piątek, 9 września 2011

Sezon weselny zakończony

Po kolei. Urlop rozpoczęliśmy weselem. Drugim w kolejce sierpniowej. Trzecim i ostatnim na ten rok.
Przez to wesele przesunęliśmy sobie urlop o tydzień później, bo nijak nie pasowało nam wesele w środku urlopu. Głównie ze względu na wyjazd, który wypadał na sobotę i nie mogliśmy go przełożyć. Aby więc wyjechać potrzebowaliśmy soboty całkiem wolnej. Po przesunięciu jedno wesele wypadlo na tydzień przed urlopem, drugie na rozpoczęcie urlopu, po czym w kolejną sobotę wyjechaliśmy, a w sobotę na koniec urlopu wróciliśmy do domu. Wilk syty i owca cała.
Wesele było pod Lublinem, ślub w Kijanach. Oczywiścvie w odwrotnej kolejności.
Początkowo, ze względu na zepsuty samochód, mieliśmy zabrać się na ślub i wesele autokarem, który podstawili Państwo Młodzi, ale po pierwsze to w tygodniu przed weselem dostaliśmy samochód naprawiony, a po drugie to w sobotę okazało się, że nie jest nam ten autokar za bardzo na rękę, bo Łukasz czymś się trochę podtruł i nie czuł się za rewelacyjnie. Więc aby móc w razie czego wrócić o dowolnej porze bez ganiania kogoś z rodziny albo czekania do rana na autokar – wzięliśmy auto. Zupełnie nie przeczuwając, co w związku z tym nas czeka.
Na początek dostaliśmy zdrową dawkę mocnych wrażeń pod postacią rajdu nie-Paryż-Dakar, ale Kijany-Jastków. Ekstremalne doznania!
Kościół w Kijanach wiadomo gdzie jest. Na takim skrzyżowaniu „T”, że jak się zagapisz, to wjedziesz księdzu pod ołtarz. Tam był ślub. Dom weselny „Biesiada” stoi na trasie na Warszawę, koło bardzo znanego zajazdu „Bida”, też powszechnie wiadomo gdzie i jak tam dojechać. Łatwo znaleźć, każdy trafi.
Ale Młodzi z kościoła pojechali do sali weselnej jakimiś wiejskimi drogami z Kijan przez Niemce, zamiast wrócić do Lublina i pojechać prostą i znaną trasą na Warszawę.
No i się zaczęło!
Za nimi ruszył autokar i sznur samochodów prywatnych. My jechaliśmy pod koniec peletonu.
W Niemcach trzeba było wyjechać na trasę z Łęcznej i znad jezior, w dodatku wyjechać w lewo – trzeba było więc swoje odstać i wyczekać moment na włączenie się. Zanim pojawiła się luka i mogliśmy pojechać, autokar dawno już znikł nam z oczu. Zaraz za tym skrzyżowaniem w Niemcach stoi znak że w prawo jest skręt na Garbów. Nie wiem, co mnie tknęło, żeby w niego skręcić, ale zobaczyłam go dosłownie w ostatniej chwili, bo nigdy tamtędy nie jechałam, zawsze prosto na Lublin. Skręciliśmy więc w ciemno w tą szoskę i tylko zastanawialiśmy się, gdzie wyjedziemy. Za nami jechało jeszcze kilka aut, a pierwszym z nich kierował policjant. W cywilu, poza tym o ile wiem, to nie z drogówki, ale jednak władza. Autokaru nie było widać wcale. Pognaliśmy wiec przez te wiejskie szoski ile się dało, złamaliśmy chyba wszystkie ograniczenia po drodze, ale cały czas liczyliśmy na to, że to właściwa trasa i że dogonimy autokar. W końcu udało się go faktycznie wypatrzeć, dogonienie zajęło nam jeszcze wiele kilometrów, bo bardzo dowcipnie czołówka tego peletonu jechała przynajmniej 80km/h. Super szybko, zważywszy na to, że w Niemcach wyjazd wstrzymywał resztę aut. Jak sobie wspomnę tą szaleńczą jazdę, to tylko się cieszę, że nie było na tej trasie nigdzie policji z suszarką. Chyba zapłaciłabym mandat stulecia i zrujnowała sobie plany na resztę urlopu. W końcu udało się wyprzedzić wszystkie nieweselone auta i dobić do autokaru. Pojechaliśmy dalej jeszcze ciekawszą trasą, bo przez ścieżkę, na której nie mieściły się dwa auta nawet i aby się z nami minąć, samochód z naprzeciwka zjechał na pobocze. Ominęliśmy pole kukurydzy, gdzie szosa biegła pod kątem prostym i jakby jechał ktoś z naprzeciwka to nie było szansy go zobaczyć. I dojechaliśmy do trasy Lublin-Warszawa, którą trzeba było przeciąć. W tym momencie pomyślałam, że Państwo Młodzi najwyraźniej chcieli nas pozabijać, bo tą trasę przecina się na zasadzie „zamknąć oczy, nacisnąć gaz i modlić się, aby się udało”. Samochody wciskały się na siłę i każdy kombinował, jak się dało. To załatwiło emocje na całe wesele. Potem już było tylko z górki.
Wesele było super, wyszliśmy z niego po 3-ciej w nocy i aż żałowałam, że już idziemy. Ale Łukasz już nie dawał rady. Najlepsze były oczepiny, kiedy to Panna Młoda rzuciła bukietem i złapał go chłopak. Muszkę Pana Młodego też złapał chłopak i obaj zatańczyli potem taniec. Poszło im super, bo obaj potrafili się wygłupiać, goście mieli więc niezły ubaw.
Późnym wieczorem puszczaliśmy lampiony. Pierwszy raz coś takiego widziałam i puszczałam. Młodzi rozdali nam papierowe wielkie lampiony i zapalniczki i każda para gości podpalała lampion i puszczała go w noc. Widok był niesamowity! Noc była bezchmurna, nie było wiatru, cieplutko – i ta plejada lampionów poniosła się w ciemne niebo! Fantastyczne były te lampiony!
A najlepsze z całego wesela było to, jak nam wypadło siedzieć. Na stołach były wizytówki i każdy został posadzony wg przydziału. Uwielbiam, kiedy są wizytówki i każdy ma swoje miejsce, bo to od razu załatwia sprawę wyścigu do stołów, martwienia się, gdzie się siądzie, koło kogo, czy będzie miejsce dla osób, przy których chce się siedzieć itp. Krótko mówiąc dzięki temu wesele zaczyna się bez stresu i nerwów. Siedzieliśmy przy jakiejś nieznanej parze ludzi. I było to bardzo zabawne, jak byliśmy ubrani my i oni obok nas. Normalnie, jakbyśmy się umówili, to byśmy się tak nie zgrali na pewno!
Przed weselem, po dłuuugich poszukiwaniach dorwałam te dwie sukienki w de facto i na Magdy wesele wypadła kolej sukienki różowej. Ma ona taki bardzo swoisty kolor, trochę brudny róż. Żadna koszula Łukasza do niej nie pasowała, kupiliśmy mu więc szarą, śliczną koszulę w prążki. Do koszuli jednak trzeba było mieć krawat, a że żaden Łukasz nie pasował, to mu kupiłam nowy. Pojechałam po niego z Kamisio, przy okazji kupowania nowej klatki dla szczura i udało się nam dobrać krawat o identycznym kolorze, jak sukienka. Cud jakiś normalnie. Brudno-różowy krawat, gładki, z materiału w prążki delikatne, który idealnie harmonizował z moją sukienką!
Pierwszy raz w życiu poszliśmy na wesele tak do siebie dopasowani, że krawat Łukasza był dobrany do mojej sukienki. Nigdy bym nie podejrzewała, że kiedyś się tak ubierzemy, jakoś nie jest to za bardzo w naszym stylu, ale tym razem tak popadło. Wyglądaliśmy super. Generalnie widać było z daleka, że jesteśmy parą, bo przecież każdy by się poznał...
I co? Para obok nas miała dosłownie identycznie dobraną garderobę i na dodatek też w różu, tyle, że ich różowy był bardzo blady, nasz intensywniejszy. Jakie jest prawdopodobieństwo, aby zostać usadzonym obok pary ubranej tak samo, jak my, na weselu, gdzie znaliśmy tylko garstkę gości?
Czy życie nie bywa przewrotne??
Śmialiśmy się z tego cały wieczór! Normalnie ironia losu. Na kilkunastu weselach byliśmy ubrani bez manifestowania światu, że jesteśmy parą, a kiedy raz się nam zdarzyło, że było to widać, los posadził obok nas parę-xero.
W dodatku ta laska obok miała sukienkę o podobnym fasonie, jak moja, a krawat tego kolesia był też gładki i jednolity. Można to opowiadać w kategorii niezłego dowcipu!

Brak komentarzy: