niedziela, 22 stycznia 2012

Mega katar

Pojechałam dzisiaj rano na ciąg dalszy pasjonującego szkolenia, ale dzisiaj nie byłam w formie na takie ambitne przedsięwzięcia. Od rana męczył mnie mega katar. 
Ostatnio często jestem smarkata. Moje uczulenie na milion rzeczy dawało mi w kość przez cały zeszły rok. Nie dość, że mam stare uczulenia na sierść zwierzaków, pióra i roztocza, to jeszcze ujawniło się nowe, którego przez długi czas nie mogłam sprecyzować. Włączało mi się w lato. 2 lata temu było małe, ale w zeszłym roku było już apokaliptyczne! Miałam katar praktycznie codziennie, a co kilka dni taki wielki, że siedziałam z chusteczką przy nosie całe dnie. W końcu zlokalizowałam przyczynę - najprawdopodobniej mam uczulenie na grzyby z klimatyzacji. No widocznie mamy taki gratisowy dodatek wzbogacający w lecie powietrze. Zidentyfikowałam to dlatego, że przy każdej wizycie u znajomych, którzy walczyli z grzybem na ścianie w domu, po jakiejś godzinie siedzenia u nich dostawałam takiego kataru, że nie mogłam oddychać, ani mówić i prawie przestawałam widzieć na oczy. Wracałam do domu i cały wieczór leciało mi z nosa. Kładłam się spać totalnie rozłożona. Tym tropem doszłam do wniosku, że właśnie takie grzybki latają w powietrzu z klimy co lato i mnie uczulają. Wszystko się zgadza, bo nie mam kataru przed dojściem do pracy, ani nie nasila mi się on po wyjściu z pracy, wręcz przeciwnie - zanika, więc nie może mnie uczulać nic pylącego w lato, ani nic poza budynkiem pracy. No chyba, że mam alergię na pracę... 
Nigdy nie słyszałam, żeby była jakaś akcja czyszczenia klimy w tym budynku. Czyszczenia w sensie: gruntownego czyszczenia i odgrzybiania,a  nie takiego zabiegu pro forma. Budynek ma już ładnych kilka lat, więc miały kiedy się tam rozwinąć takie okazy natury.
Ostatnio zgadałam się z koleżanką, że ona ma uczulenie na grzyby i to potwierdziło  moje domysły - a więc jest to możliwe.
Dzisiaj jednak chyba mój katar nie jest wynikiem alergii, bo mi nie minął do tej pory. I mam chyba temperaturę. Może w efekcie wyląduję na zwolnieniu. To nie było by takie złe...

sobota, 21 stycznia 2012

Głód wiedzy

Ostatnio ujawnił mi się chyba jakiś głód wiedzy, bo mam potrzebę przyswajania nowych informacji. Padło na tą nieszczęsną astrofizykę. I tak mi już zostało. Od jesieni moja pasja do astronomii i fizyki nie maleje. Poza tym, że oglądam programy TV, dopadłam też stertę książek w tej tematyce i je powoli zgłębiam. 
Znalazłam na necie nowy serial dokumentalny o kosmosie i nie tylko. Ten nazywa się Wszechświat. Poprzedni nazywał się Jak działa wszechświat, więc wszystko obraca się wokół tego samego. :)
Wszechświat niestety znalazłam tylko w wersji anglojęzycznej, a większość odcinków nie ma tłumaczeń, będę więc pogłębiać swoją znajomość słownictwa specjalistycznego w tej dziedzinie. W gruncie rzeczy mówią całkiem zrozumiale, po tym, jak łyknęłam Jak działa wszechświat, większość nazewnictwa angielskiego już poznałam, ale oni co chwila dokładają coś nowego, co jest czymś czarnym (do wyboru już jest cała gama czarnych wynalazków: dziury, materia, antymateria, energia, wszystko z przymiotnikiem: czarne), karłem lub olbrzymem w rożnych kolorach (białe karły, czerwone karły, czerwone olbrzymy, niebieskie supergwiazdy) albo kombinacją innych rzeczy, które brzmią w połowie tylko znajomo.
Łukasz pożyczył mi z biblioteki książkę Nieskończone życie nieboszczyka - Marcusa Chown. DOsyć niefortunny tytuł, jak dla mnie. Myślałam, że jest o życiu pozagrobowym i zastanawiałam się, jak to się ma wg Łukasza do moich zainteresowań z dziedziny astrofizyki. Okazało się jednak, że to jest książka o fizyce teoretycznej, która w dodatku jest mocno teoretyczna. I naprawdę jest tak teoretycznie abstrakcyjna, że aż nie zmogłam jej, bo kiedy doszłam po 50 stronach do kalkulacji jak daleko od nas jest najbliższy nam świat równoległy, w którym znajduje się nasz sobowtór (a nie jest to tak znowu daleko, jak się okazało) to już siły mi osłabły. Ze zgłębianiem tak teoretycznej fizyki poczekam do wtedy, kiedy znajdą jakiś sposób, aby ją odteoretyzować. Może będzie jakiś przełom w fizyce i znajdą ten piąty wymiar w końcu. Czwarty już znalazł Einstein, jest to czas. 
Od Kasi mam super fajną książkę Apokalipsa 2012 o możliwych scenariuszach końca świata 21 grudnia 2012 (tak, to już lada chwila) i nie jest to taka znowu abstrakcja. Czyta się ja świetnie. Ale chwilowo wyparła ją inna książka, na którą Łukasz wymienił w bibliotece tego nieskończonego nieboszczyka. Tą napisał taki profesor fizyki teoretycznej Michio Kaku, który występuje w Jak działa wszechświat i który ma wypisany na twarzy swój entuzjazm dla tej nauki. W pełni go rozumiem. Jakbym była fizykiem (nawet teoretycznym) to bym się pewnie tak samo tym entuzjazmowała. A jeszcze jakbym miała takiego profesora, jak on, to już na pewno. Po samej jego twarzy widać, ile mu daje ta nauka radości. To nie może nie być zaraźliwe.
Po 2 miesiącach zgłębiania astrofizyki doszłam do głębokiego przekonania, że pomimo kiepskich doświadczeń z fizyką w szkole średniej, kiedy to liczyliśmy jakieś zadania z treścią - kompletnie niezrozumiałą dla mnie i męczyliśmy się nad tym przez bite 2 lata - to teraz okazuje się, że fizykę da się pojąc nawet tak kompletnie laickim umysłem, jak mój. Pod warunkiem, że nie muszę nic liczyć. Pewnie też dlatego mi nie podeszło to dzisiejsze szkolenie z czytania sprawozdań finansowych, bo tam, trzeba było liczyć. :)
Mimo wszystko jednak i w tej książce pan Michio Kaku pisze o światach równoległych i innych pobożnych życzeniach fizyków teoretyków. Widocznie oni nic innego nie robią, tylko wymyślają takie teorie, a potem głowią się, jak je udowodnić. Na razie żaden na to nie wpadł i są to tylko teorie. Ale zabawa musi być fajna... :)

Szkolenie od którego się głupieje

Półtora roku temu złożyłam dokumenty na szkolenia z Lubelskiej Fundacji Rozwoju dla pracowników banków czy instytucji finansowych. Było kilka modułów, kilka tematów do wyboru. 
Na moduł z certyfikatem samodzielnego pracownika bankowego się nie załapałam, bo wymagania wyjściowe co do poziomu wiedzy przekroczyły moje możliwości. Zabrakło mi kilku punktów, co prawda niewielu, ale zabrakło. Punktów ogólnie nie przyznawali wiele, w sensie skala dla punktacji była krótka, więc wielce polec się nie dało, ale mimo wszystko jakbym miała ze 3 punkty więcej, to bym się już załapała. 
No nic, nie robię szkolenia, trudno. 
Mniej więcej pół roku po złożeniu papierów, zaprosili mnie i Łukasza na jedno szkolenie. Asertywność. To jest zawsze dobry temat! Jak powiedzieć komuś "spadaj! aby nie poczuł się dotknięty. Albo jak mu powiedzieć, że jest głupkiem i się myli, aby tego nie powiedzieć dosłownie. :) Oczywiście to jest parodia tematyki asertywności, nie mniej jednak coś w tym jest, prawda?
Szkolenie z asertywności było super fajne. Łukaszowi się super bardzo nie podobało. Bawiłam się na nim bardzo dobrze, grupa była fajna, a szkolenie ciekawe. Dzisiaj poznałam dziewczynę, która też była na takim samym szkoleniu, tylko w innym terminie i miała po nim tak samo dobre wrażenia. 
Myślałam, że skoro od wiosny zeszłego roku nic się w temacie tych szkoleń nie dzieje, to już jest to koniec mojego udziału w tym programie. A tu nagle - ni stąd ni zowąd - zadzwoniła do mnie tydzień temu jakaś pani z pytaniem czy chcę iść na szkolenie z drugiego wybranego przeze mnie tematu. Jasne, czemu nie. Zachęcona tą asertywnością, zgodziłam się chętnie.
Szkolenie było dziś, jutro drugi dzień. Umiejętność czytania dokumentów finansowych.
No i po pierwszym dniu - czyli połowie szkolenia mam taki wniosek: na ogół, aby umieć czytać w jakimś języku, to trzeba go najpierw na tyle opanować, aby go rozumieć. A kiedy próbuje się czytać w języku, którego się kompletnie nie zna, to wychodzą ciekawe rzeczy. Na pewno nie jest to jednak efekt, jaki chciało by się osiągnąć. 
Szkolenie z umiejętności czytania dokumentów finansowych okazało się szkoleniem z czytania dokumentów finansowych bez umiejętności. Ja to się czuję na nim, jakbym trafiła na kazanie chińskiego mandaryna i zapomniała zabrać tłumacza, tudzież słownika. Ogólnie łapię sens zagadnienia, ale szczególnie to się na tym nie wyznaję. Dosłownie czuję się, jakbym cofnęła się do pierwszej klasy LO, kiedy to ślęczałam nad książką do biologii, w której nagle pojawiło się stado ufoludków o dziwacznych nazwach typu: mitochondria, wakuola, rybosomy itp. A ja nie wiedziałam, co te nazwy znaczą. I wtedy zderzyłam się z tym momentem, kiedy trzeba przyjąć do wiadomości te nazwy, bo poza nazwą i wyjaśnieniem co ten element robi, nie ma już do tego obrazka więcej legendy. Do tego momentu biologia była dla mnie łatwa i zrozumiała. Ale te pierwsze lekcje w szkole średniej doprowadziły mnie do łez (a ja rzadko płaczę) i rozpaczy. Potem załapałam, że muszę po prostu uznać, że te dziwne twory mają takie imiona i muszę się z nimi zapoznać, bo inaczej jedynka murowana, nauczyłam się więc ich nazw na pamięć, nauczyłam się, za co w komórce odpowiadają i załapałam, że od tego momentu moja nauka wkracza na zupełnie inny poziom abstrakcji. Na marginesie, to biologii nauczyłam się potem bardzo świetnie i na maturze dostałam z niej 5 i 6, więc moi nowi komórkowi koledzy i ja żyliśmy ze sobą w zgodzie ever after.



Dzisiaj przekonałam się, że można osiągnąć jeszcze wyższy stopień abstrakcji i nawet się w tym odnajdywać. Szkolenie okazało się szkoleniem z umiejętności czytania bilansów spółek. No i jak ruszyliśmy z kopyta, to po pierwszej godzinie słuchania teorii w pigułce i szkolenia z tego, jak szybko i po łebkach przeczytać ustawę o księgowości - dostaliśmy zadanie przeanalizowania bilansu 2 firm  i wybrania lepszej. Ciekawe, jak to zrobić, skoro trzeba liczyć jakieś wskaźniki wg bliżej nieokreślonego wzoru. To było ciekawe. Pomimo tego, że bardo mi brakowało narzędzi do zrobienia tego zadania, to okazało się, że na czuja też się da z tego wybrnąć i to z całkiem niegłupim wynikiem. Liczyć potrafiłam jeden z 4 wskaźników, bo do pozostałych 3 nie wiedziałam, czy się bierze jakiś dochód ze sprzedaży netto, czy brutoo, EBIT, czy jakiś inny zagadkowy parametr. To czy tamto. No niestety, ja mam może skrzywienie zawodowe, ale do takiego konkretnego zadania, to potrzebuję konkretnych, precyzyjnych wskazówek. 
Ale nic to! Potem zrobiło się jeszcze lepiej!
W drugim zadaniu okazało się, że z 2 tabelek jakiś wskaźników można wyczytać takie rzeczy, że humanista mógłby książkę napisać! Można wyczytać to, czego tam nie ma!
Chciałabym to potrafić, bo to ciekawe. Niestety po 2 dniach szkolenia, to ja to zaledwie liznę. A że na odzień nie mam z tym styczności, to mi wyleci z głowy pewnie w ciągu tygodnia, wyparte przez milion innych rzeczy, które muszę zapamiętać. 
Ale szkolenie jest fajowe. Trochę mi przypomina mechanikę kwantową, swoją szczegółowością i abstrakcyjnością, więc z fascynacją słucham tego wszystkiego. A że prowadzi je zapalony specjalista, to naprawdę nie da się ponudzić. Dla równowagi przyznam, że opowieści z życia wzięte, którymi ilustruje wiedzę ogólną, na ogół rozumiem wszystkie. To jest pocieszające. No i to, że pomimo braku orientacji w temacie, jednak intuicyjnie łapię coś z tych tabelek wskaźników.

Co z tym żółtkiem

A nic właściwie. 
Miałam tylko napisać, że odruchowo zawsze chcę napisać rzadko przez samo ż i albo mi word podkreśli i przypomni, że tak się nie pisze, albo gdzieś przy pisaniu ostatniej literki zaświta mi w głowie to powiedzenie "żółtko na rzadko" i tylko dlatego mi się kojarzy, że gdzieś tu robię błąd. Jest kilka takich oporników, których nijak nie idzie się nauczyć i zawsze muszę je poprawiać: lektura - aż się prosi, aby o zakreskować, to samo w: biurko. Zupełnie nielogiczne to jest.
Na szczęście jedna z pińdziesięciu naszych polonistek w liceum, w którym przewinęło się chyba więcej nauczycieli niż uczniów (nie żartuję) nauczyła mnie takiej pożytecznej mądrości prawie-że-ludowej i dzięki temu sama sobie poprawiam ten błąd.

Żółtko na rzadko

Zdecydowanie za rzadko się tu loguję i coś piszę. Ostatnio to bardziej nie piszę niż piszę. Ale z jakiegos powodu nie mam wcale ochoty na pisanie jakiś radosnych farmazonów, nie-radosnych nie pisuję, a same farmazony jakoś mnie nie kuszą. 
Blog zamiera. Za to blogger jako serwis widzę, że się rozwija ostro. I zmienia. Albo tylko zmienia. Ale wierzę jednak, że się rozwija. Od jakiegoś czasu, co się zaloguję, to widzę jakieś zmiany, a ponieważ rzadko się loguję, to zmiany rzucają mi się w oczy za każdym logowaniem! Czyli mniej więcej raz na dwa miesiące. 
Aż wstyd. 
Nie wiem tylko, czy te ich zmiany są takie fajne... Póki co trochę się zdezorientowałam, gdzie co się znajduje. Wszystko jest teraz nowe, układ elementów na stronie, ikony, jakieś nowe opcje... Siła przyzwyczajenia jest jednak duża, jak już się człowiek przyzwyczai, to mu się robi wygodnie. A kiedy wszystko pozmieniają i wywrócą do góry nogami, to poziom wygody drastycznie spada. 
No nic, przyzwyczaję się na nowo.
Byle tylko blogger nie zrobił się drugim fejsbukiem, bo ten to dopiero jest antyteza wygodnego serwisu! Mam na FB konto już bardzo długo, ale używam go pięć razy rzadziej, niż bloggera ostatnio i niestety nic się nie poprawia, ani nie zanosi się na to, aby się miało poprawić. Ani mi, ani im (czytaj: twórcom FB). Serwis jak dla mnie jest totalnie nieintuicyjny i kiedy go używam czuję się, jak totalny głupek. A może im o to chodziło... 
Konto na tym jakimś badoo, które mi się założyło samo przez przypadek, bo przecież to jest powiązane z FB - mam nadal. Nie używam, ale mam, bo nie wiem, jak zlikwidować. Dostaję co jakiś czas maile z informacją o tym, kto chce mnie poznać, a czasem nawet - kto chce się ze mną spotkać. Czasem to głupie badoo robi mi nawet przyjemność i załącza zdjęcia tych ludzi. Ku mojej radości. I przerażeniu czasem. Oczywiście, jak na portal randkowy przystało, spotkać chcieli by się jacyś poszukujący szczęścia single. Na ogół wyglądają całkiem spoko, ale od czasu do czasu dostanę wizytówkę z jakąś zakazaną gębą, dosłownie 5lat bez wyroku i wtedy wolę te maile bez zdjęć. A najlepiej, kiedy te maile wpadają grzecznie same do spamu i nie muszę ich przenosić nawet do kosza. Słyszałam od kogoś, że tego konta na badoo może nie dać się usunąć wcale. To ciekawe... Może upadną, albo ktoś ich zaora i przestaną mnie molestować.
Jak widać więc, wszystko po staremu.