poniedziałek, 29 marca 2010

Druga rocznica

O, dzisiaj jest nasza druga rocznica ślubu.
Szybko zleciało. A wydaje się, że to było dopiero kilka tygodni temu, kiedy wybierałam suknię ślubną i kupowaliśmy garnitur...
Fajnie było. I na weselu i przed. Naprawdę dobrze się bawiliśmy. :)
A teraz moja suknia ślubna leży spakowana w worku i czeka na Święte Nigdy. Nie wiem, co ją jeszcze może czekać, ale szkoda by mi było ją sprzedać. Łukasz swój granitur czasem ubiera, no ale to normalne, bo miał garnitur, nie żaden wydumany smoking. A ja sukni białej długiej - nigdzie nie założę. Chociaż w salonie Margaret, kiedy mierzyłam różne suknie w poszukiwaniu tej jedynej, ekspedientka miała taki pomysł, że jeden model sukni po ślubie można obciąć i skrócić na białą sukienkę koktajlową. Chociaż nie wiem czy "sukienka koktajlowa" nie kłóci się z "białą sukienką". W każdym razie ta idea mnie strasznie rozśmieszyła i jednocześnie zbulwersowała. Tak, o tym marzę. Pójdę do ślubu w tak niepozornej sukience, że potem można ją będzie obciąć i chodzić w niej na różne pomniejsze okazje i wcale nie będzie wyglądała za strojnie. Czytaj: nie będzie też za strojnie wyglądała do ślubu. Niekoniecznie o taki efekt pod ołtarzem mi chodziło.
Nasz wyjazd do Krakowa był rocznicowy. Tak sobie świętujemy - to taka nasza krótka tradycja: ostatni łikend marca spędzamy na wyjeździe. Póki co - w Krakowie. Może za rok zmienimy sobie miasto i pojedziemy gdzie indziej, ale póki co w Krakowie jest fajnie. Jest tam Tusia, jest tam Smok i jest wesoło. :)
No i co? Wcale nie czujemy, że to już dwa lata od ślubu. Poza tym, że spędziliśmy dwa lata w naszym mieszkanku, że od dwóch lat rosną nam roczniki prenumerowanych gazet, że dwa lata pod rząd szkodniki zżarły mi kwiatki na balkonie, że dwa razy byliśmy na rocznicowym wyjeździe w Krakowie i że staramy się dzielić od dwóch lat święta między nasze rodziny - życie toczy się całkiem zwyczajnie. Dzień po dniu, umykają nam na zwyczajnych sprawach, takich samych, jak przed ślubem. No ale czego można się spodziewać, prawda?
Poza tym, że jest nam razem przyjemnie, wesoło i żartobliwie...

Karnet na upiększenie się

Wygrałam karnet do SPA w Lublinie. Jak na karnet do SPA, to dziwny ten karnet trochę, bo obejmuje tylko zabiegi fryzjerskie i kosmetyczne.
Wygrałam go w konkursie z gazety Moje Miasto. Taką gazetkę bezpłatną wkładają nam co jakiś czas do skrzynki na listy. Tym razem można powiedzieć, że włożyli nam do skrzynki 100 PLN, bo na tyle jest karnet.
Konkurs był w przedostatnim numerze gazety.
Łukasz przejrzał ją dokładnie i pokazał mi informację o konkursie, zachęcając, abym wzięła w nim udział. Trzeba było napisać co zrobić, aby być pięknym na wiosnę. Łukasz stwierdził, że mam szansę wygrać, bo umiem pisać, więc konkurs jest w sam raz dla mnie.
To było tydzień przed urlopem. W jakiś czwartek wieczorem. Czułam się dosyć zmęczona i nie chciało mi się wtedy nawet przeczytać tego ogłoszenia, więc poprosiłam Łukasza, aby mi to wydarł z gazety i włożył do torebki. Wygodna jestem nie? Ale męża mam kochanego i tak też zrobił.
Maila napisałam w przypływie natchnienia i sił następnego ranka. Wyskrobałam coś, co mi się wydawało sensowne i pro-wiosenne i wysłałam do redakcji bez roztrząsania czy wygram karnet czy nie.
Szczerze mówiąc, to się tym konkursem nie przejęłam. Tzn. postarałam się napisać z sensem, jaką receptę na wypięknienie na wiosnę, ale nie zastanawiałam się czy wygram czy nie i jakoś nie nastawiałam na nic. Chyba byłam już tak zmęczona, że nie miałam siły o tym myśleć.
Zrobiłam, co miałam zrobić i uznałam zadanie za wykonane.
Prawie półtora tygodnia później dostałam maila z redakcji z informacją że wygrałam karnet w tym konkursie i teraz trzeba go jeszcze sobie odebrać z redakcji. No tu się trochę zaskoczyłam, ale i ucieszyłam.
Godziny pracy redakcji, w których mogłam odebrać karnet były niezwykle nieżyciowe, bo od 9 do 15,30 w dni robocze. No kto wtedy może biegać po mieście? Ja siedzę przykuta do biurka, to wydaje mi się, że i wszyscy inni też. Na szczęście kilka dni później zaczynałam urlop, więc w poniedziałek podygałam na Staszica i odebrałam sobie karnecik.
I tym sposobem dzięki Łukaszowi ma karnet na upiększenie się na wiosnę. :)
Hmm… Może to, że podsunął mi ten konkurs pod nos, miało jakiś podtekst?? Hmm…
No i teraz mam zagwozdkę z jakich tych zabiegów chciałabym skorzystać? Nie znam się za wiele na tym, jakie są efekty zabiegów upiększających w SPA, więc nie wiem, co dla mnie byłoby korzystne.
Postanowiłam do SPA wybrać się jutro. Albo się zdecyduję na coś standardowego do tego czasu, albo zaimprowizuję na miejscu. Przez telefon pani ze SPA brzmiała miło, więc może mi coś doradzi. Rozważam opcję strzyżenia (bo tego potrzebuję pilnie na już) z balejażem. Znów mnie kusi rozjaśnienie sobie włosów. A tak na wiosnę...
Manicure nie wezmę, bo paznokcie mi się porozdwajały i obcięłam je krótko po szkolnemu, więc nie ma co manikiurować. Na oczyszczanie cery idę za tydzień do mojej kosmetyczki, więc w SPA z tego nie skorzystam. No i z takich zwyczajnych usług fryzjerskich i kosmetycznych wybór nie jest za wielki.

wtorek, 23 marca 2010

Wiosenne mycie okien

Dzisiaj zabrałam się za mycie okien.
Gdyby nie wyjazd do Kielc, to pewnie zrobiłabym to w sobotę, bo pogoda była śliczna, a okna - wręcz przeciwnie. Po zimie były całe w kurzowe cętki.
Już od dłuższego czasu miałam wielką ochotę zmyć ten kurz z okien, ale ani pogoda nie była za piękna na takie przedsięwzięcie, ani czasu na to nie miałam za wiele.
Dzisiaj - drugi dzień urlopu - w sam raz pora na zmycie tony kurzu.
Po leniwym poranku więc wzięłam szybki prysznic, który okazał się prysznicem ekspresowym, bo w kranie nie było ciepłej wody i zabrałam się dla rozgrzewki za okna.
Ciepła woda w kranie pojawiła się dopiero koło g. 15tej, nie wiem co z nią było nie tak, bo administrator sam nie wiedział. Ja w tym czasie zdążyłam już umyć 3 z 4 okien i wyszorować balkon.
Rozprawiłam się też - nareszcie - z resztkami moich kwiatków balkonowych, których suche badyle smętnie wisiały ze skrzynek od jesieni. Płytki na balkonie wyszorowałam dokładnie, a dla Łukasza przygotowałam worek śmieci do wyniesienia.
Ja osobiście nosa za drzwi domu nie wystawiłam (nie licząc balkonu) bo z braku ciepłej wody nie mogłam sobie nawet umyć włosów.
Kiedy skończyłam porządki i mieszkanie było już czyściutkie, a przez okna było już widać świat - zabrałam się za gotowanie obiadu. Miałam upatrzone danie z TV (to moje przekleństwo) i wychodziło nawet smaczne i zachęcające. Kawałki piersi kurczaka, zamarynowane w maślance i opanierowane w płatkach kukurydzianych piekły się w piekarniku. Ziemniaki się gotowały. A ja właśnie skończyłam robić surówkę prawie-coleslaw, kiedy pomyślałam, że tego obiadu to jest na trzy osoby. Przeszło mi przez myśl, że mógłby ktoś go z nami zjeść, ale kogo znaleźć w ciągu kilku minut?
Dosłownie chwilkę później zadzwonił mi telefon - a to Justyna była koło naszego bloku i pomyślała, że wpadnie na herbatkę. No i tym sposobem znalazła się trzecia osoba do obiadu. :))
Niesamowity zbieg okoliczności! :)
Obiad był zjadalny, chociaż kurczaka trochę wysuszyłam. Jednak, kiedy mówią, aby piec 20' w 200 stopniach, to nie da się tego zamienić na 40' w 150 stopniach.
Justi dostała też na spróbowanie mojego wczorajszego wypieku - ciasta czekoladowego z burakiem. To ciasto to dopiero był wynalazek!! Wlałam go w trochę za małą formę - kłamali w tym przepisie, jak nic. Urosło wysokie i był problem, jak go dopiec, aby nie miało zakalca. Wyglądało na patyczku, którym go dziubałam w trakcie pieczenia, jakby miało konkursowy zakalec interdyscyplinarny! Wkurzyło mnie to tak, że ślęczałam przed tym piekarnikiem klnąc w kamienie, co strasznie rozśmieszyło Łukasza. Mi nie było za bardzo do śmiechu, za to bardzo do klnięcia. No nic nie poradzę na to, że jeśli sobie trochę poklnę, to mi się robi lżej. Kiedy myślę o tym dzisiaj, to może to i faktycznie było komiczne, ale wczoraj zastanawiałam się, co ja mam za nieodpartą pokusę wypróbowywania wynalazków wszelkiej maści, że robię takie udziwnione receptury, które prowadzą nie wiadomo do czego i potem się stresuję efektem tych wynalazków.
Piekłam wczoraj to ciasto w nieskończoność, aż się trochę przypaliła mu na wierzchu skórka. Wyłączyłam je więc w cholerę i zostawiłam w piekarniku. Męczyło mnie do rana, co się przebudziłam w nocy - stawało mi przed oczami. Rano je wyjęłam z piekarnika - ku mojej uldze nie wysuszyło się na wiór - i rozkroiłam. No i co?
Ku mojemu zdumieniu zakalca nie miało ani na milimetr! I smakowało całkiem dobrze.
Może więc to klnięcie skutkuje troszkę... :)))
Justi posiedziała z nami chwilę, ale szybko poszła, chyba wystraszona naszym poszukiwaniem busa na jutrzejszy wyjazd do Krakowa. A może wystraszona moim ciastem...? :)
A my jesteśmy właśnie w trakcie pakowania i strasznie się nam nie chce tego robić. Jakoś się trzeba jednak zmotywować. Coś trzeba ze sobą przecież zabrać....

Na klucz

Na tym łikendzie najgorzej wyszła Babcia.
Przyjechałyśmy, przewróciłyśmy jej pokój do góry nogami, zrobiłyśmy wiosenne porządki i przykleiłyśmy border do tapety. Wszystko dobrze, a było by jeszcze lepiej, gdybym nie miała zapędów na porządkowanie wszystkiego i wszędzie.
Bo w tym moim zapędzie - zamknęłam Babci szafkę. Na klucz.
I nie byłoby w tym nic wielkiego, gdyby nie fakt, że po zamknięciu na klucz - szafka nie daje się otworzyć.
Szafka była sobie przymknięta i tak sobie była, dopóki jej nie mijałam i nie doszłam do przekonania, że w ferworze przyklejania bordera, ona na pewno będzie nam przeszkadzała, trzeba ją domknąć, a najlepiej zamknąć na klucz. Tak też zrobiłam, niewiele myśląc, domknęłam szafkę na ostatnie dwa centymetry, przekręciłam klucz w zamku i... dopiero wtedy mi zaświtała myśl, że z jakiegoś powodu nie powinnam była tego robić. No ale z jakiego?? Wytężyłam pamięć i przypomniało mi się, że w wakacje, kiedy malowałyśmy Babci pokój - położyłyśmy sobie z Kamisio w tej szafce nasze plecaki, po czym zamknęłam ją na klucz i nie mogłyśmy jej otworzyć. Mocowałyśmy się z nią wieki całe, aż w końcu Babcia jakimś sposobem ją otworzyła.
Strasznie mnie to rozśmieszyło, że przyjechałam po raz kolejny i znów zrobiłam to samo!
Szafka nie dała się otworzyć za nic w świecie. Ani ja, ani Babcia - nie mogłyśmy przekręcić tego przebrzydłego klucza. Coś w zamku go blokowało i ani rusz nie chciał przeskoczyć tej przeszkody.
Babcia tylko mnie przestrzegała, abym nie urwała klucza. Odpowiadałam jej na to, że nie mam aż tyle siły, aby go urwać, w końcu jest metalowy.
Miałyśmy więc takie zajęcie przez calutkie popołudnie - ja na zmianę: myłam okno, mocowałam się z kluczem, przyklejałam border - mocowałam się z kluczem. Babcia mocowała się z kluczem na zmianę ze mną. Żadna zmiana nic nie dawała, klucz nie dawał się przekręcić, drzwi nie dawały się otworzyć.
Pod wieczór Babcia pokazała mi na innym zamku w innej szafce, co blokuje ten niefortunny klucz i dlaczego ta przeklęta szafka nie daje się otworzyć. Tłumaczenie Babci zarysowało mi w głowie wizję, jak trzeba przycisnąć klucz i jak go obrócić, aby skutecznie otworzyć zamek. OK. Przycisnęłam klucz, przekręciłam i.. Obrócił się!!!!
Niestety, kiedy go wyjęłam, okazało się, że klucz się złamał!!!
No i na tyle zdały się Babci prośby, aby go czasem nie złamać w zamku.
Śmiałyśmy się z tego zamka strasznie, miałam naprawdę przy tym świetny ubaw, ale było mi też troszkę nie do śmiechu, bo przecież załatwiłam Babci szafkę na amen!
Babcia nie wydawała się załamana tym faktem, żartowałyśmy, że teraz się nigdzie nie wybierze, bo ma w szafce zamknięte to i owo. Tak w prawdzie, to nie mam pojęcia, co w tej szafce było zamknięte. Cokolwiek to jednak było, nie ujrzało światła dziennego aż do naszego wyjazdu.
Wróciłyśmy do Lublina, zostawiając Babcię i jej szafkę w spokoju. Mama dowiedziała się przez telefon od Babci, że przyszła do niej moja kuzynka Edyta i pomagała jej dobrać się do tej szafki. Jedynym sposobem na to było... Odbicie szafce pleców. Tak też zrobiły.
Edytka skutecznie otworzyła zamek od środka szafki.
Ja wczoraj odkupiłam Babci złamany klucz. Babcia jednak nie chce już w tej szafce używać zamka, no chyba, że ktoś jej go całkowicie wymieni, bo ten jest jakoś tak koślawy, że coś tam wchodzi w coś tam i takie są tego efekty, że przekręcenie klucza prowadzi do utraty dostępu do swojego dobytku.
Ja - profilaktycznie nie chciałam się czepiać co ambitniejszych zajęć typu - czyszczenie kloszów od żyrandola, w obawie, że mogę narobić jeszcze więcej szkody. :)

Łikend u Babci

Nasz super-plan na wyjazd do Kielc zrealizowałyśmy i w sobotę wczesnym rankiem wyruszyłyśmy z Mamą w drogę. Mama za kierownicą, Mamy samochodem, ja w roli nawigatora z mapą w ręce.
Z mapą, nie z GPSem, bo nadal nie mam do tego wynalazku przekonania. Od czasu naszej ostatniej nieudanej współpracy - nie tyka GPSa palcem.
Mapy są zawsze niezawodne, a jeśli się nie kieruje, to już całkiem można na nich polegać, bo skoro można śledzić trasę na bieżąco, to droga staje się prosta, jak po sznurku.
W sobotę z rana na drogach nie było za wiele aut. My przez prawie cały czas jechałyśmy same, momentami tylko ktoś nas doganiał, przeganiał i zostawiał w tyle. :))
No nie było tak źle, Mama potrafi już rozwinąć prędkość przekraczającą tą barierę zawrotnych 40 km/h.
Jeśli to przeczyta, to się pewnie obruszy :)) Przeczyta na pewno, prędzej czy później, bo adres bloga ma. Ale prawda jest taka, że przez jakiś czas Mama jeździła z taką właśnie swoją stałą i jednocześnie maksymalną prędkością i narażała się na trąbienie.
Już ten czas minął, teraz trasa do Kielc zajęła jej niewiele więcej niż mi. Przyjmijmy, że stanowimy pewną normę na tym dystansie. Jedyną osobą, która w tej konkurencji drastycznie odstaje jest Tata, który ze swoim Audi pokonuje ją niemalże dwa razy szybciej.
Aby tradycji stało się zadość, już na wjeździe do Kraśnka pojechałyśmy źle. Nie wiem w ogóle, jak to się stało, bo obie wiedziałyśmy, gdzie mamy skręcić, a jednak minęłyśmy ten zjazd z trasy gładko i poturlałyśmy się dalej. Trzeba się było zawracać, wracać i tak dalej.
Ale dalej już było o wiele prościej, bo ja nadal obstaję przy swoim - Kraśnik jest dla mnie Trójkątem Bermudzkim i zawsze tam błądzę.
W Kielcach bez większych problemów dojechałyśmy po mapie do Tesco, potem trafiłyśmy bez problemu na trasę na Chęciny i dojechałyśmy do Babci bez przygód, błądzenia i zawracania.
Z powrotem za to przegapiłyśmy zjazd do centrum Kielc, wjechałyśmy więc w najbliższe osiedle, zawróciłyśmy się i jadąc z powrotem... ponownie go przegapiłyśmy. Nie szkodzi. Zawróciłyśmy się jeszcze raz i tym razem zjechałyśmy w odpowiednim momencie i dalej już nie było problemów.
Łikend był ciepły i słoneczny, wspaniały! W sam raz na wycieczkę krajoznawczą!
Na wylocie z Kielc otoczyła nas gromada motocyklistów - najlepszy znak, że wiosna przyszła! Ale mieli chłopaki fajne motorki. Aż zaświtała mi myśl, że może zrobiłabym sobie prawo jazdy na motocykl. Taki kurs mogłabym zrobić, bo wszystkie inne formy nauki, przy których trzeba wkuwać teorię i spędzać długie godziny w ławce - wydają mi się bezsensowne.
Mama powoli oswaja się z całym tym interesem samochodowym. Jeszcze kilka tygodni i nabierze rozeznania gdzie, co i jak. Póki co - na stacji benzynowej zaparkowała się po kobiecemu - w poprzek na trzech miejscach na raz. :)) Strasznie się z tego śmiałam, ale zatoczka wydała się jej za płytka, jak na parkowanie inaczej.
Wycieczka była świetna i bardzo mi się podobała. Mamie chyba też. Co prawda ja jestem kiepska na siedzenie obok kierowcy bo za dużo gadam i dyryguję, ale jakoś Mama się nie zniechęciła do mnie całkiem.

wtorek, 16 marca 2010

Miejsce dla trędowatej kapusty

Kupowałam wczoraj w warzywniaku osiedlowym.
Stałam sobie w kolejeczce dłuższą chwilę, trzymając w ręku trzy gruszki. Dwie panie przede mną kupowały swoje owoce i warzywa całą wieczność. Nie szkodzi, słuchałam Harry Pottera na MP3ce i wcale mi to czekanie nie przeszkadzało.
Kiedy już dobrnęłam do lady, położyłam przed wagą swoje wielkie gruszki, aby nie musieć dzierżyć ich w ręce. I dalej sobie czekałam, aż pani przede mną wymieni wszystkie swoje pragnienia.
W pewnej chwili stanął za mną jakiś pan w średnim wieku. Chudy i wyglądający tak sobie dziwacznie. Ni to intelektualista, ni nie. W każdym razie pewnie palacz, bo miał ziemistą cerę. Pan zupełnie na poziomie, schludnie wyglądający. Po chwili wziął z półki kapustę pekińską i położył ją obok moich gruszek, na samym brzegu lady. Przesunęłam więc moje gruszki dalej, aby mu zrobić miejsce, żeby mu ta kapusta nie spadła, bo leżała maksymalnie na skraju lady Naturalny odruch i naturalne wydaje się w tej sytuacji powiedzenie czegoś w stylu uprzejmego „dziękuję” i równie naturalne wydawało mi się podsunięcie kapusty z tego skrajnego rożka lady dalej. Ja bym tak zrobiła.
A facet na to powiedział do mnie:
- Niech się pani nie boi, nie pogryza się.
Spojrzałam na niego trochę zdumiona. Co za wspaniała interpretacja mojego gestu. Zamiast pomyśleć, ze robię mu więcej miejsca, facet pomyślał, że traktuję jego kapustę, jak trędowatą. Hmm.. Każdy sądzi według siebie tak? Fajne gość ma standardy.
- Robię panu miejsce, aby panu ta kapusta nie spadła. – odpowiedziałam mu spokojnie, trochę jakbym tłumaczyła dziecku.
Facet odparł na to, że jakby spadła, to nie płacona jeszcze. Że niby co? Bo nie wiem. Pewnie, że jakby spadła, to wziąłby inną, skoro jeszcze nie zapłacił i mógł wymienić. No tak. Też tak można.
Byłam zdziwiona, że wydawało by się, uprzejmy gest z mojej strony, taki zupełnie zwyczajny i naturalny odruch, może być zinterpretowany, jako akt wrogości.
Widzę w kolejkach, w sklepach, w autobusach, że wiele ludzi ma w nosie innych i wcale się nie przejmują czy komuś kapusta spadnie czy nie. Jest jednak też wiele bardzo miłych i uprzejmych ludzi, którzy widzą dookoła siebie trochę więcej niż koniuszek własnego nosa i potrafią pomyśleć o innych – np. przesunąć się, aby zrobić komuś miejsce na jego kapustę.
Widocznie ten pan spotyka częściej tą nieuprzejmą część społeczeństwa, niż tą uprzejmą, skoro z jego punktu widzenia moje gruszki się od niego odsuwają…

Zbliża się urlop

Idę od poniedziałku na urlop. Cały tydzień bez pracy. Co za błogie szczęście.
Ja się nie nadaję na dłuższe niepracowanie, ale myślę, że tydzień wytrzymam bezkolizyjnie.
Głupie to jest, bo kiedy siedzę dzień w dzień w pracy, to miło jest pomyśleć sobie, że niektórzy nie musza pracować, spędzają czas beztrosko na przyjemnych zajęciach i nie muszą odrabiać pańszczyzny na etacie. Miło jest sobie pomyśleć, że wołałabym korzystać z pięknej pogody za oknem, zamiast pisać specyfikację, albo klepać testy.
Ale jeśli mam wolne i nie mam zaplanowane różnych zajęć, to zaczynam głupieć. W skrajnych przypadkach budzę się rano z poczuciem bezsensu i braku celu w życiu. Wtedy to nawet nie chce mi się wstawać, bo myślę sobie, że kolejny dzień spędzony na bezrobociu mnie wykończy. W pewnym momencie wypoczywania nawet przyjemności się nudzą…
Dlatego ja jestem dedykowana tylko do zorganizowanego wypoczynku w postaci urlopu z konkretnym przeznaczeniem. Czasami nawet dwutygodniowy urlop wakacyjny mi zaczyna wychodzić bokiem.. Po czym wracam do pracy, zasiadam przed komputerem i zaczynam się po godzinie zastanawiać: co takiego bezsensownego było w wolnym dniu bez konkretnych zajęć?
Zawsze tęskni się za tym, czego akurat nie można mieć. Typowe, prawda? Natura człowieka jest trochę przekorna i rzeczy, które mamy doceniamy świadomie, a te których nie mamy doceniamy nieświadomie, bo są takie atrakcyjne, jako zakazany owoc, albo po prostu owoc poza naszym zasięgiem.
Na ten konkretny urlop mam już dwa plany. W pierwszy łikend wybieramy się z Mamą do Kielc do Babci Reginki. Zobaczę, jak jej te fiołki fikołki rosną… przy okazji przykleimy jej border do tapety, bo po baaardzo dluuugim oczekiwaniu OBI w końcu border sprowadziło i udało się Mamie go zakupić.
Potem dwa dni mam bez planów. Ale myślę, że wtedy się jeszcze nie zdążę zblazować na tyle, aby nad tym zacząć ubolewać.
A w środę wyruszamy na podbój Krakowa. Robimy sobie podróż sentymentalną, podobnie, jak rok temu i mamy w planach zwiedzenie kilku nowych miejsc i odwiedzenie kilku już nam znanych.
Na pewno pójdziemy do Muzeum Czartoryskich obejrzeć sobie portrety tych trzech sióstr Jagiellonek, które udają bliźniaczki. Poza tym musimy zjeść deser lodowy w lodziarni w Galerii Krakowskiej, najlepsze lody, jakie jadłam.
Znając Łukasza obejdziemy wszystkie księgarnie, jakie pojawią się na naszej drodze, pół kiosków z gazetami.
A poza tym – zobaczymy. Mamy kilka dni na zwiedzanie do soboty, więc odwiedzimy kilka miejsc. Już się cieszę na ten wyjazd.
Pogoda ma się zrobić wiosenna i ciepła, więc będzie przyjemnie spacerować. :)

Plantacja fiołków

Moje fiołki rosną całkiem ładnie.Jak je ochrzciła Kama: fiołki - fikołki.
W sobotę przesadziłam moją plantację do lepszych i większych doniczek i mam nadzieję, że teraz poczuję się docenione, dopieszczone i kochane i zdecydują się rosnąc i wreszcie zakwitnąć…Każdy fiołek ma własny domek, własną przestrzeń życiową, więc już chyba nie będą się ociągać z kwitnięciem...
Jedna moja plantacja fiołków zdechła w zasadzie cała. Z kilkunastu dobrze zapowiadających się sadzonek została mi jedna roślinka, która jakimś cudem przeżyła. Nota bene była to roślinka zaszczepiona z fiołka kupionego w OBI za ciężkie pieniądze.
Nie pamiętam, co im zaszkodziło, ale możliwe, ze ten trefny nawóz, który wybił mi wtedy wszystkie kwiatki. W każdym razie straciłam całą moją uprawę hodowaną od zaszczepek. Zawinęła się z tego świata w oka mgnieniu.
Zaszczepki dała mi Mama. Więc po nieudanym pierwszym podejściu poprosiłam ją o kolejną partię. I tym razem już udało mi się dohodować sensownej wielkości roślinek.
Ale. Moja plantacja rośnie tak marnie, że już chyba marniej nie może, jeśli nie ma w planach zdechnąć.
Fiołki zaszczepiłam ponad rok temu. Po jakimś czasie roślinki nabrały już wyglądu krzaczka fiołka, ale żadne nie wypuścił kwiatka. Przyszło lato, a one nic. Same liście, a i to nie za okazałe.
W sierpniu rozsadziłam trzy fiołki i dałam mini roślinki Babci Regince, kiedy robiliśmy jej akcję zmiany wystroju wnętrza w jej pokoju. Kupiłam jej śliczne osłonki w buraczkowym kolorze, co super pasowało do aplikacji na tapecie.
To był sierpień. W styczniu rozmawiałam z Babcią przez telefon i zapytałam, jak się mają jej fiołki. A Babcia na to, ze bardzo dobrze, wszystkie zakwitły.
CO????
Moje zdumienie nie miało granic.
Jak to zakwitły?? To tak się da??
Moje fiołki w tym czasie siedziały ziemi wyglądając mniej więcej tak samo, jak pół roku wcześniej, wypuściły zaledwie kilka listków więcej.
Zapytałam Babcię, jak to możliwe, że jej fiołki już kwitną? Co ona z nimi zrobiła? A Babcia na to odparła, jakby to była najbardziej naturalna i oczywista rzecz na świecie: Ja do nich gadam. Rozmawiam z nimi i one rosną.
Aha.
Od stycznia więc powzięłam decyzję, że ja ze swoimi fiołkami też rozpocznę dialog. Może wynegocjuję z nimi, aby rosły.
I – aż trudno w to uwierzyć, ale to działa! W ciągu kilku tygodni fiołki nawy puszczały mnóstwo nowych liści, wszystkie zdrowe, ciemnozielone, czyściutkie. Żaden jeszcze nie zakwitł, ale we mnie zakwitła nadzieja, że doczekam się w końcu jakiś kwiatków i przekonam się, jakie one w ogóle mają kolory.
Rozmawiam więc z fiołeczkami kila razy tygodniu i obserwuję uważnie efekty.
Oberwałam im większość liści, na których były jakieś plamki – nie wiem, czy ot nie był jakiś grzyb. I noszę się z zamiarem przestawienia ich z południowego okna na północne. Zdaje się, że fiołki nie przepadają za otwartym słońcem, pomimo, że z nazwy są afrykańskie.
Wybieramy się do Babci lada dzień. Aż się boję widoku jej fiołków, bo przypuszczam, ze są okazałe i że na ich widok oczy mi się otworzą szeroko ze zdumienia.
Ale skoro Babci tak ładnie fiołeczki potrafią rosnąć to znaczy, że i mi również. Co jest pocieszające.
Będę je zabawiała rozmową i może je to zachęci. :)

Faza owocowa

Teraz jest faza owocowa. Trwa ona już jakiś czas i mam wrażenie, że ochota na owoce pojawia się jako swoisty protest przeciwko nieurodzajnej porze roku.
Miewam więc nalot na owoce i pochłaniam je codziennie.
Prym wiodą kiwi.
Wczoraj z sentymentu obejrzałam sobie film „The fabulous Baker Boys” z braćmi Bridges i Michelle Pffeifer. Bardzo lubię ten film. Od dawna. Mniej więcej od wtedy, kiedy był jeszcze na tyle aktualny, aby kostiumy nie biły po oczach tą porażającą modą a lat 80-tych. W filmie najlepsza jest muzyka. Soft jazz. Moja ulubiona. Pffeifer śpiewa tam klasyczne jazzowe piosenki do delikatnego akompaniamentu Bridgesów na fortepianie. Fabuła jest prosta, ale ma w sobie sens, dialogi są nadal zabawne. Jeff Bridges ze swoją przystojną nonszalancją gra małomównego luzaka, a jego brat Beau łysiejącego control-freaka.
W jednej scenie meldują się w hotelu wysokiej klasy i Pffeifer znajduje w koszu z owocami kiwi. Idzie z nim do pokoju Bridgesów i pyta „co to jest?” „Kiwi” – słyszy w odpowiedzi. Rzuca krytyczne spojrzenie na owoc i mówi do Beau Bridgesa : Jezu, Frank, ma więcej włosów niż ty!"
Na tym mniej więcej polega kiwi. :)
Poza tym mają one tendencję do szczypania w język i jeśli się zje więcej niż trzy na raz, a są niespecjalnie dojrzałe (u nas są w zasadzie tylko mniej lub bardziej niedojrzałe) to język drętwieje i chodzą po nim wirtualne mrówki.
Ale kiwi uwielbiam. Wolę jednak, kiedy już poleżą i zmiękną. Łudzę się, że w ten sposób trochę dojrzewają, ale może tylko starzeją się tak, że da się zjeść trzy na raz bez mrówek na języku.
Poza tym pochłaniamy pomarańcze. Mandarynki w tym roku są jakieś nieładne, więc pomarańcze wygrywają. Łukasz Nielubi obierania pomarańczy, mi to nie przeszkadza. Przynajmniej pomarańcze nie szczypią w język.
Ale jeśli się ich zje dużo, to potem chlupią w brzuchu. :)
A wczoraj dorwaliśmy pomelo. Dziwaczny niby grejpfrut. Takiej nie wiadomo co. Skórę ten olbrzym miał grubaśną i ciężko było go obrać. A w smaku był cokolwiek papierowy. Taki nie szczypiący i mało aromatyczny grejpfrut. Nie smakował nam za bardzo. Dzisiaj Kama mi powiedziała, że pewnie był stary, bo wtedy wysychają i mają twardą skórę i tracą smak. Nie wiem czy damy jeszcze szanse pomelo, bo ten nas trochę zniechęcił swoją sianowatością. Ale może kiedyś się skusimy. Kiedyś, kiedy już zapomnimy, jak on smakował. Może wtedy trafi się świeższy i bardziej aromatyczny. I nie będziemy się czuli, jak koń żujący siano. :)
Za to gruszki są pyszne i soczyste! Jabłek niecierpię, ale gruszki bardzo lubię, a teraz pojawiają się w sklepach takie pyszne!
Z gruszką to była zabawna sytuacja na imieninach Taty tydzień temu. Zrobiłam tarta letki w cieście francuskim i jako nadzienie dałam między innymi kawałki obranej gruszki. Jola – znajoma rodziców – wynalazła w tartaletce gruszkę i wystawiła ją nabitą na widelec, z pytaniem: co to jest?
Spojrzałam na białe nie-wiadomo-co i nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Coś. Ale co? Zapomniałam o tych gruszkach na amen! Andrzej rzucił, że to chyba ogórek. Ale ogórka nie było wśród składników nadzienia. „Cebula?” zapytałam zupełnie zdezorientowana. Jola przyjrzała się temu czemuś i stwierdziła, że nie cebula. Odłożyła to na bok talerza, aby skosztować osobno. Na ratunek przyszła Mama, która pamiętała, że są w nadzieniu gruszki. Ale przez moment sytuacja była co najmniej niezręczna, bo zupełnie zapomniałam, co wepchałam do tartaletek i wyszło na to, że wrzuciłam do nich byle co, co tylko wpadło mi pod rękę i co potem nie dawało się odszyfrować. :)

Spokojny łikend

Łikend minął bez większych atrakcji. Po ostatnich dosyć zajętych łikendach, miałam ochotę na takie jeden spokojny, powolny. Leniwy nie był, bo miałam powera do prac domowych i wykorzystałam to zacięcie maksymalnie.
Czasami nachodzi mnie takie „lenistwo domowe”, że nie chce mi się zrobić w domu kompletnie nic. A potem, kiedy odetchnę trochę od tego syzyfowego sprzątania i gotowania (bo to ciągle od nowa i od nowa) – znów mi się zachciewa spożytkować siły na te doraźne efekty.
No i mam nadal Harry Pottera w postaci audiobooka na pocieszenie przy sprzątaniu i gotowaniu. Zdecydowanie to jest umilacz czasu. Już słucham 6-tej książki. Jeszcze ta i ostatnia przede mną… Już mi szkoda, że się kiedyś skończy. Na szczęście ostatnie trzy książki są grube. A więc jeszcze dużo do odsłuchania.
Amelkę odstawiliśmy w piątek – Adaś zjechał na łikend z Łodzi, więc chciał spędzić trochę czasu z córką. W Piątek odespałam więc moje chroniczne braki snu i w sobotę obudziłam się pełna wigoru.
I co? Zachciało mi się prać.
Z praniem u nas zawsze jest cała akcja, bo aby mieć co włożyć do pralki, to najpierw trzeba tego nazbierać. A więc przez mniej więcej 2 tygodnie zbieramy nasze ubrania, brudzimy i wrzucamy do kosza na bieliznę, abym mogła sobie poprać.
W sobotę w koszu było mało rzeczy, ale co tam! Wpadłam na pomysł, że na pewno Łukasza koszule wymagają odświeżenia. Przejrzałam mu szafę i korzystając z tego, że go nie ma, wybrałam sobie z niej co mi się podobało. Miałam więc trzy różne partie prania, samo delikatne i składające się głównie z koszul. Zanim Łukasz wrócił z pracy na suszarce wisiało już chyba z osiem jego ukochanych, ślicznych koszul, a w pralce wirowały kolejne.
No cóż, prane im na szczęście nie zaszkodziło, więc moja akcja się udała.
Poza tym urządziłam akcję przesadzania mojej plantacji fiołków i wysiewania kwiatków na rozsadzenie do skrzynek balkonowych. Posiałam tez po raz kolejny trochę ziół do doniczki i również po raz kolejny dosiałam sobie bazylii. Póki co bazylia rośnie i zapowiada się na to, że uda mi się wyhodować kilka roślinek.
W niedzielę natomiast uskuteczniałam moje talenty kulinarne. Z różnym skutkiem, ale za to z dużym zapałem.
Byłam dobrą żoną i na obiad upiekłam mężowi kawałek mięsa. Łukasz bardzo lubi pieczone mięso. Ja nie bardzo, chociaż jest smaczne i na ogół się nam udaje. Tym razem wyszło bardzo dobre. W niedzielę więc Łukasz wrócił z pracy i czekało na niego aromatyczne mięsko z marchewką i cebulką. A na deser ciasteczka z ciasta francuskiego z czekoladą. Ciasteczka robiłam po raz pierwszy i trochę mi się czekolada przypaliła, ale były tak pyszne, że zjedliśmy je wszystkie w jedno popołudnie. Przynajmniej nie kazałam ich zjeść innym ludziom.
W pracy mamy taką koleżankę, która swoje nieudane wypieki przynosi do zjedzenia innym. Stawia w jadalni z karteczką w stylu „ciasto z zakalcem, proszę się częstować”. Wczoraj właśnie przyniosła takiego gniota z widocznym zakalcem, postawiła taka kartkę na pojemniku z ciastem i – pewnie dumna ze swojego hojnego serca – czekała, kiedy gniot zostanie pożarty przez niewybrednych współpracowników. Miałam ochotę dopisać na tej kartce „gratuluję talentu kulinarnego”, ale się powstrzymałam. Ciasto zostało zjedzone. No ale nie od dziś wiadomo, że w pracy znika dokumentnie wszystko, co tylko zostawi się na pastwę losu i innych ludzi. Rynek zbytu dla każdego kulawego kucharza. :)

Odrobina pielęgnacji

Idzie wiosna, słońce zaczyna przyświecać, mrozu już prawie nie ma - trzeba się zabrać za upiększanie. Niedługo pozbędziemy się grubych kurtek, maskujących szalików i czapek i odżyjemy.
Ja już czuję tą wiosnę, zupełnie, jakbym się obudziła z zimowego letargu. Rozpiera mnie energia.
Przede wszystkim zajęłam się sobą.
W piątek byłam na oczyszczaniu cery. Po raz pierwszy od chyba pięciu miesięcy. Nie chciało mi się iść do kosmetyczki przez tak długi czas - no i mam za swoje.
Przez ostatnie 3 tygodnie nie mogłam już patrzeć w lusterko, miałam tak zanieczyszczoną skórę, że pod palcami czułam mnóstwo nierówności. No i od ponad miesiąca robię pełny makeup co rano, z podkładem włącznie, a to znaczy, ze mam co maskować.
Ku mojemu zdziwieniu, Kama stwierdziła, że w czw, kiedy wpadła do mnie na winko i plotki, przyjrzała się mojej cerze i stwierdziła, że nie widzi na co ja narzekam. Wydała się jej gładka i czysta. No tak, ale miałam makeup. Wniosek z tego jest taki, że maskowanie działa. :)
No ale – nie jeździłam do kosmetyczki, bo była zima, noc zapadała zanim zdążyłam wyjść z pracy, padał śnieg, jak oszalały, był mróz, a na mieście było dużo ludzi, bo przecież od listopada, kiedy zaczęli robić zakupy przed świąteczne, do lutego, kiedy minął szał wyprzedażowy – wszyscy mieli jedną rozrywkę i jedno zajęcie – łażenie po sklepach.
Ja przez ten czas nie chodziłam do sklepów i nie jeździłam na miasto prawie wcale. Dosłownie dwa miesiące starałam się nie bywać w sklepach, już na pewno nie w strategicznych miejscach typu galerie handlowe. Nie dostaję szału na widok wyprzedaży, nie miałam więc motywatora do ulegania temu owczemu pędowi. Kiedy w lutym tłumy ze sklepów zniknęły, na parkingach zrobiły się miejsca – wtedy wróciła mi ochotna zwiedzanie miasta. :)
Oczyszczanie cery poszło nawet dosyć gładko, kosmetyczka stwierdziła, że spodziewała się, że zostawi większe zniszczenia na skórze. Jak dla nie, to zostawiła ich wystarczająco dużo. Znów przede mną makeupowania przez miesiąc, zanim i plamki poznikają. Teraz mam fazę na maseczki, aby skórę zmotywować do regeneracji.
Więcej już tego błędu nie popełnię i nie będę sobie robiła takich leniwych przerw miedzy jedną wizytą u kosmetyczki, a kolejną. Zapisałam się od razu na poświąteczny tydzień za miesiąc.
Co najlepsze. Kosmetyczka stwierdziła, że muszę uważać, abym nie opaliła sobie jednej plamki po krostce na policzku, aby mi nie został ciemniejszy ślad na dłużej. Pomyślała, że plamka zniknie, zanim nadejdzie lato i czas opalania, więc nie ma się co martwić i w zasadzie, to po co ona mi to mówi? Po czym co zrobiłam w łikend? Podreptałam prościutko na solarium.
Nie byłam na solarium wieki całe, chyba z półtora roku, odkąd po jednym opalaniu moja skóra zaczęła przypominać zwykły, szary papier toaletowy. A teraz mnie naszło na odrobinę doświetlenia… No i poszłam na solarium w sobotę. Na kilka minut tylko, a plamkę zakryłam sunblokerem SPF12, więc może się ona nie utrwali.
Typowe zachowanie, prawda? O czym pomyślisz, kiedy ktoś powie: nie myśl o słoniu? Oczywiście o słoniu. I co mi się innego mogło zachcieć, kiedy kosmetyczka powiedziała „uważać nie opalać”? Zachciało mi się poopalać. :)

piątek, 12 marca 2010

Łyżwy No1

Co tydzień, regularnie chodzimy na lodowisko, mój zapał do łyżew nie maleje, chociaż powoli się tym nasycam.
Odkąd skończyły się ferie najlepszym dniem na lodowisko jest poniedziałek i tak to z samego początku tygodnia osładzamy sobie życie dwoma godzinami jazdy na łyziach. Chodzi nas na lodowisko kilkoro z pracy. Minimum trzy osoby.
Jeżdżenie idzie nam już bardzo dobrze, wywalamy się bardzo rzadko, uprawiamy za to widowiskowe slalomy między innymi ludźmi.
W zeszłym tygodniu jeździliśmy bardzo szybko, całe dwie godziny, albo nawet trochę dłużej. Wyszliśmy potem zmęczeni i już nawet Marek nie dał rady nas namówić na żadną pizzę. Obie z Kariną ledwo powłóczyłyśmy nogami po zejściu z lodu.
Może to taki odruch po dłuższym ślizganiu się, że podnoszenie nóg staje się jakieś mało naturalne. :)
Na Icemanii, krytym lodowisku, jest tak zimno, że mi tam palce w rękawiczkach drętwieją!
W zeszły poniedziałek wyszłam skostniała i tak zziębnięta, że myślałam, że palce mi poodpadają! Koszmar jakiś. W cywilizowanych krajach lodowiska mają mrożony tylko lód, a atmosfery podgrzewane. U nas mrożą i lód i ludzi.
Kiedy na dworze była wiosna - na lodowisku dało się wytrzymać, ale kiedy temperatura spadła poniżej zera - w namiocie było jak w zamrażalniku. O jeżdżeniu bez czapki, szalka i rękawiczek mogę zapomnieć. Wcale się nie rozgrzewam, no chyba, że ktoś mi zajedzie drogę i z obawy, że zaraz fiknę koziołka skacze mi adrenalina.
Mimo tego jednak jazda na łyżwach jest wciągająca i uzależniająca. I straszliwie przyjemna! :)
Kilka wyjść wcześniej ktoś wymyślił, że będziemy się ganiać na lodowisku w berka. Super zbawa była! :) Ostatnio jednak jeździliśmy spokojnym tempem i niestety zamarzaliśmy w locie.
W któryś łikend postanowiłam, że skoro ja już umiem jeździć, trzeba teraz nauczyć śmigać Amelkę. Dla Amelki łyżwy nie są niczym dziwnym, nawet pod choinkę dostała śliczne różowe łyżwy i trochę coś już na nich próbowała pojeździć. Niespecjalnie jednak załapała technikę i przy pierwszym wyjściu okazało się, że trzeba ją najpierw pouczyć, aby odlepiła się od ręki i przestała kurczowo trzymać.
Amelka jeździła w kasku, co ją wysoce unieszczęśliwiało, ale w końcu dobiłyśmy targu, że kask zdejmie, kiedy nauczy się jeździć sama. Póki co – nadal jeździ w kasku. Ale ma przynajmniej marchewkę na kiju na zachętę i widzi, jak moment zdjęcia kasku zbliża się do niej z każdym okrążeniem coraz bardziej. :)
Wtedy byli z nami Mała Słoninia i jej Piotruś Pan. Bardzo fajnie się nam jeździło, a przy Amelce robiliśmy co kilka kółek zmianę warty.
W pierwszej kolejności trzeba było zdobyć dla Amelki pingwinka do nauki jazdy. Są takie dla dzieci, w sam do metr dwadzieścia wzrostu dziecka. Pingwinki były wszystkie w rękach całej chmary dzieciarni, bo to akurat był łikend feriowy i musieliśmy nieźle zapolować, aby jednego złapać. Pingwinek okazał się bardzo pożytecznym wynalazkiem i naprawdę dobrze dzieciom idzie przy nim nauka jeżdżenia. Po jakimś czasie Amelka podała swojego pingwinka dalej i jeździła z nami za rękę.
Następnym razem pojechałyśmy na lodowisko już tylko we dwie z Amelką. Pingwinki były rozchwytywane, dzieci uczących się jeździć było całe mnóstwo! Jakimś trafem udało się nam zdobyć jednego pingwinka, bo pomimo, że Amelka już całkiem dobrze trzymała się na łyżwach, to jednak miała psychiczną potrzebę pojeżdżenia z pingwinkiem. Po kilku kółkach jednak oddała go bardziej potrzebującym dzieciom, bo sama za rękę już pięknie śmigała.
Dzieci uczą się szybciutko, gorzej idzie dorosłym. Niektórzy się bardzo śmiesznie prezentują na lodzie. Przebierają tak nóżkami, zupełnie bez sensu, ale może po jakimś czasie załapią o co chodzi. :)
Jest tez mnóstwo świetnych łyżwiarzy, którzy śmigają z prędkością światła i są dla nas niedoścignionym wzorem. Oni jeżdżą najszybciej, najefektowniej i najczęściej się wywracają. :)
Ale aż miło popatrzeć, jak śmigają. Może i my kiedyś się tak nauczymy.

Spokojny łikend przed nami

Czas się reaktywować na blogu i coś popisać. Jakoś ostatnio nie miałam natchnienia. Może to ta zima mnie tak wyjałowiła. Niby coś się działo, nawet nie doskwiera mi żadne smuteczkowo, ani nic, ale jakoś na pisanie nie miałam natchnienia.
A może właśnie dlatego, ze miałam w sumie zajęcia i nie miałam czasu na dziubanie w klawiaturę?
Dzisiaj z ulgą pożegnałam ten tydzień, bo jakoś mi się wlókł.
W pracy ogarnia mnie frustracja, że ciągle dłubię się w tych samych tematach, które nawet po tym, kiedy już wydają się skończone - wracają strasząc, jak jakieś złośliwe widma i trzeba je od nowa przerabiać. Ćwiczę się w swojej mantrze pod hasłem: "Jestem bardzo zen i mam wszystko w czterech literkach" ( i nie mówię o ręce!). Nie podchodzę do tego bałaganu emocjonalnie, ale powoli czuję, że chaos zaczyna się nam wylewać uszami.
Szczytem wszystkiego była wiadomość, że techniczna specyfikacja, którą nie wiem za jakie grzechy przygotowywałam ja, jest do wywalenia, bo nagle się okazało, że założenia wyjściowe mają być zupełnie inne! Okazało się to w jakiś miesiąc po skończeniu specyfikacji, kiedy ja już z ulgą ledwo wspominałam tę drogę przez mękę, jaką było stworzenie jej. W skrócie mówiąc ja robiłam za głuchy telefon, ustalając dziesiątki rzeczy z dziesiątkami osób. Osłabiło mnie to tak, że odpisałam gościowi, że zabiorę się za to dopiero po łikendzie.
Z poniedziałku więc "od nowa Polska Ludowa", jak to się mówi.
Wolę o tym nie myśleć, mam przed sobą dwa błogie dni w moim prywatnym, o wiele przyjemniejszym świecie.
Ostatnio miewamy dziećko na dochodne, bo Amelka nocuje u nas co jakiś czas. Łukasz więc odrabia z nią pańszczyznę i daje się zamęczać długimi zabawami dwoma małymi laleczkami. A to w szkołę, a to w operacje. Dzidziuś, który zawsze jest bohaterem tych zabaw, ostatnio choruje jakoś mniej, za to więcej go szczepią. A ja mniej słucham.
Nie mam jeszcze planów na łikend, ale to jest bardzo przyjemna wizja, bo na ostatnie łikendy miałam plany i spędzałam je dosyć aktywnie. Ten będzie spędzony na przypadkowo wymyślonych zajęciach. Na tym, co akurat będzie najatrakcyjniejsze. :)

czwartek, 11 marca 2010

Wiosenny akcent

Agata wpadła na pomysł, aby kupić nam na biurka kwiatki doniczkowe.
Pojechała dziewczynka w delegację i podpatrzyła w stolicy, że tamtejsze kobiety mają na biurkach po kilka kwiatków. Bardzo się to jej spodobało. I postanowiła zaszczepić taką zasadę na naszym lubelskim gruncie. Na Lubelszczyźnie wiadomo - gleby są żyzne, urodzajne, wszystko ładne rośnie. Idea Agaty od razu się przyjęła.
Z naszej strony spotkała się z wielkim entuzjazmem.
Agata wczoraj rano, w drodze do pracy, zaszła do Leclerca, gdzie akurat jest sezon na wiosenne kwiatki. Kupiła cztery małe doniczkowce różnego rodzaju, a po dotarciu do pracy obdzieliła nimi kobiety w naszym pokoju.
Magda i ja dostałyśmy krokusy, Karina hiacynta, Agata ma żonkila.
Kwiateczki ślicznie wyglądają na naszych biureczkach, bardzo wiosennie i wesoło.
Od razu wczoraj podlałyśmy je hojnie i tylko co chwila oglądałyśmy je z każdej strony, czekając na jakieś oznaki rośnięcia.
Ku naszej radości dzisiaj rano zastałyśmy kwiatki o wiele bardziej rozwinięte! Agaty żonkile z pączków rozwinęły kwiatki, hiacynt Kariny ma pąka o wiele większego, aż go dzisiaj widać, wczoraj go w ogóle przeoczyłam. Krokusy miały już widoczne kwiatki, dzisiaj są po prostu o wiele większe.
bardzo fajny Agata miała pomysł. Uprzyjemniła nam nasze biuro. Do tej pory mało było akcentów tak przyjemnie wiosennych.

czwartek, 4 marca 2010

Kolejna ofiara

Czarna passa trwa.
Ostatnią ofiarą padła siostra mojej Babci. Tym razem do trumny położył ją nasz sąsiad.
W rodzinnych okolicach wiele domów jest ze sobą mniej lub bardziej spokrewnionych. Młody sąsiad jest z tych mniej z nami spokrewnionych i szczerze mówiąc, to mam wątpliwości jak dobrze on zna siostrę Babci, aby rozgłaszać plotki o jej rzekomej śmierci.
Nie wiem co z tymi ludźmi jest nie tak, ale chyba pragną jakiejś sensacji, skoro tak chętnie gadają o umieraniu. A może ten depresyjny miesiąc, który właśnie się zakończył upośledził im zdolność trzeźwego myślenia... I plota takie głupoty na prawo i lewo.
Sąsiadek zadzwonił do mojego brata, a w toku rozmowy przekazał mu newsa, ze siostra Babci nie żyje. Brejdak się przejął i trochę wystraszył i natychmiast przekręcił do Mamy. Mamie to chyba się już włosy na głowie zjeżyły od tych rewelacji. Mnie to podkurzyło. Co to za żarty znowu?
Ciotka żyje i ma się dobrze. A przynajmniej brak wieści, aby miała się kiepsko i chwała Bogu!
Jakby dowiedziała się, jak to niektórzy spodziewają się jej rychłej śmierci, to chyba by było jej bardzo przykro.
Proponowałabym, aby wszyscy, którzy nie są moją rodziną w sensie biologicznym zamknęli japy i przestali szczekać o nieboszczykach. Może niech zajmą się dziadkami ze swojej rodziny.

wtorek, 2 marca 2010

Udana współpraca

Pewna moja koleżanka podjęła współpracę z firmą prowadzącą badania rynku. Badania polegają na tym, że do sklepów i punktów usługowych są wysyłani tajemniczy klienci, którzy sprawdzają jakość świadczonych usług, po czym zdają relację i opisują swoje wrażenia w ankietach w serwisie internetowych.
Koleżanka miała całkiem sporo różnych zleceń, odwiedziła kilka sklepów, kilka różnych punktów usługowych i miała do tej całej zabawy sporo zacięcia.
W ogóle to zdecydowała się na podjęcia takiej współpracy z tym serwisem, bo swego czasu w jednej z jej poprzednich pracy, przyszła taka tajemnicza klienta, akurat trafiła na koleżankę i potem obsmarowała koleżankę zupełnie niezgodnie z prawdą. Między innymi napisała, ze koleżanka w pracy była ubrana w spodnie, co było niezgodne z wytycznymi pracodawcy i było też jawnym kłamstwem.
Koleżanka więc zapragnęła swoistego odwetu, polegającego na tym, że sama chciała tak sprawdzać i oceniać innych i opisywać ich rzetelnie, aby nikt nie doznał już takiej niesprawiedliwości.
No i tym sposobem, kierowana szlachetnymi i ambitnymi pobudkami, trawiła do tej firmy. Chyba nie wymienię jej nazwy, chociaż zasłużyli sobie na to, aby ich pokazać w świetle - jakże wyrazistym. I ocenić ich poziom świadczonych usług.
Jest to praca dodatkowa, dla ludzi, którzy lubią pracować dla idei, bo serwis za wykonane badania płacił symbolicznie. Po odliczeniu podatku zostawało dosłownie kilkanaście złotych, co w znacznej mierze pokrywało koszty dojazdu do miejsca wykonywania badania.
Koleżanka miała do wykonania zadanie. Wykonała je w piątek, poszła do wskazanego punktu, przeprowadziła rozmowę, jako klient poszukujący informacji, przyjrzała się miejscu, pracownikom, starannie wszystko zapamiętała i późnym popołudniem wróciła do domu.
Był to już piątek, początek łikendu, wiadomo, że w łikend się nie pracuje. Nie wypełniła więc ankiety z przeprowadzonej rozmowy, aż do poniedziałkowego popołudnia. W poniedziałek najpierw wysłała, jako potwierdzenie wykonanego zadania, scan odpowiedniego dokumentu, który uzyskała w badanym punkcie.
Ankieta jednak musiała poczekać na swoją kolej. Wiadomo, z pracy też tego nie zrobi, kiedy więc w poniedziałek wróciła późnym popołudniem do domu, pierwsze co zrobiła, było wypełnienie ankiety.
W międzyczasie jednak serwis w swojej wspaniałej solidności, zaczął ją poganiać. Najpierw dostała mail - nie ważne, że był łikend, a skoro to jest praca, to powinni wziąć pod uwagę, że w wybrane dni w tygodniu są ustawowo wolne i nie można wymagać od ludzi, aby za kilka marnych groszy zawsze byli na żądanie.
W poniedziałek już zaczęli wydzwaniać do niej. I to jak! Jakiś pracownik tej wspaniałej firmy nagrał się koleżance na sekretarkę, strasząc ją karą za niewypełnienie ankiety - bagatela! - 500 PLN!
Powiem krótko - wściekło ją to. I nie dziwne.
Wynagrodzenie za wykonanie tego konkretnego zadania wynosiło 35 PLN brutto. Wspaniała firma postanowiła obciąć je o pięć złotych. Miejmy nadzieję, że pozwoliło im to pławić się w dostatku, bo było to posunięcie iście absurdalne!
najpierw od tej kwoty brutto trzeba odjąć podatek. Ależ zostaje oszałamiająca kwota!
Ale uwaga! Na tym nie koniec! Za przelanie wynagrodzenia na konto osoby, która wykonała zadanie, cudowny serwis pobiera opłatę - 3 PLN!!
Tym sposobem można dostać naprawdę grosze za to, że poświęciło się mnóstwo czasu na wykonanie jednego zadania.
To jest aż nieprzyzwoite.
Aby wykonać jakiekolwiek z ich badań trzeba poświęcić na to mnóstwo czasu - dojechać do wskazanego punktu w ściśle określonych godzinach. Dojechać i wrócić - czyli trzeba zapłacić za bilety MPK lub benzynę - przecież się tam do pofrunie za darmo na skrzydłach.
Trzeba spędzić we wskazanym punkcie ileś tam czasu - różnie w zależności od specyfiki miejsca. W sklepach wizyty są krótsze, ale na przykład w szkole językowej, gdzie wymagają wykonania testu językowego i poznania oferty - prawie godzinę.
Na tym nie koniec! Ankieta po wykonaniu zadania jest szczególasta aż do bólu! A co mnie najbardziej rozśmieszyło - serwis wymaga, aby każda wypowiedź była napisana pełnym zdaniem, z dużej litery, zakończona kropką. Powiem krótko: takie wymagania, to można stawiać dzieciom w szkole. A nie dorosłym ludziom, którzy mają szerszy repertuar wypowiedzi, niż tylko mówienie pełnymi zdaniami i potrafią przekazać esencję informacji bez posługiwania się wielkimi literami i kropkami, przy czym wcale to nie znaczy że ich wypowiedź będzie niezrozumiałym bełkotem. Rzekomo osobom czytającym sprawozdania z badań łatwiej jest odczytać wypowiedzi napisanie tak, a nie inaczej. No tak, widocznie mają oni tam ograniczone możliwości intelektualne.
Wypełnienie ankiety zajmuje w przybliżeniu - co najmniej pół godziny, a czasami o wiele więcej.
I za takie wygórowane wymagania, za ich szczegółowe wytyczne, do których trzeba się zastosować, wyraźne dyrektywy, których trzeba się trzymać - ten wspaniały serwis płaci marne grosze. Traktuje swoich współpracowników nieprzyjemnie, grozi im i obcina to hojne wynagrodzenie, jak tylko może.
Prawda, że to cudowna oferta współpracy?
Koleżanka rzuciła ten serwis w diabły. Jest bardzo rozczarowana. Miała naprawdę szczere chęci, wykonywała badania solidnie i na czas, a tymczasem co? Zamiast zostać docenioną, pogrozili jej i obcięli jej kieszonkowe o całe 5 PLN.
Wiecie co, te groźby i to obcięte 5 PLN stawia tą firmę w tak złym świetle, że chyba bardziej się sami nie mogli pogrążyć. Brawo, za wspaniały PR!
I teraz nic dziwnego, że ludzie w tych ankietach kłamią i się nie przykładają, bo za psie traktowanie, to szkoda się starać.