzwoicie wyglądają, no ale jakby się przyjrzeć, to są to spodnie dresowe). Zmieniłam tylko długi polar z kapturem na krótszy, bardziej elegancki (czytaj: przyzwoiciej wyglądający).
Zupełnie nie po kobiecemu; było mi dokładnie obojętne co pomyśli o mnie obcy człowiek, kiedy przyniesie mi tą paczkę.
Kurier faktycznie popatrywał na mnie dziwnie, no ale jakbym siebie sama oglądała z tamtej strony progu to też bym się nie mogła nadziwić, że w ogóle drzwi obcym otwieram TAK się prezentując. Kiedy już łypnął na mnie trzeci raz z tym dziwnym wyrazem oczu, nie wytrzymałam i przyjrzałam się jemu – i tu szybko się rozgrzeszyłam i podniosłam się na duchu – chłopak sam wyglądał nie najlepiej, ewidentnie miał co najmniej katar w stadium zaawansowanym - zaszklone oczy i czerwony nos. Pomyślałam, że skoro on też jest wylęgarnią bakterii, to chorujący człowiek nie powinien być dla niego żadną nowością, a skoro tak - to ja się nie przejmuję tym, czy wyglądam tragicznie czy tylko kiepsko. Z całym prawdopodobieństwem więcej go nie spotkam, a jak spotkam to będę mogła wyglądać już tylko lepiej, więc może mnie nie rozpozna.
Zamknęłam drzwi i wróciłam na kanapę pod ciepłą kołderkę, dalej walczyć z zarazkami.

Brak komentarzy: