czwartek, 19 lutego 2009

Wieśniacy i ich bezpańskie psy

Mama napisała pracę na zakończenie studiów podyplomowych, praca na temat zarządzania nieruchomościami, dosyć skomplikowany temat, jak dla mnie - laika w tej kwestii. W pracy należało przedstawić plan zarządzania dowolną nieruchomością – mogła być fikcyjna lub prawdziwa. Mama wybrała przedszkole, w którym pracuje. Przedszkole w Głusku mieści się w budynku należącym do Urzędu Miasta, w którym - poza samym przedszkolem - są również "lokale mieszkalne", czyli potocznie mówiąc mieszkania, zajmowane przez lokatorów. Mama, jako dyrektor placówki administruje całym budynkiem i nieruchomością na którym on stoi. Obiekt pracy wybrała więc jak najbardziej odpowiedni do sytuacji.
Praca dyplomowa Mamy była bardzo ciekawa. Ponieważ sama chodziłam do szkoły podstawowej w Głusku, podobnie, jak 99% dzieci z naszych okolic, więc znam te tereny, a po 9 latach dreptania dookoła Głuska mam do tej dzielnicy sentyment. Z resztą uważam, że od Abramowic na południe (czyli w naszą stronę) Lublin jest bardzo przyjemnym zakątkiem; dużo zieleni, spokój, przestrzeń, trochę to malowniczy teren, a na pewno swojski i dobrze mi znany. Taka zurbanizowana wieś.
Wieczorem Mama przesłała mi mailem pracę do przeczytania. Nie musiałam się wypowiadać na temat samej merytoryki – uff, trochę to była chińszczyzna dla mnie, więc kompetentna do tego nie byłam – miałam za zadanie tylko przeczytać pracę, aby sprawdzić czy coś z niej zrozumiem.
Ok., zasiadłam więc do jej czytania, a na gmailu czatowałam z Mamą on line.
Praca czytała się świetnie, dowiedziałam się trochę ciekawostek o samym budynku przedszkola, przeczytałam ze zrozumieniem opis lokalizacji i jego samego oraz okolic, nie zrozumiałam za bardzo akapitów mówiących o zarządzaniu placówką, strategicznie ominęłam część z danymi technicznymi i skomplikowany opis, jak placówka zmieniała właścicieli z tytułu jakiś-tam przepisów prawnych, po czym dotarłam do bardzo fascynującego rozdziału opisującego zmiany, jakie zachodziły w Głusku po przyłączeniu go do Lublina. Sama pamiętam kiedy się to stało i jak wyglądało życie w Głusku zanim został dzielnicą Lublina, mam wiec porównanie z dniem dzisiejszym. Mama opisała, jak to kiedyś żyli w tych okolicach rolnicy, utrzymujący się w znacznej części z uprawy roli i hodowli trzody chlewnej i bydła mlecznego (co za fachowe określenie, zaczerpnęłam je z pracy dyplomowej Mamy) – owszem, kiedyś ta okolica była bardziej wiejska niż miejska.
Rolnicy spotykali się pod mleczarnią, gdzie kwitło życ
ie towarzyskie, poza tym były też czwartkowe targi urządzane na placu nad rzeką. Na moje nieszczęście wiodła tamtędy moja trasa do szkoły. Co czwartek rano mała ja z wielkim plecaczkiem maszerowałam przed 8-mą do szkoły i kiedy dochodziłam do mostku wyłaniał się przede mną tłum wieśniaków z całym swoim żywym dobytkiem! Zwozili tam wszystko; kury, kaczki, małe prosiaczki, duże świnie w klatkach, krowy na sznurkach, konie z wozami – przy czym to akurat był jeden z dwóch środków lokomocji – przyjeżdżali albo wozami ciągniętymi przez konie, albo traktorami, w porywach przychodzili pieszo. Poza tym pałętało się tam mnóstwo psów, których się straszliwie bałam, bo kiedy je mijałam, patrzyły na mnie spode łba i miałam wrażenie że tylko się szykują, kiedy mnie za nogę złapać. Nigdy się to co prawda nie zdarzyło, ale niektóre z nich szczekały, co było dosyć przerażające dla kilkuletniej dziewczynki.
W ogóle po Głusku pałętało się zawsze wiele bezpańskich psów. Można je było spotkać na odcinku od mostka do skrzyżowania z ulicą Głuską – czyli na teraźniejszej ulicy Miętowej. Prawdopodobnie były to psy mające jakiś właścicieli, albo przynajmniej jakiś dom, ale nikt ich nie trzymał na łańcuchu więc wybiegały sobie każdego dnia z kolegami na rundkę po Głusku. Biegały te psy całym stadem – po 7 – 10 sztuk i straszyły. Co bardziej aktywne szczekały widząc człowieka. Widząc dziecko również. Stanowiły dla mnie nie lada przeszkodę. Straszliwie bałam się je omijać i czasem, kiedy trafił się jakiś dorosły przechodzień, pytałam czy one nie gryzą. Wszyscy zawsze odpowiadali, że nie! Skąd! Nie gryzą, mogę śmiało iść! Ale tej śmiałości mi od tego nie przybywało.


A popos psów, to najśmieszniejszą przygodę z psem miał Łukasz w Kazimierzu Dolnym. Byliśmy tam na corocznej obowiązkowej wycieczce, bardzo lubimy Kazimierz i każdej wiosny jedziemy tam aby pospacerować. Jakiś rok, albo dwa lata temu zwiedzaliśmy tam cmentarz. Była śliczna słoneczna pogoda, było ciepło, Łukasz miał krótkie spodenki i sandały. Wyszliśmy z bramy cmentarza i ruszyliśmy drogą w dół. Z naprzeciwka szła dwójka ludzi i biegły dwa małe bezpańskie pieski. Naprawdę małe, takie typowe kundelki, jeden czarny, a drugi rudy. Pieski biegły i wyglądały dosłownie, jakby były pogrążone w dyskusji. Minęły nas bez zwrócenia zbytniej uwagi, ale w momencie, kiedy już znalazły się z tyłu ten rudy nagle obejrzał się i miał przy tym taki wyraz mordki, jakby się zastanawiał nad czymś. Po czym zawrócił, podleciał cichutko do Łukasza i złapał go zębami za nogę! Bez żadnego szczeknięcia, trochę, jakby w zamyśleniu, tak sobie chciał go nadgryźć. Łukasz odpędził amatora i był po prostu oburzony i zbulwersowany jego bezczelnym zachowaniem, a ja przez moment zaniemówiłam, po czym zaczęłam się tak serdecznie śmiać, że długo nie mogłam się uspokoić. To było takie komiczne; pieski sobie biegły rozmawiając i nagle tego rudego zastanowiło, czy może Łukasz jest smaczny chciał sobie go spróbować! I tak zawrócił i od niechcenia go nadgryzł! Do tej pory, jak sobie to przypomnę, to parskam śmiechem. Łukasz wtedy oburzył się nie tylko na pieska, że się tak chciał poczęstować ale i na mnie, bo nie mogłam przestać się śmiać! :)
Wracając do Głuskich rolników i ich dobytku – w pewnym momencie targi czwartkowe zaczęły zamierać, zanim skończyłam podstawówkę, zniknęły zupełnie – z tygodnia na tydzień mijałam coraz mniej handlujących, po czym przestał się tam pojawiać ktokolwiek.


Mama w swojej pracy dyplomowej napisała, że po wejściu Polski do UE gospodarstwa zostały zlikwidowane, a "Rolnicy włożyli odświętne ubranie i tak już pozostało.". To zdanie przemówiło do mnie najbardziej z całej pracy i było tak luzackie w tej całej skomplikowanej i poważnej pracy, że zrobiło na mnie największe wrażenie.
Napisałam Mamie na gmailu, że cała praca bardzo dobrze się czyta, ale nic z niej nie zrozumiałam oprócz tego, że wieśniacy założyli odświętne ubranie i tak im zostało. Mama z drugiej strony czatu siedziała z laptopem w kuchni, było już późno – koło 23. Mama po przeczytaniu mojego komentarza wybuchnęła takim śmiechem, że obudziła śpiącego już Tatę, o czym nie omieszkała mi napisać. Po chwili dostałam smsa od siostry siedzącej w swoim pokoju : „Ej, przestań mi rozśmieszać Mamę bo siedzi i się recholi i obudziła Tatę.". Napisałam więc Kamisio, że Mama śmieje się, bo z całej jej mądrej pracy zrozumiałam tylko, że wieśniacy założyli odświętne ubranie i tak im zostało. Na to Kamisio wybuchnęła śmiechem, o czym doniosła mi na czacie Mama. Miałam już pełny obraz – Tata śpi w sypialni i nagle budzi go śmiech Mamy która cieszy się do laptopa. Po chwili dołącza do niej rechot mojej siostry z jej pokoju. Biedny Tata przewraca się na łóżku z boku na bok i zakrywa głowę poduszką. Byłam w swoim mieszkaniu 10km dalej, ale dzięki korespondencji z Mamą i Kamisio doskonale potrafiłam sobie wyobrazić, co się dzieje na całym ich piętrze.
Wieśniacy, co założyli odświętne ubranie i tak im zostało dostarczyli nam rozrywki, po czym jutro pojada do Krakowa i zostaną ocenieni przez profesora. Ciekawe czy jemu tez to zdanie rzuci się w oczy i go rozbawi. O ile doczyta prace aż tak daleko i tak dokładnie… :)

Brak komentarzy: