piątek, 30 września 2011

Theme song

Co jakiś trafia się piosenka, która się staje motywem przewodnim. Jak się już przyczepi, to chodzi za mną i mam ochotę ciągle jej słuchać. Taki theme song na jakiś dzień. Zazwyczaj jest to jakaś jedna piosenka, ale ja dla odmiany mam teraz bardzo długą listę piosenek, które mi się bardzo podobają. Mam theme song inny na każdy dzień tego tygodnia i to już chyba drugi taki tydzień. W zasadzie to jest to połowa list przebojów z muzycznych telewizji. Co jakiś czas jest taka fala hitów, które do mnie przemawiają i chyba właśnie taka napłynęła.
Dzisiaj w pracy pod koniec dnia podłączyłam głośniki pod lapka i puszczałam jedną piosenkę za drugą. Byłam w niebie! Jakoś nikt nie protestował, ale też nie dawał żadnych innych propozycji, więc puszczałam po kolei wszystkie te piosenki, które teraz za mną chodzą.
W piątek po południu da się tak popracować przy muzyce, ale ogólnie to nasz pokój niezbyt się na to nadaje, bo jak siedzi nas w nim dziesięcioro, to są momenty, kiedy połowa rozmawia przez telefony. Robi się szum, poza tym dobrze też jest słyszeć, co mówi osoba z drugiej strony kabla, a muzyka niezbyt temu sprzyja. Nawet taka puszczona cicho.
W ogóle ten pokój jest trochę ewenementem pod tym względem, bo przecież w biurach ludzie często pracują przy radiu czy jakimś podkładzie muzycznym. I daje się to zrobić. Ale to chyba wymaga mniejszej przestrzeni, pewnie też mniejszej ilości osób w pokoju i najlepiej też mniejszej ilości rozmów telefonicznych, albo rozmów w ogóle. A u nas jak na jarmarku. Ciągle coś się obgaduje, wymyśla, przemyśla, konsultuje, wyjaśnia i td.
Czasem tylko trafi się takie względnie spokojne popołudnie, kiedy można coś włączyć i nie będzie przez to jeszcze większego harmideru.
Z tego, co obecnie słucham na okrągło najbardziej podoba mi się Gym Class Heroes z nową piosenką Stereo hearts. Teraz jest taka moda na rynku muzycznym, że wszyscy się łączą tam w pary, albo i większe grupy. Robią duety, tria i co tam jeszcze wymyślą. Generalnie - jak nie zaśpiewasz z kimś, to się nie przebjesz, nie zaistniejesz i nie postawisz kropki nad "i". Musisz zrobić przynajmniej jeden duet, albo nie nadążasz za swoimi czasami. Więc i GCH się duetują, tym razerm z Adamem Levine z Maroon 5, który tak w ogóle to jest jakiś bardzo przystojny, jak się okazało. :)
Niedawno... Nie, właśnie, że to było już dawno temu, bo jakiś rok już minął. Więc jakiś rok temu odkryłam Travie McCoy'a z jego duetami. Miał ich całą płytę. Słowo daję, że na tej płycie to chyba nie ma ani jednej piosenki zaśpiewanej solo. Travi, co mnie trochę zdziwiło, nie wystartował, jako solista-dueciarz, ale normalnie to śpiwa w szeregu w zespole. Własnie Gym Class Heroes. Solowo-duetowa płyta Travie McCoy bardzo mi się podoba. Miał taki wielki hit "Billionaire" z Bruno Marsem - jakoś na jesieni rok temu. Słuchałam tego na okrągło, Łukaszowi to już chyba ta piosenka się uszami wylewała. Puszczali ją z resztą na każdej TV muzycznej i zawsze, kiedy miałam ochotę jej posłuchać, włączałam TV (ten wynalazek się jednak czasem przydaje, jak widać) i pykałam po kanałach, aż znajdywałam "Billionaire". Zazwyczaj nie trwało to dłużej niż kilka minut. Strasznie nas to wtedy śmieszyło - piosenka na zamówienie. Chcesz usłyszeć, zaraz będzie w TV, nie ma sprawy.
Dostałam tą płytę Travie McCoy pod choinkę, od Łukaszka, który jest bardzo kochanym mężem i ma cierpliwość do słuchania w kółko jednego przeboju. Na płycie z resztą odkryłam, że znam mnóstwo piosenek z tego albumu, tylko nie miałam pojęcia, kto je śpiewa.
Słcuhanie Stereo hearts w kółko aż do znudzenia - upiekło się Łukaszowi, bo odbębniłam to w pociągu, w drodze z delegacji z Wa-wy do LU. Miałam ze sobą laptopa służbowego, mogłam odpalić w nim net i umilić sobie podróż. Słuchałam tej piosenki w kółko, non stop przez bite 2,5h. Niby coś tam jeszcze robiłam w stylu pisałam mail, albo SMSa, ale głównie odpaliłam laptopa po to, aby słuchać tej konkretnej piosenki. W końcu mi się zbuforowała w całości i nawet, kiedy nie miałam zasięgu (zapomniałam zabrać antenki, którą z resztą gdzieś posiałam, chyba Magda ją ma... a może już mi oddała?) to i tak mi cała piosenka leciała niby to on-line. Trochę wkurzające było tylko włączanie jej na nowo co 4 minuty i nawet zastanawiałam się, czy na youtube jest taki magiczny przycisk "repeat" albo coś w tym stylu, co by umożliwiało odtwarzanie
ciągle jednego i tego samego utworu bez koniecznosci klikania "jeszcze raz" co chwila.
Koło mnie siedział koleś, taki młody chłopaczek, chudy, jak badyl i w dodatku ubrany w różowy sweter z białymi paskami (hmm...) i zaglądał mi przez ramię co jakiś czas. W końcu przestał, bo chyba się zorientował, że nic więcej nie zobaczy poza tym jednym teledyskiem. Musiałam się mu wydać nadzwyczaj nudną towarzyszką podróży. I trudno się temu dziwić :)
No to teraz czas coś zagrać na blogu, bo strasznie go zaniedbuję pod każdym względem. Mam niby mocne postanowienie pisania, ale nie mam na pisanie czasu. Nie mam czasu na nic właściwie, bo ostatnio jestem usilnie zajęta, ale może się w końcu ogarnę. Póki co, jeśli ktoś złapie haczyk, to miłego słuchania, pioseneczka jest genialna. :)




A macie tak, że w głowie gra wam jakaś piosenka? Ja tak mam właściwie zawsze. Np. budzę się rano i słyszę w głowie jakąś piosenkę. Słyszę ją tak, jakbym słuchała jej akurat w radiu. Odtwarza mi się w oryginalnym wykonaniu z pełną ścieżką dźwiękową. I tak mi zawsze gra coś w tle. Czasem sobie nie zdaję z tego sprawy, a czasem sobie to nucę, ale ogólnie to nawet nie wiem, czy mam w tym jakieś dłuższe przerwy. Chyba tylko kiedy intensywnie się na czymś koncentruję i myślę o czymś bardzo mocno... chociaż to by świadczyło niezbyt dobrze o mojej inteligencji, bo wniosek, że nieczęsto myślę nasuwa się sam... :)

piątek, 9 września 2011

Kubek z Paryżem

Kamisio kupiła sobie dwa wielkie kubasy, które swego czasu Lipton dodawał do dużych paczek herbat. Ona miała kubek z Paryżem, jej ukochanym miastem, a Piotruś Pan z Nowym Jorkiem, chociaż nie wiem, na ile on NY kocha. Kubki miały dla nich tą bezcenną zaletę, że miały pojemność 550ml, czyli mieściły 2 herbaty, a oni zazwyczaj piją herbaty w ilościach liczonych niemalże na hektolitry.
Pili sobie z tych kubasków herbatkę w najlepsze przez ładnych kilka tygodni, aż do pewnego niepięknego dnia, kiedy to kubek z Paryżem spadł Kamisio na podłogę i stłukł się w prawie drobny mak. Było jej bardzo szkoda tego kubeczka, ale od czego jest allegro - siadła do kompa i szybko wyszukała, że ktoś takimi kubeczkami handluje. Oczywiście teraz kosztuje on więcej, niż kiedy setki tych kubków zalegały półki sklepowe. W zimie zestaw 100 herbat + kubek można było kupić za 20 zł, mam wrażenie, że w stokrotce na początku tej akcji były nawet po 17-cie zł.
Na allegro kosztował 26 zł + koszt wysyłki.
Ale Kamisio pragnęła taki kubeczek mieć, więc kupiła go za tyle, po ile był wystawiony i w kilka dni już piła z niego herbatkę.
Po kolejnych kilku dniach przyjechałam z urlopu i usłyszałam tą smutną historię o zbitym kubeczku, ale ze szczęśliwym hapyendem, bo kubeczek został odkupiony.
Nie minął tydzień, nadszedł łikend, kiedy zajmowałyśmy się obie z Kamisio naszą Babcią, bo rodzice wyjechali. Zanocowałam wtedy u rodziców i w niedzielę rano chciałam zrobić nam herbatkę. Zabrałam się więc za mycie kubeczków, które po wieczornym oglądaniu filmu stały smętnie brudne w zlewie. Niestety płyn, którego używa Mama zostawia na dłoniach taki śliski filtr i przez to trudno jest utrzymać mokre naczynia w dłoniach. I ten nieszczęsny kubeczek z Paryżem wysunął mi się z palców i spadł dosłownie 10cm na dno zlewu i wyszczerbił po prostu modelowo! Nagle zyskał zupełnie inny charakter c- zrobił się kubeczkiem z Paryżem i z wygryzionym trójkątem równobocznym!
No i szlag nagły trafił drugi kubeczek z Paryżem! Mnie to najbardziej dobiło, że szlag go trafił o 9-tej rano w niedzielę! Jeszcze przed śniadaniem! Jednak filozofia, że w łikend powinno się wylegiwać długo w łóżku ma swój sens. Po co wstawać rano, skoro o tej porze tylko się zbija komuś ukochane kubeczki?!
Kamisio jeszcze leżała w łóżku, kiedy jej powiedziałam, że straciła po raz kolejny ten pechowy kubeczek z Paryżem. Może była jeszcze ogłuszona od niewyspania i nie odczuła tego zbyt boleśnie.
Wiem, że to niby tylko kubeczek, ale kubki mają w sobie suszę i ja rozumiem, jak można się do kubka przywiązać, bo sama mam szereg kubków, które uwielbiam, niektóre są pamiątkami z wyjazdów, inne mnie po prostu zauroczyły i je kupiłam i byłoby mi szkoda któryś stracić. Zwłaszcza w tak głupi sposób.
Co było robić - siadłam do allegro i kupiłam Kamisio kolejny kubeczek z Paryżem. Przy okazji kupiłam sobie taki z Sydney. Jak już płaciłam za przesyłkę, to i sobie taki zafundowałam. Pewnie wezmę go do pracy, bo ma dobrą pojemność, aby nie latać do czajnika co godzinę. Zazwyczaj robię sobie dwie herbaty na raz w dwóch kubkach, a tak będę robiła jedną, za to dużą.
Dzisiaj kubki przyszły.
Całe.
Tego z Paryżem to boję się nawet wieźć Kamisio. Ale jutro pojadę z nim do niej. Zawiążę na nim piękną kokardę i postawię jej na biureczku. Będzie się cieszyć. :)

Korek w tubie na zjeżdżalni

Następnego dnia po weselu zapakowaliśmy manatki i pojechaliśmy do Mielca.
Naszym naprawionym samochodem. Auto wróciło po 2 tygodniach z warsztatu, gdzie super-świetny mechanik nic nie był w stanie zrobić i podrzucił je jakiemuś elektrykowi. Ten okazał się właściwym człowiekiem do tego problemu, rozebrał ponad połowę instalacji i w końcu, W KOŃCU doszedł, co było zepsute. Okazało się, że był to jakiś czujnik Halla, cokolwiek to jest. Tata mówił, że miał go w ręce i miał zamiar wymienić, ale wujek stwierdził, że to się nie psuje, więc nie może to być przyczyną. Jak widać może. Życie uwielbia udowadniać, że to, czego się nie spodziewamy właśnie nas spotka.
Mechanik skasował nas na 400PLN i oddał auto sprawne. Bardzo go lubię od tego czasu, chociaż na oczy go nie widziałam, bo samochód do warsztatu odstawił Tata.
W Mielcu byliśmy 3 dni. Jak zawsze było bardzo fajnie i szybko minęło.
Nie wiem co to jest takiego w tym mieszkaniu teściów, że zawsze mi się tam świetnie śpi. Ale co gorsza, śpi mi się tak dobrze, że z dnia na dzień kładę się coraz wcześniej (bo już mi powieki same opadają), śpię coraz dłużej i wstaję z coraz większym trudem. I przy każdym wyjeździe do Mielca jest to samo. Za to odsypiam tam wszystkie moje braki.
W Mielcu poszliśmy do Aquaparku. I przeżyłam tam jakiś horror w tubie w zjeżdżalni. Normalnie ryzykowałam tam moim życiem, a co najmniej zdrowiem, ale było to przy okazji super śmieszne.
Poszłyśmy na zjeżdżalnię we dwie z Tusią. Na taką zakrytą, krętą tubę.
Miałam zjechać pierwsza. Wskoczyłam więc do rury, pojawiło się zielone światło i zaczęłam zjeżdżać. No i po kilku metrach zaczęłam tracić prędkość, zaraz za pierwszym zakrętem stanęłam i ani rusz dalej nie mogłam zjechać. Coś mnie cały czas hamowało, chociaż do tej pory nie doszłam, co to mogło być. Możliwe, że mój wspaniały strój kąpielowy w rozmiarze 40 czy coś koło tego, ten mój nowy, wiosenny zakup. Jeszcze w nim nie zjeżdżałam na żadnej zjeżdżalni. Może ten materiał jest jakiś antypoślizgowy… Producent chciał mnie chyba zabić nim, bo nie było żadnego ostrzeżenia na metkach, że do zjeżdżalni się on nie nadaje.
W każdym razie tu czas leci, a ja tkwię w tej rurze i czuję się, jak bohaterowie w tych kreskówkach, Kiedo próbują uciec i nie mogą ruszyć z miejsca. Odpycham się rękami, ale rozpędu nie nabieram i co kawałeczek staję znów. Ani na leżąco, ani na siedząco, nic! Nie da rady zjechać.
W głowie szybko kalkulowałam, co mogę zrobić. Wrócić pod górę? Nie ma sensu, bo zaraz Tusia będzie zjeżdżać, mogę nie zdążyć się wdrapać, a już kawałek się przepchałam przez tą rurę. Odpychanie się w dół szło mi nadzwyczaj powoli. Jeszcze nigdy dotąd zjazd tubą nie trwał tak długo, nie ciągnął się wręcz! Odpychałam się najszybciej, jak mogłam, ale za kolejnym zakrętem pojawiał się następny i rura nie kończyła się. Gorączkowo zastanawiałam się, kiedy zjedzie Tusia. Światełko zielone było na czas zapewne, nie spodziewałam się na końcu tuby żadnego czujnika, czy to co w tubę wleciało już z niej wyleciało. I zastanawiałam się też, czy Tusia jak na mnie wpadnie to potłuczę i się i mnie? Da się bezszkodowo zderzyć w tubie? Machałam więc rączkami i posuwałam się mozolnie naprzód.
Nagle usłyszałam głośnie:
- łaaaaa! – i w górze tuby pojawiła się Tusia. Chwilę później usłyszałam jeszcze zdumione – O, Justynka!
I Tusia wzięła mnie gładko między kolana i wypchnęła z tuby do basenu. Muszę przyznać, że z Tusią zjazd był super. Na szczęście była na tyle przytomna, że nie walnęła we mnie nogami, bo mogłyśmy obie na tym ucierpieć. Śmiałam się z tego potem cały wieczór. Tusia i Łukasz też. Ale co ja przeżyłam w tej tubie, to było nader ciekawe. Nie polecam jednak nikomu takich doświadczeń, trochę to stresuje mimo wszystko. Strojów kąpielowych z Decathlonu też nie polecam, chociaż nie mogę twierdzić z całą stanowczością, że to stroju wina. Zamierzam jednak zrobić eksperyment i zjechać w tej tubie jeszcze raz w innym stroju i ponownie w tym z Decathlonu i zobaczyć czy Decatlonowym znów zapcham tubę… Tym razem jednak uprzedzę Tusię, aby się w razie czego spodziewała mnie na trasie góra-dół. :)

Sezon weselny zakończony

Po kolei. Urlop rozpoczęliśmy weselem. Drugim w kolejce sierpniowej. Trzecim i ostatnim na ten rok.
Przez to wesele przesunęliśmy sobie urlop o tydzień później, bo nijak nie pasowało nam wesele w środku urlopu. Głównie ze względu na wyjazd, który wypadał na sobotę i nie mogliśmy go przełożyć. Aby więc wyjechać potrzebowaliśmy soboty całkiem wolnej. Po przesunięciu jedno wesele wypadlo na tydzień przed urlopem, drugie na rozpoczęcie urlopu, po czym w kolejną sobotę wyjechaliśmy, a w sobotę na koniec urlopu wróciliśmy do domu. Wilk syty i owca cała.
Wesele było pod Lublinem, ślub w Kijanach. Oczywiścvie w odwrotnej kolejności.
Początkowo, ze względu na zepsuty samochód, mieliśmy zabrać się na ślub i wesele autokarem, który podstawili Państwo Młodzi, ale po pierwsze to w tygodniu przed weselem dostaliśmy samochód naprawiony, a po drugie to w sobotę okazało się, że nie jest nam ten autokar za bardzo na rękę, bo Łukasz czymś się trochę podtruł i nie czuł się za rewelacyjnie. Więc aby móc w razie czego wrócić o dowolnej porze bez ganiania kogoś z rodziny albo czekania do rana na autokar – wzięliśmy auto. Zupełnie nie przeczuwając, co w związku z tym nas czeka.
Na początek dostaliśmy zdrową dawkę mocnych wrażeń pod postacią rajdu nie-Paryż-Dakar, ale Kijany-Jastków. Ekstremalne doznania!
Kościół w Kijanach wiadomo gdzie jest. Na takim skrzyżowaniu „T”, że jak się zagapisz, to wjedziesz księdzu pod ołtarz. Tam był ślub. Dom weselny „Biesiada” stoi na trasie na Warszawę, koło bardzo znanego zajazdu „Bida”, też powszechnie wiadomo gdzie i jak tam dojechać. Łatwo znaleźć, każdy trafi.
Ale Młodzi z kościoła pojechali do sali weselnej jakimiś wiejskimi drogami z Kijan przez Niemce, zamiast wrócić do Lublina i pojechać prostą i znaną trasą na Warszawę.
No i się zaczęło!
Za nimi ruszył autokar i sznur samochodów prywatnych. My jechaliśmy pod koniec peletonu.
W Niemcach trzeba było wyjechać na trasę z Łęcznej i znad jezior, w dodatku wyjechać w lewo – trzeba było więc swoje odstać i wyczekać moment na włączenie się. Zanim pojawiła się luka i mogliśmy pojechać, autokar dawno już znikł nam z oczu. Zaraz za tym skrzyżowaniem w Niemcach stoi znak że w prawo jest skręt na Garbów. Nie wiem, co mnie tknęło, żeby w niego skręcić, ale zobaczyłam go dosłownie w ostatniej chwili, bo nigdy tamtędy nie jechałam, zawsze prosto na Lublin. Skręciliśmy więc w ciemno w tą szoskę i tylko zastanawialiśmy się, gdzie wyjedziemy. Za nami jechało jeszcze kilka aut, a pierwszym z nich kierował policjant. W cywilu, poza tym o ile wiem, to nie z drogówki, ale jednak władza. Autokaru nie było widać wcale. Pognaliśmy wiec przez te wiejskie szoski ile się dało, złamaliśmy chyba wszystkie ograniczenia po drodze, ale cały czas liczyliśmy na to, że to właściwa trasa i że dogonimy autokar. W końcu udało się go faktycznie wypatrzeć, dogonienie zajęło nam jeszcze wiele kilometrów, bo bardzo dowcipnie czołówka tego peletonu jechała przynajmniej 80km/h. Super szybko, zważywszy na to, że w Niemcach wyjazd wstrzymywał resztę aut. Jak sobie wspomnę tą szaleńczą jazdę, to tylko się cieszę, że nie było na tej trasie nigdzie policji z suszarką. Chyba zapłaciłabym mandat stulecia i zrujnowała sobie plany na resztę urlopu. W końcu udało się wyprzedzić wszystkie nieweselone auta i dobić do autokaru. Pojechaliśmy dalej jeszcze ciekawszą trasą, bo przez ścieżkę, na której nie mieściły się dwa auta nawet i aby się z nami minąć, samochód z naprzeciwka zjechał na pobocze. Ominęliśmy pole kukurydzy, gdzie szosa biegła pod kątem prostym i jakby jechał ktoś z naprzeciwka to nie było szansy go zobaczyć. I dojechaliśmy do trasy Lublin-Warszawa, którą trzeba było przeciąć. W tym momencie pomyślałam, że Państwo Młodzi najwyraźniej chcieli nas pozabijać, bo tą trasę przecina się na zasadzie „zamknąć oczy, nacisnąć gaz i modlić się, aby się udało”. Samochody wciskały się na siłę i każdy kombinował, jak się dało. To załatwiło emocje na całe wesele. Potem już było tylko z górki.
Wesele było super, wyszliśmy z niego po 3-ciej w nocy i aż żałowałam, że już idziemy. Ale Łukasz już nie dawał rady. Najlepsze były oczepiny, kiedy to Panna Młoda rzuciła bukietem i złapał go chłopak. Muszkę Pana Młodego też złapał chłopak i obaj zatańczyli potem taniec. Poszło im super, bo obaj potrafili się wygłupiać, goście mieli więc niezły ubaw.
Późnym wieczorem puszczaliśmy lampiony. Pierwszy raz coś takiego widziałam i puszczałam. Młodzi rozdali nam papierowe wielkie lampiony i zapalniczki i każda para gości podpalała lampion i puszczała go w noc. Widok był niesamowity! Noc była bezchmurna, nie było wiatru, cieplutko – i ta plejada lampionów poniosła się w ciemne niebo! Fantastyczne były te lampiony!
A najlepsze z całego wesela było to, jak nam wypadło siedzieć. Na stołach były wizytówki i każdy został posadzony wg przydziału. Uwielbiam, kiedy są wizytówki i każdy ma swoje miejsce, bo to od razu załatwia sprawę wyścigu do stołów, martwienia się, gdzie się siądzie, koło kogo, czy będzie miejsce dla osób, przy których chce się siedzieć itp. Krótko mówiąc dzięki temu wesele zaczyna się bez stresu i nerwów. Siedzieliśmy przy jakiejś nieznanej parze ludzi. I było to bardzo zabawne, jak byliśmy ubrani my i oni obok nas. Normalnie, jakbyśmy się umówili, to byśmy się tak nie zgrali na pewno!
Przed weselem, po dłuuugich poszukiwaniach dorwałam te dwie sukienki w de facto i na Magdy wesele wypadła kolej sukienki różowej. Ma ona taki bardzo swoisty kolor, trochę brudny róż. Żadna koszula Łukasza do niej nie pasowała, kupiliśmy mu więc szarą, śliczną koszulę w prążki. Do koszuli jednak trzeba było mieć krawat, a że żaden Łukasz nie pasował, to mu kupiłam nowy. Pojechałam po niego z Kamisio, przy okazji kupowania nowej klatki dla szczura i udało się nam dobrać krawat o identycznym kolorze, jak sukienka. Cud jakiś normalnie. Brudno-różowy krawat, gładki, z materiału w prążki delikatne, który idealnie harmonizował z moją sukienką!
Pierwszy raz w życiu poszliśmy na wesele tak do siebie dopasowani, że krawat Łukasza był dobrany do mojej sukienki. Nigdy bym nie podejrzewała, że kiedyś się tak ubierzemy, jakoś nie jest to za bardzo w naszym stylu, ale tym razem tak popadło. Wyglądaliśmy super. Generalnie widać było z daleka, że jesteśmy parą, bo przecież każdy by się poznał...
I co? Para obok nas miała dosłownie identycznie dobraną garderobę i na dodatek też w różu, tyle, że ich różowy był bardzo blady, nasz intensywniejszy. Jakie jest prawdopodobieństwo, aby zostać usadzonym obok pary ubranej tak samo, jak my, na weselu, gdzie znaliśmy tylko garstkę gości?
Czy życie nie bywa przewrotne??
Śmialiśmy się z tego cały wieczór! Normalnie ironia losu. Na kilkunastu weselach byliśmy ubrani bez manifestowania światu, że jesteśmy parą, a kiedy raz się nam zdarzyło, że było to widać, los posadził obok nas parę-xero.
W dodatku ta laska obok miała sukienkę o podobnym fasonie, jak moja, a krawat tego kolesia był też gładki i jednolity. Można to opowiadać w kategorii niezłego dowcipu!

Głosowanie

Jest taki konkurs - placówki oświatowe walczą o dofinansowanie do zagospodarowania placu zabaw czy jakiegoś tam placu, na którym mogą zrobić coś fajnego.
W konkursie bierze udział pewne zaprzyjaźnione przedszkole z Lublina, które bardzo chciałabym, aby wygrało.
Przedszkole wychowywało Amelkę i mnóstwo dzieciaków moich znajomych. Ma bardzo dobrą opinię i zawsze ustawia się do niego wiosną szereg rodziców, chętnych posłać swoje pociechy do przedszkola, gdzie będą pod dobrą opieką i gdzie będą miały ciekawe zajęcia.
Przedszkole - jako jedno z nielicznych w Lublinie - nadało sobie imię i jest Przedszkolem imienia Kubusia Puchatka. Nadanie imienia nie jest łatwym procesem, chyba jak i wszystko inne w oświacie, bo ilość biurokratycznej papierkowej roboty, przepisów i zasad jest powalająca. Tym bardziej więc nadanie imienia jest wyczynem nie byle jakiego kalibru.
Amelka swoje przedszkole uwielbiała. Spędziła w nim ponad trzy lata, bo zaczęła w nich chodzić we wrześniu, na miesiąc przed ukończeniem 3 lat, a dopiero jako 7-mio latka poszła do szkoły podstawowej. Nie było wtedy jeszcze tego cudownego rozporządzenia, aby 6-cio latki posyłać do pierwszej klasy, które to skraca dzieciom życie. Za to rodzicom co niektórym ułatwia życie.
I teraz to przedszkole ubiega się o środki na stworzenie dzieciakom placu zabaw. Mają miejsce, potrzebne jeszcze finanse i dzieciaki będą hasać po Stumilowym Lesie z prawdziwego zdarzenia.
Pomysł jest super! Odwzorowuje naturalne środowisko występowania Kubusia Puchatka i jego przyjaciół! Placyk wg. tego planu będzie miał wszystko, co potrzebne dzieciakom do szczęścia. Sami zobaczcie: link do planu placu zabaw.
A tu jest link do głosowania. Mamy czas do końca miesiąca.
To już nie dużo! Z jednego komputera można głosować tylko raz dziennie. Trzeba wpisać kod z obrazka, co zapobiega nadużyciom, które już się w tym konkursie zdarzyły.
Głosujcie! Proszę :)
Przedszkole jest na 5-tym miejscu w rankingu.
Strasznie bym chciała, aby wygrało, na pewno wykorzysta wygraną z pożytkiem dla dzieciaków.
Może razem urządzimy Stumilowy Las w środku Lublina na małym skwerku, który otacza przedszkole! Byłoby super!

czwartek, 1 września 2011

Był urlop

Mieliśmy urlop. Od wszystkiego. Totalny reset na dwa tygodnie.
W tym tygodniu niestety trzeba było wrócić do normalności, ale miałam to odroczone o jeden dzień, bo 10 dni urlopu od 16 sierpnia upływało mi w poniedziałek dopiero, miałam więc go wolnego.
Zbieram się, aby już ze wszystkim wrócić do normalności, ale nie wychodzi mi to za dobrze. Głównie dlatego, że od powrotu do domu nadrabiam zaległości towarzyskie i praktycznie codziennie się z kimś integruję. Dzięki temu śpię o wiele za mało, a że to już bity tydzień miewam każdą kolejną noc mocno niedospaną, to dzisiaj rano ledwo zwlokłam się z łóżka.
Mimo niewyspania jednak nadal mam ochotę się integrować i pozostałością takiego pourlopowego pędu, ciągle chce mi się coś robić, być w ruchu.
Jak już wrócę do formy, to wrócę też do pisania. Nawet mi się chce, o dziwo, ale to dobry znak, bo najwyraźniej moja katatonia twórcza do pisania czegokolwiek już mi przeszła.
Urlop mieliśmy bardzo udany, zwłaszcza drugi tydzień. Napisałabym "drugą połowę", ale przy tak krótkim urlopie, to nie bardzo jest co dzielić na połowy - był po prostu pierwszy i potem drugi tydzień i na tym urlop się zakończył.
Po udanym urlopie to aż miło wrócić do codzienności. Odpocznie się, oderwie od życia w Lublinie, pracy, zmieni się otoczenie i potem człowiek wraca rześki i pełen energii. Naładowane akumulatory i chęć do działania. Tyle, że przy dzisiejszym (czytaj: naszym) trybie życia (czytaj: pracy) nasze akumulatory ulegają jakiemuś przyspieszonemu wyczerpaniu. To jak w tych reklamach Duracell - niektóre króliki pędziły i w połowie drogi się zatrzymywały, bo im baterie się kończyły, a inne docierały do mety przy ogólnym aplauzie, bo miały super bateryjki Duracell. Pamiętacie?
Szkoda, że ludzie nie mają takich specjalnych bateryjek... Chociaż nie, niektórzy właściwie mają, ale u ludzi nie nazywa się to bateryjka, ani Duracell, tylko ADHD. I wcale nie występuje tak często, a już na pewno nie na życzenie. Niektórzy jednak mają to szczęście i dostają od natury taki długodziałający akumulatorek. W dodatku ten akumulatorek działa tak, jakby przyspieszał im obroty. Tak w prawdzie to trochę zazdroszczę takim ludziom z extra-doładowaniem. Zawsze mają siłę na wszystko. Ja niestety tak nie mam, a czasem chce mi się zrobić o wiele więcej, niż jestem w stanie. Wbrew ogólnym opiniom, kształtowanym chyba głównie przez nauczycieli, którzy w swojej pracy czasem mają ten niefart trafić na dziecko z ADHD, które im ciągle rozwala lekcje swoją niespożytą energią - więc wbrew temu, ADHD jest fajną rzeczą. Uśmiechem losu. To taka dodatkowa szansa, aby coś więcej zdziałać, niż przewiduje norma dla zwykłego człowieka.
Ja jednak ADHD nie mam, chociaż mam podejrzenie, że moja Mama może mieć, bo jej energia nie kończy się nigdy, a tym samym ja czuję się poszkodowana przez naturę, bo co jej szkodziło wyposażyć mnie w extra-bateryjkę? Nikt chyba jednak z dzieci nie odziedziczył tej unikatowej cechy po Mamie. Ani ja, ani moje rodzeństwo. Wszyscy zwyczajnie mieścimy się w normie i nie wychodzimy poza ramki.
W każdym razie ramki czasem się da trochę poszerzyć, właśnie przez urlop, bo potem energia tryska ze mnie przez... jakiś czas. Nie wiem w zasadzie jaki. Chciałabym napisać, że przez kilka tygodni, ale boję się posunąć we wnioskach aż tak daleko, bo może to będzie zaledwie kilka dni?
Zobaczymy.
Póki co jeszcze ją mam i niestety właśnie nadeszła pora, kiedy limit na dzień dzisiejszy zbliża się dramatycznie szybko ku końcowi i muszę lecieć pod prysznic, zanim mi jej braknie i legnę nieumyta na łóżko. :)