sobota, 27 kwietnia 2013

Kwiatki

Posialam dzisiaj pieknie kwiateczki w skrzynkach i ustawilam rowniutko przed domem, po czym pojechalam na miasto. Pies z kotem urzadzili sobie zabawe w ganianego wokol skrzynek... Jutro bede te nasiona wygrzebywac z trawnika...
O

środa, 30 stycznia 2013

Czapka znienacka

A no właśnie, a propos Szwedki. 
W sobotę tydzień temu, kiedy kończyliśmy Łukasza urodziny, jako ostatni wychodzili Ilonka z Bartkiem i Szwedka. I tak sobie staliśmy w przedpokoju radośnie, oni się ubierali, pogadywaliśmy sobie wesoło i trochę to trwało. Wszyscy już zdążyli się kompletnie ubrać, a Justi na koniec naciągnęła sobie nawet na głowę czapkę. I ta czapka stała się motywem przewodnim całego pożegnania. 
Czapka była w kolorze... ciemnego różu. Może fuksjowa, może magenta - nie wiem. Kamisio zna ta całą nomenklaturę kolorów i potrafiła by go odpowiednio zaklasyfikować, mi to idzie trochę gorzej, ale to nie ma znaczenia, bo jaki by to nie był róż - i tak do niczego nie pasował w zestawie kolorystycznym outfitu Szwedki. Miała kurtkę w bliżej niesprecyzowanym turkusowym granacie, szary szalik, czarne buty i ni stąd, ni z owąd - różową czapę! 
Kiedy ją nacisnęła na głowę, już nie wytrzymałam i wyrwało mi się:
 - No a ta czapka, to niby do czego ci pasuje????
Ilona i Bartek zaniemówili dosłownie z wrażenia! Ich miny warte były tej scenki, naprawdę. Totalny szok!
Szwedka się tym komentarzem nie przejęła, Łukasz również, bo nie było w nim nic nadzwyczajnego, zważywszy na naszą szczerą, aż do bólu relację. 
Zapadła cisza pełna szeroko otwartych oczu i rozdziawionych ze zdumienia ust i nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli komentować moje pytanie.
Oczywiście komentarze Bartka i Ilonki były w tonie: jak tak mogłam zapytać i jaka to jestem miła i prawie że niekulturalna. Święte oburzenie! 
No więc ja chciałam im wytłumaczyć dlaczego tak mnie ta czapka zdziwiła i zaczęłam wyliczać, że wszystko Justi sobie ładnie spasowała: kurteczka, szaliczek - owszem - pasują. A tu znienacka taka czapka dająca po oczach w kolorze, którego z niczym nie da się połączyć w tym zestawie
Na to Ilona mnie tylko ostrzegła, że "nie polepszam" sytuacji, a Bartek mi się odwinął i obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem od góry do dołu po czym zapytał:
 - A te ciapki, to niby do czego ci pasują? 
No fakt, ciapki były bordowe, a ja cała na czarno. Nic mnie to jednak nie zraziło. On był złośliwy, a ja tylko szczera.

Później sobie to wspominałyśmy z Justi i śmiałyśmy się serdecznie z ich zdziwienia. Mało z nami przebywają, to nie wiedzą, jakie dialogi można uprawiać. Łukasz tam się wcale nie przejął moim pytaniem, bo on nas zna bardzo dobrze i wie, na co nas stać i jak sobie pogadujemy.
 
Ludzie chyba nic sobie szczerze nie mówią, skoro się tak dziwią takiej sytuacji. A tymczasem zarówno Szwedka mi, jak i ja jej - mówimy wszystko bez ogródek. I bez urazy tego słuchamy. Przynajmniej wiem, że kiedy ją zapytam na zakupach, czy mi pasuje sukienka, to odpowie mi szczerze. Czasem przy tej okazji wytknie mi coś, aż mi w pięty pójdzie, ale lepiej być świadomym swoich niedoskonałości i braków, niż zrobić sobie krzywdę zakupem.
Ale do niej mogę mówić wprost, co myślę, bo ona po pierwsze wcale się tym nie przejmuje, po drugie nie pozostaje mi dłużna. 
Aczkolwiek konstruktywna krytyka przemawia do niej skutecznie, bo następnym razem wystąpiła już w szarej czapce, która nie odstawała tak pod względem kolorystycznym od szalika i kurtki.

Wiek z plusem

Na Sylwestra w toku tych wesołych rozmówek Justyna zapytała mnie z którego jestem roku. Wcale nie zamierzałam jej odpowiedzieć na to pytanie, ale trzeba było jakoś z tej sytuacji dyplomatycznie wybrnąć. Zapytałam ją więc: a jak ona myśli? 
Ona spojrzała na mnie uważnie, zawahała się przez chwilkę, po czym zaczęła szacować. 
 - Osiem trzy...? - usłyszałam, na co postarałam się nie zrobić zdumionej miny.
Ona jednak nie była do końca zadowolona z tego strzału i dalej się namyślała na głos:
 - Osiem pięć... ? - na to moje oczy musiały się zrobić, jak spodki, co jej zasugerowało, że trochę przesadziła, bo prędko się z tego wycofała i zdecydowanie wróciła do rocznika '83 - Osiem trzy, ale nie wyglądasz! - podkreśliła z naciskiem. 
Ja byłam zdumiona. Nie wiem czym bardziej - czy tym, że ona się dosyć pomyliła, a sprawiała wrażenie bardzo pewnej swego i takiej... przekonanej o tym, że zna się na życiu, powiedzmy. Czy może bardziej tym, że wyglądam o 5 lat młodziej. Niby 5 lat nie jest to dużo, ale jednak trochę jest. W wieku, kiedy się zaczynają robić zmarszczki, to chyba jednak robi jakąś różnicę.
Wtedy w Sylwestra nie wiedziałam, jak zakończyć ten temat na tyle zgrabnie, żeby nie kłamać, ale żeby też tego nie prostować. Odwróciłam się do Łukasza nadal w lekkim szoku i powiedziałam:
 - Patrz, ona mówi, że jestem z rocznika '83! Tak zgadła!
Można sobie to było zinterpretować do woli. Justyna była super zadowolona, że zgadła, nadal podkreślała, że nie wyglądam, a ja byłam ogłuszona wynikiem tej zgadywanki.
Tak zostało. Odmłodziła mnie z lekka, może być.
Dzisiaj poszłam do apteki z mocnym postanowieniem kupienia sobie jakiegoś skutecznego kremu pod oczy na zmarszczki. Przerobiłam już różnenkremy, wszystkie równie mało skuteczne. Kiedyś w końcu, w akcie desperacji  kupiłam sobie krem z napisem 50+. Był tak samo nieskuteczny, jak i wszystkie inne, a dodatkowo straszył mnie tymi cyferkami na opakowaniu. Po dosłownie dwóch dniach nie zniosłam presji i zdrapałam z opakowania zero. Zostało mi 5 + ze spacją po środku. To było jednak równie niesatysfakcjonujące rozwiązanie, bo doszłam do głębokiego przemyślenia, że źle to działa na moją psychikę. Podświadomie te 5 + sugeruje mi, że krem nie działa na zmarszczki, bo jest tak łagodny, że mogą go używać dzieci. O tak właśnie sobie przemyślałam psychologię w strategii marketingowej i uznałam, że lepiej już całkiem zdrapać wszystkie cyfry i plusa i po prostu używać go bezmyślnie. Zużyłam całe opakowanie, po kilku miesiącach go wreszcie wykończyłam, a że nie przyniósł mi żadnych zadowalających rezultatów, to dzisiaj poszłam po ratunek do apteki z ogromną nadzieją, że apteczne kremy są skuteczniejsze, niż te drogeryjne.
Laska w aptece zdecydowanie była młodsza ode mnie, bo kiedy się uśmiechała, to nie marszczyła się wokół oczu tak ewidentnie. Oznajmiłam jej, że potrzebuję porządny krem pod oczy, a ona spojrzała mi na twarz i zaczęła głośno myśleć (to im nigdy dobrze nie wychodzi, jak pokazał ten przykład):
 - Pani jest tak... - chwila uważnego zgłębienia mojego wieku - dwadzieścia plus? - powiedziała i zaczęła studiować półkę z jakimiś kremami, pewnie z takimi dla 20+.
No tym wiekiem, to mnie już całkiem zabiła! Owszem, jestem dwadzieścia plus, ale po plusie mam prawie drugie dwadzieścia! Czy to się liczy?? To mnie odmłodziła...
 -  Trzydzieści. Pięć! - sprostowałam ją, trochę na raty. Sama byłam zdziwiona jak daleko się doliczyłam. Na to pani zmieniła półkę, na którą patrzyła i powiedziała, że w takim razie mogę sobie zasunąć kurację kremem z retinolem. 
Prawie fiknęłam przy tej ladzie! Cóż za dramatyczna zmiana frontu nastąpiła!
Nota bene Szwedka, która ma +1 w stosunku do mnie, od Nowego Roku podkreśla, że ja w tym roku kończę 35. Cieszy się tą wizją ze swoją wrodzoną złośliwością i mi to powtarza niestrudzenie przy każdej, KAŻDEJ okazji. Jestem odporna na pranie mózgu, więc kto wie, może efekt tej kampanii będzie taki, że się mój zegar zacznie się cofać - na złość Szwedce! :)
W sumie to powinnam się przyzwyczaić, że ludzie na ogół dają mi mniej lat, niż mam. Od zawsze tak było. Nie ma nad czym biadolić, lepiej w tą stronę, niż jakby miało być na odwrót i wyglądałabym starowato. Tyle, że to trochę mnie zawsze zbija z pantałyku. I dziwi, mimo wszystko.

Różne koty

Po tym, jak Łukasz zaliczył stłuczkę 1 grudnia, nasz samochód stanął w warsztacie i tak sobie stał beztrosko przez półtora miesiąca, zanim mu zrobili tą stukniętą dupkę. W tym czasie nie mieliśmy czym jeździć. 
Na wsiowie kot i pies, trzeba ich karmić. Święta się zbliżały, a tu ani na wsiowo, ani coś załatwić, ani na zakupy. Zero mobilności. Dla mnie to było ogromne ograniczenie i niesamowita upierdliwość w życiu codziennym.
Gdzieś w połowie grudnia zwierzakom zaczęły się kończyć puszki z karmą, trzeba było uzupełnić zapasy. Umówiłam się z Tatą, że pojedziemy jego samochodem do Tesco, tam mają jakiś tam wybór kociej karmy i maja całkiem dobre puszki w wersji XL. 
Zarówno pies, jak i kot jedzą kocią karmę. Kot, ponieważ jest kotem, a pies ponieważ psia karma nie nadaje się do karmienia żywego inwentarza. Kiedy pies Rodziców zachorował na cukrzycę, lekarz uświadomił Kamisio, że muszą zacząć go karmić wyłącznie porządnym jedzeniem, a psia karma z puszek jest tego dokładnym przeciwieństwem. Jak to ujął weterynarz: w psich puszkach jest pies zmielony razem z łańcuchem i budą. Bardzo strawne, nie powiem. 
Toffik od kilku miesięcy, a może już i od roku nawet - jada wyłącznie kocią karmę + jakieś tam gotowane jedzenie, wiadomo + suchą karmę, która okazuje się niezbędna psom do dobrego trawienia czy czegoś tam innego pozytywnego w organizmie. 
Friga dostałam od Kamisio. Wzięła go od jakiegoś koleżki z pracy. Miał wtedy z 2 miesiące, a był już nie lada psiakiem i sięgał mi do kolan. To taki lekko skundlony labrador, więc duże psisko z niego rośnie. Z labradorami jest natomiast tak, że muszą dostawać dobre żarcie w ograniczonych ilościach, bo po pierwsze nie mają stopera na wchłanianie karmy i potrafią się roztyć, a po drugie jeśli jedzą za dużo, to za szybko rosną i szkodzi im to na szkielet i wszystko. Za szybko wtedy rosną i robią się wątłe i podatne na... a nie wiem na co, na wszystko pewnie - choroby, deformacje, uszkodzenia. (nie mogę się temu nadziwić, co za durny organizm - ma dużo żarcia, to rośnie na potęgę, bez względu na to czy ma wystarczająco dużo składników odżywczych w tym żarciu... gdzie w tym sens?) 
Karmię więc Friga wyłącznie kocimi puszkami, aby miał karmę dobrej jakości. A że to duży pies, to pochłania 2 puszki na raz i zapas kończy się dosyć szybko. 
Wtedy w grudniu więc pojechałam uzupełnić zapasy na dłuższy czas, ponieważ nie było wiadomo, kiedy odzyskamy samochód. Naładowałam do koszyka mnóstwo puszek z różnych firm, bo przecież ten pies jest grymaśny i nie chce jeść ciągle jednej i tej samej karmy. Jak to mówiła moja Babcia - frymuśny piesek! Ona co prawda mówiła tak na mnie, ale proszę, jak to idealnie pasuje do Friga! 
Gdzieś w połowie długotrwałego procesu wrzucania puszek do koszyka - Tata skapitulował i stwierdził, że on z tym do kasy nie pójdzie, bo nie będzie się za mnie wstydził. To nie, to nie. Ja twardo obstawałam, że nie będę za tydzień urządzać znów takiej samej akcji, kupuję ile wlezie, będzie spokój. Pies żreć nie przestanie przecież i tak się te puszki zużyje i tak. Co prawda Tata powstrzymał mnie przed dorzuceniem jeszcze kilku puszek na koniec, ale kiedy już się upewnił, że odeszłam od puszki z kocią karmą, zniknął z oczu w jednej sekundzie. Nic to - została mi Szwedka do pomocy.
Podjechałyśmy z tym arsenałem puszek pod kasę i wyładowałyśmy większość na taśmę. Wystałyśmy się w kolejce całe wieki, bo przecież trzeba było trafić na najwolniej posuwający się ogonek! Tata w tym czasie zdążył zrobić swoje zakupy, zapłacić i wyruszyć w drogę na parking. W końcu przyszło do podliczania nas. 
Kasjerka najpierw miała lekko zdezorientowaną minę, może pomyślała, że chcemy handlować tymi puszkami gdzieś na bazarku, czy co.  My we dwie ze Szwedką, bawiłyśmy się za to świetnie przy tych obciachowych zakupach. Komentowałyśmy sobie wszystko radośnie i trochę złośliwie. Kasjerka w końcu uległa naszemu (nazwijmy to) urokowi i zrobiła się rozmowa. I tak kasuje te puszki, kasuje i ogląda je i sprawdza ile puszek jest takich samych, liczy, kasuje i nagle mówi do mnie:
 - Jakieś różne koty pani ma...
Przyznam, że w pierwszej chwili mnie zamurowało, potem powstrzymałam się, aby nie parsknąć śmiechem na tą logikę, a potem odpowiedziałam jej najpoważniej, jak umiałam (mało poważnie mi wyszło), że kot jest jeden, karmię nimi również psa, ale im się nudzi jedzenie ciągle tego samego i muszę im tą karmę zmieniać.
Uśmiałam się za to z tego serdecznie, kiedy już odeszłyśmy od kasy! :)  
Jak ta pani sobie to wykombinowała? Jeden kot je tylko jeden rodzaj karmy? Dużo rodzajów karmy = dużo kotów? Ciekawe czy ona je ciągle jedno i to samo...? Co prawda da się tak przeżyć długie miesiące, wiem to doskonale, ale bardziej naturalne jest, że jada się zróżnicowane jedzenie. Zwierzęta mają tak samo. Zwłaszcza te moje wariaty ze wsiowa.

niedziela, 27 stycznia 2013

Nowy rumak

No i Honda zajechała do naszej stajni! 
Mamy teraz dwa rumaki: starą Astrę i nowszą Hondę. Dwie klacze w zasadzie, chociaż to taki bardzo tendencyjny ranking, trochę niekonsekwentny; bo raz marka, a raz model w nim występuje. :) 
A tak już gwoli ścisłości to jedna z nich to stara szkapa, a nie żadna klacz. Zdecydowanie nie są to zawodniczki z tej samej kategorii wiekowej. :)
Przywieźliśmy tą hondę w piątek. W sam raz na czas, bo zawiało nam tak drogę na wsiowo, że nijak nie dałoby się przebić zwykłą osobówką. Honda daje radę, chociaż dzisiaj już się trochę nią zabuksowałam w śniegu i musiałam kombinować, jak dalej ruszyć. Siłę to ona ma, nie powiem, wyciągnęła się z tej zaspy z powrotem w koleinę bez większego trudu. Za to na podwórku utknęłam nią kompletnie i Łukasz odkopywał koła ze śniegu, aby dało się wyjechać. 
Nie wiem skąd nam nawiewa tyle śniegu na podwórko. To jest dla mnie niewyjaśniona zagadka: podwórko - jak to na wsiach urządzali - z czterech stron ma budynki. Jest bardzo duże, owszem,  ale ma ograniczony nawiew wiatru przez te zabudowania. A tymczasem śniegu nawiewa na nie masakrycznie dużo i to ciągle nowego! Na środku podwórka urządziliśmy rondo ze śniegu, teraz sobie je objeżdżamy dookoła, zamiast się nawracać samochodem. 
No ale wracając do hondy...
Oczywiście w piątek w drodze powrotnej wydawało mi się, że przesiąść się z jednego auta na drugie to jest jakaś filozofia i wcale nie chciałam jechać hondą. Pojechaliśmy po nią we dwoje z Tatą, który został domyślnie wyznaczony do prowadzenia hondy. 
Ja Astrą jeżdżę na pamięć - znam ten samochód (no prawda, że pasuje tu jak ulał to powiedzenie o łysej szkapie?:)) Nie muszę się zastanawiać, co ona może, a co nie, ile hamuje, jak szybko (czytaj: jak wolno) przyspiesza. Wszystko mam rozpracowane i wyczute i tak jest mi wygodnie. Honda CR-V w porównaniu do starej Astry, to mimo wszystko samochód zupełnie innych gabarytów. Spodziewałam się więc, że trzeba się do niego jakoś tam przyzwyczaić i poznać go, aby spokojnie prowadzić.
Tata zrobił trzy podejścia do posadzenia mnie za kierownicą, ja oczywiście wcale się nie rwałam. Za trzecim razem już się mnie nie pytał czy chcę, tylko zajechał na jakiś parking w połowie drogi do Lublina, wysiadł z samochodu i powiedział, że teraz mam se nim pojechać sama. No to wsiadłam i se pojechałam, co było robić. W nagrodę On jechał Astrą bez dowodu rejestracyjnego, bo dowód przesiadł się ze mną do hondy w moim plecaku. :)
No właśnie, a tu taki suprajs, że prowadzenie hondy okazało się tak samo łatwe, jak Astry, pomimo, że siadłam za kierownicą tego samochodu pierwszy raz. 
W zasadzie to ten samochód sam jeździ. Byłam pod wrażeniem. Co by nie mówić, przez 11 lat, to można trochę samochody unowocześnić i ukomfortowić, prawda? A taka jest róznica w wieku Astry i hondy. W dodatku nadal obstaję przy twierdzeniu, że Opel jako producent samochodów nawet się nie umywa do Hondy.
Najbardziej poczułam różnicę w jakości, kiedy wjeżdżałam w te zakręty pod górkę w Olbięcinie (czy jakkolwiek się tą dziwaczną nazwę odmienia). Jechałam gładko na czwórce, a kiedy dobiłam do aut przede mną, które wolno jechały, wystarczyło zredukować na trójkę. Astrą piłowałam na dwójce i wraz miałam wrażenie, że dodatkowo muszę ją pchać pod górkę siłą woli
Zabawnie też wyglądało, kiedy Tata wyprzedził hondą mnie w oplu. I nagle zobaczyłam, jak ta honda przede mną gwałtownie się oddala i maleje! Dosłownie, jak w tych kreskówkach, gdzie samochodziki znikają w trzy sekundy za horyzontem. Śmieszne wrażenie! :)
Ta honda ma wszystko, o czym marzyłam: lusterka w kolorze nadwozia, elektryczne szyby, zamek centralny, miejsce na kubek z kawą. Ot takie kobiece zachcianki, zestaw może trochę i dziwaczny, ale za to dla kobiet jest bardzo zasadny! 
Z takich poważniejszych zachcianek to na pierwszym miejscu jest napęd 4x4 i klimatyzacja.
Ma nawet rzeczy, o których nie marzyłam, na przykład podgrzewane fotele i lusterka i szyberdach. 
No i ma też 150 koni mechanicznych pod maską i może od tych koni powinnam zacząć całą wyliczankę, bo te pińdziesiąt kilka szkapek pod maską astry, chciało mnie dobić na trasie! Aby coś wyprzedzić, trzeba sobie było zrobić taki moment obrotowy, że silnik sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miała wystartować co najmniej rakieta w kosmos, a nie astra na lewy pas! 
Ale tak właściwie to ten samochód jest najbardziej Łukasza. Tylko on jest takim dobrym mężem, że daje mi nią jeździć... :))))  
Trzeba jeszcze załatwić formalności z przerejestrowaniem, zapłacić jakieś ciężkie pieniądze za wszelkie możliwe składki, podatki i inne takie i temat suva uznamy za odhaczony.