poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ostatni w tym roku

Post ostatni. I prawie że pierwszy! Mało brakowało. 
W tym roku nie napisałam się tu za wiele. Miałam zaorać tego bloga (oczywiście) bo przecież kusi mnie co jakiś czas, aby go zlikwidować. Ale mimo wszystko nie zdobyłam się na to. Na pisanie też się nie zdobyłam. 
Chyba głownie dlatego, że nie piszę tu niczego istotnego, a ileż można paplać o nieistotnych pierdoletach?
Na istotne rzeczy jednakże blog się nie nadaje. Są od tego przyjaciele. I takie rzeczy się mówi - opowiada, a nie opisuje, a raczej wypisuje publicznie na jakieś spowiedniczej witrynie. 
Mimo wszystko blog jest fajnym wynalazkiem i mam do niego niejaki sentyment. Tylko zacięcia mi brakuje. 
W tym roku wiele się działo. Dobrych i lepszych rzeczy. Małych i dużych. O tych gorszych nie warto wspominać, więc ich nie inwentaryzuję. Z gorszych wyciąga się nauczki na przyszłość i się je spycha na margines (nie)świadomości.
Wczoraj zrobiłam sobie taki rachunek sumienia za ten rok (nie mylić z kościelnym rachunkiem sumienia, takich nie uprawiam) i stwierdziłam, że pod wieloma względami w tym roku zdziałałam więcej, niż spodziewałam się zdziałać, zanim 2012 się rozpoczął. Może to kwestia refleksu do wykorzystywania okazji, bo niewiele z tych rzeczy dało się zaplanować. Po prostu pojawiały się okienka, przez które można było po coś sięgnąć i  starałam się sięgać. 
Oczywiście cała masa planów i życzeń pozostała niespełniona, no ale coś musi zostać na kolejny rok, przecież trzeba mieć jakieś dążenia. Skoro nie było tego końca świata... :)
Robicie na Nowy Rok postanowienia noworoczne??
Ja pewnie zrobię, oczywiście tylko po to, aby je złamać zaraz po Nowym Roku. To taka tradycja, postanowienia noworoczne są właśnie po to, aby je łamać, w żadnym razie nie dotrzymywać. :) Po takim starcie w Nowy Rok od razu robi się człowiekowi lepiej, bo jeśli złamie się wszystkie te ambitne postanowienia, to potem może już być tylko lepiej, prawda? W końcu coś kiedyś da się radę zrealizować, nawet bez wcześniejszego postanawiania! :)
Wszystkie sukcesy w 2013 będą spontaniczne, mam tylko nadzieję, że będą! 
Nie planujcie za wiele, życie wydarza się między planami, dajmy się zaskoczyć! Wystarczy mieć marzenia, to już nadaje właściwy kierunek życiu. :)

Życzę Wam, aby spełniły się Wasze marzenia. Tak same z siebie, bez wysiłku! :) 
Żeby Nowy Rok, nawet kiedy przestanie być już nowy, nie przestawał Was zaskakiwać pozytywnymi wydarzeniami!  
I aby spotkało Was w 2013-tym wiele wspaniałych niespodzianek! 
Tego życzę Wam i sobie również! :)

A teraz: sio!  
Czas zrobić się na bóstwo i iść na imprezę, aby się trochę znieczulić na tą zmianę numerka w kalendarzu, bo zawsze to jednak jeden rok do przodu, a tego się tak łatwo nie przełyka... :)


sobota, 8 grudnia 2012

Pies i Koteczek

 


Na moim wsiowie mieszka pies Frigo i Koteczek. Żyją sobie w symbiozie, dosyć specyficznej, co widać na filmiku. Mają taką zabawę. Pies nosi kota za łepek, a Koteczek zamiast zwiewać, to się psu daje. 
Co więcej, jeśli pies za bardzo Koteczka podgryza, to ten mu wcale nie pozostaje dłużny i mu się odwdzięcza tak, że pies popiskując zostawia go w spokoju, albo przynajmniej zmniejsza intensywność podgryzania.
Jak to widzę, to mi cierpnie skóra i boję się, że któregoś razu kot tego nie przeżyje.
Ale Koteczek radzi sobie świetnie i od miesięcy ma się dobrze, pomimo tych zabaw z psem na krawędzi przeżywalności. I sam się o to prosi w dodatku, bo przyłazi do psa z własnej woli!

To jest filmik dla ludzi o mocnych nerwach i dużym zaufaniu do tego, że w przyrodzie nic nie ginie. Dosłownie nie ginie, skoro Koteczek jeszcze od takich igrzysk śmierci nie zginął tragicznie.
Pocieszający jest fakt, że ja takie scenki widuję tylko od czasu do czasu, a pies z Koteczkiem mieszkają ze sobą całodobowo i nie widzę, co porabiają, kiedy nikt na nie nie patrzy.
Ale. Uszy są całe, łapki są wszystkie, sprawne, obrażeń nigdy nie było. Tylko Koteczek po takiej zabawie jest cały obśliniony i ma  polepioną sierść. Więc chyba nie jest to najgorszy sport na świecie, tym bardziej, że kot przed psem nie zwiewa i sam go zaczepia, jeśli przez dłuższą chwilę pies zajmuje się czymś innym i nie zwraca na niego uwagi.
No cóż, może nie żyją jak pies z kotem dokładnie w myśl tego powiedzenia, aczkolwiek najwyraźniej jakaś racja w tym powiedzeniu jest. 
 
 

poniedziałek, 22 października 2012

Emocje zneutralizowane

No, nie ma to jak przyjaciółka z pakietem beztroskiego śmiechu!
Poszłam do Szwedki po pracy (i szybkiej rundce po sklepach, co by skompletować pakiet naprawczy) uzbrojona w puszki z piwem, pomarańczę i goździki. 
Zjadłam na kolację tuńczyka prosto z puszki i pomidora i zrobiłam nam grzańce. 
Pierwszego nawet nie poczułam, najwyraźniej tak się objawiło neutralizowanie moich emocji. Wsiąkł w nie chyba. Przy drugim już się wyluzowałam i wróciłam do normalności. W głowie mi nawet nie zaszumiał, za to w brzuchu mam jakieś przelewające się hektolitry płynów. Raczej jutro do pracy autem nie pojadę. No nic, studenci wrócili, więc MPK ma częstsze kursy autobków, coś tam się rano znajdzie, co mnie pod drzwi banku podwiezie.
Ogólnie więc wieczór nie dość, że  był wesoły i rozrywkowy, to jeszcze przyniósł mi sporo pożytku. 
Konkluzja z niego jest taka, że jednak lepiej mieć pozytywne podejście, niż negatywne, bo inaczej po śmierci negatywne myśli nas pogrążą i pożrą. Dla niewtajemniczonych - zgłębiam teraz założenia buddyzmu.
Ta koszmarna mgła w międzyczasie zaczęła opadać, niestety podejrzewam, że na auta i szosy, które potem skuje lodem przymrozek nad ranem. Kiedy wyszłyśmy przed blok było już cokolwiek widać dookoła. Co prawda zobaczyłam raptem rondo i ogrodzenie od budowanego właśnie posterunku policji, aczkolwiek nawet to jest jakimś postępem, bo w stronę "do Szwedki" szłam w jakiejś mlecznej zupie.
Podobno na koniec tygodnia ma być paskudnie i padać jakiś śnieg z deszczem i być zimno. Martwi mnie to, bo wybieram się do Warszawy na środę i czwartek z noclegiem i nie wiem, jakie mam zabrać opcje. Chyba raczej cieplejsze, niż zimniejsze.

O co mi chodzi?

Miałam fajny łikend na wsiowie, ale poniedziałkowe lądowanie w rzeczywistości okazało się bardzo twarde. W zasadzie to wczorajszy zjazd wieczorem z wsiowa już mnie wytrącił z równowagi, dzisiejszy poranek tylko pogłębił depresję i mnie pogrążył. Może powinnam dzisiaj się umówić na wieczór na jakaś neutralizację – najlepiej winem, śmiechem i gadaniem głupot.
 Na ogół mam bardzo pozytywne nastawienie do wszystkiego i dobry humor. Nie wiem, czy Łukasz się z tym bardzo zgodzi, może i nie, ale że ja ostatnio żyję głównie pracą, to tam najbardziej się moje pozytywne podejście przejawia. Czasem jednak mi tego dobrego nastawienia nie wystarcza. Czwartkowa delegacja do Warszawy okazała się zabójcza dla mojego pozytywnego podejścia. Idąc za ciosem- najwyraźniej rzutuje to na wszystko. Teraz mam dołek i jakąś równię pochyłą w dół.
Jak tak dalej pójdzie, to wpadnę w czarną depresję.
Dzisiaj rano wstałam w bojowym nastroju. Zupełnie nie wiedzieć czemu. Po takim fajnym łikendzie wydawało by się, że trzeba być zadowolonym i radosnym. Gdzie tam! Nic podobnego. Wstałam i miałam ochotę strzelać. Załatwiłam Łukaszowi poranek, bo nie ma to jak zacząć o małej awanturki. Z mojego pktu widzenia – miałam rację, ale Łukasza puknt widzenia zapewne wygląda zupełnie inaczej.
Wpadłam do pracy i o 8.15 zadzwoniłam do firmy, która od miesiąca ma nam zamontować żaluzje. W piątek już mi nerwy puściły, wkurzyli mnie, bo żaluzje nie dojechały, pomimo umówionego terminu montażu. Zadzwoniłam więc i powiedziałam wprost, co myślę o takim załatwianiu sprawy. Dzisiaj, nauczona smutnym doświadczeniem, również zadzwoniłam, bo na tym montażu mi zależało, skoro słońce co rano bije w okna i nas oślepia. Przy okazji liczyłam, że dam upust mojej frustracji i złości. Niestety, rozczarowałam się, bo żaluzje już były w drodze do nas i jak się okazało – kopii kruszyć nie trzeba było. Żaluzje przyjechały faktycznie w ciągu pół godziny, ku naszej radości, bo było wreszcie czym zasłonić okna. Aczkolwiek niedługo potem nastała straszliwa mgła i o słońcu można już było zapomnieć.
Siedziałam więc w pracy taka głęboko nieszczęśliwa i nawet nikt nie chciał się ze mną pokłócić.
Emocje to jednak męczą. Na co to komu?? W sumie, jak jest za spokojnie, to aż coś kusi i aż się chce trochę podenerwować. Dla równowagi chyba. Ale jeśli się denerwuje tak samo z siebie, bez wyraźnego powodu, to strasznie męczy. Najgorsze, że ja naprawdę nie mogę dzisiaj zdiagnozować dlaczego mam taki beznadziejny humor…. O co mi chodzi???

piątek, 13 lipca 2012

Ziemniak

Zostałam ziemniakiem! Hurra!!! :)
Teraz mogę rozpocząć Pamiętniki Ziemniaka.


niedziela, 12 lutego 2012

Łikend z kaszą

Któregoś popołudnia naszła mnie ochota na kaszę. Nie wiem skąd mi się to umaniło, bo nie jestem wielką amatorką kaszy, chociaż niewykluczone, że zmienię zdanie na ten temat. Zamarzyła mi się kasza gryczana z sosem pieczarkowym i ogórkiem kiszonym. 
Moja Mama gotuje kaszę dosyć regularnie - gryczaną, jęczmienną, jaglaną. Tata lubi kaszę, ich dzieci jednakże średniawo. Raczej wielkimi fanami kaszy nigdy nie byliśmy. Nie mniej jednak kaszę jadaliśmy, a że bywała co jakiś czas, to nie zażyliśmy za nią zatęsknić. Sosy Mamy są zawsze pyszne, mięsne czy bezmięsne - każdy jest dobry. A dobry sos nadrabia za kaszę, która sama w sobie jest taka sobie - raczej mało apetyczna. A ogórek kiszony to już jest nieodłączny element takiego dania. Ogórek kiszony poprawi smak wszystkiego!
Od czasu wyprowadzki od rodziców, nie przypominam sobie jednak, aby jadła kaszę. Gdziekolwiek. Sama ugotowałam raz wielkiego pęcaka, nie pamiętam już do czego, ale poza tym jakoś nie kojarzę kaszy na talerzu. Nic więc dziwnego, że w końcu mi się jej zachciało.
Miałam tą kaszę ugotować tydzień temu w piątek, ale akurat tak się złożyło, że nocowała u nas Amelka i między jej przyjazdem, a wieczorem jakoś nie miałam czasu zrobić zakupy na ten obiad. Nic z tego nie wyszło, zadowoliliśmy się serdelkami zapieczonymi w cieście francuskim. Z resztą ku uciesze Łukasza, który nie lubi kaszy i prawie protestował przeciwko niej.
W tygodniu nie gotowałam nic, bo w niedzielę rodzice zaopatrzyli nas w pierogi, paszteciki i flaczki i mieliśmy obiady na calutki tydzień. A że Łukasz pracował na popołudnia, to ja sama nie miałam żadnej motywacji do gotowania czegoś ambitniejszego niż mleko do płatków. 
W międzyczasie Jaroszka narobiła mi ochoty na inne danie: kaszę jęczmienną z sosem mięsnym i ogórkiem kiszonym. Teraz już chodziły za mną dwie kasze i nie mogłam się od nich opędzić. 
Ale w piątek po pracy poszłam do Stokrotki na naszym osiedlu i zakupiłam kaszę gryczaną, kaszę jęczmienną, pieczarki, mięso i ogórki kiszone.
Wczoraj ugotowałam kaszę gryczaną i zrobiłam do niej super delikatny sos pieczarkowy. Wiadomo co było do tego - ogór kiszony. Łukasz nawet to przełknął bez marudzenia, doszedł nawet do wniosku, że kasza nie jest taka najgorsza. 
Dzisiaj ugotowałam kaszę jęczmienną z sosem mięsnym (ale i tak z dodatkiem  pieczarek) i - wiadomo - ogórkiem kiszonym. Ta wypadła lepiej jednak, Łukaszowi też bardziej smakowała, bo jest zwyczajnie delikatniejsza i ma gładszy smak. Sos wyszedł wyśmienity, z cebulką i odrobiną marchewki. Zjadłam ją z wielkim apetytem, który wynikał chyba bardziej nawet z głodu, niż z samej chęci na to danie. 
W pudełkach z kaszami było po 5 woreczków, nam wystarcza jeden na dwoje. Mamy więc jeszcze 4 takie zestawy łikendowe kasz obiadowych. Zamierzam je wykorzystać, chociaż może nie tylko na obiady łikendowe. 
Nie ma to jednak, jak zaspokoić swoje zachcianki. Oba obiady mi super smakowały i spełniły moje marzenie o kaszy z sosem.

Tetr po raz kolejny

Wczoraj byliśmy w teatrze. Grupowo oczywiście - to już jest tradycją, że organizuję wyjścia grupowe. Zaczęło się od grupy kilku nastu osób przy pierwszym wyjściu. Przy trzecim było już nas ponad dwadzieścia. Tym razem było to mniej więcej piąte nasze wyjście do teatru (straciłam rachubę gdzieś po drodze), a grupa chętnych urosła do 71 osób! 
Pierwotnie zrobiłam rezerwację na 75 miejsc. Udało mi się trafić na świeżo wystawiony repertuar na luty i mogliśmy wybrać najlepsze miejsca. Wszyscy zdecydowali się w mgnieniu oka! W jeden dzień miałam listę 75 chętnych. W zasadzie to prawie każdy jest na teatr chętny. Mało kto odmawia. Większość ludzie zabiera ze sobą przyjaciół i tym sposobem grupa się tak mocno rozrasta.
Rezerwację zrobiłam w grudniu! Dawno temu! Wtedy wydawało mi się, że do spektaklu jest jeszcze tak wiele czasu! A to szybko zleciało i już jesteśmy po spektaklu. 
Termin wykupu biletów wypadał na 1 lutego. Odpowiednio wcześniej wysłałam maila z numerem rachunku do przelewu pieniędzy za bilet, wszyscy się sprężyli i określili bardzo sprawnie czy idą i w ile osób. Koniec końców kupiłam 71 biletów. Kilka osób zrezygnowało, kilka osób znalazło nowych chętnych, wszystko się pięknie zgrało. Zajęliśmy więc tak pi razy drzwi pół widowni w naszym niezbyt wielkim teatrze. 
Miałam pomysł, że wszyscy mogliśmy się ubrać w jakiś jeden kolor - np. założyć niebieskie koszule. Bylibyśmy super wielką grupą, od razu widać by było, kto jest z nami. Pomysł jednak nie doszedł do skutku. Chociaż niewykluczone, że przy kolejnej takiej okazji go spróbuję uskutecznić. 
Przy rezerwacji grupowej dostajemy bilety ulgowe. Mimo tego jednak cena ich wyniosła około 2000 zł. To był największe wyjście, jakie dotąd zorganizowałam. I bardzo udane. :)
Spektakl- "Komedia teatralna" - jakaś skandynawska sztuka, chyba fińskiego autora - był naprawdę udaną komedią. Niby długi, bo całość trwałą 150 minut, a mijał błyskawicznie. Grunt to dobra sztuka. Poprzednim razem, gdzieś wiosną 2011 byliśmy na "Bogu" Woodego Allena. Ta sztuka to wg mnie totalna porażka. Nie wiem za co ona dostała takie świetne recenzje? Albo ja jestem za głupia na Allena, albo on ma faktycznie przekombinowane te swoje filmy i sztuki. Jego filmy zaczęłam przyswajać dopiero ostatnio  od kiedy przerzucił się z filozoficznie egzystencjalnych mega długich dyskusji, wywodów i monologów, na bardziej komercyjną i strawialną formę utworów. Filmy robi już fajne, sztuki najwyraźniej nadal pisze ciężkie do obejrzenia. Kiedy brnę przez jego stare filmy, czuję się jak totalny głupek - w ogóle tego nie łapię, nie czuję i nie podzielam. Zdecydowanie nie wszystko Allena da się znieść. Za to kiedyś wpadła mi w ręce jego książka, zbiór jakiś felietonów czy jakkolwiek by nazwać takie krótkie rozprawki - bardzo błyskotliwe i bardzo zabawne. I to do mnie przemówiło. Chociaż może kluczem w tej zagadce jest forma, a nie treść.. Może książki przyswajam łatwiej niż filmy.
Wracając jednak do "Komedii teatralnej" - humor skandynawski jest nam wyraźnie bliski. Teatr czy nie teatr, rozterki i problemy w każdej pracy są podobne. Sztuka podobała się chyba wszystkim, były do dobrze spędzone 2,5 godziny. Wyszliśmy z teatru w dobrym nastroju i tacy... rozruszani. Chętni do działania. Siłą rozpędu poszliśmy się więc zintegrować przy grzańcu.
Teatrowicze nabrali teraz apetytu na coś więcej niż tylko lubelski teatr Osterwy. Domagają się zorganizowania wyjazdu do teatru w Warszawie. Przy czym "domagają się" to jest dobre określenie, bo już mnie mianowali głównym organizatorem i zażyczyli sobie jakiś dobry spektakl w dobrym teatrze w stolicy. Strasznie mnie to ubawiło, bo oczywiście lista życzeń nie ograniczyła się tylko do transportu tam i z powrotem oraz samego spektaklu - mamy jeszcze w programie uwzględnić jakąś formę integracji w pubie, element oczywiście obowiązkowy.
No trzeba by to jakoś ugryźć. Muszę zrobić rekonesans, jak to jest z kupowaniem biletów do Warszawskich teatrów. Na pewno da się to zrobić, czemu nie... :)

niedziela, 22 stycznia 2012

Mega katar

Pojechałam dzisiaj rano na ciąg dalszy pasjonującego szkolenia, ale dzisiaj nie byłam w formie na takie ambitne przedsięwzięcia. Od rana męczył mnie mega katar. 
Ostatnio często jestem smarkata. Moje uczulenie na milion rzeczy dawało mi w kość przez cały zeszły rok. Nie dość, że mam stare uczulenia na sierść zwierzaków, pióra i roztocza, to jeszcze ujawniło się nowe, którego przez długi czas nie mogłam sprecyzować. Włączało mi się w lato. 2 lata temu było małe, ale w zeszłym roku było już apokaliptyczne! Miałam katar praktycznie codziennie, a co kilka dni taki wielki, że siedziałam z chusteczką przy nosie całe dnie. W końcu zlokalizowałam przyczynę - najprawdopodobniej mam uczulenie na grzyby z klimatyzacji. No widocznie mamy taki gratisowy dodatek wzbogacający w lecie powietrze. Zidentyfikowałam to dlatego, że przy każdej wizycie u znajomych, którzy walczyli z grzybem na ścianie w domu, po jakiejś godzinie siedzenia u nich dostawałam takiego kataru, że nie mogłam oddychać, ani mówić i prawie przestawałam widzieć na oczy. Wracałam do domu i cały wieczór leciało mi z nosa. Kładłam się spać totalnie rozłożona. Tym tropem doszłam do wniosku, że właśnie takie grzybki latają w powietrzu z klimy co lato i mnie uczulają. Wszystko się zgadza, bo nie mam kataru przed dojściem do pracy, ani nie nasila mi się on po wyjściu z pracy, wręcz przeciwnie - zanika, więc nie może mnie uczulać nic pylącego w lato, ani nic poza budynkiem pracy. No chyba, że mam alergię na pracę... 
Nigdy nie słyszałam, żeby była jakaś akcja czyszczenia klimy w tym budynku. Czyszczenia w sensie: gruntownego czyszczenia i odgrzybiania,a  nie takiego zabiegu pro forma. Budynek ma już ładnych kilka lat, więc miały kiedy się tam rozwinąć takie okazy natury.
Ostatnio zgadałam się z koleżanką, że ona ma uczulenie na grzyby i to potwierdziło  moje domysły - a więc jest to możliwe.
Dzisiaj jednak chyba mój katar nie jest wynikiem alergii, bo mi nie minął do tej pory. I mam chyba temperaturę. Może w efekcie wyląduję na zwolnieniu. To nie było by takie złe...

sobota, 21 stycznia 2012

Głód wiedzy

Ostatnio ujawnił mi się chyba jakiś głód wiedzy, bo mam potrzebę przyswajania nowych informacji. Padło na tą nieszczęsną astrofizykę. I tak mi już zostało. Od jesieni moja pasja do astronomii i fizyki nie maleje. Poza tym, że oglądam programy TV, dopadłam też stertę książek w tej tematyce i je powoli zgłębiam. 
Znalazłam na necie nowy serial dokumentalny o kosmosie i nie tylko. Ten nazywa się Wszechświat. Poprzedni nazywał się Jak działa wszechświat, więc wszystko obraca się wokół tego samego. :)
Wszechświat niestety znalazłam tylko w wersji anglojęzycznej, a większość odcinków nie ma tłumaczeń, będę więc pogłębiać swoją znajomość słownictwa specjalistycznego w tej dziedzinie. W gruncie rzeczy mówią całkiem zrozumiale, po tym, jak łyknęłam Jak działa wszechświat, większość nazewnictwa angielskiego już poznałam, ale oni co chwila dokładają coś nowego, co jest czymś czarnym (do wyboru już jest cała gama czarnych wynalazków: dziury, materia, antymateria, energia, wszystko z przymiotnikiem: czarne), karłem lub olbrzymem w rożnych kolorach (białe karły, czerwone karły, czerwone olbrzymy, niebieskie supergwiazdy) albo kombinacją innych rzeczy, które brzmią w połowie tylko znajomo.
Łukasz pożyczył mi z biblioteki książkę Nieskończone życie nieboszczyka - Marcusa Chown. DOsyć niefortunny tytuł, jak dla mnie. Myślałam, że jest o życiu pozagrobowym i zastanawiałam się, jak to się ma wg Łukasza do moich zainteresowań z dziedziny astrofizyki. Okazało się jednak, że to jest książka o fizyce teoretycznej, która w dodatku jest mocno teoretyczna. I naprawdę jest tak teoretycznie abstrakcyjna, że aż nie zmogłam jej, bo kiedy doszłam po 50 stronach do kalkulacji jak daleko od nas jest najbliższy nam świat równoległy, w którym znajduje się nasz sobowtór (a nie jest to tak znowu daleko, jak się okazało) to już siły mi osłabły. Ze zgłębianiem tak teoretycznej fizyki poczekam do wtedy, kiedy znajdą jakiś sposób, aby ją odteoretyzować. Może będzie jakiś przełom w fizyce i znajdą ten piąty wymiar w końcu. Czwarty już znalazł Einstein, jest to czas. 
Od Kasi mam super fajną książkę Apokalipsa 2012 o możliwych scenariuszach końca świata 21 grudnia 2012 (tak, to już lada chwila) i nie jest to taka znowu abstrakcja. Czyta się ja świetnie. Ale chwilowo wyparła ją inna książka, na którą Łukasz wymienił w bibliotece tego nieskończonego nieboszczyka. Tą napisał taki profesor fizyki teoretycznej Michio Kaku, który występuje w Jak działa wszechświat i który ma wypisany na twarzy swój entuzjazm dla tej nauki. W pełni go rozumiem. Jakbym była fizykiem (nawet teoretycznym) to bym się pewnie tak samo tym entuzjazmowała. A jeszcze jakbym miała takiego profesora, jak on, to już na pewno. Po samej jego twarzy widać, ile mu daje ta nauka radości. To nie może nie być zaraźliwe.
Po 2 miesiącach zgłębiania astrofizyki doszłam do głębokiego przekonania, że pomimo kiepskich doświadczeń z fizyką w szkole średniej, kiedy to liczyliśmy jakieś zadania z treścią - kompletnie niezrozumiałą dla mnie i męczyliśmy się nad tym przez bite 2 lata - to teraz okazuje się, że fizykę da się pojąc nawet tak kompletnie laickim umysłem, jak mój. Pod warunkiem, że nie muszę nic liczyć. Pewnie też dlatego mi nie podeszło to dzisiejsze szkolenie z czytania sprawozdań finansowych, bo tam, trzeba było liczyć. :)
Mimo wszystko jednak i w tej książce pan Michio Kaku pisze o światach równoległych i innych pobożnych życzeniach fizyków teoretyków. Widocznie oni nic innego nie robią, tylko wymyślają takie teorie, a potem głowią się, jak je udowodnić. Na razie żaden na to nie wpadł i są to tylko teorie. Ale zabawa musi być fajna... :)

Szkolenie od którego się głupieje

Półtora roku temu złożyłam dokumenty na szkolenia z Lubelskiej Fundacji Rozwoju dla pracowników banków czy instytucji finansowych. Było kilka modułów, kilka tematów do wyboru. 
Na moduł z certyfikatem samodzielnego pracownika bankowego się nie załapałam, bo wymagania wyjściowe co do poziomu wiedzy przekroczyły moje możliwości. Zabrakło mi kilku punktów, co prawda niewielu, ale zabrakło. Punktów ogólnie nie przyznawali wiele, w sensie skala dla punktacji była krótka, więc wielce polec się nie dało, ale mimo wszystko jakbym miała ze 3 punkty więcej, to bym się już załapała. 
No nic, nie robię szkolenia, trudno. 
Mniej więcej pół roku po złożeniu papierów, zaprosili mnie i Łukasza na jedno szkolenie. Asertywność. To jest zawsze dobry temat! Jak powiedzieć komuś "spadaj! aby nie poczuł się dotknięty. Albo jak mu powiedzieć, że jest głupkiem i się myli, aby tego nie powiedzieć dosłownie. :) Oczywiście to jest parodia tematyki asertywności, nie mniej jednak coś w tym jest, prawda?
Szkolenie z asertywności było super fajne. Łukaszowi się super bardzo nie podobało. Bawiłam się na nim bardzo dobrze, grupa była fajna, a szkolenie ciekawe. Dzisiaj poznałam dziewczynę, która też była na takim samym szkoleniu, tylko w innym terminie i miała po nim tak samo dobre wrażenia. 
Myślałam, że skoro od wiosny zeszłego roku nic się w temacie tych szkoleń nie dzieje, to już jest to koniec mojego udziału w tym programie. A tu nagle - ni stąd ni zowąd - zadzwoniła do mnie tydzień temu jakaś pani z pytaniem czy chcę iść na szkolenie z drugiego wybranego przeze mnie tematu. Jasne, czemu nie. Zachęcona tą asertywnością, zgodziłam się chętnie.
Szkolenie było dziś, jutro drugi dzień. Umiejętność czytania dokumentów finansowych.
No i po pierwszym dniu - czyli połowie szkolenia mam taki wniosek: na ogół, aby umieć czytać w jakimś języku, to trzeba go najpierw na tyle opanować, aby go rozumieć. A kiedy próbuje się czytać w języku, którego się kompletnie nie zna, to wychodzą ciekawe rzeczy. Na pewno nie jest to jednak efekt, jaki chciało by się osiągnąć. 
Szkolenie z umiejętności czytania dokumentów finansowych okazało się szkoleniem z czytania dokumentów finansowych bez umiejętności. Ja to się czuję na nim, jakbym trafiła na kazanie chińskiego mandaryna i zapomniała zabrać tłumacza, tudzież słownika. Ogólnie łapię sens zagadnienia, ale szczególnie to się na tym nie wyznaję. Dosłownie czuję się, jakbym cofnęła się do pierwszej klasy LO, kiedy to ślęczałam nad książką do biologii, w której nagle pojawiło się stado ufoludków o dziwacznych nazwach typu: mitochondria, wakuola, rybosomy itp. A ja nie wiedziałam, co te nazwy znaczą. I wtedy zderzyłam się z tym momentem, kiedy trzeba przyjąć do wiadomości te nazwy, bo poza nazwą i wyjaśnieniem co ten element robi, nie ma już do tego obrazka więcej legendy. Do tego momentu biologia była dla mnie łatwa i zrozumiała. Ale te pierwsze lekcje w szkole średniej doprowadziły mnie do łez (a ja rzadko płaczę) i rozpaczy. Potem załapałam, że muszę po prostu uznać, że te dziwne twory mają takie imiona i muszę się z nimi zapoznać, bo inaczej jedynka murowana, nauczyłam się więc ich nazw na pamięć, nauczyłam się, za co w komórce odpowiadają i załapałam, że od tego momentu moja nauka wkracza na zupełnie inny poziom abstrakcji. Na marginesie, to biologii nauczyłam się potem bardzo świetnie i na maturze dostałam z niej 5 i 6, więc moi nowi komórkowi koledzy i ja żyliśmy ze sobą w zgodzie ever after.



Dzisiaj przekonałam się, że można osiągnąć jeszcze wyższy stopień abstrakcji i nawet się w tym odnajdywać. Szkolenie okazało się szkoleniem z umiejętności czytania bilansów spółek. No i jak ruszyliśmy z kopyta, to po pierwszej godzinie słuchania teorii w pigułce i szkolenia z tego, jak szybko i po łebkach przeczytać ustawę o księgowości - dostaliśmy zadanie przeanalizowania bilansu 2 firm  i wybrania lepszej. Ciekawe, jak to zrobić, skoro trzeba liczyć jakieś wskaźniki wg bliżej nieokreślonego wzoru. To było ciekawe. Pomimo tego, że bardo mi brakowało narzędzi do zrobienia tego zadania, to okazało się, że na czuja też się da z tego wybrnąć i to z całkiem niegłupim wynikiem. Liczyć potrafiłam jeden z 4 wskaźników, bo do pozostałych 3 nie wiedziałam, czy się bierze jakiś dochód ze sprzedaży netto, czy brutoo, EBIT, czy jakiś inny zagadkowy parametr. To czy tamto. No niestety, ja mam może skrzywienie zawodowe, ale do takiego konkretnego zadania, to potrzebuję konkretnych, precyzyjnych wskazówek. 
Ale nic to! Potem zrobiło się jeszcze lepiej!
W drugim zadaniu okazało się, że z 2 tabelek jakiś wskaźników można wyczytać takie rzeczy, że humanista mógłby książkę napisać! Można wyczytać to, czego tam nie ma!
Chciałabym to potrafić, bo to ciekawe. Niestety po 2 dniach szkolenia, to ja to zaledwie liznę. A że na odzień nie mam z tym styczności, to mi wyleci z głowy pewnie w ciągu tygodnia, wyparte przez milion innych rzeczy, które muszę zapamiętać. 
Ale szkolenie jest fajowe. Trochę mi przypomina mechanikę kwantową, swoją szczegółowością i abstrakcyjnością, więc z fascynacją słucham tego wszystkiego. A że prowadzi je zapalony specjalista, to naprawdę nie da się ponudzić. Dla równowagi przyznam, że opowieści z życia wzięte, którymi ilustruje wiedzę ogólną, na ogół rozumiem wszystkie. To jest pocieszające. No i to, że pomimo braku orientacji w temacie, jednak intuicyjnie łapię coś z tych tabelek wskaźników.

Co z tym żółtkiem

A nic właściwie. 
Miałam tylko napisać, że odruchowo zawsze chcę napisać rzadko przez samo ż i albo mi word podkreśli i przypomni, że tak się nie pisze, albo gdzieś przy pisaniu ostatniej literki zaświta mi w głowie to powiedzenie "żółtko na rzadko" i tylko dlatego mi się kojarzy, że gdzieś tu robię błąd. Jest kilka takich oporników, których nijak nie idzie się nauczyć i zawsze muszę je poprawiać: lektura - aż się prosi, aby o zakreskować, to samo w: biurko. Zupełnie nielogiczne to jest.
Na szczęście jedna z pińdziesięciu naszych polonistek w liceum, w którym przewinęło się chyba więcej nauczycieli niż uczniów (nie żartuję) nauczyła mnie takiej pożytecznej mądrości prawie-że-ludowej i dzięki temu sama sobie poprawiam ten błąd.

Żółtko na rzadko

Zdecydowanie za rzadko się tu loguję i coś piszę. Ostatnio to bardziej nie piszę niż piszę. Ale z jakiegos powodu nie mam wcale ochoty na pisanie jakiś radosnych farmazonów, nie-radosnych nie pisuję, a same farmazony jakoś mnie nie kuszą. 
Blog zamiera. Za to blogger jako serwis widzę, że się rozwija ostro. I zmienia. Albo tylko zmienia. Ale wierzę jednak, że się rozwija. Od jakiegoś czasu, co się zaloguję, to widzę jakieś zmiany, a ponieważ rzadko się loguję, to zmiany rzucają mi się w oczy za każdym logowaniem! Czyli mniej więcej raz na dwa miesiące. 
Aż wstyd. 
Nie wiem tylko, czy te ich zmiany są takie fajne... Póki co trochę się zdezorientowałam, gdzie co się znajduje. Wszystko jest teraz nowe, układ elementów na stronie, ikony, jakieś nowe opcje... Siła przyzwyczajenia jest jednak duża, jak już się człowiek przyzwyczai, to mu się robi wygodnie. A kiedy wszystko pozmieniają i wywrócą do góry nogami, to poziom wygody drastycznie spada. 
No nic, przyzwyczaję się na nowo.
Byle tylko blogger nie zrobił się drugim fejsbukiem, bo ten to dopiero jest antyteza wygodnego serwisu! Mam na FB konto już bardzo długo, ale używam go pięć razy rzadziej, niż bloggera ostatnio i niestety nic się nie poprawia, ani nie zanosi się na to, aby się miało poprawić. Ani mi, ani im (czytaj: twórcom FB). Serwis jak dla mnie jest totalnie nieintuicyjny i kiedy go używam czuję się, jak totalny głupek. A może im o to chodziło... 
Konto na tym jakimś badoo, które mi się założyło samo przez przypadek, bo przecież to jest powiązane z FB - mam nadal. Nie używam, ale mam, bo nie wiem, jak zlikwidować. Dostaję co jakiś czas maile z informacją o tym, kto chce mnie poznać, a czasem nawet - kto chce się ze mną spotkać. Czasem to głupie badoo robi mi nawet przyjemność i załącza zdjęcia tych ludzi. Ku mojej radości. I przerażeniu czasem. Oczywiście, jak na portal randkowy przystało, spotkać chcieli by się jacyś poszukujący szczęścia single. Na ogół wyglądają całkiem spoko, ale od czasu do czasu dostanę wizytówkę z jakąś zakazaną gębą, dosłownie 5lat bez wyroku i wtedy wolę te maile bez zdjęć. A najlepiej, kiedy te maile wpadają grzecznie same do spamu i nie muszę ich przenosić nawet do kosza. Słyszałam od kogoś, że tego konta na badoo może nie dać się usunąć wcale. To ciekawe... Może upadną, albo ktoś ich zaora i przestaną mnie molestować.
Jak widać więc, wszystko po staremu.