poniedziałek, 9 lutego 2009

Dżum z dyni

Rok temu, w zasadzie to półtora roku temu, dostaliśmy od rodziców Łukasza dynię. Wielką, pomarańczową dynię, z którą nie wiadomo było przez jakiś czas co zrobić. W końcu wyszukałam na necie przepisy kulinarne, jak można spożytkować 5 kg zdrowej, żywej dyni. Okazało się, że owszem można, i to całkiem smacznie. Nie wszystkie przepisy jednakże, sprawdzają się potem w kuchni.
Gulasz wieprzowy z dynią - mniam! Pychotka, palce lizać. Wrzuca się do niego surową dynię, więc część zamroziliśmy.
Dżem z dyni - bardzo pyszny, Łukasz lubi kanapeczki z dżemem, więc z dżumu jest pożytek. Tak na marginesie, to jest to coś, czego nie pojmuję moim małym rozumkiem! Jak można z własnej woli jadać kanapki z dżumem? Na słodko... chyba kiedyś mi się przejadły, bo nie kuszą mnie teraz zupełnie.
Zrobiliśmy też dynię marynowaną w occie, ale ta okazała się kompletnym niewypałem i odtąd usilnie zastanawiamy się jak ją zjeść? Totalnie do niczego nie pasuje ten wynalazek, więc stoi w słoikach i straszy w piwnicy. Jeszcze postoi tam z rok i w końcu to wyrzucimy, chyba że w międzyczasie objawi się jakiś wyjątkowo udany przepis, do którego będzie można ją zużyć.
Nie mniej jednak rok temu nasze przetwory dyniowe były udane. Dżem zwłaszcza. W przeciwieństwie do tegorocznego dżemu. Albo może raczej dżumu.



Na jesieni zeszłego roku znów dostaliśmy dynię, równie wielką i dorodną. Poleżała biedaczka chyba z miesiąc albo dłużej, zanim doczekała się na swoją kolej. W końcu jednak ją rozkroiliśmy i tym razem postanowiliśmy tylko zamrozić część do gulaszu, a z reszty zrobić dżem. I tu zaczęło się dziać ciekawie.

Wyciągnęłam zeszłoroczne przepisy, mam ich kilka, są różne, ale wydawało mi się, że pamiętałam według którego rok wcześniej zrobiłam pyszny dżemik. Teraz już nie jestem tego taka pewna... Sukcesu ewidentnie nie udało się powtórzyć.

Dynię trzeba było namoczyć w wodzie z kwaskiem cytrynowym. OK, namoczyłam. Dwie porcje, przy czym jedna była dodatkowo z cynamonem, a druga bez. Następnego dnia, zgodnie z recepturą, zlałam wodę, zagotowałam z cukrem i trochę się zdziwiłam, że bez żelatyny, żelfixu czy innego żelującego wynalazku, ale co tam. Skoro rok wcześniej dżem się udał, to i w tym roku wyjdzie dobry. Hmm...
Zagotowałam dżem, nałożyłam... a raczej nalałam, ale grunt, że w słoiki. Zamknęłam i stwierdziłam, że raczej kiepsko się to zapowiada. Bardziej, jak kompot z dyni, a nie jak dżem. Dżem przecież powinien być gęsty, albo chociaż gęstnieć, a tymczasem ten był zupełnie płynny. No ale nic, zaczekajmy, zwłaszcza aż wystygnie.
Dżum wystygł, a owszem, ale wcale nie zgęstniał. Ani odrobinę. Kompot, jak nic!
Postanowiliśmy go ratować, bo przecież nie wylejemy, może więc dodać do niego żelatynę? Albo może, aby na pewno dżem się zsiadł, to najlepiej od razu po 2 duże torebki. Łukasz kupił żelatynę, ja zlałam dżem z powrotem do garnków, przy czym miałam niezłą zagwozdkę, aby poznać które słoiki są tylko z goździkami, a które z goździkami i cynamonem. Na oko - udało się. Podgrzałam dżem, żelatyna się
rozpuściła i co? Na ciepło to nie widać czy gęstnieje, niby jakoś mniej rzadkie, to nakładamy do słoików.
Tym razem już nie był to taki całkiem wodnisty kompot i dżem zapowiadał się całkiem przyzwoicie. Ja oczywiście pokładałam wielkie nadzieje w tym, że kiedy wystygnie, będzie można go kroić nożem. Słoki jednak stygły, a dżem nie bardzo się zsiadał.
Akurat była u nas Kama B. Oboje z Łukaszem pocieszali mnie, że coś z tym niesfornym dżemem da się przecież zrobić, Kama przez moment nawet utrzymywała, że ostatecznie można go łyżeczką nakładać na chleb, nawet, jeśli nie będzie całkiem sztywny, ale kiedy zobaczyła, jak się to prezentuje na żywo i jaki nie-sztywny jest, zmieniła zdanie.
Jedna porcja dżumu prawie całkiem zesztywniała, ale druga tak tylko na słowo honoru. A jak na złość było tego wynalazku całe stado słoików. A raczej dwa całe stada, bo jedno z dodatkowym cynamonem. Rozważaliśmy przez moment czy nie zlać słoików po raz drugi i dodać jeszcze więcej żelatyny, ale już nie miałam do tego zacięcia, więc zostawiliśmy takie niby zsiądnięte.
Te bardziej udane słoiki z dżumem od razu powędrowały do piwnicy, a te mniej udane postały trochę w szafce w kuchni, ale w tej najniższej, gdzie rzadko zaglądam, aby mnie nie drażniły. Po kilku tygodniach Łukasz się zlitował i obejrzawszy je, stwierdził, że z dżumu zrobił się prawie dżem i można słoiki wynieść do piwnicy.
Zastanawia mnie jak to możliwe, że w tym roku dżem się nie zsiadł? Przecież w zeszłym roku nie było z tym żadnych problemów. Może to jednak nie był ten sam przepis... Ale z drugiej strony z goździkami mam tylko jeden przepis, wiec co było nie tak?
A może w zeszłym roku tylko w połowie użyłam tego przepisu, a w połowie innego? To do mnie podobne. Łukasz się zawsze śmieje, że to co pichcę, jest tylko inspirowane przepisami, bo wyjątkowo rzadko zdarza mi się trzymać przepisów od początku do końca przyrządzania potrawy.
Najwyraźniej zgubiło mnie to przy tegorocznym dżemie. Ale to nic, będzie jesień, będzie nowa dynia, spróbuję szczęścia jeszcze raz. Tym razem przygotuję awaryjnie po 3 torebki żelatyny, na wypadek, gdyby trzeba było usztywniać dżem. Liczę jednak, że nie będzie trzeba. :)

Brak komentarzy: